Halina Szopińska „Blanka”

Archiwum Historii Mówionej
  • Rozmawiamy z panią Haliną Szopińską, która jest jednym z bardzo ważnych zaproszonych gości, kombatantów. Uczestniczyła pani w Powstaniu Warszawskim, chciałabym, żeby jak najwięcej pani opowiedziała o tych dniach. We wstępnej rozmowie dowiedziałam się, że w konspiracji była pani od dawna, od 1939 roku. O tym też proszę nam powiedzieć. Jak wyglądało przystąpienie do konspiracji?


Byłam wychowywana u sióstr kanoniczek w Lublinie, bo ojciec mój był administratorem w majątku. Jak wybuchła wojna, to przyjechałam do domu, do tego majątku, gdzie był ojciec. Mówię do [niego], że nas szkolili i muszę pojechać na wojnę. Ojciec mówi: „Nigdzie nie pojedziesz”. Byłam zbuntowana – jakżeż, po to mnie szkolili, żebym siedziała na wsi?! Uciekłam w nocy, trzydzieści kilometrów poszłam piechotą do Lublina i zgłosiłam się do Przysposobienia Wojskowego Kobiet.

  • Który to był rok?


1939.

  • Kto wasz szkolił?

 

W gimnazjum nas szkolili, było [tam] Przysposobienie Wojskowe Kobiet. Wchodziłyśmy do komory gazowej, miałyśmy maski, było ostre strzelanie, były koncentracje w 8. pułku piechoty w Lublinie. Miałyśmy zielone bluzy, granatowe spódniczki i berety.
Zgłosiłam się, już nie pamiętam gdzie, w Lublinie. Kazali nam założyć mundury i mnie przydzielili na dworzec kolejowy w Lublinie. Już jechało bardzo dużo pociągów z rannymi i w drugą stronę na front.

  • To byli ranni polscy żołnierze?


Tak, tak, polscy żołnierze jeszcze. Na przedpolach usłyszeliśmy, że do Lublina wchodzą Niemcy. Tam na obrzeżach miasta było bardzo dużo harcerzy i jak Niemcy weszli, aresztowali tych wszystkich harcerzy, wykopali olbrzymi rów i wszystkich rozstrzelali. Tak że w Lublinie jest zbiorowa mogiła na cmentarzu, gdzie są pochowani ci harcerze. Wtedy dostałyśmy rozkaz, żeby się rozebrać z mundurków, bo jak Niemcy gdzieś się dowiedzą, że to też jest formacja właściwie półwojskowa, to nas rozstrzelają. Wtedy to wszystko pochowałyśmy.


Oczywiście nie wiem, jak się z powrotem dostałam do tego majątku, gdzie rodzice mieszkali. To nie trwało długo. Rodzice nic o tym nie wiedzieli […] Księgowym [w majątku] był ojciec dwóch synów, z których jeden był w wojsku, przyjechał na wakacje i jeszcze nigdzie nie pojechał. Potem mnie wciągnął do konspiracji (drugi, który był młodszy, jeszcze nie wiedział) gdzieś do Motycza. Tam był „Szaruga”.

  • Jak to wyglądało? Jak panią wciągnął: gdzieś panią zaprowadził, gdzieś składała pani przysięgę?

 

Już dokładnie tego nie pamiętam, ale gdzieś było spotkanie ¬– czy nad stawem, bo tam były duże stawy rybne, w każdym bądź razie tam się spotkaliśmy. On mnie tam wziął i tam złożyłam przysięgę.

  • Czy było przy tym więcej osób?


Był on, „Szaruga” i ja – trzy osoby. On mnie tam wprowadzał. Potem musiał wyjechać i w czasie okupacji spotkałam go w Warszawie. Zaprosił mnie na kawę i wtedy mi pokazał broń i mówi: „Słuchaj, na Ochocie będą zrzuty i ja idę [je] odbierać”. Tak że dopiero po jakimś czasie go spotkałam – pierwszy i ostatni raz, już go więcej nie zobaczyłam.
Z początku byłam w Lublinie, potem przyjechałam do Warszawy do Śródmieścia, gdzie naszym dowódcą był Steczkowski.


  • To było ciągle w ramach...


Ciągle już AK. Już bardzo dużo nie pamiętam. Jego grób jest na Powązkach. Stracił dwóch synów, którzy zginęli, potem jego żona wpadła pod pociąg. Po śmierci żony jeszcze się nie ożenił, miał córkę i ta córka też umarła. Miał pseudonim „Zagończyk”.

  • To tragiczna postać.


Tak. On też leży na Powązkach i [są tam] wszystkie fotografie tej całej nieszczęśliwej rodziny. Mieszkali w Otwocku, żona była gdzieś w mieście. Wracała do domu i przejechał ją pociąg. On akurat wrócił z Warszawy i patrzy – jakieś zwłoki przykryte gazetami. Ale mówi – po Powstaniu się napatrzył na tyle trupów, gdzie będzie patrzył. Przyszedł do domu, czeka, jej nie ma. Za jakiś czas go zawiadamiają, że właśnie wpadła pod pociąg i została zabita.

  • W takim razie wróćmy do okresu powstańczego. Jest pani już w Warszawie...


Jestem w Warszawie.

  • Jak wyglądała godzina „W”, jak pani to pamięta?

 

Nie byłam w swojej dzielnicy, tylko w Śródmieściu.

  • A w której dzielnicy pani mieszkała?


Mieszkałam na Puławskiej, a byłam na rogu Marszałkowskiej i Alej [Jerozolimskich]. Tam był hotel, w którym pracownikiem był Murzyn. Potem był w naszym zgrupowaniu w czasie Powstania.

  • To był Polak?


Nie, nie był, ale pracował w tym hotelu i mówił dobrze po polsku. Jak usłyszałam strzały, przebiegłam prędko przez Aleje Jerozolimskie w stronę placu Zbawiciela i po drodze zobaczyłam zabitego człowieka. Zrobiło to na mnie straszne wrażenie. Myślę sobie – nie, dalej nie pójdę.
Doszłam do Marszałkowskiej 72/74 i tam już, pamiętam, w suterenie też werbowali do zgrupowania. Zostałam już tam, na miejscu.


  • Nie wracała pani na Puławską?


Już nie, nie wracałam, bo już nie było można. Na placu Zbawiciela już byli Niemcy, którzy ludność cywilną ustawiali przed czołgami – żywe tarcze, tak że już nie mogłam. Dostałam tam funkcję sanitariuszki i jeszcze dodatkowo opiekowałyśmy się harcerzykami, to znaczy dożywiało się ich. To byli [chłopcy] siedem, osiem lat. Nieraz mówiliśmy: „Idź, bo mama się denerwuje”. – „Nie mogę, bo mam służbę”− tacy dzielni. Kiedyś przychodzą do nas i mówią, żebyśmy poprosili kucharkę, żeby oskubała im i ugotowała trzy gołębie. „Skąd wyście [je] wzięli?”. Gdzieś zdobyli sztucer, poszli aż na plac Trzech Krzyży. Tam ustrzelili te gołębie, przynieśli tutaj na naszą kwaterę. [Ich] kolega został ranny i leżał w nowym szpitalu, który otworzyli na Hożej. Kazałyśmy kucharkom te gołębie oskubać i zrobić im, bo chcą do szpitala temu koledze zanieść. To były nie do gotowania jakieś, tylko takie wojskowe [kuchnie], gdzie się pod parą [gotowało] – nawet kości się rozpłyną. Po jakichś dwóch godzinach przyszli i prosili o to mięso, że oni koledze zaniosą. [Kucharki] otwierają – tak się rozgotowało, że nic nie zostało. Wtedy ci dzielni [chłopcy] płakali, że jak te kucharki mogły ukraść to mięso, które oni mieli dla swojego kolegi!

  • A to wszystko wyparowało...


Te wojskowe kuchnie są pod takim ciśnieniem, że wszystko, nawet kość się rozpłynie. To była straszna rozpacz.

  • Jak wyglądał dzień codzienny na miejscu postojowym na Marszałkowskiej?


Marszałkowska, Hoża, Krucza do Poznańskiej, Skorupki – to był mój rejon. Chodziło się z rozkazami. Na Kruczej była ciekawostka, bo był targ – jedni sprzedawali, drudzy kupowali, to też czasami tam latałyśmy, żeby to zobaczyć.

  • W czasie Powstania też był targ?


Tak, tak, właśnie w czasie Powstania w tej polskiej dzielnicy. Jeszcze taka ciekawostka – tego już nie widziałam, ale chłopaki opowiadali. Mieli barykadę na Poznańskiej: z jednej strony Niemcy za murem, a oni z tej strony. Dogadali się z Niemcami, wyjęli trzy czy cztery cegły. Niemcy dawali chłopakom konserwy, a my im wódkę. To tak trwało godzinę, dwie. Koniec, cegły się zakłada i teraz już jesteśmy wrogami – strzelali. Nawet takie historie były!
Potem była też taka ciekawa historia: naszemu porucznikowi przydzielili jeńca Ślązaka w mundurze, który mówił dobrze po polsku i był jego adiutantem, spał razem z nim w tym samym pokoju. Kiedyś wezwali [porucznika] w nocy na odprawę. Ten taki niezupełnie rozbudzony wstał i poleciał na odprawę, a [Ślązak] się obudził i zobaczył, że karabin jest. Wziął karabin, zastukał tam (bo się pytał, gdzie ta odprawa jest), wszedł i mówi: „Panie poruczniku, pan zapomniał wziąć swój karabin”. [Porucznika] oczywiście zdegradowali, bo przecież [Ślązak] mógł wystrzelać wszystkich! Tak że taka historia też była.

Niemcy mieli na placu Trzech Krzyży małe świnie. [Chłopaki] powiedzieli, że muszą koniecznie coś ugotować. Z tym Murzynem, z tym właśnie, który wstąpił do naszej armii, do naszego zgrupowania, poszli i tą świnię Niemcom odbili. Przynieśli prosiaka i ugotowali potem.

 

Jeszcze wrócę na początek [Powstania]. Kazali budować barykady, więc co się dało, co myśmy mogły wyrwać, [to] z tych płyt [chodnikowych] zrobiłyśmy, ale to wszystko mało. Patrzymy – stoi duża skrzynia. Chłopaki mówią: „Słuchajcie, weźmy tę skrzynię” i na barykadę [ją] – to olbrzymie, to radochy co nie miara. Prędko barykada już jest. Ale jak otworzyli szpital na Hożej, to szukają rentgena. Okazuje się, że my w tym ferworze ten zapakowany w olbrzymią skrzynię rentgen daliśmy na barykadę. Trzeba było barykadę całą rozwalać!

 

Potem jak Niemcy lecieli bombardować Pragę, to już Rosjanie byli na drugiej stronie i zaczęli strzelać. Przecież nie będzie lądował z bombami, tylko rzucił te bomby gdzie popadło, tak nieszczęśliwie ¬(myśmy już mieli wtedy jeńców w kinie na Hożej – dużo było tych Niemców, jedenastu naszych chłopaków to pilnowało), że bomby spadły do tego kina. Jak myśmy tam weszli – oni się zbiegli wszyscy do środka, była taka góra trupów. Część [miała] porozrywane ręce, nogi poodrywane, ten impet porozbierał ich z ubrań. Ja upatrzyłam sobie takiego Niemca, który leżał z boku. Miał odstrzeloną szczękę, tak mu wisiało, ale jeszcze bełkotał: Kalt, kalt. Wzięłam coś, jakąś szmatę, podwiązałam mu tak, żeby to się trzymało, i kombinowałam, gdzie by go położyć. Tu [pod numerem] 72 nie da rady, to 74. Tam – myślę sobie – na klatce schodowej podścieliłam jakiś worek, [który] znalazłam. Ale on ciągle: Kalt, kalt. Idę do naszego sierżanta „Trójki” (pseudonim) i mówię: „Panie sierżancie, pan mi da koc”. A on mówi: „Po co ci koc?”. Mówię: „Panie sierżancie, tam Niemiec... Tak mu zimno, tak krwawi”. A on do mnie mówi: „Idiotka, cholera! Naszych chłopaków zginęło jedenastu, a ona dla Niemca chce kocyk!” − i poszedł. Siedzę taka strasznie smutna, bo przecież bezbronny, [sierżanta] nie ma. Wyobraźcie sobie, za piętnaście minut przyszedł, rzucił [na moje kolana]: „Masz, przykryj sobie swojego Niemca!”. Czy by tak zrobił któryś Niemiec? Nie!
Krzesła z kina poustawialiśmy na podwórzu Marszałkowskiej 74 i tam przyjmował lekarz, ja i jeszcze druga pielęgniarka. To wszystko miało wylewy wewnętrzne krwi, pluli krwią, wymiotowali krwią, ale między tymi Niemcami byli też „własowcy”. Wyobraźmy sobie, w takiej chwili, gdzie wiadomo, że umrze, bo przecież pluje krwią, on wstał, zdjął skórzane buty Niemcowi, wsadził jemu na nogi te swoje parciane i dopiero usiadł! Straszny naród!

 

Teraz dostałyśmy rozkaz, [ja] i koleżanka, której brat pracował jako lekarz, (bo był lekarzem)... Na tej kwaterze, gdzie myśmy [były], była też apteka. Tam zdobyłyśmy nawet dość dużo eteru i dużą miednicę – na środku ulicy nalałyśmy tego eteru, bo miały być zrzuty. Ogień był olbrzymi, tylko nie pomyślałyśmy, że ten eter będzie potrzebny do usypiania chorych ludzi. Potem szukają eteru – nie ma, a myśmy wypaliły, żeby zrzuty były dla nas.

  • Udało się pani kiedyś zobaczyć zrzuty?


Tak, zrzucili, ale bolszewicy: puszka – chyba pięć kilogramów, szynka, chleb i broń, znaczy karabiny. Z tym że karabiny rzucone były bez spadochronu – nawet rusznikarz tego nie mógł zreperować, chleb i szynka bez spadochronu, to placek się zrobił, a z chleba w ogóle piasek. Tak że tak nam pomagali.

Potem powiem, jak mnie aresztowali i jak z nimi rozmawiałam.
Zaczęłam jeszcze mówić, że dostaliśmy rozkaz pójść na Mokotów.

  • Który to był mniej więcej dzień?


To już była jakaś połowa Powstania. Przez [Instytut] Głuchoniemych na placu Trzech Krzyży i przez Czerniaków na Górny Mokotów mieliśmy pójść. Szła koleżanka, siostra tego właśnie lekarza, który był na kwaterze, i jeden kolega.
Doszliśmy do Czerniakowa, na Wiśle mieliśmy na barce szpital polowy [który pilnowali Powstańcy]. Już Rosjanie zaczęli tutaj zrzucać swoich oficerów i już spod ziemi zaczynało wyłazić AL.

  • Na naszej stronie?


Na naszej stronie, tak! Chłopcy stali nad samą Wisłą związani z tym szpitalem polowym – zaczęli chłopaków rozbrajać. Ale to wszystko na linii Wisły, a na moście Poniatowskiego stali Niemcy. [Widzieli, jak oficer rosyjski z żołnierzami AL rozbraja akowców]. Przeżyłam likwidację Czerniakowa – bombardowanie i obstrzał, wszystko. Jak się uratowałam? Był dom, w którym Niemcy kwaterowali, a ja na tej ślepej ścianie siedziałam z różańcem i się modliłam. To była ślepa ściana, a tu wszędzie były kamienice, gdzie byli [Niemcy].

  • Była pani sama, bez swoich kolegów?


Koleżanka z kolegą schowali się gdzie indziej – w piwnicy czy w jakimś domu. Ja ani razu nie poszłam do piwnicy, miałam uraz. Przetrwaliśmy tę likwidację Czerniakowa. Na drugi dzień rano Niemcy się już trochę wycofali, ale coraz więcej było AL-owców i rosyjskich żołnierzy. Odnajduję [koleżankę] – mówi, że on nie żyje, został zabity. Muszę dostać się z powrotem na moją kwaterę na Marszałkowską, więc co? Ona ranna w nogę, bardzo. Jakoś pomogli mi ją donieść przez ogrody Sejmu do Instytutu Głuchoniemych. Ostrzał wszędzie. Za mną tak odbijały się kule od cegły, że jak nie zostałam ranna, to mówię, że to cud. Tam uprosiłam głuchoniemych – dali nosze. Przyniosłam ją z tymi dwoma chłopakami na naszą kwaterę, bo jej brat był lekarzem, to ją uratował.
Jeszcze taki moment, który też często wspominam. Idziemy koło [domu] (mincówka to się nazywało, vis-à-vis kościoła [na placu Trzech Krzyży] ten duży budynek) i zobaczyłam psa powieszonego na pasku od spodni. Na mnie, na nas wszystkich to zrobiło tak straszne wrażenie, bo człowiek się broni, ucieknie, ale takie zwierzę... Zastanawialiśmy się, dlaczego – czy szczekał, czy nie mieli dać co jeść, czasami musieli się wycofywać. Okropny widok! Przyniosłam ją do [kwatery] i uratował ją ten brat, nawet nie została kaleką.

  • Jak wyglądała sytuacja z wyżywieniem, z wodą?


Powiem jeszcze jedną nieprzyjemną historię. Kiedyś bardzo dużo było strzelających gdzieś z dachu gołębiarzy. Róg Marszałkowskiej i Sadowej Powstaniec dostał w brzuch, tak że te wszystkie wnętrzności, to wszystko w piachu. On krzyczy, nie może się podnieść, a my stoimy obok, nie możemy pomóc, dlatego że ciągle strzela [„gołębiarz”] z drugiej strony Marszałkowskiej. W końcu jakiś kolega pomyślał, że coś trzeba poszukać, znalazł bosak od pożaru i go ściągnęliśmy. Wnętrzności wszystkie z piachem, ze wszystkim. Zanieśli go na Hożą, ale umarł.

Z wodą było trudno, ale myśmy nie były od tego. Te, co kuchnią się zajmowały, nawet nie wiem skąd zdobywały. Żywność, to chodzili w nocy po zboże do Haberbuscha i to przynosili. Poza tym wyniuchałam, że na Marszałkowskiej 72 albo 74 był magazyn, w którym pracowała taka pani, Wanda Opęchowska. To był magazyn dla Pawiaka. Tam szykowali paczki, [które] zawsze były dostarczane na Pawiak dla więźniów. Jak się zaczęło Powstanie, to oczywiście tych paczek już się nie robiło, nie miał kto i nie było można na Pawiak, więc dogadałam się z panią Wandą. Tam i wędliny były, i sery, i jeszcze jakieś suchary, tak że ona nam to dawała. My może tak nie, ale harcerzyki dostawały, te najmłodsze. Tak to głodowałyśmy.


  • Czy była pani świadkiem jakiejś akcji zbrojnej Polaków? Właściwie trudno było, bo tam nie dotarli...


Wszędzie było [trudno]. Raz poszliśmy w stronę placu Zbawiciela, ale już Niemcy z czołgami... Nasi chłopcy myśleli, że tam się pobiją, ale niestety [Niemców] było za dużo, a poza tym nie można było strzelać, bo ludność cywilna na przedzie.

  • Jakie były stosunki z ludnością cywilną?


Oni siedzieli przeważnie w piwnicach, ale jak głośno się zrobiło, że będą zrzuty (Kanadyjczycy wtedy mieli zrzucać), to ta ludność cywilna, takie szczury wygłodzone, blade, to wszystko powychodziło. Czekali na zrzuty, ale podmuch wiatru był taki paskudny, że większa część poszła do Niemców, a do nas bardzo mało. Bardzo to przeżyliśmy. [...]

  • Może teraz o zakończeniu Powstania, o wychodzeniu z Warszawy, o drodze. Bardzo ciekawi mnie zamek w Lublinie – proszę o tym opowiedzieć.

 

Zbliża się koniec Powstania, idziemy do niewoli, ale do mnie podchodzi druh „Tata” (taki miał pseudonim) i mówi: „Słuchaj, ty jesteś lublinianka, znasz tamte tereny. Wyjdziesz z ludnością cywilną, a potem się jakoś odłączysz i masz się dostać do Lublina. Przyjdą do ciebie, znajdą cię. Masz tutaj dziesięć dolarów, żebyś miała”. I faktycznie, idziemy, wychodzimy przez Sadową, idziemy koło Politechniki. Pamiętam jak dzisiaj: leży Niemiec zabity, twarz... nie widać, że to trup, tylko tak, jakby był opalony, tak go słońce spiekło, miał tak ściągniętą buzię. I nawet nie psioczyłyśmy, tylko mówiłyśmy tak: „A może nasz tak gdzieś leży i tam rodzina też czeka na niego, jak na [tego] czeka”. Odłączyłam się.

  • W jakim momencie?


W jakim momencie? To nie ja sama. Gdzieś ktoś udawał, że się przewrócił czy coś, i ci Niemcy, którzy bliżej nas byli... bo to i ludzie niedaleko stali... Oni nie pozwolili blisko podchodzić, ale jak pędzili Powstańców, to każdy czekał, może swojego spotka.

  • Czyli już z konwoju pani uciekła?


Tak. Wszędzie na murach były kartki poprzyklejane, że rodzina szuka takiego, takiego, że jest tu i tu. Myśmy się jakoś odłączyli. A tych wszystkich cywilów jak wieźli, to jechały pociągi i przed lokomotywą jechała lora przyczepiona i pełno ludzi na tej lorze. Jak wysadzali w powietrze partyzanci, to przede wszystkim wylecieli w powietrze ci [ludzie], ale nikt nie będzie wysadzał pociągu, żeby zginęło tylu naszych.


Przyjechałam do Piotrkowa Trybunalskiego do teściowej. Mój mąż nie miał nic wspólnego z konspiracją, a ja już byłam... Przed Powstaniem, ponieważ miałam macochę i już nie chciałam wracać do ojca, do domu, wyszłam za mąż. [Mąż] się zaangażował w RGO po to, żeby mnie znaleźć. Myśleli [z teściową]... Ich nie było w domu, jak poszłam do Powstania. Ani jedno nie wiedziało, ani drugie, że ja konspiruję, o tym się nie mówiło.

  • Ale swojego męża to wypadałoby powiadomić, że gdzieś się pani wybiera.


Nie, on wtedy pojechał służbowo gdzieś do Krakowa i ja poszłam wtedy do Powstania. Też nie wiedziałam, że będzie o piątej. Byłam w mieście i już nie wróciłam.

  • Mąż panią odnalazł?


Tak, tak. Już w tej chwili nie pamiętam jak. W każdym bądź razie dostałam się do Piotrkowa Trybunalskiego i byłam tak wygłodzona, że zjadałam na raz talerz zupy i całego kurczaka, tak że przytyłam momentalnie w krótkim czasie bardzo dużo. Zgłasza się do mnie młody człowiek, żebyśmy się spotkali gdzieś poza domem. Spotykamy się, a on mówi, że idę do Lublina.

  • To ten kontakt właśnie?


Tak, tak, ten kontakt. Co tej teściowej powiedzieć, co jemu? Że odnalazła się moja koleżanka gdzieś niedaleko Piotrkowa i pojadę do niej, żeby się z nią spotkać. No dobrze.
Nic nie wzięłam ze sobą, bo przecież nie mogłam pokazać, że idę. Było chyba kilka osób, ale nikt nikogo nie znał. Wiozą nas daleko, daleko, nad samą Wisłę... [...] To jest noc, przechodzimy przez lód, ja sama, a tam gdzieś dalej też [ktoś]. Ostrzał jest z jednej i z drugiej strony straszny. Jak podeszłam bliżej, jakoś do połowy Wisły przez ten lód, to krzyczę: „Chłopcy, chłopcy, pomóżcie nam!”. A był taki wywiad, że po drugiej stronie w armii rosyjskiej i rzekomo polskiej (ale przeważnie rosyjskiej) są nasi chłopcy, którzy już byli aresztowani i [więzienie] zamienione mają na karną kompanię. Karna kompania polegała na tym, że dawali ich do wojska i jak zginął, to zginął, a jak przeżył, to go zwalniali, mimo że miał dziesięcioletni wyrok. Ale podeszłam bliżej, okazuje się − bolszewicy. Jak [chłopcy] mogli nam pomóc, jak na jednego było dziesięciu bolszewików? Nic nie mogli pomóc.
Prowadzą mnie w nocy, już nie pamiętam, prawie całą noc, i ten bolszewik strzela sobie za mną na wiwat z pistoletu. Za każdym razem człowiek myśli, że to już w niego, a on sobie po prostu na wiwat strzelał. Nad ranem przyprowadzili mnie do jakiejś willi i na twardej ławie każą mi siedzieć. Pilnuje mnie strażnik.

Wieczorem otwierają się drzwi. Przychodzi młody, wysoki bolszewik i mówi, żebym weszła do pokoju. Mówi do mnie tak: „Nazywam się Smolikow, mam dwadzieścia trzy lata i mam już za sobą pięć lat służby w NKWD. Będziesz mówić, bo jak nie będziesz, to my ci przyprowadzimy tutaj świadków i oni potwierdzą, że kłamiesz!”. No i się zaczyna. Miałam pelisę, siedzenie to była taka brzózka ścięta, taki pieniek – na tym siedziałam. Gorąco jak nie wiem co, nie wolno się rozebrać. W końcu już nie wytrzymałam. W tym pokoju, gdzie mnie przesłuchiwał, miał też łóżko i biurko. W pewnym momencie, niewiele myśląc, zdjęłam pelisę i na poręcz łóżka ją powiesiłam, a on mówi: „Zabierz to, bo mnie wszy od ciebie oblizą!”. Ale sam w czasie śledztwa nieraz tak robił: [wszy] wyjmował i zabijał, to mnie miały obleźć wszy od niego! Tak całe dnie – wyjść do ubikacji, ubikacja w korytarzu, drzwi otwarte, nie wolno zamknąć. Załatwiać się trzeba, jak bolszewik stoi i patrzy.
Kiedyś wieczorem z tej ławy twardej każą mi wstać i do drugiego pokoju mnie zaprowadzają. Tam patrzę: trzech bolszewików w polskich mundurach, bolszewiczka też w polskim mundurze...

  • Po czym pani poznała?


Bo nie mówią po polsku! Tylko co drugie słowo wot i wsio. „Rozbierać się do naga, rewizja!”. Przy nich mi robi rewizję, ale dostałam tak strasznej menstruacji, że po nogach mi się lała krew. Nic przecież podłożyć, nic! Ona porobiła mi rewizję wszędzie, ale na końcu mi robi ginekologiczną rewizję przy tych trzech chłopach! W końcu wzięła kawałek gazety, otarła sobie palec i zapaliła papierosa. Powiedziała: „Wychodzić!”. Wychodzić do ubikacji! Jestem pół ubrana, muszę swoje sprawy załatwić, a on stoi, patrzy na mnie. Strasznie to wtedy przeżyłam. Tam było kilka pokoi w tym przedpokoju, to była jakaś willa.

  • W jakiej to było miejscowości?


Nie wiem, gdzieś blisko – Anin albo... To nad samą Wisłą. Tam w jednym pokoju mieszkał pilot i wyobraźmy sobie, że jak nie miałam śledztwa w dzień (bo to w różnych godzinach [było]), to kazał temu strażnikowi wpuścić mnie do siebie do pokoju, bo wychodził. Tak raz, drugi, trzeci i w końcu ten mój Smolikow przyszedł, mnie nie ma. Pyta się [strażnika], gdzie jestem. On mówi, że tu, w tym pokoju, że ten oficer kazał mnie wpuścić. On mnie tam wpuszczał, żebym położyła się na łóżku, tam sobie wypoczęła, nie na tej twardej ławie, tak że też się litował nade mną. Mój Smolikow nie mógł sobie ze mną dać rady, dlatego że nie chciałam nic podpisać, nie chciałam mówić. Zawsze mówiłam: „Nieprawda, nie pamiętam, nie wiem”. Kiedyś wieczorem: „Zabieraj swoje rzeczy!”. Miałam jakąś torebkę czy teczkę, nie wiem.
Wyprowadzili mnie z tej willi, prowadzą mnie – nie wiem [gdzie], bo to wieczór jest. Wsadzają mnie do ziemlanki. Siedmiu bolszewików, łóżko polowe bez niczego, słoma tylko. Mówią, że tutaj będę teraz siedzieć, bo nie chcę mówić. Oczywiście tak skulona, bo przecież młoda dziewczyna, mówili, że gwałcą. Co ja wtedy przeżyłam! Ten prosty żołnierz... oni się zachowywali tak cicho, tak spokojnie, tak że nawet ten bolszewik, ten porucznik mówi, żebym się położyła na tym twardym łóżku, nie siedziała taka skulona w słomie. Nawet rano, [jak] dostali jeść, a ja jeszcze nic nie dostałam, przynieśli im ćwiartkę chleba, tak jak myśmy dostawały w więzieniu, i zamiast kawy mieli rozgotowaną razową mąkę. Chcieli, żebym się tego ciepłego napiła, i ten kawałek chleba mi dawali, a ja byłam tak wystraszona, że nic nie chciałam. Noc i dzień tam siedziałam.
Rano przyszedł po mnie strażnik, mówi: „Chodź” − oczywiście do Smolikowa mojego. [Smolikow] mówi: „No, będziesz gawarit ?”. Mówię: „Tak, tylko jestem głodna”. Na froncie znalazła się kiełbasa krakowska, białe bułeczki, herbatka, wszystko! Wypiłam herbatę, a on mówi: Kuszaj. Mówię: „Nie, nie będę jadła”. Wtedy bardzo dostałam.

  • Pobił panią?


No jasne! Przecież go nabrałam. On się na froncie stara o kiełbasę i biały chleb, to wszystko... W ziemlance nie mają co jeść, on się postarał o wszystko, a ja mu nie chciałam jeść. Wtedy bardzo dostałam, ale to już był koniec. Wtedy jeszcze, jak mi to jedzenie przynieśli i cukier był w kostkach, on taki zmachany [po tym], jak mnie zlał, a ja siedziałam w kącie i pochlipywałam. W pewnym momencie zaczynam się śmiać. On patrzy na mnie, patrzy, za moim wzrokiem idzie – na talerzyku leżały kostki cukru, przyszła mysz i zaczęła sobie w łapkach ten cukier gryźć. Zaczęłam się śmiać. On dopiero spojrzał, dlaczego się śmieję, bo myślał, że zwariowałam.
Wieczorem: „Zabierać swoje rzeczy!” − i prowadzą mnie na górę. Pan major: No, Gala, my tak sobie pogawarim prywatno. Co ty dumajesz o druzja polsko-sowiecka? Mówię: „Wy, wy, wy nasi przyjaciele?! Mordowaliście we Lwowie akowców, na stójkach umierali, boście godzinami ich trzymali!”. – To ja wam spasiba. Odprowadzić! Człowiek sobie nie zdawał sprawy z tego, jaki głupi. Trzeba było powiedzieć, że przecież my się cieszymy z przyjaźni! Wieczorem jeszcze na tej ławie mnie trzymają. Rano mówi ten strażnik, co tam mnie pilnował, że dzisiaj jest trzydzieści osiem stopni mrozu.

  • Jaki to był miesiąc?


Grudzień. Trzydzieści osiem stopni mrozu. Wyprowadzają mnie, stoi willys odkryty. Przy kierowcy ubranym bardzo grubo siedzi pan major dotąd w baranicy, taka torba uszyta z futra w środku. Wiozą mnie, a ja tylko w tej swojej pelisce siedzę z tyłu na siedzeniu. Nie jadą szosą, tylko bocznymi drogami, widocznie, żeby nie było odbicia. Dojeżdżamy do Garwolina, oni wychodzą. Najpierw wyszedł major, a kierowca został. Ten wrócił, to potem kierowca poszedł. Przynosi mi bułkę, kiełbasę, kieliszek wódki i herbatę. Mówię: „Nie będę jadła”. Jaki człowiek głupi, zamiast wypić tę herbatę, tu tak strasznie zimno! Nie, honorowy jak zwykle: „Nie”. – „No to nie, jedziemy dalej”. Jak przyjechaliśmy do Lublina, jest taka dzielnica Wrotków – oni w prywatnej willi zrobili sobie w suterenach więzienie. Siedzieli [tam] akowcy, NSZ-owcy, z karą śmierci dużo siedziało chłopaków i my dwie.
Przywożą mnie do Lublina, każą mi zejść z tego willysa – a ja nie mogę, [zupełnie] sztywna, zamarzłam! Dopiero kierowca wziął mnie na ręce, zaniósł do celi. Wchodzę do celi – leży na pryczy drewnianej bez niczego, jakąś szmatą czy jej rzeczami przykryta babka spuchnięta, brudna. Patrzę na paznokcie – takie [długie] u nóg i u rąk! Jaki człowiek jest głupi! Mówię tak: „Proszę panią, jak pani sobie radzi z paznokciami?”, a ona mówi: „U rąk to ogryzam sama, ale u nóg pani będzie musiała mi ogryźć”. Jak ja zaczęłam płakać, tak jakby było to najważniejsze! Myślę – jak ja będę jej obgryzać te brudne nogi?! Opowiadam jej, jak pan major sobie ze mną prywatnie rozmawiał. Ona mówi: „Co też pani zrobiła! Pani sobie zasłużyła na wyrok. Przecież dostanie pani wyrok, może kaesa nawet! Jak można było tak mówić, że oni mordowali?!”. Siedzimy tam. Codziennie kartofle obiera inna cela.

  • Ale kontakty z sobą mogliście utrzymywać?


Nie, nie, skąd! Umywalnia to była pralnia dla całego [więzienia]. Było takie koryto, gdzie ludzie, co prali sobie [ubrania], to tam płukali. Była jedna cela, gdzie ogrzewali kuchnią, gdzie ludzie sobie gotowali bieliznę i w tej kuchni siedzieli kaesowcy. Była zima, to palili.

  • Już byli po wyrokach kary śmierci?


Nie, siedzieli z karą śmierci do wyroku, na wyroki czekali. Każda cela obierała kartofle jeden dzień, [codziennie] inna cela. Trafiają te kartofle dla całego więzienia do celi śmierci, przychodzą po kartofle, kartofli nie ma! Okazuje się, że te bidaki ugotowali te kartofle i zjedli wszystko. Mieli karę śmierci – co im zrobią? Już nic.
Myśmy siedziały w celi, gdzie przedtem siedzieli chłopcy. Wypuszczali raz tylko do ubikacji, to chłopaki sobie zrobili w podłodze dziurę (bo tam była podłoga) i tak się załatwiali, ale myśmy do tej dziury nie trafiały. To suterena, w oknach szyb nie ma, to myśmy tam miały ciągle ślizgawkę, bo się załatwiałyśmy i w dziurę nie trafiałyśmy. Ciągle pytali, dlaczego u nas jest tak mokro. Przecież nie powiemy im, że my się tak [załatwiamy]. Raz dziennie wypuszczają do ubikacji, przecież te pęcherze zaziębione...

  • Jak długo była pani w tej willi? Potem trafiła pani na zamek lubelski.


Teraz [co] mówię, to przywieźli nas na Wrotków do kamienicy, w której zrobili sobie areszt śledczy. [Po latach, kiedy byłam na wolności,] chciałam koniecznie zobaczyć ten dom. Jak chodziłam i ludzi pytałam, [kobieta] mówi: „Proszę panią, to pani nie wie? Jak się wycofywali, to całą kamienicę zburzyli, żeby nie było śladu!”.
Stamtąd kiedyś rano zawieźli nas do wojskowego więzienia garnizonowego [na ulicy Świętoduskiej], tak to nazwali. Teraz pojechałam tam i jest tablica: areszt śledczy NKWD. Tam byli akowcy, NSZ-owcy (WIN-u jeszcze wtedy nie było), ci, co mówili, że siedzieli za ziorka (ziarnka), co nie oddawali kontyngentów, i złodzieje kolejowi. Nas tylko dwie kobiety były: [ja] i Krysia Karska. To była ziemianka z Sandomierskiego, z tym że siedziała za usiłowanie przedostania się na drugą stronę granicy samolotem. Miała narzeczonego w armii Andersa, był we Włoszech. Ona o tym wiedziała i koniecznie chciała się z nim spotkać. U nich już w majątku bolszewicy stali dwa tygodnie i ten pułkownik niby się bardzo z nią zaprzyjaźnił. Kiedyś ona mówi, że bardzo by chciała dostać się na drugą stronę, a on mówi: „Ja ci to załatwię”. Przychodzi do niej wieczorem i mówi: „Krystyna, uciekaj, bo będziesz aresztowana”. Pan pułkownik, który się zaprzyjaźnił (tam kwaterowali dwa tygodnie), naraz – będziesz aresztowana. Ale mówi: „Uciekaj do Lublina”. A ona mówi: „A czy pan by mnie nie pomógł, żebym mogła wyjechać na drugą stronę?”. On mówi: „Ja ci to załatwię. Zgłosisz się do Kowalskiego, »Cienia«”, a to był właśnie cały dowódca Armii Ludowej pracujący z bolszewikami. Widać, jaki jej kontakt załatwił! Przyjaciel!
Przyjechała do Lublina, ten kontakt odnalazła. Rozmawiała z „Cieniem”, a on do niej mówi tak: „Ja ci to ułatwię, ale to będzie kosztowało trzynaście tysięcy”. Dała mu te trzynaście tysięcy, ale jak to baba każda: „Jeszcze chciałabym się pójść do fryzjera uczesać”, bo myśli sobie – jak ją przerzucą tam samolotem, swojego chłopaka znajdzie, to chciała być ładna. Podwiózł ją na Krakowskie Przedmieście do fryzjera, za godzinę po nią przyjechał i przywiózł ją właśnie do tego wojskowego więzienia garnizonowego. Jeszcze dopłaciła do tego i dostała wyrok sześć lat.

  • Teraz swoją historię proszę opowiedzieć.


Teraz czterech niby Polaków (ale mówią wot i wsio za każdym razem, na pewno nie Polacy) prowadzi mnie i jeszcze oficera polskiego (w polskim mundurze, Polaka) pod zegar, a w Lublinie pod zegarem był sąd gestapo. W tym samym miejscu bolszewicy zrobili sąd, oczywiście się mówiło, [że] to był polski sąd. Przyprowadzili nas tam: wejść, personalia, wyjść, wejść z powrotem, dziesięć lat więzienia, pięć lat pozbawienia praw i konfiskata mienia, wyjść!

  • Tak szybko?


Tak. Bez tłumaczenia, bez niczego wszystko. Przynieśli już wyrok przecież. Pan major, który powiedział, że dziękuje mi, to on przecież...

  • Nie było żadnego sądu, żadnego adwokata?


Nie, bez [sądu]. Wyszłam, a za chwilę wyszła sekretarka. Ci Rosjanie – czwórka stała, między sobą gadała i ona wyszła do nas. Oni chyba nawet nie zwrócili uwagi. Podała oficerowi książeczkę do nabożeństwa. Otworzył tę książeczkę i oddał jej. Potem mi mówi, że to jest jego znajoma i w tej książeczce napisała, że jego żona urodziła synka. A on dostał karę śmierci za dezercję, tak że jeszcze przed śmiercią... Jaki zbieg okoliczności – akurat ona była jego znajomą i była sekretarką w sądzie. Dowiedział się dzięki niej, że żona urodziła syna.

  • Szybko została pani osądzona?


Nie. Potem nas przyprowadzili na Świętoduską do wojskowego więzienia garnizonowego i siedzimy – byłyśmy tylko dwie kobiety. Naczelnikiem był Borys Kośko, którego żona jeszcze wtedy siedziała na Pawiaku, tak że on nas traktował trochę lepiej.
Kiedyś w czasie widzeń uciekło z więzienia siedmiu chłopaków i byli w Motyczu, niedaleko Lublina. Dostaliśmy cynk, że będzie odbicie. Siedzieli też kaesiaki, z karą śmierci chłopaków kilku było. Wyobraźmy sobie, że jeden z tych chłopaków poszedł i zameldował naczelnikowi, że będzie odbicie w nocy! Nawet mieli wziąć samochód dostawczy, który stał na terenie tego więzienia na podwórzu.
Przyprowadzili któregoś dnia bolszewika, majora, który zgwałcił kobietę w szóstym miesiącu ciąży i wyrzucił ją z balkonu. Nasze władze, mimo że powinni go Rosjanie aresztować, aresztowały go i do tego wojskowego więzienia go przywieźli. Co te władze rosyjskie robiły, żeby go wziąć do siebie, że będzie tam osądzony, ale jakoś się z początku nie udawało. Kiedyś w nocy strzały na podwórzu, wygaszone światła wszędzie. Co się okazuje. Bolszewik zadzwonił do drzwi i prosił wody. Ten strażnik (wtedy jeszcze nie zabierali kluczy na noc strażnikom) wszedł, żeby sobie ten wyszedł po wodę. Jak wszedł, to go przewrócili, bolszewik zaczął mu skakać po klatce piersiowej, tak że mu połamał wszystkie żebra. Na podwórzu usłyszeli, że jakiś szum, tupanie, latanie. Zaczęli strzelać w powietrze i weszli do środka. [Bolszewik] wypuścił złodziei kolejowych, tych co nie dawali kontyngentu, a kaesowców, akowców, NSZ-owców i nas nie wypuścił. Jak ci [z podwórza] weszli, to ci, których wypuścił na korytarz (było ciemno), nie trafili do swoich cel, tak że polecieli tam, gdzie było otwarte.

Potem pokazówka – sąd, trzy kary śmierci. Przyjeżdża pluton egzekucyjny z zamku i [prokurator] mówi: „Wszystkie cele wyjdą na podwórze”, żebyśmy byli przy egzekucji. Naczelnik mówi, że on za [to] nie odpowiada, że mogą się więźniowie rzucić na prokuratora. To nie, te cele, które nie od podwórka, miały przejść do podwórka, mieliśmy wszyscy patrzeć na egzekucję. Zrobili z drzewa, z desek ścianę opartą o mur więzienia na linii, gdzie był rynsztok (bo więzienie troszkę tak na górce) spływa na ulicę. To był marzec, już były roztopy. Oczywiście do zdrajców ojczyzny ognia! Dlaczego jest ważny ten rynsztok, który spływa na ulicę? Dzień widzeń, gdzie tłumy ludzi stoją, żeby się zobaczyć na widzeniach z swoimi dziećmi. I tu, do zdrajców ojczyzny ognia! A jeszcze jak przyszedł ten pluton egzekucyjny z zamku, to powiedzieli, że nie będą strzelać, jak naczelnik nie da wódki. To naczelnik dał im wódkę, oni wypili. Jednego zabili, potem drugiego... Jeszcze: „Do zdrajców ojczyzny ognia!”, wot i wsio – w polskim mundurze pan prokurator. Jednym [z nich] był czternastoletni chłopak i mówi: „Panie prokuratorze, przecież ja nie jestem winien! Mnie kazali wyjść z celi i ja tylko wyszedłem. Przecież jest takie prawo, że jak człowiek niewinny, to darujcie mi życie”. – „Do zdrajcy ojczyzny ognia!”. Ci, co stali na podwórzu przed bramą, czekali na widzenia, widzą, jak spływają roztopy, spływa krew z tych zabitych, bo to przecież nad tym rynsztokiem – to wszystko rynsztokiem spływało na ulicę. Co ci ludzie przeżyli! Nie wiedzieli, czy to nie ich dziecko.
To było przedtem. Teraz się jeden z kaesowców sypnął, że będzie odbicie. Nas kują w kajdanki po dwie osoby i przez miasto prowadzą na zamek. Przychodzimy na zamek – straszne warunki! W piwnicy, na podłodze, na betonie. Kiedyś były łóżka, są tylko takie zaczepy, gdzie to się zaczepiało na ścianę, ale łóżek nie ma. Są pchły, wszy, karaluchy, stonogi, które nas żywcem żrą!
Strasznie zachorowałam, zaczęłam kasłać. Zabierają mnie na izbę chorych. Lekarz mi mówi, że mam gruźlicę, że dobrze by było, żebym dostała zastrzyki wapna, tylko nie ma ani strzykawek, ani wapna. Czy nie mogę jakoś dać znać rodzinie ([jeśli] mam rodzinę), żeby mi tu przywiozła. Miałam rodzinę. Matki rodzina była w Lublinie, a przed tym, jak wiedziałam, że będę musiała pójść na rozkaz do Lublina, to jeszcze pojechałam do Częstochowy. Tam odprawiała się msza święta, żebym przeżyła to wszystko. Dostałam różaniec, dostałam Matkę Boską [...], którą przeniosłam przez dziesięć lat, a różaniec... Trzy miesiące przed wyjściem szło się do celi wolnościowej, wozili nas do PGR-ów do pracy. Wróciłam taka zmęczona z PGR-u i siedziałam w kucki na podłodze. Wpadła oddziałowa i ten różaniec mi chapnęła. Dziesięć lat bez trzech miesięcy udało mi się go przenosić, i w ustach, i różnie! A Matkę Boską przeniosłam.
Ja taka strasznie chora, a przed tym sobie zamelinowałam w poduszkach od żakietu dwie złote dziesięciorublówki. Były zaszyte, oni mi tam nie robili takiej rewizji, to zresztą było bardzo mocno wszyte. Myślę sobie – jedyne wyjście: albo tu umrę, albo jakoś sobie załatwię te zastrzyki. Leżę w szpitalu, w izbie chorych – jakaś nowa oddziałowa daje nam obiad. Podeszłam z miską i mówię: „Pani oddziałowo, mam taką prośbę do pani. Czy by pani mnie wysłuchała?”. Mówi: „Jak wydam obiad, to przyjdę po was”. Ja już w międzyczasie te dwie dziesiątki wyprułam i czekam na nią. Wyprowadziła mnie, weszła ze mną do dyżurki i mówi: „Co chcecie?”. Mówię: „Pani oddziałowa, zachorowałam tak strasznie na gruźlicę. Jestem młoda, niech pani mi pomoże. Niech pani mi da kartkę, ołówek. Ja pani dam za to dziesięć rubli w złocie, a jedną dziesiątkę pani zaniesie mojej rodzinie, bo nie wiem, czy oni mają na to, w jakich są warunkach, żeby mi tę strzykawkę i [wapno zdobyć]”. – „Dobrze”. Wzięła to, zapisałam jej adres (dała mi kartkę i ołówek).
Długo to nie trwało, to było w czasie obiadu o godzinie siódmej – trach, trach, przodowniczka przyszła: „Zabierać rzeczy, wychodzić!”. Prowadzi mnie na oddział X, gdzie słyszy się tylko tak straszne krzyki, bo to jest oddział śledczy, gdzie biją, gdzie zabijają żywcem ludzi! Ja już się zaczynam domyślać, że coś tu nie tak, skoro mnie prowadzi na ten oddział. Myślę sobie – to mnie już ze szpitala zabiorą i na ten oddział mnie wsadzą. Otwiera drzwi. Za biurkiem siedzi w cywilnym ubraniu [urzędnik] i mówi: „No co, chcieliście przekupić oddziałową?”. Mówię: „Ja, ja? To nieprawda!”. – „Nieprawda?”. Przodownica mówi: „Rozbierać się! Rewizja!”. Myśleli – ołówek, to że jeszcze gdzieś coś mam. „Koszulę zdjąć!”. A urzędnik mówi: „Nie, nie”. Jeszcze mi zabrała takie skarby więźnia: spinki do włosów, agrafki i to położyła jemu na biurku. Potem on tak mówi: „Wyjdźcie, towarzyszko”, a do mnie: „Ubierzcie się”. Potem mówi: „No co? Chcieliście przekupić oddziałową!”. Mówię: „Ja?! To jest nieprawda, to jest nieprawda!”. – „To, co napisane, też jest nieprawda?”. Mówię: „Nie, nie, nieprawda!”. – „Na pewno?”. – „Na pewno”. – „Teraz ubierzcie się, zabierzcie swoje rzeczy i weźcie swoje skarby” – te spinki, a to nie wolno. Zadzwonił: „Oddziałowa, odprowadzić!”.
Jakie to wszystko cwane, jak to wszystko sobie wymyślił! Ona prowadzi mnie na dół do sutereny, gdzie zostawia mnie przy drzwiach (nie miała kluczy przy sobie). Światło jest tutaj wszędzie zapalone, ale w celach, mnie pod celą stawia. Ja prędko cyk, cyk, zapaliłam światło i przez wizjer patrzę – pokotem leżą na podłodze wszystkie więźniarki i po nich chodzi tysiące stonóg, wszystko szare, rusza się! Jak zapaliłam światło, to ucieka to wszystko! Przyszła z tym kluczem: „Wchodzić!”. Wchodzę tam. Nie ma się gdzie położyć, bo jedna na drugiej. Okazuje się, że o piątej rano: „Wstawać, zabierać swoje rzeczy, wychodzić!”. Oni przygotowali nasz pierwszy transport do Wronek, bo wszystkie [transporty] przedtem pojechały na Syberię!
Rano nas wyganiają na podwórze, już stoją ciężarówki. Nie na czymś, na podłodze siedzimy wszystkie! Tylko przez te wysoko zabudowane [boki] (między nimi są szpary) [widać] – [jest] jakieś dziesięć, dwadzieścia metrów od zamku na dworzec, to wszędzie karabiny maszynowe były, na całej trasie, widocznie żeby nie było odbicia. Przyjeżdżamy na dworzec – nikt nie wie gdzie [jedziemy]. Wśród politycznych są i pospolite, i złodziejki, i jakieś inne. Tłum ludzi w Lublinie, bo wszyscy wiedzieli, że na Syberię jadą te transporty. Wszyscy przyszli, żeby zobaczyć, czy jego dziecko, czy nie. Myśmy tam krzyczały, to oni strzelali w górę, nie pozwolili podchodzić blisko. Nas zresztą konwojowali Rosjanie. Tylko w podłodze wycięta kwadratowa dziura na załatwianie swoich potrzeb fizjologicznych i bardzo wysoko okienko zakratowane i to jest wszystko. Zaplombowane wagony i tak nas wsadzają.
Jedziemy. Dostaliśmy na drogę bochenek chleba i dziesięć deko jakiegoś żółtego cukru. Jedziemy chyba pięć dni. Z nami jedzie Żydówka z Rosji. Przy każdym wagonie jest [coś] jak szafa wybudowana, przyczepiona do tego wagonu. Każdy wagon konwojuje Rosjanin.

  • Przybudówka, w której był wartownik?


Tak, tak, przy każdym wagonie. [Co] dojeżdżamy do jakiegoś miasta, to mówią, że to są folksdojcze albo Niemcy, a my wtedy śpiewamy akowskie piosenki i krzyczymy: „AK, AK!”. Jedzie z nami ta Żydówka, po rosyjsku rozmawia. Miała wyrok piętnaście lat. Za co? Pracowała z tym bolszewikiem i chciał ją zgwałcić. Ona mówi: „Swołocz, jak mnie dotkniesz, to ja cię zastrielu!”. Strzeliła do niego. Dostała piętnaście lat. Załatwia nam z tym bolszewikiem kartki, ołówek, on jej to daje. My rzucamy to przez dziurę ubikacyjną. Jak przyjeżdżamy do Wronek, to już są z całej Polski ludzie z paczkami! Jednak ludzie te kartki pozbierali i zawiadomili rodziny, tak że to jest ważne, że ona nam to załatwiła.
W międzyczasie słyszymy straszne strzały. Mówią, że uciekło pięciu chłopaków z tego transportu. Nie potwierdziło się to, bo to było gdzieś w lesie – oni twierdzili, że nie. Już bliżej znowu wyłamali dwie deski i dwóch wyskoczyło, ale zatrzymali pociąg i ich złapali. My, kobiety, tych stolarzy, jak [ich] nazwali, prowadziłyśmy na czele tego pochodu. Mieli karabinami powbijany w ciało materiał, tak ich strasznie zbili. Myśmy ich prowadzili do więzienia i potem naczelnik powiedział: „Wszystkie klękać, ręce do góry! A tych stolarzy, co wyłamali deski, wykąpać raz w ciepłej, raz w zimnej wodzie!”. Oczywiście poumierali. Tak się dostaliśmy do Wronek.

  • Naczelnik był Polakiem?


Tak, jeden i potem zastępca naczelnika. Moja koleżanka wychodziła, a przedtem jeszcze ja, na kwarantannę, bo z nerkami miałam takie historie...
Muszę jeszcze wrócić do zamku, bo to też bardzo ważne. Przychodzi inspekcja, pyta się nas, jakie mamy skargi i zażalenia. A ja mówię: „Za mało mamy czasu do mycia”. Jak były tylko trzy krany i trzy ubikacje, a nas było trzydzieści, w dziesięć minut jesteśmy w stanie się wymyć i załatwić? Nie. Powiedzieli: „Dobrze”. Przyszła oddziałowa: „Rozebrać się do naga i do ubikacji!”. W listopadzie przy otwartym oknie, przy olbrzymiej kadzi, jak te dwa stoły – odchody z całego więzienia, rzadkie zlewane, a to wszystko stoi i śmierdzi – my na tym betonie stoimy całą noc nagie! Jeszcze strażnik obok celi pilnuje naszą koleżankę, która jest w ciąży i ma karę śmierci. Nawet pozwolił jej, żeby mi dała sweter, żebym sobie nerki okręciła, bo mnie tak bolały. Rano przychodzi przodownica i mówi: „No co, wymyłyście się!”, a my milczymy. „Tak? Wychodzić!”. I myśmy jeszcze cały dzień nagie stały przed ubikacją, żeby wszystkie cele, które przychodziły się załatwiać, widziały, jak to jest się skarżyć na władze. Tak że nie można tego pominąć, bo to też takie nieludzkie.
Jestem we Wronkach. Koleżanka odchodzi z amnestii do domu, mnie biorą do ambulatorium do pracy. Kiedyś w nocy każą mi iść, bo jest nowy transport, lekarz będzie badał więźniarki. I wyobraźmy sobie, kogo przywieźli! Niemki trzynaście, czternaście, piętnaście lat! Tak wszystko pogwałcone przez bolszewików, że porozrywane mają... Mnie dają do pomocy czternastoletnią Annę Marię – ojciec na froncie, matka zabita. Dziadek z babcią mogli tylko siedzieć na podwórzu, a ona mogła leżeć pod ławką, gdzie te dziadki siedziały. Co przyjechał jakiś bolszewik, brali ją, gwałcili i pod tą ławkę, i pod tą ławkę! Coś strasznego! Jak wyszłam, to chciałam pójść do ambasady niemieckiej o tym powiedzieć, ale mnie powiedzieli: „Słuchaj, [ona] jest z NRD, to nie możesz tego powiedzieć. Ich na pewno wywieźli do Rosji, bo gdzie ich wywieźli?”. To wszystko Hitlerjugend było. Tak że jeszcze to przeżyłam. Są święta...

  • Który rok? 1945?


Koniec 1945, początek 1946 roku. Ponieważ tam pracowałam, to dostałam nawet od naczelnika oddzielny pokoik. Kilkanaście więźniarek leżało w izbie chorych. Mówię: „Panie naczelniku, czy pan by się zgodził, żebyśmy sobie zrobiły opłatek?”. A on mówi do mnie tak: „Jak będę miał dyżur, to się zgodzę, ale jak będzie miał naczelnik, to się nie zgodzi”. Jakiś dzień przed tym przychodzi i mówi: „No, zrobicie sobie ten opłatek!”. Robimy sobie opłatek, ja mu dziękuję, a on do mnie mówi tak: „Od więźnia trzeba wymagać, ale więźniowi trzeba dać to, co mu się należy. Ja tutaj przed wojną za komunizm siedziałem, w tym więzieniu. Pamiętam, jak nieraz moja żona przychodziła z dzieckiem i nie dostała widzenia. Ja to wszystko pamiętam!”. Komunista, który siedział w tym więzieniu i rozumiał! Powiedział, że od więźnia trzeba wymagać, ale trzeba mu dać wszystko, co mu się należy! Tak że dzięki niemu miałyśmy święta.
Potem z Wronek po roku... Tam też nas przywitali strasznie, z rękami podniesionymi, na klęczkach. Ja byłam jeszcze przewidująca, miałam jasiek ze sobą (w jakiś sposób rodzina mi na zamek dostarczyła) i scyzoryk zdobyłam. Ten scyzoryk sobie włożyłam w jasiek, tylko byłam na tyle głupia, że jak [strażnik] wziął jasiek do ręki, to w rogu coś twardego. Namacał, że to jest nóż, to już na mnie dobrze nie patrzyli.
[Idziemy] po roku pakować rzeczy i jedziemy pociągiem – nie wiemy gdzie. W dzień przyjeżdżamy do Fordonu. I tam dopiero...! My szczęśliwe, a okazuje się, że nie wpuszczają nas do cel, tylko nas wszystkie do sutereny i tak stoimy w tej celi w suterenie, dosłownie jedna przy drugiej, bo to cały transport. Rano przychodzi jedna Bogaczowa, a druga Kuczyńska z pejczem.

  • To były strażniczki?


Jedna była gospodarcza, a druga była taka, która na co dzień była przy więźniach, przodownica. Nas rano pojedynczo [wołają] wychodzić i strzygą odtąd na zero, potem do cel – kwarantanna. [...] Dali nam ciuchy pożydowskie – na plecach krzyż żydowski. To, co nosiły Żydówki, to nam dali, bo nie było innych [ubrań]. Tam siedzę dość długo. W międzyczasie wiozą mnie do Grudziądza na dwie operacje: jedna ślepej kiszki, gdzie na więźniarkach uczy się lekarz od płuc, po prostu ślepą kiszkę on robi – zamiast tak cięcie, to ja mam takie duże. Trzy miesiące nie mogę z tego wyleźć, bo się na czymś można nauczyć.

Wyrok się kończy. Przyjeżdża po mnie teściowa i jak wyszłyśmy za drzwi więzienia, to ona mówi: „Dziecko, [do domu] nie możesz wracać, bo tam jest druga – jedno dziecko w drodze, a drugie już jest”. Tu jest tragedia, bo człowiek tak siedzi, to sobie układa nawet, gdzie sobie to postawi, to, a tu przychodzisz – nic i nie możesz tam wracać! Mówię do niej tak: „Mamo, ty jedź, a ja sobie pojadę do koleżanki, która wyszła niedawno”. [W więzieniu] umówiłyśmy się, że jedna z koleżanek, która miała karę śmierci (odsiedziała tylko dziesięć, bo ojciec był wojskowym i się postarał; wyszła za mąż za wojskowego – nie wolno było tego mówić, bo by go wyrzucili z wojska) też miała przyjechać na przywitanie mnie, bo też siedziała ze mną tyle lat.
W międzyczasie, jak koleżanka poszła do pracy (miała tam jeszcze sublokatora i córkę), to przyszła policja. Rąbią w drzwi: „Otwierać! Wy jesteście taka sama, wyście brali w tym udział!”. Nie wiem, o co chodzi! Robią rewizję i czekają, czterech ich jest. Przychodzi [koleżanka] – już kocioł, przychodzi [sublokator] – kocioł, przychodzi córka – kocioł! Do tej córki przychodzą koleżanki, już ich nie wypuszczają. Tak siedzimy pięć dni, a ja mam się na trzeci dzień zgłosić w Szczecinie, skąd teściowa przyjeżdżała i stamtąd miałam pomoc. Siedzimy w kotle. W nocy – puk, puk do drzwi – przyjeżdża koleżanka, ta, co wyszła za wojskowego, co miała karę śmierci. Jak otworzył śledczy, to ona mówi: „Boże, jacy wyście kochani, czekaliście na mnie!”, a ja krzyczę: „Elka, ty wpadłaś w kocioł!”. Ona: „Boże, Boże!”. Okazuje się – dopiero dziecko urodziła, matkę prosiła, żeby przyjechała i to dziecko z matką zostawiła. Piersi takie, nie ma czym ściągnąć. Myśmy jej we trzy te piersi ssały, jak dzieci!
Po pięciu dniach przychodzi ktoś ze śledczych i mówi: „Jesteście wolni”. – „Jak to, dlaczego?”. Okazuje się, że ta koleżanka miała syna zecera i przy jego maszynie znaleźli fałszywą pięćdziesięciozłotówkę – fałszował pieniądze. Oni wzięli nas, że to wszystko spółka. Dopiero nas zwalniają.
Dzwonię do teściowej, że przyjadę, ale z mężem się spotkałam, sześć godzin rozmawialiśmy. On chciał mnie jakoś przekonać, że będzie płacił alimenty, że mówił tej kobiecie (nie był jeszcze jej mężem), że zginęłam w Powstaniu, że moje zdjęcie ciągle stoi – tak mu było wygodnie. Jadę tam. Oczywiście muszę się z tą panią zobaczyć. Mówię w końcu, żeby założył sprawę rozwodową, bo ja tutaj nie zostanę.
Wziął adwokata, odbywa się sprawa. Sędzia bardzo mnie namawia, żeby jednak się zejść, że to są niezależne od niego [sprawy], tyle lat, ale mówię, że nie. [Mąż] mówi do sędziego: „Moja żona i moje dzieci”, a sędzia mówi: „Żona, to jest ta. Tamta to jest tylko matka pańskich dzieci”. Jego adwokat zaczyna w końcu bronić mnie. Orzekli rozwód. Sędzia zobowiązał go, żeby mi płacił pięćset złotych alimentów w czasie niemożności zarobkowania.
Zabieram manatki i przyjeżdżam do Warszawy, gdzie nikt mnie nie chce wziąć, bo się wszyscy boją! Siedziała tyle lat w kryminale, nie wiadomo! Milicja za mną łazi. W końcu pytam się, czy jestem wolna. „Jesteście wolna, ale my musimy wiedzieć, co nasi ludzie robią”. Do roku 1957 [przez] dwa lata muszę się meldować raz na tydzień w milicji.


  • Powiem pani, że tak wstrząsających wspomnień o represjach komunistycznych jeszcze nie słyszałam. To jest niewyobrażalne, co panią dotknęło.


Na przestrzeni dziesięciu lat coś się działo.
Jeszcze muszę powiedzieć, jak mnie przywieźli z tego zamku do Wronek. Byłam tak ciężko chora, [że] dwa tygodnie do mnie nie wchodzili, bo i paratyfusu dostałam jeszcze przy tej gruźlicy. Właśnie ta pielęgniarka, ta więźniarka, co potem poszła na wolność, po dwóch dniach, jak już można było przyjść, to przyszła do mnie i jakoś zaprzyjaźniła się ze mną. Prosiła naczelnika, żeby mnie dał na jej miejsce jako pielęgniarkę, bo przecież szkolona byłam w konspiracji. Jak ona już odeszła i mnie tam wzięli, dostałam pokoik, gdzie była podłoga, gdzie był dzbanek, miska – ja taka szczęśliwa...

  • Nareszcie ludzkie warunki.


Nie w celi, tylko w pokoju! Jestem przekonana, że nie spałam – uchylają się drzwi i wchodzi Chrystus ze swoją laską. „Boże, Boże, ja nie jestem godna! Ja nie jestem godna, Boże, Boże!” − i zaczęłam płakać. Chrystus dwa kroki zrobił do tyłu i drzwi się zamknęły. Dałabym głowę, [ale] może człowiek tak strasznie był radosny, że takie warunki go spotkały po tylu latach! Tak pamiętam to zdarzenie, jakby było wczoraj.



Warszawa, 3 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt

  • Przybudówka, w której był wartownik?


Tak, tak, przy każdym wagonie. [Co] dojeżdżamy do jakiegoś miasta, to mówią, że to są folksdojcze albo Niemcy, a my wtedy śpiewamy akowskie piosenki i krzyczymy: „AK, AK!”. Jedzie z nami ta Żydówka, po rosyjsku rozmawia. Miała wyrok piętnaście lat. Za co? Pracowała z tym bolszewikiem i chciał ją zgwałcić. Ona mówi: „Swołocz, jak mnie dotkniesz, to ja cię zastrielu!”. Strzeliła do niego. Dostała piętnaście lat. Załatwia nam z tym bolszewikiem kartki, ołówek, on jej to daje. My rzucamy to przez dziurę ubikacyjną. Jak przyjeżdżamy do Wronek, to już są z całej Polski ludzie z paczkami! Jednak ludzie te kartki pozbierali i zawiadomili rodziny, tak że to jest ważne, że ona nam to załatwiła.
W międzyczasie słyszymy straszne strzały. Mówią, że uciekło pięciu chłopaków z tego transportu. Nie potwierdziło się to, bo to było gdzieś w lesie – oni twierdzili, że nie. Już bliżej znowu wyłamali dwie deski i dwóch wyskoczyło, ale zatrzymali pociąg i ich złapali. My, kobiety, tych stolarzy, jak [ich] nazwali, prowadziłyśmy na czele tego pochodu. Mieli karabinami powbijany w ciało materiał, tak ich strasznie zbili. Myśmy ich prowadzili do więzienia i potem naczelnik powiedział: „Wszystkie klękać, ręce do góry! A tych stolarzy, co wyłamali deski, wykąpać raz w ciepłej, raz w zimnej wodzie!”. Oczywiście poumierali. Tak się dostaliśmy do Wronek.

  • Naczelnik był Polakiem?


Tak, jeden i potem zastępca naczelnika. Moja koleżanka wychodziła, a przedtem jeszcze ja, na kwarantannę, bo z nerkami miałam takie historie...
Muszę jeszcze wrócić do zamku, bo to też bardzo ważne. Przychodzi inspekcja, pyta się nas, jakie mamy skargi i zażalenia. A ja mówię: „Za mało mamy czasu do mycia”. Jak były tylko trzy krany i trzy ubikacje, a nas było trzydzieści, w dziesięć minut jesteśmy w stanie się wymyć i załatwić? Nie. Powiedzieli: „Dobrze”. Przyszła oddziałowa: „Rozebrać się do naga i do ubikacji!”. W listopadzie przy otwartym oknie, przy olbrzymiej kadzi, jak te dwa stoły – odchody z całego więzienia, rzadkie zlewane, a to wszystko stoi i śmierdzi – my na tym betonie stoimy całą noc nagie! Jeszcze strażnik obok celi pilnuje naszą koleżankę, która jest w ciąży i ma karę śmierci. Nawet pozwolił jej, żeby mi dała sweter, żebym sobie nerki okręciła, bo mnie tak bolały. Rano przychodzi przodownica i mówi: „No co, wymyłyście się!”, a my milczymy. „Tak? Wychodzić!”. I myśmy jeszcze cały dzień nagie stały przed ubikacją, żeby wszystkie cele, które przychodziły się załatwiać, widziały, jak to jest się skarżyć na władze. Tak że nie można tego pominąć, bo to też takie nieludzkie.
Jestem we Wronkach. Koleżanka odchodzi z amnestii do domu, mnie biorą do ambulatorium do pracy. Kiedyś w nocy każą mi iść, bo jest nowy transport, lekarz będzie badał więźniarki. I wyobraźmy sobie, kogo przywieźli! Niemki trzynaście, czternaście, piętnaście lat! Tak wszystko pogwałcone przez bolszewików, że porozrywane mają... Mnie dają do pomocy czternastoletnią Annę Marię – ojciec na froncie, matka zabita. Dziadek z babcią mogli tylko siedzieć na podwórzu, a ona mogła leżeć pod ławką, gdzie te dziadki siedziały. Co przyjechał jakiś bolszewik, brali ją, gwałcili i pod tą ławkę, i pod tą ławkę! Coś strasznego! Jak wyszłam, to chciałam pójść do ambasady niemieckiej o tym powiedzieć, ale mnie powiedzieli: „Słuchaj, [ona] jest z NRD, to nie możesz tego powiedzieć. Ich na pewno wywieźli do Rosji, bo gdzie ich wywieźli?”. To wszystko Hitlerjugend było. Tak że jeszcze to przeżyłam. Są święta...

  • Który rok? 1945?


Koniec 1945, początek 1946 roku. Ponieważ tam pracowałam, to dostałam nawet od naczelnika oddzielny pokoik. Kilkanaście więźniarek leżało w izbie chorych. Mówię: „Panie naczelniku, czy pan by się zgodził, żebyśmy sobie zrobiły opłatek?”. A on mówi do mnie tak: „Jak będę miał dyżur, to się zgodzę, ale jak będzie miał naczelnik, to się nie zgodzi”. Jakiś dzień przed tym przychodzi i mówi: „No, zrobicie sobie ten opłatek!”. Robimy sobie opłatek, ja mu dziękuję, a on do mnie mówi tak: „Od więźnia trzeba wymagać, ale więźniowi trzeba dać to, co mu się należy. Ja tutaj przed wojną za komunizm siedziałem, w tym więzieniu. Pamiętam, jak nieraz moja żona przychodziła z dzieckiem i nie dostała widzenia. Ja to wszystko pamiętam!”. Komunista, który siedział w tym więzieniu i rozumiał! Powiedział, że od więźnia trzeba wymagać, ale trzeba mu dać wszystko, co mu się należy! Tak że dzięki niemu miałyśmy święta.
Potem z Wronek po roku... Tam też nas przywitali strasznie, z rękami podniesionymi, na klęczkach. Ja byłam jeszcze przewidująca, miałam jasiek ze sobą (w jakiś sposób rodzina mi na zamek dostarczyła) i scyzoryk zdobyłam. Ten scyzoryk sobie włożyłam w jasiek, tylko byłam na tyle głupia, że jak [strażnik] wziął jasiek do ręki, to w rogu coś twardego. Namacał, że to jest nóż, to już na mnie dobrze nie patrzyli.
[Idziemy] po roku pakować rzeczy i jedziemy pociągiem – nie wiemy gdzie. W dzień przyjeżdżamy do Fordonu. I tam dopiero...! My szczęśliwe, a okazuje się, że nie wpuszczają nas do cel, tylko nas wszystkie do sutereny i tak stoimy w tej celi w suterenie, dosłownie jedna przy drugiej, bo to cały transport. Rano przychodzi jedna Bogaczowa, a druga Kuczyńska z pejczem.

  • To były strażniczki?


Jedna była gospodarcza, a druga była taka, która na co dzień była przy więźniach, przodownica. Nas rano pojedynczo [wołają] wychodzić i strzygą odtąd na zero, potem do cel – kwarantanna. [...] Dali nam ciuchy pożydowskie – na plecach krzyż żydowski. To, co nosiły Żydówki, to nam dali, bo nie było innych [ubrań]. Tam siedzę dość długo. W międzyczasie wiozą mnie do Grudziądza na dwie operacje: jedna ślepej kiszki, gdzie na więźniarkach uczy się lekarz od płuc, po prostu ślepą kiszkę on robi – zamiast tak cięcie, to ja mam takie duże. Trzy miesiące nie mogę z tego wyleźć, bo się na czymś można nauczyć.

Wyrok się kończy. Przyjeżdża po mnie teściowa i jak wyszłyśmy za drzwi więzienia, to ona mówi: „Dziecko, [do domu] nie możesz wracać, bo tam jest druga – jedno dziecko w drodze, a drugie już jest”. Tu jest tragedia, bo człowiek tak siedzi, to sobie układa nawet, gdzie sobie to postawi, to, a tu przychodzisz – nic i nie możesz tam wracać! Mówię do niej tak: „Mamo, ty jedź, a ja sobie pojadę do koleżanki, która wyszła niedawno”. [W więzieniu] umówiłyśmy się, że jedna z koleżanek, która miała karę śmierci (odsiedziała tylko dziesięć, bo ojciec był wojskowym i się postarał; wyszła za mąż za wojskowego – nie wolno było tego mówić, bo by go wyrzucili z wojska) też miała przyjechać na przywitanie mnie, bo też siedziała ze mną tyle lat.
W międzyczasie, jak koleżanka poszła do pracy (miała tam jeszcze sublokatora i córkę), to przyszła policja. Rąbią w drzwi: „Otwierać! Wy jesteście taka sama, wyście brali w tym udział!”. Nie wiem, o co chodzi! Robią rewizję i czekają, czterech ich jest. Przychodzi [koleżanka] – już kocioł, przychodzi [sublokator] – kocioł, przychodzi córka – kocioł! Do tej córki przychodzą koleżanki, już ich nie wypuszczają. Tak siedzimy pięć dni, a ja mam się na trzeci dzień zgłosić w Szczecinie, skąd teściowa przyjeżdżała i stamtąd miałam pomoc. Siedzimy w kotle. W nocy – puk, puk do drzwi – przyjeżdża koleżanka, ta, co wyszła za wojskowego, co miała karę śmierci. Jak otworzył śledczy, to ona mówi: „Boże, jacy wyście kochani, czekaliście na mnie!”, a ja krzyczę: „Elka, ty wpadłaś w kocioł!”. Ona: „Boże, Boże!”. Okazuje się – dopiero dziecko urodziła, matkę prosiła, żeby przyjechała i to dziecko z matką zostawiła. Piersi takie, nie ma czym ściągnąć. Myśmy jej we trzy te piersi ssały, jak dzieci!
Po pięciu dniach przychodzi ktoś ze śledczych i mówi: „Jesteście wolni”. – „Jak to, dlaczego?”. Okazuje się, że ta koleżanka miała syna zecera i przy jego maszynie znaleźli fałszywą pięćdziesięciozłotówkę – fałszował pieniądze. Oni wzięli nas, że to wszystko spółka. Dopiero nas zwalniają.
Dzwonię do teściowej, że przyjadę, ale z mężem się spotkałam, sześć godzin rozmawialiśmy. On chciał mnie jakoś przekonać, że będzie płacił alimenty, że mówił tej kobiecie (nie był jeszcze jej mężem), że zginęłam w Powstaniu, że moje zdjęcie ciągle stoi – tak mu było wygodnie. Jadę tam. Oczywiście muszę się z tą panią zobaczyć. Mówię w końcu, żeby założył sprawę rozwodową, bo ja tutaj nie zostanę.
Wziął adwokata, odbywa się sprawa. Sędzia bardzo mnie namawia, żeby jednak się zejść, że to są niezależne od niego [sprawy], tyle lat, ale mówię, że nie. [Mąż] mówi do sędziego: „Moja żona i moje dzieci”, a sędzia mówi: „Żona, to jest ta. Tamta to jest tylko matka pańskich dzieci”. Jego adwokat zaczyna w końcu bronić mnie. Orzekli rozwód. Sędzia zobowiązał go, żeby mi płacił pięćset złotych alimentów w czasie niemożności zarobkowania.
Zabieram manatki i przyjeżdżam do Warszawy, gdzie nikt mnie nie chce wziąć, bo się wszyscy boją! Siedziała tyle lat w kryminale, nie wiadomo! Milicja za mną łazi. W końcu pytam się, czy jestem wolna. „Jesteście wolna, ale my musimy wiedzieć, co nasi ludzie robią”. Do roku 1957 [przez] dwa lata muszę się meldować raz na tydzień w milicji.


  • Powiem pani, że tak wstrząsających wspomnień o represjach komunistycznych jeszcze nie słyszałam. To jest niewyobrażalne, co panią dotknęło.


Na przestrzeni dziesięciu lat coś się działo.
Jeszcze muszę powiedzieć, jak mnie przywieźli z tego zamku do Wronek. Byłam tak ciężko chora, [że] dwa tygodnie do mnie nie wchodzili, bo i paratyfusu dostałam jeszcze przy tej gruźlicy. Właśnie ta pielęgniarka, ta więźniarka, co potem poszła na wolność, po dwóch dniach, jak już można było przyjść, to przyszła do mnie i jakoś zaprzyjaźniła się ze mną. Prosiła naczelnika, żeby mnie dał na jej miejsce jako pielęgniarkę, bo przecież szkolona byłam w konspiracji. Jak ona już odeszła i mnie tam wzięli, dostałam pokoik, gdzie była podłoga, gdzie był dzbanek, miska – ja taka szczęśliwa...

  • Nareszcie ludzkie warunki.


Nie w celi, tylko w pokoju! Jestem przekonana, że nie spałam – uchylają się drzwi i wchodzi Chrystus ze swoją laską. „Boże, Boże, ja nie jestem godna! Ja nie jestem godna, Boże, Boże!” − i zaczęłam płakać. Chrystus dwa kroki zrobił do tyłu i drzwi się zamknęły. Dałabym głowę, [ale] może człowiek tak strasznie był radosny, że takie warunki go spotkały po tylu latach! Tak pamiętam to zdarzenie, jakby było wczoraj.



Warszawa, 3 sierpnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Halina Szopińska Pseudonim: „Blanka” Stopień: kapral, łączniczka, sanitariuszka Formacja: PWK „Ostoja”, Batalion „Iwo” Dzielnica: Śródmieście Południe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter