Zygmunt Głuszek „Victor”
Nazywam się Zygmunt Głuszek, urodziłem się 22 maja 1928 roku w Warszawie, tutaj też mieszkałem przez całe życie. Najdłuższy mój wyjazd do roku 1944 to było opuszczenie Warszawy na trzy czy cztery miesiące, ale potem natychmiast wróciłem i nadal mieszkam wyłącznie w Warszawie.
Ukończyłem Akademię Nauk Politycznych, wydział dziennikarski, bo wcześniej postanowiłem być dziennikarzem już po wojnie. Pracowałem jako dziennikarz, początkowo w „Życiu Warszawy”, od 1947 roku, potem krótko, przez rok, w „Sztandarze Młodych”, bo chciałem przejść na sport. W „Życiu Warszawy” wtedy było dużo polityki, to były czasy trochę nieciekawe i chciałem uciec z tej redakcji, mimo że byłem tam bardzo dobrze notowany. Potem w 1952 roku przeszedłem do redakcji „Przeglądu Sportowego”, w którym pracowałem do roku 1971 jako kierownik działu lekkoatletyki, czyli prowadziłem nasz słynny
Wunderteam na łamach tej gazety. W 1971 roku zwolniono mnie po prostu, ni z tego, ni z owego, dowiedziałem się, że już nie pracuję w „Przeglądzie Sportowym”. Nie miałem wyjścia, szukałem jakiejkolwiek pracy. Dobrzy ludzie, ciekawe, że z ZMP, ale to byli członkowie Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, którzy mnie bardzo dobrze znali, wiedzieli o mojej przeszłości wszystko, ja nie ukrywałem, zawsze opowiadałem, jak tylko chcieli, żeby wiedzieli, jak to było naprawdę, i dostałem pracę jako redaktor naczelny, zwolniła się właśnie taka posada. Nie wiem, czy znacie, pan Jan Mulak (to był znakomity trener, który stworzył
Wunderteam) akurat wyjechał chyba do Algierii i fachowy miesięcznik „Lekkoatletyka” pozostał bez kierownika. Wtedy ci działacze z ZMP, pan Majkowski, nie wiem, czy pani kojarzy to nazwisko, do niedawna był szefem Wydziału Międzynarodowego przy prezydencie Kwaśniewskim, i pan Piotr Nurowski, obecnie Prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego, jeden był prezesem PZLA, a drugi wiceprezesem i pani Kirszenstein-Szewińska, byli bardzo przejęci, że mnie zwolniono. Współczuli mi, ale widzieli, że nic nie poradzą na to, tak jak i ja nie mogę nic, i zaproponowali mi tą pracę. Niestety ta praca łączyła się z tym, że objęta była nomenklaturą i opierając się przez tyle lat przynależności partyjnej, musiałem się zapisać do partii.
- Dobrze, może wrócimy później do czasów powojennych.
Ale to jest życiorys, przedstawiam się po prostu.
- Jak pan pamięta swoje dzieciństwo, jeszcze przed wojną, rodzinę?
Pochodziłem z bardzo biednej rodziny. Moja matka i ojciec mieszkali przed wojną w Kozienicach, poza Warszawą, byli bardzo biedni i dopiero w 1927 roku przenieśli się do Warszawy, żeby poprawić jakoś swoją sytuację materialną. Ojciec był z zawodu piekarzem, matka wychowywała pięciu synów, ani jednej córki, ja byłem najmłodszy w tym gronie. Zamieszkaliśmy na Saskiej Kępie, był to budynek w parku Skaryszewskim, którego już obecnie nie ma. Ojciec starał się jak mógł, ale bardzo często był bezrobotny, bo trudno było przed wojną dla przyjezdnego tak nagle [o pracę].
Moje dzieciństwo było mało ciekawe, trzeba było starać się, chodzić do ośrodków różnych po żywność na przykład, żeby dostać troszkę ryżu na mleku. Na Skaryszewskiej była pomoc dla bezrobotnych. W 1935 roku, kiedy już trzeba było pójść do szkoły, to tu nie było w pobliżu szkoły w parku, więc rodzice przeprowadzili się na ulicę Podskarbińską 6 – to był budynek dla bezrobotnych, stoi do tej pory. Tam dostaliśmy jeden duży pokój i to wszystko. Bez centralnego ogrzewania, bez żadnych wygód, ubikacja na korytarzu. Tak mieszkałem w tym budynku do... Jednocześnie rozpocząłem naukę w szkole powszechnej 145, przy ulicy Weterynaryjnej.
W 1938 roku właścicielka domu na Grochowie przy ulicy Dobrowoja (u której matka sprzątała, poprawiając sytuację rodzinną, jeśli ojciec nie pracował) uznała, że należy polepszyć warunki matce, ojcu i całej rodzinie, bo znała nas. Zaangażowała nas, kiedy rozpoczęto budowę tego domu, powiększono z [jednego] na dwa piętra, wielka budowa, wapno trzeba przewozić, materiały i tak dalej. Powierzono matce i ojcu gospodarowanie tym, administrację tego całego przedsięwzięcia. Otrzymaliśmy tam mieszkanie, już pokój z kuchnią i z ubikacją wewnątrz, ale bez żadnych dodatkowych wygód, bo to przed wojną było, i tam mieszkaliśmy aż do wybuchu wojny. Skończyłem ileś klas szkoły powszechnej, a skończyłem ją już podczas okupacji, kiedy szkołę przeniesiono najpierw na Siennicką 15, później Niemcy tam zrobili szpital i szkoła została przeniesiona na ulicę Krypską. Tam chodziliśmy do szkoły z kolegami. W 1942 roku ukończyłem tą szkołę po siedmiu oddziałach.
- Jak pan pamięta wybuch wojny?
Bardzo dobrze pamiętam, bo to był taki trochę dla każdego przełomowy [dzień], to jednak nic dziwnego. Cała atmosfera przedwojenna już była narastająca, ja ją odczuwałem jako młody chłopiec, byłem nastawiony bardzo patriotycznie i dla mnie kraj, Polska to było coś największego, co może młodego chłopca interesować.
Spodziewaliśmy się natarcia niemieckiego, spodziewaliśmy się wybuchu wojny, ale nie przypuszczałem, że ona tak tragicznie się dla mnie rozpocznie. Na małej uliczce Dobrowoja, na Grochowie drugiego września spadły bomby na domy mieszkalne [...]. Nie na nasz, na sąsiedni, mieszkałem pod trzynastym, a bomba spadła na piętnasty. Zgruchotała do piwnic ten budynek, z lokatorów, którzy byli w domach, zginęło od razu osiem osób, potem jeszcze dużo umierało. Widziałem to, byłem akurat w bramie przejściowej. Jak nalot był, to obserwowaliśmy samoloty z kolegami i z bratem Romanem. Niemal widziałem bombę, jak ona leci, ze straszliwym świstem i ten potworny wybuch, ten potworny kurz, rozlatujące się jakieś drobne przedmioty, cegły, belki, a [byłem] w bramie o ścianę od tego budynku. Ściana, przejście, na szczęście nie zawaliły się, a powinny się zawalić. Wybiegłem na podwórko i zobaczyłem, jak jeden lokator trzymając się za brzuch, jęcząc, cały [w] kurzu [krzyczał]: „Ratunku! Ratunku!” – padł tam i zmarł. Pobiegłem na drugą stronę, na ulicę i zobaczyłem drugiego pana, dobrego znajomego z pierwszego piętra. To samo, jakoś się włóczy z korytarza, wyszedł, też trzyma się za głowę, cały zakrwawiony, brudny i znowu pada na ulicę piaszczystą, tam nie było zabrukowane, rozkłada ręce, nie żyje. Taki był mój pierwszy obraz wojny.
To spowodowało przerażenie rodziny całej, matki, ojca i w związku z tym za kilka dni matka i ojciec [postanowili], że opuścimy Warszawę, udając się do Starej Miłosny pod Warszawą, gdzie ojciec miał znajomego, który prowadził piekarnię. Nie zawiadamiając go, po prostu jadąc do niego, że jesteśmy w takiej sytuacji, że on musi nas przetrzymać i tak się stało. Niemieckie oddziały, jak szły na Warszawę, najpierw opanowały Miłosnę i tam byłem przejęty w okupację niemiecką. Tam jeszcze trwało potem oblężenie Warszawy, ale tu już poznałem Niemców – widziałem, jak z lasku wyciągali żołnierzy polskich, oni musieli złożyć broń, rzucić, ręce do góry, strzelali do nich i to było pierwsze przeżycie, które widziałem na własne oczy i które mną tak wstrząsnęło, że wiedziałem, że w żaden sposób się nie pogodzę z losami wojny – jedenastoletni chłopak – że to tak nie może być. Nie wiedziałem, co będę robił, tylko to było takie przerażające, że tak być nie może w moim kraju, gdzie tylu dzielnych żołnierzy walczyło. Komunikatów słuchaliśmy, na Westerplatte walki były dłużej; z różnych bitew zachodnich, w Poznańskim i na Śląsku, na Kraków jak szli. To był mój początek wojny, ogólnie biorąc.
- Pana bracia byli razem z panem?
Ze mną był tylko brat Roman, który był dwa lata ode mnie starszy. Natomiast dwaj bracia, najstarszy Ryszard i średni Mieczysław, powędrowali na wschód na apel pułkownika Romana Umiastowskiego, [który zarządził], żeby młodzież, która nie ma przydziału wojskowego, podążała na wschód, bo tam będą organizowane jednostki do obrony kraju. Jeden z braci pozostał w Kozienicach i tam zastała go okupacja. Z pięciu braci trzech zginęło w czasie wojny.
- Jak długo mieszkaliście państwo w Starej Miłośnie?
Czekaliśmy tylko, kiedy możemy powrócić do Warszawy. Jak Warszawa skapitulowała, to było 27 września 1939 roku, to my prawie następnego dnia powróciliśmy na ulicę Dobrowoja, kierowani również tym, czy nas nie okradli. Pochowaliśmy trochę w piwnicy, kiedy wychodziliśmy, ratowaliśmy to, co mieliśmy, ubrania głównie, bo nic specjalnego nie mieliśmy, chodziło o to, żeby to nie zginęło. Proszę sobie wyobrazić, że nic nie zginęło, wszystko było na swoim miejscu. W naszym domu zginęło dwóch polskich żołnierzy, którzy mieli tam swoją pozycję, zginęli od pocisku artyleryjskiego i ich grób był na podwórku, co nas dodatkowo jeszcze w tym nastroju utrzymywało.
- Rozpoczął pan tajne nauczanie?
Najpierw musiałem ukończyć szkołę powszechną. Nie przerywając nauki, ukończyłem szkołę w czerwcu 1942 roku i jako jedyny syn w rodzinie uzyskałem od ojca i matki możliwość [dalszej nauki], bo nadal mieli bardzo trudne warunki. Ojciec był piekarzem, więc w domu piekł chleb, bułki, matka sprzedawała, a ojcu musieli pomagać bracia. No bo kto, sam ojciec? Natomiast ja zostałem zwolniony z obowiązku pracy, gdyż wykazywałem jakieś inklinacje, chyba coś u mnie ojciec i matka zobaczyli. Zresztą przychodziły i odbierały od nas pieczywo panie nauczycielki, które też musiały żyć z czegoś, nie miały z czego, to handlowały pieczywem. Brały z piekarni, oddawały gdzieś do sprzedaży i miały na tym jakiś zarobek. Pamiętam, że te panie zwracały uwagę matce: „Ten pani syn Kuba powinien się dalej uczyć. Szkoda, żeby on się tu [zmarnował]”. Nie wiem, dlaczego mnie nazywano Kubą w domu. Roman się nie uczył, przerwał naukę, Ryszard tylko skończył jeszcze przed wojną jakąś szkołę elektrotechniczną. Matka bardzo chciała oczywiście i zostałem na specjalnych warunkach skierowany na tajny komplet. Ta pani powiedziała: „To ja nawet załatwię komplet, żeby się uczył dalej”. W ten sposób trafiłem na tajny komplet [w szkole imienia] Władysława IV na Pradze i od września rozpocząłem naukę na kompletach z grupą chłopców, których nigdy nie znałem, dopiero poznałem na komplecie. Odbywały się [one] w różnych mieszkaniach na Grochowie, na różnych ulicach, nie ma co mówić.
Ta nauka nie wiem, ile trwała, może miesiąc, może dwa, nagle jeden z naszych kolegów z kompletów do mnie podchodzi i pyta: „Słuchaj, czy ty byś nie wstąpił do konspiracji?”. Miałem wtedy już czternaście lat, ale byłem bardzo wyrośnięty, rozwinięty, grałem w piłkę nożną, uprawiałem sport, dużo biegałem, całe ulice przebiegaliśmy, sektory, zawody sobie robiliśmy, przed wojną jeszcze. Górowałem nad nimi fizycznie bardzo wyraźnie, na zdjęciu bardzo ładnie wygląda, kiedy o głowę jestem wyższy od moich kolegów z kompletu, oni później też byli harcerzami konspiracyjnymi. Oczywiście natychmiast, nie bacząc, czy to jest prawda, czy to nieprawda, czy to jest bezpieczne, czy niebezpieczne, w ogóle mnie to nic nie interesowało. „Konspiracja? Tak!” – od razu. W ten sposób zostałem zwerbowany.
Pierwsza zbiórka była w lesie, do Wawra pojechaliśmy. Tam poznałem przywódcę, który organizował wstępne harcerskie grupy, jeszcze nie w „Szarych Szeregach”, tak samoistnie. Ten pan nazywał się Władysław Ślesicki. To jest reżyser „W pustyni i puszczy”, po wojnie, znakomity reżyser [...]. On skończył filmówkę. Starszy ode mnie dwa lata. Tak wieczorem, w nocy odbyliśmy pierwszą zbiórkę, on nam mówił, że konspiracja, że nie możemy się poddać, że trzeba walczyć i każdy ma swoje obowiązki, i że harcerstwo jest taką organizacją, która obejmuje wielu chłopców, wychowuje, to jest wychowawcza organizacja. „Powinniście tam iść, bo potrzeby wojny również od harcerzy wymagają spełnienia obowiązku”. Takie bardzo patriotyczne, wzniosłe przemówienie wygłosił, gawędę właściwie, bo to było po koleżeńsku mówione, siedzieliśmy sobie po prostu. Z Władkiem spędziłem w tej grupie chyba cały kwartał. Od razu otrzymałem zadanie zorganizowania swojego zastępu, uwinąłem się z tym bardzo szybko, kolegów ze szkoły zwerbowałem znowu. Tak jak mnie na komplecie, tak ja ze swojej szkoły powszechnej, którą ukończyłem głównie, bo nie wszyscy, ale głównie, tak samo im zaproponowałem czy by chcieli, zgodzili się i zrobiłem sobie zastęp. [...]
W międzyczasie, w listopadzie, nastąpiła reorganizacja Chorągwi Warszawskiej „Szarych Szeregów”, o czym w ogóle nic nie mogłem wtedy wiedzieć, ale od tego zależały moje losy, dlatego muszę powiedzieć, dlaczego tak, a nie inaczej było. Wtedy po raz pierwszy zostały wprowadzone właśnie te człony „Szarych Szeregów”, powstały „Grupy Szturmowe”, „Bojowe Szkoły” i „Zawisza”. Poprzednio wszystko było w jednakowych grupach, tylko podzielone było terytorialnie, też na hufce, na okręgi, ale nie było wiekowych podziałów, teraz wprowadzono szczeble wiekowe. My podpadaliśmy oczywiście pod „Zawiszę”, ale nie wiedzieliśmy o tym. Władek prowadził grupę w ten sposób, że jakby zawiszacką, chłopców najmłodszych, którzy nie mają obowiązku posiadania broni, nie wolno im nawet posiadać broni, mają wypełniać program harcerski, wychowawczy, uczyć się, bo jeśli się nie uczysz, to nie masz prawa należeć do organizacji. Były takie obowiązki mobilizujące do nauki, żeby nie przerywać, wojna to nie znaczy, że trzeba przerywać naukę.
To trwało mniej więcej do stycznia, kiedy na jedną ze zbiórek u kolegi Jerzego Schellenberga, na ulicy Stanisława Augusta na Grochowie... To była rodzina, która wywodziła się ze Lwowa, ale mieszkali we Wiedniu przez długi czas. Byli niezwykłymi patriotami polskimi. U niego odbywały się zbiórki, zwerbowałem go do swojego zastępu. Jurek miał duże, ładne mieszkanie, bo ojciec był inżynierem, bardzo dobrze zarabiali, miał jeszcze brata i siostrę i mieli wspaniałe mieszkanie, więc mogliśmy tylko u niego odbywać swobodne zbiórki. U mnie nie mogłyby się odbyć, bo gdzie rodzina by się podziała. Wtedy na jedną z takich zbiórek... Nie wiem, czy Władek, bo jeszcze był instruktor „Zorian”, który się nami opiekował, wcześniej go poznałem, tylko pseudonim znałem, że jest „Zorian”. Miał około dwudziestu lat, bardzo przyjemnym instruktorem harcerskim, jeszcze wtedy nie był mianowany, ale działacz, wychowawca, nauczyciel, coś takiego, młody człowiek, on przyszedł z „Julkiem”. Po raz pierwszy zobaczyliśmy „Julka”. Człowiek młody, miał też około dwudziestu lat, absolwent Gimnazjum imienia Stefana Batorego, w okularach, o bardzo słabym wzroku. Siedział, przypatrywał się naszej zbiórce, „Zorian” prowadził, a ja nic, siedziałem sobie, prowadziłem z kolegami. Śpiewaliśmy, pokazywaliśmy, co potrafimy, gry harcerskie, oni to obserwowali. Ten człowiek właśnie organizował hufiec, bo [organizacja] „Zawisza” błyskawicznie się rozwijała, spontanicznie, coraz więcej harcerzy wstępowało do konspiracji, to znaczy młodych chłopców, ale między innymi do konspiracji szaroszeregowej, a więc do „Zawiszy”. On otrzymał zadanie zorganizowania hufca, wtedy jeszcze hufców nie było, dopiero powstawały. On nam [tłumaczył], dlaczego [nadano nazwę] „Ziemie Zachodnie”, no właśnie powiedziałem dlaczego. On był wielkim zwolennikiem idei powrotu na ziemie, które musimy odebrać Niemcom, bo oni przegrają wojnę i my tam musimy odzyskać tereny, granicę przesunąć do Odry. Nazwy hufców świadczą o tym, jakie było nasze myślenie, na przykład był hufiec „Odra–Nysa” (ON), były „Dzikie Pola”, jeszcze w tę stronę, ale również „Bałtyk”, „Karpaty”, nazwy geograficzne. To wszystko miało sens wychowawczy, musieliśmy tą problematyką się zajmować, żeby ci młodzi chłopcy mieli jakieś myślenie ogólnopaństwowe, ogólnospołeczne, jeśli tylko będzie trzeba. Ten człowiek wywarł na nas decydujący [wpływ] na cały okres wojny, „Julek”. To był niezwykle uzdolniony człowiek, nie wiedzieliśmy wtedy, nie wyglądał na człowieka, który by porwał młodszych od siebie, nie. Był spokojny, słaby wzrok, budowa ciała niezbyt imponująca, ja byłem silniejszy chyba od niego wtedy jeszcze, niezbyt pokaźny, no ale jak mówił, jakie idee przedstawiał, jak gładko to wszystko, jak się uśmiechał do nas, jak nas traktował, ujął nas z miejsca wszystkich.
Dzięki „Julkowi” w ZZ, „Ziemiach Zachodnich” przetrwaliśmy do lipca 1943 roku, z tym że „Julek” od razu zorganizował kurs drużynowych, bo jak hufiec to są drużyny i drużynowi. Na ten kurs zostałem skierowany razem z Władkiem, już równolegle, on mnie wciągnął, on był moim guru, a teraz już jesteśmy równi, on starszy ode mnie o dwa lata.
Dlaczego to podkreślam? Bo miałem taką drogę, że wszędzie byłem najmłodszy. Jestem do tej pory najmłodszym podharcmistrzem „Szarych Szeregów” w ogóle, w całym kraju, bo miałem szesnaście lat, jak zostałem mianowany podharcmistrzem. To jest stopień instruktorski, instruktora wychowawcy, szesnaście lat, ale decydowały inne [aspekty]. Miałem strasznie dużo inicjatywy, dużo odwagi, dużo pomysłów, zaangażowania i on to widział, on to doceniał i od razu zostałem skierowany na kurs drużynowych. Zorganizowałem drużynę przy pomocy „Julka”, bo pytałem się go: „No dobrze, ale jakiego patrona wziąć dla tej drużyny”. Myślałem o innych, Piłsudski, Lis-Kula, z najnowszej historii, a on mówi „Nie, no wiesz, jak to jest na ziemie zachodnie, to musimy mieć tamtych bohaterów. No to tam byli królowie polscy, którzy tam tworzyli polskość w pierwszych wiekach państwa polskiego”. No i zostałem drużynowym drużyny Bolesława Krzywoustego, o którym niewiele wiedziałem, ale musiałem się wszystkiego dowiedzieć, nauczyć i przedstawić chłopcom patrona, bo pod jego przewodem będziemy dążyć po wojnie i ruszymy na ziemie zachodnie, będziemy tam polskość tworzyli na nowo, będziemy tam działali. Przedstawiłem im działania na [okres] powojenny. Muszę powiedzieć, że „Julek” miał niezwykłe zdolności poetyckie, pisarskie i kompozytorskie. On jest autorem, nie wiem, czy pani wie, pieśni „Szarymi Szeregami”. On jest autorem i słów, i melodii. [...]Zresztą do tej pory jest to ciągle śpiewane. To zostało uznane po wojnie [za] hymn. To nie był hymn, to była jego pieśń „Szarymi Szeregami”, żaden hymn. Teraz się go czasem tytułuje „Hymn Szarych Szeregów”, to już teraz po wojnie się dodało taką legendę temu, bo to było wielkie wrażenie. Mało tego, on napisał szereg innych naszych piosenek.
Od początku „Zawisza” wprowadziła program służby przygotowań, szkolenia do służby pomocniczej do przyszłego powstania, które Armia Krajowa, Komenda Główna często w biuletynach publikowała, że nastąpi kiedyś powstanie powszechne, nie warszawskie, ale w kraju. Nie wiadomo było, jak to będzie, jak front się ukształtuje, skąd przyjdą wojska, myśleliśmy, że z zachodu nas wyzwolą, a tu jednak [stało się inaczej], ale to dalsza sprawa. W związku z tym trzeba szkolić najmłodszych, bo „Grupy Szturmowe” to będzie wojsko, ekstra, powiedzielibyśmy dzisiaj super, superoddziały – „Grupy Szturmowe”, Batalion „Zośka”, „Parasol”, „Wigry” potem z tego. „Bojowe Szkoły” to są młodsi dowódcy, którzy pełnić będą początkowo funkcje podoficerskie, ale zastąpią starszych kolegów. „Zawiszacy” na razie bez broni, ale szkolenie z bronią tak, ale przygotowani do służby pomocniczej na wypadek powstania. Służba pomocnicza uzyskała kryptonim „Mafeking”, od [nazwy miasta w Afryce Południowej], gdzie generał Robert Baden Powell utworzył z kilkunastoletnich chłopców oddział do służby pomocniczej przy brytyjskiej armii podczas wojny z Burami w latach 1899–1900. Tam była walka w otoczonym mieście, po raz pierwszy harcerze stali się łącznikami, przedzierali się z miasta do oddziałów, przynosili wiadomości. Mieliśmy właśnie tego typu zadania, żeby szkolić się w łączności, w służbie wartowniczej, w tak zwanej inicjatywie pomocy ludności cywilnej, służba w zajętych budynkach państwowych, jak poczta. Stąd niektórzy uważają, że przygotowywaliśmy się do poczty polowej Powstania Warszawskiego. Wcale nie, to zostało tam umieszczone jako zajmowanie budynków pocztowych i żeby one zaczęły pracować jak najszybciej. Dlatego tam była poczta, może i polowa, bo to była wojna, więc tam tylko była poczta polowa, innej nie było.
„Julek” właśnie napisał drugą pieśń znakomitą pod tytułem „Mafeking”, to jest o tym, jak będzie (on już tworzył wizję) ta służba wyglądała w szczegółach, konkretnie tworzył chłopaka fikcyjnego – co on robi, gdzie on się obraca, łączność przez Wisłę, jest łącznikiem, gdzieś leci, gdzieś przenosi meldunek, zostaje ranny, ale oddaje innemu koledze meldunek. Tworzył taki obraz, który strasznie nas ujmował, bo to bardzo przemawia do młodych chłopaków – taka wizja, co oni mogą robić na wypadek Powstania. Bo o regularnym udziale w oddziale wojskowym nie było mowy, no bo za młodzi wtedy byliśmy i nie wolno nam było tego robić. „Julek” właśnie w połowie roku został skierowany na inną funkcję, na komendanta „Zawiszy” w Chorągwi Mazowieckiej, wokół Warszawy, Ul „Puszcza”, żeby organizował tam „Zawiszę”, w całej Chorągwi, naokoło Warszawy. To olbrzymi teren, dużo hufców, ale pozostawał z nami. Jednocześnie pełnił funkcję komendanta Harcerskich Zakładów Wydawniczych, to się nazywało „Pawiak”, bo wtedy rozstrzeliwano mieszkańców Warszawy na Pawiaku, w gruzach getta i dla uczczenia tego on dał nazwę Harcerskie Zakłady Wydawnicze „Pawiak”. Tam było drukowane nasze pismo centralne, zawiszackie „Bądź Gotów”.
Teraz jaka tutaj jest sprawa, „Julek”, tworząc organizację tych zakładów, rozmawiał ze mną, zostałem mianowany jego przybocznym, musiałem jeździć do niego do domu na Mokotów, aż na Fort Mokotowski i na skrzynce na Marszałkowskiej się spotykaliśmy. On mi dawał różne zadania, no i wiedziałem wszystko, jakie ma plany związane z naszym hufcem, ze służbą w ogóle. A jeszcze wcześniej, jak zostałem drużynowym, to uważałem, że muszę wydawać pismo dla swoich chłopaków. Stworzyłem sam, jednoosobowo, to znaczy to był harcerz, nazywał się „Rycerz”, [jako] synonim harcerza, nie wolno było używać nazw harcerskich w czasie konspiracji, odpowiednikiem tego był „Rycerz”. Dlatego nawet mówi się, że dwutygodnik „Bądź Gotów” miał w podtytule „Dwutygodnik Rycerzy Zawiszy”, żeby nie „harcerzy”, bo to dekonspirowało za bardzo. Ja to pismo wymyśliłem sobie, że muszę mieć pismo, bo jeździliśmy na wielkie ćwiczenia do lasów podwarszawskich, głównie do Strugi, organizowałem drużynie biwaki, dwudniowe, trzydniowe w Brwinowie i w różnych [innych miejscach]. Miałem dobrych chłopaków, bogatych, oni mieli majątki, domy, znajomych w okolicach podwarszawskich.
W Dańkowie koło Tomaszowa zorganizowałem prawie miesięczny obóz harcerski dla swojej drużyny. Tam przyjeżdżali wszyscy instruktorzy z komendantem „Zawiszy” „Kuropatwą”, żeby zobaczyć, jak to możliwe w czasie [okupacji], normalny obóz w lesie z całym programem harcerskim zrobić, jak przed wojną. Tam było około dwudziestu moich chłopców, bo tylu mogłem wyrwać z domów. Musiałem dla nich zrobić pismo i to wszystko opisywać. Zdobywaliśmy stopnie harcerskie, trzeba było opisywać, jakie to przygody są z tym związane, jak nas Niemcy niemal nakryli w Strudze. Zrobił się alarm, uciekaliśmy na wszystkie strony i nie wiedzieliśmy, co się stanie. To trzeba było opisywać, a jednocześnie dokumentować tą działalność. Miałem naturę dziennikarską, zdaje się, wtedy już zdecydowaną. „Rycerza” wymyśliłem, wszystkie artykuły były wyłącznie moje. Ale jak to odbijać? Ot problem, bo powielacza to w ogóle nie ma mowy, żeby gdzieś zdobyć. Komenda „Zawiszy” nie miała powielacza, musiała go pożyczać z „Grup Szturmowych”, przez brata Stefana Mirowskiego, on miał chody i odbijano tam początkowo „Bądź Gotów”. Wpadłem na pomysł, że skoro jest matryca [...] Już teraz się nie używa matryc, to był arkusz, papier, a na tym była matryca woskowa. Pisało się tekst na matrycy bez taśmy, tylko czcionkami samymi, wytłaczając w wosku litery, kształt. Potem to się wkładało do powielacza, lało się troszkę farby i tak się odbijało, kręciło się tam ręką. Nie miałem powielacza, ale poszedłem do Warszawy do zakładu i kupiłem, wynalazłem, wiedziałem gdzie. Wobec tego przez jednego z chłopców, Stefka, poprosiłem rodziców, oni mieli przedsiębiorstwo blach dziurkowanych „Sito” na ulicy Wiatracznej, żeby w biurze pozwolili mi pisać na maszynie, co ja będę pisał, to nieważne.
Okazało się, że ta rodzina jest bardzo zaangażowana w „Szarych Szeregach” i starsza siostra „Ika” i „Pol” Szeliński już byli w „Grupach Szturmowych”, więc chętnie się zgodzili, żebym ja, chłopak z „Zawiszy”, taki obrotny, niech idzie, niech sobie pisze. Zostawałem wieczorami, nocami w biurze i na maszynie pisałem matryce. Napisałem, ale jak to odbić? Pomyślałem sobie, że skoro na tym wałku to się odbija, no to przecież nie musi być wałek. Wałek może być zastąpiony przez wałek fotograficzny. Jeśli położę to na równiutkim podkładzie z linoleum i położę papier pod to, no przecież jak przeciągnę i posmaruję farbą, no to jak przeciągnę wałkiem gumowym, grubym, to szybciej musi odbić. Poszedłem do kolegi, który miał warsztat fotograficzny na Grochowskiej, widziałem, że u niego jest taki wałek, [którym] oni wodę ze zdjęć, które się moczyły po wywołaniu, zgarniali. Powiedziałem mu, że taki wałek jest mi bardzo potrzebny, nie powiedziałem do czego. Jednym słowem doprowadziłem do tego, że tym wałkiem z matrycy odbijałem to pismo, u siebie w pokoju. Nawet matka chodziła i pytała: „Co to jest?! Co ty tu robisz?!” – a mieliśmy jeden pokój, więc trudno było ukryć.
- Rodzice wiedzieli o pana konspiracji?
Nie wiedzieli, ale musieli widzieć. Nie powiedziałem oczywiście, bo nie wolno było powiedzieć, ale przecież widzieli.
- Pana bracia też uczestniczyli w konspiracji?
Tak, brat starszy o dwa lata, Roman, był też drużynowym „Zawiszy” najpierw, a potem był żołnierzem „Parasola” 3. kompanii, zginął na Starym Mieście.
Starsi bracia gdzie byli, to ja nie wiem, bo jeden został złapany na Nowym Świecie właśnie w styczniu 1943 roku, kiedy „Julek” z nami organizował hufiec. Spotkało nas takie nieszczęście, że jego zgarnęli, była wielka łapanka w styczniu, kilka dni trwała w okolicy Nowego Światu, Chmielna, Zgoda, Foksal, cały ten rejon, plac Trzech Krzyży, kościół Świętego Krzyża, Krakowskie Przedmieście. Tam złapano mojego brata.
Początkowo nie wiedzieliśmy, bo go przeważnie nie było w domu, bardzo rzadko zjawiał się w domu, nie wiedziałem, co on robi, i nikt nie pytał, matka też nie pytała. Nie wiedzieliśmy, że on jest złapany, tylko któregoś dnia przyszedł do nas, do domu, jakiś kolejarz, który jechał pociągiem do Lublina i przywiózł kartkę rzuconą przez brata, który był wieziony do Majdanka. Wyrzucił kartkę z kamieniem, żeby powiadomić rodzinę, że jest złapany. On nam to przyniósł i od razu odszedł, zamknął drzwi, nie chciał niczego. Chodzi o to, że on wypełnił też jakiś swój obowiązek. Matka popadła w straszną [rozpacz], no bo co to był Majdanek, to wiedzieliśmy, wtedy to było wiadomo. Po kilku dniach, dostaliśmy nowy gryps: „Ratujcie, ja tu nie wytrzymam”. Straszna zima była tego roku, a ich trzymali na wolnym powietrzu. Musieli siedzieć, leżeć, wszystko jedno i w ciągu kilku dni już nie żył, ale o tym dowiedzieliśmy się później, jak już przyszło formalne zawiadomienie od władz niemieckich, bo oni powiadamiali, że nie żyje.
Zginął brat pierwszy, drugi niedługo potem, bo był często w Kozienicach, pozostawał tam, bo z babcią się bardzo dobrze czuł i tam zaangażował się w konspirację. Tam złapali go i był w radomskim gestapo, które miało straszną sławę w całym kraju, to taka aleja Szucha, tylko na Kielecczyźnie, a tam była duża partyzantka. Tam go przesłuchiwali, nas wezwali, znowu matka pojechała i on był tak skatowany, tak już wyglądał, że go musieliśmy przywieźć na wozie do domu, był krótko w domu, potem daliśmy go do szpitala na Weterynaryjną, szpital był na Grochowskiej i tam zmarł niedługo. Czyli dwóch braci zginęło w bardzo krótkich odstępach i w tej atmosferze byliśmy w konspiracji tylko z Romanem. Ryszard nie wiem, co robił, on się ożenił po prostu, ale czy coś robił, czy nie, nawet po wojnie, to raczej chyba nigdzie nie był, on jeden. Roman był drużynowym „Zawiszy”, potem został żołnierzem „Parasola”, w konspiracji jeszcze, a potem na Starym Mieście zginął. Trzech braci w ciągu tego czasu zginęło.
Teraz tak, ja to pismo robię, więc już u „Julka” mam straszny plus. Powiedział: „Pokaż mi, jak ty to robisz” – „Julek”, mój hufcowy, starszy ode mnie o tyle lat. Pokazałem mu swoje pismo. „Jak ty to robisz? Pokaż mi, jak ty to odbijasz”. Zaprosiłem go do domu, gdzie strasznie byłem skrępowany, no bo co to za mieszkanie było. Nas tam mieszkało siedem osób w jednym pokoju, kuchenka była malutka i nas trzech spało w kuchni – ach, nie będę mówił – kozetkę się rozkładało, na podłodze się rozkładało. Mam mu pokazywać na stole przy tych… bo ja się nie krępowałem, musiałem to przy nich robić, przy swoich braciach, czasem przy matce, bo nie miałem wyjścia. Pokazałem mu i on się za głowę złapał: „No tak! To jest takie proste!”. Zorganizował Zakłady Wydawnicze „Pawiak” na tej zasadzie, że wałkiem będzie odbijane „Bądź Gotów”, własnym sumptem. Nie chcemy żadnej pomocy, damy sobie radę, „Zawiszacy” są samodzielni, komenda „Zawiszy” jest samodzielna, nie chce nawet żadnych środków finansowych – on to napisał w jednym z pism, taki wstęp dał. Mianował mnie kierownikiem drukarni jeszcze na Grochowie, za placem Szembeka był lokal jednego z kolegów, z komendantów hufca „Orły Podolskie” (też nazywał się bardzo ładnie). Akurat nie mieszkał tam przez pewien czas i udało się tam zagospodarować to na naszą drukarnię powielaczową. Tam były instrukcje, zaczęło się robić, mieliśmy pełną swobodę. Zastęp służbowy przychodził, pracował całą noc i rano wychodził. Wszystko trzeba było przynieść, przygotować i wykonane zadanie, rozchodzimy się. Ja tym kierowałem. „Julek” to wszystko widział, widział we mnie dość energicznego, młodego działacza, który daje sobie radę w takich sytuacjach. Dlatego kiedy w połowie roku został mianowany na komendanta „Zawiszy” w Chorągwi Mazowieckiej, wyznaczył mnie na swojego zastępcę, na hufcowego, ku wielkiemu zdziwieniu pozostałych drużynowych, z których każdy był ode mnie starszy o dwa lata, a wtedy dwa lata, to było ho, ho, ho. Wtedy miałem piętnaście, a [kto miał] siedemnaście, to już w BS-ach powinien być w zasadzie.
Właśnie przyjęli to różnie. Jeden od razu odszedł z hufca ze swoją drużyną, przeniósł się do hufca na Ochotę, Leszek Kołacz, jest taki architekt w Warszawie obecnie, pełni nawet funkcję przewodniczącego stowarzyszenia „Szarych Szeregów”. Na Ochocie już pozostał. Władek Ślesicki dwa lata starszy, bardzo fajny facet, też się nie mógł pogodzić z tym, że nie on. Przecież on mnie wprowadził do konspiracji, byłem u niego zastępowym, byliśmy razem drużynowymi. Ja teraz hufcowym, a on nadal drużynowym? Odszedł do Leszka Kołacza („Wichura” miał pseudonim), żeby tam mieć drużynę. W rozkazach znalazłem, już po wojnie, w swoich archiwach, że tam był wymieniany przy różnych zadaniach. Mówił mi po wojnie, że on nie odszedł, ale w rozkazach figurował, więc jednak odszedł, ale potem wrócił na jesieni 1943 roku do hufca z drużyną, pogodził się z tym.
Został moim zastępcą, ale to była głupia sytuacja, i w czasie Powstania był moim zastępcą, tak że to potem już się tak wlokło. Powstała sytuacja taka, że ja nagle mam hufiec, nie mam dwóch drużyn, bo one obie na razie odeszły i muszę teraz tworzyć nowe drużyny, już nie zastępy, tak jak poprzednio. Musiałem na nowo zorganizować drużyny, wyszkolić drużynowych nowych. Przygarnąłem „Dorsza”, „Witka” i „Janusza”, nowych drużynowych musiałem ustanowić, żeby rada hufca była prawidłowa, w komplecie, żeby zajmowała się całym hufcem, który wtedy liczył ponad stu chłopaków, około stu dwudziestu. Drużyny miały od trzech do sześciu zastępów, my mieliśmy na ogół pięć, sześć, w takich środowiskach działaliśmy.
Prowadziliśmy cały program przygotowań do „Mafekingu”, to było nasze główne zadanie. „Julek” ciągle nam towarzyszył, aż w listopadzie dotarła do nas wiadomość, że „Julek” z „Zorianem”, który z Władkiem poprzednio się kontaktował i był na pierwszej naszej zbiórce w Wawrze, zaginęli. Co to znaczy „zaginęli” w Warszawie? [Może] zostali aresztowani przez Niemców, po cichu. Sprawdzono wszystkie kontakty domowe, wszystkie szpitale i mieliśmy wszystko na Pawiaku zorganizowane, nigdzie śladu po nich. Do tej pory sprawa jest niewyjaśniona, do tej pory. Wersje zaczęły się tworzyć różne, bo każdy sobie myślał, jak to się mogło stać. Uznaję dwie [wersje], znając „Julka” i kontaktując się z nim przez cały czas, kiedy już nie był hufcowym, a ja byłem z nim w stałym kontakcie, jakby przybocznym jego też nadal, bo poczuwaliśmy się do tego, zresztą on chciał ze mną przebywać, żeby jakoś kontynuować stosunek służbowy, ale i koleżeński trochę już, taką opiekę sprawował nade mną, po prostu bardzo dobrą. Prawdopodobnie zostali rozstrzelani w ruinach getta, gdzie Niemcy wtedy brali. Mogli być przewiezieni na Pawiak, ale od razu tej samej nocy mogli być rozstrzelani w murach getta. Bardzo dużo takich egzekucji było codziennie, każdej nocy. To nie było nawet śladu, informacji żadnej, o niektórych się dopiero nasz wywiad dowiadywał, ale nie o wszystkich. Bardzo dużo ludzi, warszawiaków zginęło rozstrzelanych w ruinach getta. Na ulicach Warszawy były egzekucje, dlatego był zamach na Kutscherę, który był twórcą tej metody egzekucji ulicznych. Ot, po prostu Aleje Ujazdowskie, ciach, zamykamy ruch, stawiamy stu facetów pod ogrodzeniem, karabiny maszynowe ciach, ciach, zabieramy ciała i ot, taki terror, żeby ludzi zniechęcić do konspiracji, bo Warszawa tętniła życiem konspiracyjnym.
Jest jeszcze druga wersja: my w zastępie wawerskim mieliśmy jednego chłopaka, który miał kontakt z konspiracją Gwardii Ludowej, komunistycznej. Nie był to problem jakiś wielki w czasie konspiracji, różne organizacje były i to nie był problem, ale po wojnie ten chłopak został pułkownikiem UB, jeszcze mieszka w okrągłym domu na Krakowskim [Przedmieściu], oni tam dostali mieszkanie. Moja wersja jest taka, że on wiedział, bo przechodziliśmy przeszkolenie z bronią, prowadził to „Zorian”, zawsze chodził z koltem zrzutowym, z pistoletem, łatwo było z amunicją. On uczestniczył w tych szkoleniach. Broń w czasie konspiracji to było złoto, to na wagę złota, każdy dążył do zdobycia pistoletu. Rozbrajało się Niemców, odkopywało się z 1939 roku, zadawało sobie wiele trudu, żeby zdobyć jakąś broń. Oni widzieli, że „Zorian” ma. Jeśli on się wygadał przed tamtymi konspiratorami komunistycznymi, no to nic prostszego, jak go nakryć po takiej zbiórce. A oni wyszli z takiej zbiórki obaj, od Schellenberga. Skoro on po wojnie został pułkownikiem UB, no to moja wersja jest taka, że to była sprawa jednak konspiracji komunistycznej, a zakopać dwa ciała, można wywieźć gdzieś na pole i tak zakopać, żeby nigdy nie [znaleźli]. „Julek” zaginął, już go nie było, a to był jak gdyby wiodący instruktor przygotowujący młodzież do Powstania Warszawskiego. On pisał pieśni, w „Bądź Gotów” ukazywały się wielkie, wspaniałe, na trzy, cztery strony reportaże z Powstania. Tworzył fikcję, ale tak przejmującą, tak prawdziwą, że ja w czasie Powstania w takiej sytuacji się znalazłem, jak on opisał, niemalże mogę sobie ten artykuł czytać i to właśnie ja. Tak że wielką szkodę nam wyrządzili ci, którzy to zrobili, ale tym niemniej „Julka” zało, „Zoriana” też, dwóch instruktorów czołowych, w „Zawiszy” już więcej nie działali. Już samodzielnie ten hufiec musiałem prowadzić. Zostałem skierowany na kurs podharcmistrzowski jesienią i podoficerski, który ukończyłem w stopniu kaprala jako jedyny. Wszyscy starszy strzelec, a „Victor” na stopień kaprala. Tam też się na mnie poznano, okazuje się.
- W czasie Powstania też pan był w stopniu kaprala?
Rok 1944, czyli znamienny rok, rozpoczął się dla mnie skierowaniem na kurs podharcmistrzowski, który nosił kryptonim „Szkoła za lasem” [a to] dlatego, że pierwsze kursy tej szkoły jeszcze w 1942 roku odbywały się w Zalesiu, w willi profesora Zawadzkiego, ojca „Zośki”, i tam zostały zapoczątkowane kursy szkoleniowe na stopień podharcmistrza. Dlatego „Szkoła za lasem”, że ten domek był zaraz za lasem.
Przeszedłem ten kurs. Robiło się coraz bardziej gorąco w Warszawie niestety, Chorągiew Warszawska przeszła reorganizację w marcu, dostosowując swoją strukturę do zbliżającego się już Powstania, już tym się żyło w zasadzie. Chorągiew Warszawska została podzielona na sześć bloków, które odpowiadały sześciu obwodom miasta Warszawy i w trzech z tych bloków były plutony „Grup Szturmowych”, a w trzech nie, bo to miała być 3. kompania „Zośki”, a więc trzy plutony tylko. Kompania ma trzy plutony i w każdym z tych bloków były dwa plutony „Bojowych Szkół”, które na Powstaniu wystąpią jako plutony łączności i plutony przy dowództwie obwodu, poczet dowódcy tworzyć i rozdzielone na poszczególne bloki „Zawiszy”. Hufce, to były roje, one miały nazwę rojów, więc to był rój w nomenklaturze konspiracyjnej do poszczególnych bloków.
Otrzymałem przydział do Śródmieścia, blok miał kryptonim „Zamek” i obejmował Śródmieście, a miałem chłopców w różnych dzielnicach Warszawy, i na Grochowie, i na Pradze Środkowej tak zwanej wtedy, i na Mokotowie drużyna „Dorsza”, i na Woli Władek miał jeszcze, i „Żuraw” miał w Śródmieściu. Głównie to się koncentrowało w Śródmieściu i tutaj otrzymałem przydział. Tak się stało, że ta reorganizacja nie zawsze przyniosła pożądane, spodziewane efekty. Ta struktura organizacyjna, prężność naszej [organizacji] dotychczas, doskonałej struktury organizacyjnej, gdy „Zawiszakami” rządziła komenda „Zawiszy”, a komendę „Zawiszy” zlikwidowano w ogóle i nie było, samodzielne hufce były rozdzielone do poszczególnych bloków. W związku z tym trafiłem nienajlepiej, gdyż nasz komendant bloku, harcmistrz Jerzy Jabrzembski „Wojtek” (obecnie wiceprzewodniczący Stowarzyszenia „Szarych Szeregów”, starszy pan, 1918 rocznik) jakoś nie prowadził, nie odczuwało się w ogóle żadnej działalności tego bloku, tej komendy, powinienem być w komendzie bloku jako hufcowy.
Nie było ani jednej odprawy do Powstania, przez cały czas. Odnalazłem go w domu, prywatnie, na Saskiej Kępie mieszkał z żoną, bo ożenił się wtedy i się zdziwił, że przychodzę, no pewnie, że się zdziwił, bo [jego adres] był zakonspirowany, ale jednocześnie zdziwił się, że przychodzę. Obiecał, że będzie jakaś działalność, jakaś odprawa, jakieś informacje, plany, ale nic z tego nie wyszło. Na jakieś dziesięć dni przed Powstaniem on się zrzekł w ogóle tej funkcji i zastąpił go inny podharcmistrz Zygmunt Kotas „Jur”, z Powiśla, bardzo fajny zawiszacki instruktor. On był zaledwie dziesięć dni, a zadanie komendanta było przede wszystkim nawiązanie łączności z Komendą Obwodu Armii Krajowej, bo mieliśmy współpracować, na ich potrzeby mieliśmy pełnić służbę. On tego nie zrobił, pierwszy komendant, w ogóle żadnego kontaktu nie było. Zacząłem działać na własną rękę jak zwykle, kiedy widzę, że nie ma jakiejś poważnej działalności, no to śledziłem z bratem, który już pracował wtedy, miał łączność z nimi. Tam spotkania były, nawet wtedy i w naszym mieszkaniu się odbywały zebrania sekcji jednej i orientowałem się doskonale, co się dzieje w Chorągwi Warszawskiej i także w batalionach, bo miał znajomych i tu, i tu, i w „Zośce”, i w „Parasolu”, u starszych kolegów.
Zacząłem przygotowywać hufiec do Powstania. W związku z tym odbyłem kilka wyjazdów szkoleniowych w teren, to było do Strugi, Falenicy i Brwinowa, tam gdzie mieliśmy zahaczenie o rodziny chłopców, albo tam mieszkali, albo mieli rodziny i można tam było jakoś przebywać przez krótki czas, coś zjeść może nawet, jeśli trzeba było, bo nocowaliśmy w lesie, jeśli biwak był dwudniowy.
Kiedy przyszedł ten gorący lipiec, to już Powstanie, już widzimy ten bezładny zupełnie odwrót wojsk niemieckich ulicą Grochowską z Gocławia, mieszkałem tuż przy Waszyngtona, wiec to wszystko widziałem. Codziennie jak chodziłem do Warszawy, to tramwaje przestały kursować normalnie, a potem w ogóle przestały kursować, więc szło się całą ulicą Waszyngtona i obok szły tabory, krowy poprzywiązywane, kozy, barany, na wozach siedzieli z nogami na zewnątrz, dwa rzędy. Jakieś oddziały ukraińsko-rosyjskie, które podporządkowały się Niemcom podczas wojny, z jeńców na ogół były [złożone], ale nie tylko z jeńców, ochotnicy też byli. To wszystko uciekało i rodziny ich cywilne, oni się bali represji, że jak ruscy przyjdą, no to wszyscy będą wiedzieli, że oni służyli Niemcom, to wtedy od razu byliby rozstrzelani bez żadnego [procesu], jak ruscy potrafili to robić. To był bezładny odwrót i czuło się, że trzeba już się przygotowywać. Przecież sobie z nimi poradzimy – co to takie wojsko, gdzieś tam czołg się przetoczył przez ulicę, gdzieś jakieś oddziały grenadierów pancernych. Pamiętam, że ten lipiec był gorący, zawinięte rękawy, czapki modne, mundury, odpięte kołnierzyki, szmajsery, pistolety maszynowe, MG, większa broń, ale bezładnie to wszystko szło. Na ramieniu trzymał to, masę amunicji miał, my oczami zjadaliśmy tę amunicję, żeby to zdobyć, już wtedy, tyle tego jest tutaj, co on by zrobił nam, gdybyśmy mu chcieli zabrać, ale to tylko ja tak sobie myślałem.
Chodziłem do Warszawy na piechotę, czasem przez most Poniatowskiego, ale postanowiłem, żeby mnie nie ubiegli, żeby mój hufiec wystąpił w Powstaniu na pewno, to trzeba go skoncentrować. Przecież jak wybuchnie Powstanie, to gdzie będę chłopaków szukał na Pradze, na Woli? Nie wiadomo, jak to robić. To niemożliwe, więc pomyślałem, że należy hufiec skoncentrować.
Pierwszy alarm Armii Krajowej to był bodajże 28 lipca, odwołany zresztą. Już się miało rozpocząć Powstanie, a że brat był w „Parasolu” i wszystko wiedział, bo oni byli informowani przez łączników, gdzie się mają stawić już jako batalion szturmowy, to od brata wszystko wiedziałem. Na 28 lipca zarządziłem też koncentrację. W Alejach Jerozolimskich miałem chłopaka, którego ojciec był woźnym w szkole zawodowej, tam gdzie była kawiarnia „Kopciuszek”, przed Marszałkowską, po lewej stronie, dawny numer dwadzieścia siedem, teraz to jest trochę inaczej, wysoka kamienica była, cztero- czy pięciopiętrowa, i tam była szkoła zawodowa. Świetny punkt, szkoła, więc nie zwraca uwagi. Tam zarządziłem koncentrację. Gdy odwołano koncentrację wojskową, to ja już nie zaprzestałem tej koncentracji, zawsze ktoś tam był, albo Władek, albo „Lufa”, przyboczny był taki, albo ten chłopak, który miał tam ojca, i z tym kierownictwem zaprzyjaźniliśmy się; to było w czasie konspiracji, oni z nami współpracowali. Ale chłopaków wypuszczałem do domu, bo jak nie ma jeszcze Powstania, a nie wiadomo, kiedy będzie, no to jak on chce pojechać na Pragę, do matki, to niech jedzie, ale powiedział, że wróci. Ustalałem, że najpóźniej musi wrócić wieczorem, jeśli rano wychodził. Jeśli wieczorem, to następnego dnia rano musi być, tak żeby ciągle być w pogotowiu.
- Ile osób mógł wtedy mieć pana hufiec?
Hufiec liczył cztery drużyny, które miały po trzydziestu chłopaków, czyli stu dwudziestu chłopaków miałem w stanie konspiracji, około, może więcej, może mniej. Koncentracją objęte zostały trzy drużyny, jedna odmówiła, a to ciekawe, bo mieliśmy nawet bardzo ciekawe zgrupowanie nad Bugiem, to jeszcze osobna historia, gdzie spotkaliśmy wileńską partyzantkę, jak szła z Wileńszczyzny do Puszczy Kampinoskiej. „Dolina” był dowódcą, to było kilka tysięcy żołnierzy.
To ciekawe, Niemcy szli szosą z Wyszkowa, z Radzymina, czołgi i tak dalej, a oni szli bokiem, drogami. Musiało być porozumienie jakieś, bo to niemożliwe, żeby oni szli i nie reagowali, ale to nas nie interesowało, że oni tam sobie załatwili. Ta jedna drużyna tam właśnie miała obóz tuż przed Powstaniem, musiałem opuścić ich, żeby zdążyć na Powstanie. Ten chłopak, też bardzo zadziorny, bardzo bojowy, z dużą inicjatywą, postanowił, że on sobie z chłopakami weźmie udział gdzie indziej, w oddziale wojskowym. [A przecież] nie wolno było, gdyby to było jeszcze w czasie konspiracji, to by strasznie odpowiadał za to, ale Powstanie wybuchło i dużo mogłem mu zrobić, ale tej drużyny zało. Nie wszyscy chłopcy stawili się na koncentrację, bo część z Warszawy z rodzinami wyjechała, ludzie opuszczali Warszawę, sporo było takich. Duża grupa nie uzyskała pozwolenia matki czy ojca, a ja żądałem pozwolenia, bo nie mogłem tak sobie szafować młodymi chłopakami.
W sumie stawiło się na koncentrację pięćdziesięciu chłopaków, wcale niemało jak na takiego dowódcę, który ma szesnaście lat i ma zamkniętych w kamienicy. Wybucha Powstanie w końcu i jestem już tam na miejscu, zamykamy bramy, tarasujemy je jakoś, a Alejami Jerozolimskimi, przez most Poniatowskiego wycofywały się wtedy tuż przed wybuchem Powstania i jeszcze w czasie Powstania oddziały armii niemieckiej, ale te normalne, wojskowe, frontowe oddziały, czołgi jeden za drugim, w porządku. To były oddziały, które były luzowane, bo tam przerzucono inne dywizje „Herman Göring” z zachodu na tamten brzeg Wisły. Stało się niebezpiecznie, bo oni mogli w każdej chwili wejść do bramy, szukać pożywienia, przespać się, czy ja wiem, no wszystko. Siedzieliśmy na pierwszym piętrze i patrzyliśmy na ulicę, a tu idą wojskowi z bronią gotową do strzału, a oni już strzelają. Akurat tak się stało, że Aleje Jerozolimskie nie były w ogniu powstańczym i tam nie było właściwie żadnej strzelaniny. Tak było przez kilka godzin i dopiero wieczorem, nie, przepraszam, następnego dnia dopiero zjawili się akowcy z oddziału „Bełt”.
- Czy pan albo pana chłopcy byliście uzbrojeni?
Nie, nic. Nic nie mieliśmy, dopiero potem. Patrzyliśmy bezradnie. Naszym zadaniem było znaleźć łączność z komendą obwodu. Nie wiedziałem, gdzie to jest, bo nikt mi tego nie powiedział. Miałem tylko łączność z kwaterą główną „Szarych Szeregów” i z szefem głównej kwatery, harcmistrzem Grendą, Kazimierz Grenda pseudonim „Granica”, który był na Wilczej 44 początkowo I tam mnie zastało Powstanie. Tutaj był Władek z chłopakami, a ja tam byłem, był druh Broniewski „Orsza”. Jak ja byłem, to go nie było, on był wcześniej z całym sztabem „Szarych Szeregów”, z zastępcą Stasieckim, z najwyższą wierchuszką „Szarych Szeregów”, bo oni poszli na Wolę. Po południu oni poszli na Wolę, bo tam była Komenda Główna Armii Krajowej, chcieli być oficerami łącznikowymi przy Komendzie Głównej, co się nie spełniło, ale to osobna historia. Grenda został w tym dniu mianowany szefem Kwatery Głównej, bo poprzedni, razem z „Orszą”, miał iść na Wolę i poszedł.
Stanowiłem ze swoim hufcem obsługę łącznikową Głównej Kwatery w tym czasie, chyba na dwa, trzy tygodnie przed wybuchem Powstania, która mieściła się poprzednio gdzie indziej, ale została przeniesiona na Wilczą. Druha „Granicę” dobrze znałem, to był starszy harcmistrz w wieku… już po czterdziestce nawet, przedwojenny harcmistrz, bardzo stateczny pan, bardzo ideowy, wychowawca, umiał rozmawiać z młodymi chłopakami jak ja. Poszedłem tam, bo czułem, bo wiedziałem od brata, że będzie Powstanie. Dlatego przyszedłem rano z Grochowa, jeszcze przez most przeszedłem, on był potem za kilka godzin zamknięty. Udało mi się przejść i stawić się do chłopaków na stanicę, bo byłem w domu wtedy. Wiedząc, że będzie Powstanie, szukałem łączności, więc pobiegłem jeszcze na Wilczą przed godziną „W”, to była może druga, trzecia, żeby mieć jakieś dyspozycje dla siebie z Głównej Kwatery. Tam spotkałem „Granicę” i on mi powiedział, że cała Główna Kwatera była tutaj, [ale] już rozeszła się. Druh „Orsza” wydał pierwszy rozkaz powstańczy, który on ma tutaj, przekaże mi go, ale to dotyczy głównie „Grup Szturmowych”, batalionów i tak dalej, bo „Orszę” interesowały „Grupy Szturmowe”, [a nie] „Zawisza”, on nawet nie wiedział, że my tu jesteśmy.
Melduję się u „Granicy”, mówi: „Poczekaj!”. On tam jeszcze załatwiał łączników, jakieś osoby u niego były w pokoju, a ja siedziałem. Tak dotrwałem chyba do wpół do piątej, o piątej godzina „W”, wtedy on już ostatnią osobę odprawił i został sam w tym mieszkaniu przy ulicy Wilczej, oprócz rodziny jednego z podharcmistrzów, którego lokal został użyczony na Kwaterę Główną. Żadnego już instruktora, żadnego komendanta, żadnego współpracownika, sam został i wyszedł do mnie, widać było, że jest bardzo wzburzony i mówi: „Jestem teraz sam!”. Nic nie mówię, jestem młody chłopak, to co ja mu mogę mówić, wstałem tylko i stoję. Mówi: „A gdzie są twoi chłopcy?!”. – „W Alejach Jerozolimskich”. – „To biegniemy do nich!”. Chciał być z kimś w tym momencie, a nie w pustym mieszkaniu. Bo co ma tam robić? Tam to przynajmniej ma chłopaków. Spróbowaliśmy dotrzeć, ale wybuchło już Powstanie, już była godzina „W”.
Doszliśmy Wilczą do Marszałkowskiej, tam już przebiegali nasi akowcy z opaskami, z bramy do bramy, ale pojedynczo jeszcze. Różne samochody niemieckie jeździły, tylko po upływie może dziesięciu minut już żołnierze leżeli na błotnikach przy masce samochodu z karabinem gotowym do strzału, bo strzały gdzieś tam się rozlegały, i już przygotowani byli do obrony, ale jeździli jeszcze samochodami. Doszliśmy do ulicy Hożej (pamiętam to jak dzisiaj, wszystko mam to przed oczami) i zobaczyliśmy większy oddział żandarmerii niemieckiej na Marszałkowskiej idący w naszą stronę. Skręciliśmy w Hożą do Poznańskiej, dobiegliśmy do Poznańskiej, luźna ulica, to nie była jakaś główna, więc pobiegliśmy do [ulicy] Żulińskiego, pamiętam tamtą nazwę, może Żulińskiego teraz też się nazywa? Zaczęliśmy [biec] z powrotem do Marszałkowskiej, żeby przeskoczyć Marszałkowską i Nowogrodzką dotrzeć do naszej szkoły, która jest w Alejach Jerozolimskich, za Marszałkowską w tamtą stronę, w stronę Grochowa. Na rogu Żulińskiego i Marszałkowskiej ustawili się żołnierze niemieccy i strzelali, gdzie popadło. Kilka osób schroniło się w bramie domu i oni zaczęli do nas strzelać. Byłem świadkiem, jak jedna z kul wstrzeliła się tuż nad głową „Granicy” w mur, w bramę. Tynk opadł na niego i nie wiem, czy on się wtedy przestraszył, czy stwierdził, że nie da rady się przebić do tych chłopaków i powiedział: „To ja wracam jednak na Wilczą”. A ja powiedziałem „A ja nie. Ja będę próbował przedostać się do chłopaków, no bo nie można inaczej”. On mówi: „Dobra, no to dobrze”.
Doprowadziłem już do tego, że już nie tutaj [próbowałem przejść], ale cofnąłem się trochę, to jest chyba ulica Wspólna, wyczekałem na taki moment, kiedy nie było ruchu Niemców na Marszałkowskiej, obejrzałem dokładnie – nigdzie nie [było ich], oni mogli być gdzieś za murami zaczajeni, to nie wiadomo, ale ryzykuje się, na to nie ma rady i trzeba przebiec Marszałkowską, bo tylko o to mi chodziło. Udało mi się, przebiegłem bardzo szybko, wpadłem na tyły domów Nowogrodzkiej, przez Nowogrodzką podwórkami już, przeskoczyłem przez płot (dla mnie te płoty to było nic, dwumetrowe płoty, mury właściwie, bo to były murowane ogrodzenia). Dotarłem do chłopaków. Władek był już przestraszony bardzo, bo tutaj już strzelanina jest, Niemcy idą dołem, normalnie odwrót wojsk regularnych, a mnie nie ma, on nie był takim bojowcem jak ja, on był raczej spokojnym wychowawcą niż skorym do akcji.
Wtedy już rozpoczęło się dla mnie to wszystko. Co mogłem zrobić, skoro „Granicy” nie ma, a „Granica” powiedział: „Ja postaram się do ciebie przyjść tutaj”. Niemcy byli na dole, no to mogłem tylko z mieszkańcami, z obsługą tej szkoły zabarykadować bramę, zabezpieczyć się przed niespodziewanym wejściem. [...] Godzina „W” była tak niespodziewana, że w Alejach były czynne kawiarnie z opuszczonymi markizami, stoliki poustawiane z barierkami, ogródkowe kawiarenki i nawet na stolikach jeszcze tam coś stało. Ci Niemcy zziajani, bo jeszcze było tak gorąco w pierwszym dniu, potem spadł deszcz, oni siadali sobie w tych kawiarenkach, karabiny odstawiali na bok, wyjmowali sobie jakieś jedzenie czy z kawiarni nawet wynosili jakiś kwas, wodę, oranżadę, czy coś i odpoczywali. My na to patrzyliśmy i nie wiem, jak to się stało, chyba ktoś z osób starszych miał kontakt z „Bełtem”, z tym oddziałem Armii Krajowej, który był gdzieś tam daleko przy Wspólnej, że tu jest świetna okazja na zdobycie broni. Właściwie już w nocy zjawił się oddział Armii Krajowej „Bełt”, chyba ze dwudziestu żołnierzy słabo uzbrojonych. [Mieli] jakieś mannlichery z pierwszej wojny światowej, to się patrzyło na to, ale każdy z opaską Armii Krajowej, chłopaki starsze, mężczyźni, dorośli, po cywilnemu wszyscy. Ruch na podwórku się zrobił, przeskakujemy na parterowe mieszkania, bo to była linia frontowa. Okna parteru to był front, bo tam Niemcy byli bliziutko, a my tu buszujemy. Zaczęliśmy robić butelki z benzyną razem z żołnierzami, oni nam to pokazywali. Dowódca zarządził atak. Kiedy ci żołnierze akurat się rozsiedli po kawiarenkach naprzeciwko nas, tak się złożyło, to on zarządził bardzo sensowny atak. Nie strzelać na razie, żeby tu nie było żadnego ruchu, bo oni szli, nowi przychodzili, ci mijali i jakby był jakiś ogień, nie było ognia, ale na wszelki wypadek strzelano do okien pustych nawet i szli dalej. Nowi przychodzili, nie znali sytuacji, tak samo, jeżeli w kawiarence zostawali, to dosiadali się, to było najważniejsze dla nich, odpocząć, bo broń dźwigał, amunicję, skrzynki, wszystko w rękach. Czołgi co pewien czas przesuwały się.
Wtedy nastąpiła pierwsza moja [akcja], udział w Powstaniu. Dowódca „Bełtu” ustawił swoich żołnierzy na trzecim piętrze w oknach, tych co mieli broń, zarządził ścisłą minutę, kiedy trzeba strzelać, a tak nie. My już przygotowaliśmy butelki z benzyną na czołgi i rozpoczynamy atak. Jak najwięcej zabić Niemców w tych ogródkach, no i oczywiście tych, co maszerują też, i co się da. Tak się stało, trwało to może dziesięć minut, bo dłużej nie można. Obrzuciliśmy jeden z czołgów butelkami.
Zapamiętałem taki epizod, że jeden z czołgów zatrzymał się przed naszym budynkiem jak gdyby, otworzyła się klapa, z tego wysunęła się goła ręka z zegarkiem, ten zegarek pamiętam, tak trzymał tę rękę. Prawdopodobnie chciał sprawdzić, bo już ogień się rozpoczął, skąd ten ogień, prawdopodobnie, tak się domyślam. Któryś z żołnierzy strzelił i trafił w tę rękę. To wszystko się skończyło, klapa zapadła, czołg ruszył i pojechał. Taki epizod, chcieli rozpoznać sytuację. Nie mogłem patrzeć, bo Niemcy padali jak muchy w tych ogródkach. Każdy strzał, to zwalał się. Zaczęli uciekać z tego bezładnie, aby karabin chwycić i uciekać. Chyba z dziesięciu już leżało na ulicy i w ogródkach też chyba z dziesięciu i obok nich karabiny, broń maszynowa, skrzynki z amunicją, wszystko, co on dźwigał, to wszystko na tym leży albo jest obok. Spojrzałem, zbiegłem na podwórko, zobaczyłem wyjście niższe [ze] sklepu, skąd było wyjście na ulicę, i stoję przed tym wyjściem. Widzę żołnierza niemieckiego, który leży na krawężniku i na karabinie maszynowym MG 43, to był karabin maszynowy z długą lufą z dziurkami, to się chłodziło, no wszystko jedno. To była strasznie celna broń, strasznie celna i mnie dzieli od tego karabinu, ile, ja wiem, dziesięć metrów, bo chodniki w Alejach były bardzo szerokie, to była spacerowa arteria wtedy, stoliki ustawione, kawiarenki, do jezdni jeszcze kawał, a on na skraju jezdni. Patrzę i ten dowódca, starszy pan, koło czterdziestki, w garniturze, z opaską tylko, lata bardzo nerwowo po sklepie, chłopaki patrzą, mówią, że broń: „Nie ruszać! Nie ruszać, bo strzelają! Widzicie, że tam jadą już! Czołgi jadą! Już strzelają z BGK, z tego gmachu! Strzelają z »Cristalu«, z drugiej strony od Marszałkowskiej! Ulica jest pod ostrzałem! Musicie być trafieni! Nie dobiegniesz do tego!”. Ale ja nie jestem jego żołnierzem. Patrzę na ten karabin i w jednej sekundzie decyduję się. Wybiegam, w krótkich spodenkach, w koszuli, bardzo sprawnie dobiegam do tego Niemca, chwytam karabin za lufę, on leży na nim, muszę go zrzucić z tego karabinu, chwytam pośrodku, bo to ciężka broń, to jest bardzo długi karabin maszynowy. Obok leżą dwie skrzynki z amunicją, więc chwytam karabin, przybiegam do skrzynki, chwytam jedną skrzynkę, rączka wystawała ładnie, tylko wziąć ją i susem z powrotem do sklepu. Wpadam cały z bronią, nie ze zwykłą bronią, bo oni nie mieli takiego karabinu w ogóle. W tym momencie wyskakuje za moim przykładem żołnierz „Bełtu”, w jasnej kurtce na suwak, ale dwudziestokilkuletni, dobiega, chwyta jakiś karabin, już nie maszynowy, tylko karabin, biegnie z nim i może trzy metry przed nami trafia go seria z BGK. Oni już się tam zorientowali, że tutaj wybiegają ludzie na ulicę i zabierają broń, to były karabiny już ustawione w czasie okupacji, stanowiska ogniowe, przeciwlotnicze i już skierowali broń, jak zobaczyli mnie. Prawdopodobnie na mnie oni sprawdzili i wcelowali się w to miejsce. Jak on wybiegł, oni już byli gotowi do strzału i został przeszyty serią, tak że jak wpadł do sklepu, akurat na mnie, bo ja patrzyłem na niego, bo strasznie też mi imponował, że on też wyskoczył. Cały blady, zupełnie przeszyty, nawet słowa nie powiedział, nie jęknął, osunął się. Złapałem go i zacząłem go ratować, nie wiedziałem, że on nie żyje, trzeba ratować rannego. Z rąk wypuściłem karabin, postawiłem o ścianę i zajęliśmy się nim jeszcze z drugim chłopakiem z Woli, odpięliśmy mu kurtkę, ale tu widać, przeszyty, blady. Oddycha? Nie oddycha. Padł. Ocknąłem się, sięgam po karabin, nie ma, żołnierze wzięli i odeszli, już nie było tych żołnierzy, poszli z moim [karabinem], ale myślę sobie „Nie dla siebie zdobyłem ten karabin, więc niech oni wezmą. W porządku, nie mam do nich pretensji”. Taki był mój pierwszy bojowy epizod.
[Następnego dnia] zjawił się u nas „Granica”. Przeszedł już swoimi chodami, rozpoznał sytuację i przede wszystkim on jest sam, więc moi chłopcy muszą stanowić obsadę jego kwatery, żebym oddelegował mu zastęp służbowy z sześciu chłopców. Owszem, zastęp „Pioruna” został mu oddany i on z tym zastępem potem wrócił do swojej kwatery. Jednocześnie: „Słuchaj, musisz do mnie się zjawić, bo musimy omówić sytuację, co będziemy dalej robić. Ja już mam nawiązane kontakty wojskowe”. No to już bardzo dobrze. No dobrze, ale ja drugiego dnia mam sytuację bardzo podobną i Niemcy wchodzą nam do bramy i tylko rodziny, które tam mieszkały, uratowały nas, że nie doszli na czwarte piętro, tylko buszowali trochę po budynkach i udało się ich… Bo co tam takie tarasowanie, jak byśmy tam postawili jakąś mała szafkę, drabinę [to] co to dla nich było. Stwierdziłem, że kwatera jest w ogóle niebezpieczna, na linii frontu jest w zasadzie. Nie mogę tutaj tych chłopaków trzymać, muszę znaleźć kwaterę, a że miałem chłopaków ze Śródmieścia, którzy byli przy parafii kościoła Świętego Aleksandra i przy szkole na Hożej, tam się uczyli i na kompletach w Warszawie, no to z nimi porozmawiałem, gdzie tu jest jakiś budynek, który można by [zaadaptować]. Oni powiedzieli, że jest taki, oni znali tutaj, mieszkali obok. Udało nam się oficjalnie załatwić kwaterę na Hożej 13 w oficynie trzeciej czy czwartej, już na podwórzach daleko […]. Zmieniłem kwaterę i już ustały bojowe poczynania z czołgami, z Niemcami, nic nam nie groziło, jesteśmy jak na wczasach.
Dostaliśmy całe piętro budynku, w którym instalował się szpital powstańczy, Hoża 13, znany był potem. Zajęliśmy całe piętro, tylu chłopaków, pomogli nawet ci żołnierze, którzy opiekowali się tym szpitalem. Potem nawiązaliśmy łączność z tymi oddziałami, które tam pełniły różne służby kwatermistrzowskie, bo jeszcze musielibyśmy załatwić, bo dowództwo obwodu było na Kruczej, okazuje się, więc stamtąd musieliśmy dostać wszystkie pozwolenia na zajęcie tego i tak dalej. To wszystko załatwiłem bardzo szybko. Następnego dnia poszedłem znowu na Wilczą, bo tylko tam mogłem otrzymywać zlecenia, co mam dalej robić, codziennie.
2 sierpnia „Granica” mówi: „Organizujemy pocztę polową. Tu jest masa ludzi po kątach, u ludzi, nie wiedzą, co się dzieje z ich bliskimi, a sami nie mogą powiadomić swoich rodzin, bo ich tutaj zastało Powstanie. Trzeba zorganizować pocztę, żeby oni donieśli swoim najbliższym, jeśli się da, po całej Warszawie”. No ale jak to, po całej Warszawie to nie jest takie proste. „No to przynajmniej w Śródmieściu, żeby pod te adresy najbliższe”. Rozpoczęliśmy organizację poczty polowej. Tam różne funkcje były, bo od razu wojsko zarządziło cenzurę, nie można było wszystkiego podawać w kartkach, trzeba było napisać instrukcję, jak pisać listy; wiadomo, że nie może być niczego [nieodpowiedniego]; trzeba zorganizować punkty pocztowe, skrzynki pocztowe, wszystko, co potrzebne jest do działalności poczty, jakieś biuro. Zaczęli się zgłaszać różni harcerze, instruktorzy, którzy mieszkali w pobliżu, tak że „Granica” już miał pełną obsadę tam, trochę ludzi było. Ale na mnie spoczęło główne zadanie, listonoszy trzeba, którzy będą łącznikami i roznosili listy, i zbierali listy z punktów, z oddziałów. Oddział wojskowy miał wyznaczony punkt, gdzie mógł składać [listy], bo żołnierze też wchodzili w zakres składania listów i należało te listy podać rodzinom. Oni nie wiedzieli, gdzie będą. Skoro są na Poznańskiej, no to chcieli powiadomić rodzinę, że są na Poznańskiej i żyją przede wszystkim. Roboty było dużo, więc musiałem ze swoich chłopaków utworzyć zastępy listonoszy i na zmiany, bo to musiało być prawie dzień i noc, nie całą noc, ale do późnych godzin, jednocześnie organizować skrzynki. Miałem takie zadania właśnie, a tamci wzięli cenzurę, biuro całe, trzeba było jeszcze łączników, chłopców z okolicy organizować, którzy nie mieli przydziału, żeby ich wciągnąć również do jakiegoś wykonywania obowiązków.
Już 6 sierpnia nastąpiła bardzo miła uroczystość z udziałem dowództwa wojskowego III Rejonu, to był trzeci rejon od Marszałkowskiej na zachód, z udziałem dowódcy pułkownika „Kalwina”, który bardzo wojskowo pomagał, bardzo się związał od razu z Główną Kwaterą, z „Granicą”. Nastąpiło uroczyste otwarcie Harcerskiej Poczty Polowej, o czym prawie nikt nie wie, to dopiero ja w książce podałem. „Kalwin” zaraz wysłał meldunek, tego samego dnia, do dowódcy Powstania (pułkownika wtedy jeszcze) „Montera”, na Świętokrzyską, że dzisiaj uruchomiliśmy Harcerską Pocztę Polową. Tam już wtedy druga „Pasieka” się utworzyła, bo cała grupa „Orszy” na Woli była trzy dni i nie dostała się w ogóle do Komorowskiego „Bora”, nie mogąc się skontaktować (bo on nie chciał ich w ogóle, po co im oni, on miał swoich oficerów), to oni wrócili i zainstalowali się w mieszkaniu dawnego szefa Głównej Kwatery na Świętokrzyskiej, naprzeciwko dowództwa Powstania, które było w PKO, to jest po przekątnej naprzeciwko. Byli w stałej łączności, bo „Orsza” od razu się zameldował u „Montera”. Tam był harcmistrz Leon Marszałek, który potem został po nim naczelnikiem, jak on poszedł do niewoli, trzeci naczelnik. On wtedy pracował w oddziale Biura Informacji i Propagandy, w BIP-ie. Akurat przyszedł rozkaz pułkownika „Kalwina” do „Adama”, bo „Monter” miał też pseudonim „Adam” i był przy tym „Orsza”. Natychmiast „Monter” zarządził, że wydaje rozkaz specjalny, że harcerze utworzyli Harcerską Pocztę Polową, ale na podstawie rozkazu i informacji pułkownika „Kalwina”, że tam na Wilczej, a „Orsza”, że tutaj na Świętokrzyskiej otworzyliśmy pocztę polową, przejął to natychmiast. Tam się zainteresował instruktor „Kuropatwa”, zebrał kilku chłopaków, bo oni nie byli skoncentrowani, nie było tam w ogóle nic i utworzyli Główną Harcerską Pocztę Polową, bo był Broniewski, „Orsza”, naczelnik, no to główna będzie. Ale nic nie było, a my swoje robiliśmy, nie wiedzieliśmy nawet, dopiero po wojnie się o tym [dowiedziałem].
Czytaliśmy powstańczy „Biuletyn Informacyjny” i tam były notatki wzywające do zgłaszania się „Zawiszaków”, którzy nie byli koncentrowani w odpowiednie punkty. Ich się zebrało piętnastu raptem wszystkiego i tylu ich było w tej obsadzie. W zasadzie to był taki oddział Śródmieście Północ Harcerskiej Poczty Polowej, jak był oddział Powiśle i oddział Czerniaków, no i oddział Śródmieście Południe. To były takie cztery oddziały główne, potem jeszcze powstał oddział na Mokotowie, ale to już znacznie później. Z tą pocztą mieliśmy w zasadzie podstawową służbę, natomiast nie tylko, bo teraz dla mnie nastąpił najważniejszy moment Powstania. 7 sierpnia, kiedy poczta jest już zorganizowana, jakoś funkcjonuje, weszła na normalne tory, starsze druhny przystąpiły do pracy, przedwojenne harcerki, ja już nie miałem tam tyle roboty.
Pewnego dnia jestem na swojej stanicy na Hożej i wpada do mnie druh, szef Głównej Kwatery „Granica” i pułkownik „Kalwin” dowódca wojskowy, myślałem, że coś się stało niezwykłego. Od razu się zameldowałem, wstałem, a nikogo nie było prawie, byłem sam w dużej salce, gdzie spaliśmy. On uprzejmie: „No siadajcie, siadajcie”. Nic nie mówię, melduję tylko, że na służbie są ci i ci. „Nie o to nam chodzi”. Nie powiedziałem: „A o co?”. Czekam, co będzie dalej, i druh „Granica” zatroskanym trochę głosem mówi: „Słuchaj, jest taka sprawa. Pułkownik »Kalwin« jest dowódcą VII Obwodu Armii Krajowej, powiat warszawski. Teraz tam kieruje, co prawda tamtą stroną Warszawy, bo tam jest jego sztab”. Na Wilczej w Spółdzielni Mleczarsko-Jajczarskiej zajął magazyny żywnościowe, bardzo dobrze, bo do końca Powstania mieliśmy troszkę do jedzenia. „Tam jest jego cały sztab, no ale on dowodzi powiatem, jego oddziały są naokoło Warszawy. W Powstaniu już w zasadzie wiadomo, że nie zdobyliśmy żadnego poważnego obiektu, czyli Powstanie w zasadzie upada. Trzeba stanowczo dotrzeć do oddziałów powiatu warszawskiego, aby przybyli z odsieczą Warszawie, bo tam są uzbrojone oddziały partyzanckie. Postanowiłem, że tylko ty możesz to wykonać ze swoimi chłopcami. Można wysyłać tylko harcerzy, nikt się nie wydostanie z Warszawy, bo jest otoczona i dorośli nie wyjdą, bo jak. Niemcy strzelają. Chłopiec jakoś tam się przedostanie. Czy podejmujesz się tego, bo to nie jest rozkaz. Rozkazu takiego wydać ci nie mogę, bo to jest beznadziejna w zasadzie sprawa, ale podjąć się trzeba, bo to jest jedyna szansa, żeby Powstanie otrzymało jakąś pomoc, wzmocnienie”. „Oczywiście – mówię – jasne, że wszystko zrobimy”. „No to jutro się meldujesz u pułkownika na Hożej 51 – czyli za kwaterą jeszcze, za Poznańską trochę – i otrzymasz odpowiednie rozkazy”.
Gdy następnego dnia poszedłem, dowiedziałem się, że chodzi o to, żeby dotrzeć do ośmiu rejonów, bo obwód to jest powiat, który dzieli się na rejony. Cztery rejony są na lewym brzegu Wisły i cztery na prawym brzegu Wisły, naokoło jest powiat. Do tych ośmiu trzeba dotrzeć z meldunkami, bo tam są dowódcy z oddziałami. On przygotował już meldunki, są gotowe, tylko jak to zrobić, i powiedział: „Jak ty byś chciał to zrobić?”. Byłem chłopakiem, on mi mówił na ty, nie było żadnego stosunku służbowego. Powiedziałem, że wrócę na kwaterę, porozumiem się jeszcze z Władkiem, bo on był moim zastępcą, czy obejmie dowództwo na ten czas. Od razu sobie pomyślałem, że jak idę na jeden z tych odcinków, więc on musi mnie zastąpić, muszę dać przykład chłopakom. Nie mogę wyprawić ich na beznadziejną przeprawę, a sam co, zostać i czekać, tak? Nie wypada. Jest nas dwóch, jeden będzie dowodził, Władek nie pasuje do tego, bo nie był typem żołnierza bojowego, a ja koniecznie chciałem. Zresztą co by się nie stało, to i tak bym poszedł. Postanowiłem, że wyprawimy dwójki harcerzy, do każdego rejonu po dwóch, jeśli jednemu coś się stanie, żeby drugi doszedł. Zrobiliśmy odprawę, to było szesnastu chłopaków na ochotnika, tylko na ochotnika, żadnego powołania do tego zadania. Zrobiliśmy odprawę, do pułkownika poszedłem, on mi dał meldunki i pytam się go jeszcze tylko: „Ale jak się z tej Warszawy wydostać?”. – „Nie wiem, to wy musicie sami już, na własne rozeznanie, na własny spryt. Trzeba się wydostać z tej Warszawy i meldunki masz tutaj wszystkie”. W celofanie były malutkie zwiteczki. No to mówię: „Dobrze, no to widzę wszystko na mojej głowie jest”. – „Tylko meldować się po powrocie”. Okazało się, efekt był taki, że wyruszyli ci chłopcy wszyscy.
- Pan w końcu nie wyruszył?
Wyruszyłem, ja też, wyruszyłem jako pierwszy. Wyruszyło czternastu chłopaków z ZZ, z mojego hufca, plus dwóch harcerzy z drużyny z innego hufca, którzy znaleźli się w Śródmieściu, oni byli z Ochoty. Powstanie zastało ich na Śródmieściu Południe, w jego mieszkaniu stanicę urządził i miał tam sześciu, czy siedmiu chłopaków z najbliższej rodziny zresztą. Mieli mundurki 16. przedwojennej WDH, mieli muszelki na czapkach, bardzo ładnie wyglądali. Wpadli w oko pułkownikowi „Kalwinowi”. Było dwóch bliźniaków, nazywali się Przewłoccy, „Jacek” i „Placek” mieli pseudonimy, wszystko bardzo podobne. On z góry powiedział: „Dwóch to ja mam”. Obawiałem się, że może cofnąć ten rozkaz, więc już następnego dnia późnym wieczorem, wyruszyłem z jednym z moich Zawiszaków z „Jackiem”, Budziszowski Andrzej, który też mieszkał na Grochowskiej. Spytałem, czy dobrze pływa, no bo trzeba było przepłynąć Wisłę, to od tego zależało, powiedział, że tak, a nie wiedziałem, czy on dobrze pływa, czy nie. Rozpuściłem chłopaków: „Macie się przedostać. Jak – nie wiem, ja też nie wiem”. W różne punkty, jedni na Ochotę, drudzy gdzieś na Mokotów, żeby się dostać do tych rejonów, które otaczają Warszawę. Wydostać się było bardzo trudno. […]
Wyprawiłem się następnego dnia wieczorem z „Jackiem”, zostawiłem Władka na dowództwie hufca, przez dowództwo podokręgu Śródmieście Południe, które było w Alejach Ujazdowskich, w budynku przy placu Trzech Krzyży, siłacze są, dźwigają duży budynek. Tam był pułkownik „Sławbor”, któremu się zameldowałem, że idziemy nad Wisłę z rozkazami od pułkownika „Kalwina”. Dał mi jakiegoś żołnierza, który mnie przeprowadził przez tylne tereny ulicy Książęcej, gdzie YMCA była, ogrody, ambasady, Frascati, tamtędy, bo nie ulicą.
- Do którego rejonu pan miał się udać?
Na Pragę, w ogóle na Pragę, na całą Pragę. Mieszkałem na Grochowie, pomyślałem sobie, że znam ten teren jak własną kieszeń, a pływać świetnie pływałem. On nie mówił mi, jak mam się przedostać przez Wisłę. W ogóle jak go zapytałem, czy na Pradze są powstańcy, to on powiedział, że on nie wie, czyli na wszelki wypadek wziąłem legitymację akowską ze sobą, a tam już akowcy, Powstanie już było po dwóch dniach [skończone], a na kierunku Saska Kępa, Grochów w ogóle prawie nie było. Tak było, że nic nie wiedziałem, co będzie, ale postanowiłem przedostać się nad Wisłę, do portu Czerniakowskiego, żeby jak najdalej od mostu, bo mosty są w rękach niemieckich, wiadomo i na pewno będą przeszkadzali w takich przeprawach, bo to jest im na rękę. Trudno było się przedostać przez Czerniaków, przez Czerniakowską, Ludną, ja tego nie znałem, więc żołnierzy mi dali, żeby mnie przeprowadzali. Oni znali hasło i od barykady do barykady byłem transportowany, do ZUS-u przy ulicy Rozbrat, był wielki budynek ZUS-u (i jest nadal ten sam). Czerniakowska, Rozbrat i Ludna zbiegają się i stoi wysoki budynek, tam było dowództwo Czerniakowa, tam zostałem przekazany innemu żołnierzowi, w dowództwie ten żołnierz powiedział wszystko, dali mi nowego żołnierza, który już mnie doprowadził do portu Czerniakowskiego. Tam przyprowadził mnie do porucznika „Janusza”, który miał placówkę w porcie Czerniakowskim, nad samym brzegiem Wisły, na skarpie wiślanej, a główny nurt był po stronie lewobrzeżnej Wisły. […]
Trafiamy do porucznika „Janusza”, starszy pan, po czterdziestce na pewno, z karabinem, w pokoiku, w kamienicy obskurnej, przedwojennej, szarej, nad samym brzegiem, przy ulicy Zagórnej. Melduję się, że tu łącznicy z rozkazu właściwie dowódcy Powstania, bo pułkownik „Kalwin” uzgadniał to z „Monterem”, że przepływamy Wisłę. „Wisłę przepływacie?!”. Mówię: „Tak”. – „Teraz, w nocy?! ”. – „No, nocą najlepiej przecież”. – „Ale tutaj od stacji »ukraińcy« co noc atakują nas”. Tam były wikliny, teraz tam jest przystań, most Łazienkowski rozdzielił ten cypel i wlot wody z Wisły. Byliśmy przy tym wlocie, placówka była na lewym brzegu Wisły, a chaszczami, które wtedy były porośnięte tak gęsto, że w ogóle nie można było tam chodzić nawet… „Ukraińcy” ze stacji pomp, z Sadyby, urządzali wypady na Czerniaków i to co noc. „A spójrz na most Poniatowskiego”. Patrzę, a tam rzeczywiście dwa reflektory przeciwlotnicze, skierowane poziomo, co dwie minuty się zapalają, łączą się w jeden snop światła na wysokości portu Czerniakowskiego i jest widno jak w dzień, najmniejsze szczegóły widać i gasną po dwóch minutach. Jednym słowem, to wszystko widzę, ale mówię, że i tak musimy przepłynąć, i tak. „Jacek” nic nie mówił.
Rozebraliśmy się, zostawiliśmy u niego ubranie, do slipów, bo ciepło było, bardzo ładnie. Wyszliśmy na cypel czerniakowski, gdzie woda wpływa do portu, i w wiklinie, na podwyższeniu, na skarpie małej siedzę z „Jackiem” i obserwuję teren. „Ukraińców” się nie boję, bo przecież obok jest placówka, to oni nie mogą tak od razu atakować, tutaj nic mi nie grozi. Natomiast te reflektory, bo przecież bez przerwy, co dwie minuty rozpoczynają od brzegu na Saskiej Kępie, przesuwają się bardzo wolniutko, śledzą, co się dzieje na powierzchni wody, dochodzą do portu Czerniakowskiego, oślepiają tutaj wszystko, gasną.
Warszawa, 7 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel
Kontynuacja nagrania przeprowadzona 15 maja 2008 roku w Warszawie.
- Relacja w poprzednim nagraniu skończyła się na poleceniu otrzymanym od władz wyższych, żeby przeprawić się na drugą stronę Wisły i prosić inne obwody o pomoc w Powstaniu.
Zanieść meldunki. Tam się nie prosi.
- Oczywiście, meldunki. Dostał pan meldunki w małych zwiteczkach.
Tak. Jeszcze w trakcie organizowana Harcerskiej Poczty Polowej, która została oficjalnie otwarta. Organizacja [poczty] została zakończona 6 sierpnia. Odbyło się bardzo kameralne otwarcie na ulicy Wilczej w „Pasiece”. Pułkownik „Kalwin”, który był dowódcą III Rejonu Warszawy, któremu podlegała Wilcza, od Marszałkowskiej na zachód i na południowy-zachód, bo cztery rejony były, już wcześniej też współpracował z Główną Kwaterą przy organizacji poczty. My nie zorganizowalibyśmy poczty, gdyby nie pomoc władz wojskowych. Przecież trzeba było skrzynki montować na kwaterach, w szpitalach, i tak dalej. Trzeba było to [robić] w porozumieniu z wojskiem. Sami tego nie zrobiliśmy. Pułkownik „Kalwin” był bardzo zaprzyjaźniony, wdrożony w działalność Głównej Kwatery, przyjaciel druha „Granicy”, szefa Głównej Kwatery. Czasem go widziałem, ale to był bardzo wysoki oficer.
- „Kalwin” to oczywiście pseudonim?
Pseudonim, tak. Miał nazwisko Kazimierz Krzyżak. Później, po wojnie, to nazwisko odkryłem. Pełnił funkcję dowódcy całego rejonu. To była specjalna sytuacja. Był dowódcą VII obwodu AK powiatu warszawskiego. Nie w samej Warszawie, tylko naokoło Warszawy, powiat Warszawa. Ze sztabem znalazł się podczas Powstania w Warszawie, sztab zawsze musi być w mieście, a nie w jakiejś maleńkiej miejscowości. Został odcięty od swoich oddziałów, które były naokoło Warszawy w ośmiu rejonach. Cztery na prawym brzegu Wisły i cztery na lewym. Od Kampinosu do lasów chojnowskich na lewym i od Otwocka do Choszczówki, aż prawie pod Modlin.
Miał swoje oddziały. Wiedział, jakie ma oddziały i że te oddziały są dobrze uzbrojone. Oczywiście nie były zmobilizowane w samym mieście. Trzeba było do nich dotrzeć i wykorzystać je, żeby pospieszyły na pomoc Warszawie. Były bardzo blisko, więc nie powinno być w zasadzie dużych kłopotów. Rzecz polegała na tym, że był problem z dotarciem do nich.
- Trzeba się było przeprawiać przez Wisłę.
Nie tylko. Miasto jest okrążone. Wydostać się z miasta nie sposób, bo trzeba się natknąć gdzieś na Niemców. Warszawa jest oblężona.
- Dowództwo wam poleciło, żebyście sami znaleźli sposób na przedostanie się?
Właśnie o to chodzi. Była taka specyfika, że on nawet mi nie wydał rozkazu. Mam szesnaście lat, na moją harcerską zawiszacką kwaterę przychodzi pułkownik i szef Głównej Kwatery. We dwóch przyszli, trochę byli zaambarasowani. Oczywiście, ja przestraszony niemalże, że obaj przychodzą. Na Hożej 13 mieliśmy swoją zawiszacką kwaterę, było mniej więcej pięćdziesięciu chłopców mojego hufca. To był największy oddział zawiszacki w Powstaniu Warszawskim. Nikt nie podjął inicjatywy skoncentrowania całego hufca. Żaden komendant hufca (a było ich około piętnastu w Warszawie) nie skoncentrował hufca, tylko ja jeden. Dlatego powstała Poczta Harcerska, bo nie byłoby listonoszy, gdyby nie moi chłopcy, których musiałem kierować.
Przyszli i wyjawili wreszcie z czym przyszli, że tylko harcerze mogą wykonać zadanie wydarcia się z Warszawy. Tylko harcerze, dorośli tego nie zrobią. Różne są sytuacje. Zaufali harcerzom. Był blisko Głównej Kwatery z „Granicą”, widział harcerzy, [widział] jak się poruszają listonosze, widział jacy oni sprytni, jacy operatywni, pomysłowi, energiczni, jak sobie dają radę ze wszystkim.
Tak było, bo harcerze to są tacy, którzy sobie zawsze powinni dać radę w każdej sytuacji.
- Dzięki temu, że wiele sprawności zdobyli?
Przed wojną tak byli wychowywani w strukturach harcerskich.
- Pan odpowiedział „ tak jest”?
Nie. Oni mi nie wydali rozkazu, [tylko] zapytali mnie. Pułkownik mnie pyta, czy się podejmę zadania wyjścia z Warszawy. To była akcja łączności pozafrontowej, tak to się nazywało. Czy się podejmę tego zadania ze swymi chłopcami? Zadanie polega na tym, żeby dotrzeć do wszystkich ośmiu rejonów pozawarszawskich.
- Czyli wiele osób trzeba rozesłać.
Tak. Od razu sobie pomyślałem, że trzeba dwójkami chodzić, bo nie wiadomo, co się stanie. Jednego może gdzieś coś zatrzymać, różnie mogło być. Drugi musi zadanie wykonywać. Szesnastu chłopców [miało] wyjść naokoło z różnych punktów Warszawy. Wiedzieli, że to jest zadanie beznadziejne. Trudno sobie wyobrazić, żeby wyjść z Warszawy. Jak wyjść, jak wszędzie naokoło jest front, Niemcy są, stanowiska są obsadzane, strzelają do każdego.
- Miał pan jakieś wątpliwości? Czy od razu pan się zdecydował?
Jak powiem, że nie miałem, to wyglądam trochę głupio, bo powinno się mieć wątpliwości. Nie miałem. Byłem dumny, że mnie się takie zadanie przedstawia. Od razu powiedzieli, że to jest [wyprawa] po odsiecz dla Warszawy, uje nam już wojska, uje broni, uje amunicji. Amunicja jest, ludzie są [ale poza Warszawą]. Ta odsiecz musi przybyć na pomoc Warszawie. To spotkanie było 5 sierpnia, przed uruchomieniem poczty. 5 sierpnia Powstanie jak gdyby ustabilizowało się. Było wiadomo, że nie zdobyliśmy żadnych węzłowych obiektów, ani mostów, ani gmachów, ani dworca. Nic takiego, poszczególne kwartały ulic gdzie mieszkała ludność cywilna zostały opanowane. Mniejsze, większe, już wtedy odseparowane od siebie. Jeszcze można było przenikać jakoś ulicami, przejściami, ale to już potem zamierało. Już dzielnice były odseparowane. A tutaj trzeba wyjść z Warszawy.
W czasie okupacji mieszkałem na Grochowie. Bardzo dobrze znałem całą Pragę. Pomyślałem sobie tak: „Po pierwsze, muszę dać przykład chłopakom, że tego zadania beznadziejnego się podejmuję, ale sam daję przykład, że idę też z nimi razem”. Bardzo łatwo wysłać chłopaków. Jeśli oni polegną to co? Ich powystrzelają przy przejściach bardzo łatwo. Niemcy strzelali do każdego, kto się pokaże. Nie pytali kto. Młody, starszy, obojętne. Na rogu ulicy mieli stanowiska i strzelali, jeśli ktoś chciał się do nich [zbliżyć], bo nie wiadomo było po co i kto.
W końcu wyszło tak, że się podejmuję. Po głowie mi chodzą niebywałe wizje. Pomyślałem sobie, że pójdę właśnie na Pragę, że będę przepływał Wisłę. Zadanie bardzo trudne. Do wszystkich czterech rejonów. W związku z tym zwolniłem sześciu chłopaków. Wyruszyłem ze swoim jednym chłopakiem.
- Sądził pan, że sam dotrze do czterech rejonów?
Pułkownik mi powiedział, że da mi kontakt, że oni się już między sobą porozumieją, mają swoje środki łączności. Jeśli dotrę do jednego kontaktu, to oni już sobie dadzą radę. „Nie musisz zasuwać z Grochowa na Choszczówkę, gdzieś pod Legionowo, ani do Otwocka”. Do Otwocka miałem kontakt, na Gocławek miałem.
Sytuacja potem się wyjaśniła, bo gdy zapytałem, czy są powstańcy, kto jest na Pradze, nie potrafili mi określić, jaka sytuacja jest na Pradze. Ofensywa radziecka trwała. Nie wiedzieliśmy, czy ruscy, czy Niemcy, czy AK. Powstanie jest w całej Warszawie. 5 sierpnia pułkownik rozłożył ręce: „Nie wiemy”. – „Czy dostanę jakąś broń?”. – „Nie, mowy nie ma. Broni uje”. Czy mam wziąć opaskę ze sobą, czy nie? Bo jeżeli są powstańcy, to też będą strzelać do mnie. Mogą do mnie strzelać, bo nie wiadomo, kto ja jestem. Sytuację powstańczą znałem. Jeżeli ktoś się pokazał, to z barykady strzelano. Żadnej informacji nie dostałem. Powiedzieli: „Musisz sobie radzić sam”. – „A gdzie przepływać Wisłę?”. – „Gdzie chcesz”.
Po tym spotkaniu następują dwie odprawy w sztabie pułkownika „Kalwina” na ulicy Hożej 51, w zakładzie mleczarsko-jajczarskim. Miał dużo żywności na cały rejon, bo to była składnica. Jak wyruszałem ostatni raz, to mi dał paczkę, były [tam] sery, jajka. Tego już nie było w ogóle, to był rarytas. Zaniosłem to na stanicę, chłopakom pokazałem, oni zjedli. Tak mnie uszanowali.
W każdym razie były dwie odprawy. Na jednej, ostatniej już, dostałem melduneczki, zwiteczki nieduże, na wszelki wypadek zawinięte w celofan, żeby na szyję sobie założyć w razie czego. Tych melduneczków w woreczku było cztery czy osiem. Wiedzieli, że będę musiał przepływać. Dobrałem sobie na dwójkę chłopaka z Grochowa „Jacka”, Andrzej Budziszowski się nazywał. Myśmy ustanowili tę dwójkę.
Chciałem wyruszyć jak najszybciej. Mnie to tak pasjonowało, że stawię czoła tym wszystkim przeciwnościom, tym wszystkim niewiadomym rzeczom. Biorę ze sobą legitymację AK, opaskę, wszystko biorę ze sobą. Liczę, że są powstańcy. Powiedziałem sobie, że przepłynę na Saską Kępę. Nie wiedziałem, jaka jest sytuacja na mostach, nie wiedziałem w ogóle o tych reflektorach. Ale gdzie mam przepływać? Dotarłem na Czerniaków. Dowództwo Batalionu „Miłosz”, który miał ten rejon pod swoją opieką, przetransportowało mnie z łącznikami wojskowymi, bo to od barykady do barykady trzeba było przechodzić, żeby mnie przepuszczali, żeby mnie gdzieś nie zatrzymali.
Dotarłem na Port Czerniakowski, gdzie była ostatnia akowska reduta porucznika „Janusza”. [To było] u wylotu odnogi portowej, która się wciska w ląd. Taki cypel. Ten cypel jest, wszystko jest to samo. To było potwornie zarośnięte wikliną wysoką i obstawione sprzętem żeglarskim. Z praskiej strony wszystko przejechało na lewy brzeg, spodziewając się, że ruscy wejdą, zniszczenia będą, walki na Pradze.
W rozmowie z porucznikiem „Januszem” chciałem wywnioskować skąd płynąć. Jest na miejscu, zna sytuację, tu ma placówkę swoją już od pięciu dni, powinien to dokładnie wiedzieć. On mówi: „Po co?”. – „Mam zadanie przepłynąć”. – „Panie – miałem szesnaście lat, ale [byłem] wyrośnięty, dorosły, nie wiem, jak się do mnie zwracał: czy ty, czy panie – tutaj nikt nie przepłynął, nie przepłynie”. „Dlaczego?”. – „Bo taka jest sytuacja, wszystko się okaże, jak przyjdzie wieczór”. Wcześniej dotarłem, zaraz po południu.
Badam sytuację, gdzie przepływać. Na stacji pomp, czyli dalej już prawie na Czerniakowie, są Ukraińcy. W nocy podchodzą pod naszą placówkę. Brzegiem Wisły zarośniętym wiklinami robią wypady, aż tutaj dochodzą. Dalej można było swobodnie przepływać. Wisła zmieniała kierunek. Jeszcze nie wiedziałem o reflektorach, ale reflektory tam już nie sięgały. Nie było w ogóle Niemców. Brzegi nie były obsadzone, bo jak obsadzić całą Wisłę. Niemców nie było stać na to. W każdym razie nie ma jak. Pozostaje mi tylko Port Czerniakowski. Z Portu Czerniakowskiego dopłynąć to jest kawałek do mostu. Kiedy już przyszedł wieczór, porucznik „Janusz”, starszy pan, oficer patrzy na mnie. Mówię, że z tego cypla muszę popłynąć. W końcu odszedł, zostawił mnie. Przeszedłem na cypel. Trzeba było przejść przez wodę odnogi portu, wejść na cypel i na wiklinę. Dużo było żaglówek, kajaków, różnego sprzętu. Zastawiony brzeg cały. Jeszcze nas nakarmili. Wieczorem, gdzieś koło godziny dziewiątej, dziesiątej, ciemno już musiało być – w sierpniu [wieczorem] jest ciemno – księżyc świeci, piękna pogoda, upał, rozebraliśmy się do slipów, uwiązaliśmy sobie bluzy harcerskie na plecach linkami żeglarskimi od żaglówek.
We dwóch z „Jackiem”. Dwaj jesteśmy. To jest mój chłopak, szeregowy harcerz, ale o dwa miesiące starszy ode mnie. Tak było, miałem wszystkich drużynowych starszych od siebie. O rok starsi, 1927 rok, a ja 1928, zostałem hufcowym, a oni nie. […]
- Był pan po prostu bardziej operatywny.
Wiele rzeczy robiłem w czasie okupacji, których nikt nie robił. Pismo wydawałem sam, drukowałem.
Siedzimy sobie na brzegu w tych wiklinach i patrzymy, jaka jest sytuacja. Właśnie zapalają się reflektory.
Na moście z jednego krańca na drugi.
[Na moście] Poniatowskiego, najbliższy do Czerniakowa, do portu Czerniakowskiego. Na obu krańcach mostu są wieżyczki kamienne, stare budownictwo. Na tych obu krańcach ustawione są, bo wcześniej zobaczyliśmy, „zenitówki”, to znaczy działa przeciwlotnicze. To była niemiecka ochrona, zabezpieczenie mostów. Dla nich mosty były bardzo ważne, na froncie komunikacja jest najważniejsza. Ustawili „zenitówki” i karabiny maszynowe poczwórnie sprzężone. Znaczy cztery lufy były i reflektory. To było w razie nalotu samolotów, głównie ruskich. Były samoloty kukuruźniki, które nisko latały. Karabinem maszynowym można było je strącić.
Oba te reflektory z dwóch krańców tego mostu zapalają się i spotykają się na brzegu Saskiej Kępy, na skraju rzeki. Łączą się w jeden snop światła, dwa i smuga, niezwykle jasna, jak w dzień, przesuwa się wolniutko po powierzchni rzeki. Co dwie minuty się zapala. Liczyliśmy. Zgasło. Przesunęło się na Port Czerniakowski, moment, zgasło. Patrzymy, czy to raz, co to jest. Za dwie minuty się zapala, potem [gaśnie i znowu] za dwie minuty się zapala. Mam bardzo trudną sytuację. Jasno jak w dzień, od razu będzie nas widać. Niemalże widzieliśmy butelki, kawałki drewna, wszystko było widać. Sytuacja była jeszcze taka, że główny nurt rzeki tuż przy brzegu, przy Czerniakowskim Porcie był bardzo gwałtowny. Na Saskiej Kępie już było rozlewisko. Nurt różnie się kształtował, tutaj przebiegał bardzo gwałtownie, był wartki, że w ciągu jednej minuty można było połowę drogi do mostu być niesionym z prądem. W połowie drogi do mostu [nurt] przesuwał się na prawo na środek rzeki, przechodził bliżej praskiego brzegu pod mostem. Taki miał układ.
Pomyślałem sobie, że tego nurtu nie przepłyniemy. [Dostaniemy się] nie tylko w [światło] reflektorów, ale prąd poniesie nas od razu pod most. Nie damy rady przepłynąć. Nikt by tego nie przepłynął. Przepłynąć nurt kajakiem. Kajaków mamy tutaj mnóstwo. Wyścigówkę sobie wzięliśmy, malutki kajak, żeby nie był duży, żeby łatwo i szybko płynąć. Ściągnęliśmy na wodę, przymocowaliśmy, wiosła przygotowaliśmy. Czekaliśmy na reflektory. Wydawało mi się, że pokonam nurt kajakiem, a dalej na rozlewisku to już sobie poradzę.
- Sądził pan, że zajmie to panu mniej niż dwie minuty?
Tak. Jak to? To jest dużo. Ten nurt to było około trzydzieści metrów. Nie jest tak strasznie. Tak sobie pomyślałem, nie było innego wyjścia. Nie skoczę do wody, a przepłynąć muszę.
Trzeba ryzykować. Odczekaliśmy aż reflektory się zapalą, przejdą tutaj, zgasną. Jak tylko gaśnie od razu wskakujemy na kajak. Wiosłami pracujemy bardzo energicznie, tak jak tylko można. Wydaje nam się, że zasuwamy nie wiem jak, nagle się zapala reflektor. Chwyta nas. Mówię do Jacka: „Wykładaj się do tyłu, udajemy kłodę drzewa”. Z daleka nie muszą [nas dostrzec], bo most jeszcze jest daleko, udajemy kłodę drzewa. Dobrze, wyłożyliśmy się, ale reflektor nas trzyma.
Nie. Trzyma nas. My spływamy pod most. Wyliczam, ile mogę sobie pozwolić, bo może nas wypuści, może zrezygnuje, belka jakaś, nie warto reflektorów trzymać. Nie. Trzyma nas cały czas. W końcu decyduję się na wyskok. Muszę zadecydować jako hufcowy, a nie on będzie decydował. Mówię: „Jacek” skaczemy do wody i płyniemy”. Krzyknąłem tylko. Tu jest jasno jak w dzień, oślepieni jesteśmy. Odchylamy się od kajaka. Już dla Niemców jest jasne, bo nas widzą. My od razu skaczemy w wodę i pod wodę. Pomyślałem sobie, żeby jak najdłużej nurkować pod wodą, żeby jakoś wymknąć z tego wszystkiego.
Kiedy się wychyliłem, już nie byłem w świetle reflektorów. Jacek był daleko ode mnie.
Reflektory nadal trzymają kajak. Kajak przy wyskoku podskoczył do góry, ale jednak oni go trzymają. Nie wiem dlaczego. Wtedy się nie zastanawiałem. Nagle słyszę głos Jacka: „»Victor«, nie mogę płynąć”. Nie wiem dlaczego, co się stało. Rozpaczliwy głos w ciemnościach. Reflektory już spłynęły trochę dalej. Co mam robić? Powiedziałem: „Płyniemy”. Mam meldunki, mam wykonać zadanie. Nie mogę wracać do niego pod prąd. Musiałbym płynąć z powrotem w stronę lewego brzegu pod prąd, [żeby] zobaczyć co mu się stało. Przecież tak się nie robi. Ma się zadanie. Krzyknąłem w ciemność: „»Jacek«, wracaj na lewy brzeg, płynę sam”. Byliśmy jeszcze bliżej lewego brzegu. Rozstaliśmy się, już mi nie odpowiedział.
- Czy ujęciu przez reflektory nie towarzyszyła żadna strzelanina?
Nie. Mieli nas na widelcu. Może nie byli przy karabinach, to różnie jest, nie muszą [być] przez dwanaście godzin na stanowisku, może jedli kolację, nie było strzałów. Z powrotem tak. To będzie dramatyczna historia.
Płynę. Już jest rozlewisko, woda jest coraz płytsza, już łapię nogami piasek, wychodzę, coraz mniej mam wody. Jak najszybciej dostać się do betonowej ostrogi. Jestem już poniżej ulicy Walecznych, to już jest blisko mostu. Wiklina jest. Plażowałem codziennie prawie, znałem każdy szczególik, wszystkie przystanie na Saskiej Kępie. Dopływam do tej ostrogi, księżyc świeci, jest jasno. Z mostu mnie prawdopodobnie widać, chowam się w wiklinie, była wysoka, chroniła zupełnie. Jak najszybciej odsunąć się od mostu. Cóż im szkodziło zejść z mostu we dwóch, trzech i zobaczyć, co to jest. Uciekam szybko brzegiem w górę rzeki. Dochodzę mniej więcej do Walecznych, Obrońców, aż do Zwycięzców. Była szkolna młodzieżowa przystań, zarośnięta, wielkie, olbrzymie drzewa, [które] są do tej pory. Dopiero decyduję się na przejście Wału Miedzeszyńskiego. Ale nie wiem, co jest. Reflektory są. Czy tu są akowcy, czy nie. Wyjmuję opaskę i legitymację AK. Jestem tylko w slipach. Mam co prawda koszulkę, meldunki na szyi i bluzę, którą udało mi się uratować. Przechodzę i idę środkiem ulicy Zwycięzców. Jeśli powstańcy, to niech mnie zobaczą, że się nie kryję i trzymam legitymację. Dochodzę przed Francuską, z lewej strony z parteru ktoś się wychyla, jakaś głowa, wychyla się i chowa. Dostrzegłem go. W końcu krzyczy: „Kto tam?!”. Mówię: „Przepłynąłem Wisłę, z AK”. Mieszkaniec, więc mogłem sobie na to pozwolić. To nie był jakiś niepewny człowiek na ulicy. Mówi: „Chodź tutaj – zobaczył, że chłopak. – Tutaj są Niemcy. Przecież tutaj bez przerwy zabierają ludzi, tu strzelają bez ostrzeżenia. Chodź szybko”. Wciągnęli mnie przez okno. To był krawiec, pracownia krawiecka. Bardzo mili ludzie. Z żoną był, jeszcze chyba z synem. Wszystko opowiedziałem, że muszę płynąć z meldunkami, mam zadanie, które muszę wykonać, ale jestem nagi, mam tylko slipy, spodenki gdzieś się urwały, bluza została. Dał [mi] ubranie. Trzyma mnie przez całą noc. Orientuje, jak Niemcy się poruszają po Saskiej Kępie, gdzie mniej więcej mają swoje stanowiska. Okazuje się, że muszę iść przez Gocław, to się nazywało Wał Gocławski, lotnisko było. Tylko tak mogę uniknąć spotkania z Niemcami. Stanowiska artylerii przeciwlotniczej były przy Waszyngtona, [gdzie] teraz są działki, ale wtedy były łąki. Czołgi się poruszały swobodnie. Park Skaryszewski to koncentracja oddziałów niemieckich, cała Dywizja Pancerna stacjonowała w parku. Więc jak najdalej od Waszyngtona. Udało mi się to już rano. Mieszkałem na ulicy Dobrowoja na Grochowie, tuż przy Grochowskiej, Wiatracznej i Waszyngtona, w takim trójkąciku. To była malutka uliczka. Najpierw chcę się dostać do domu. Tam się dowiem, co dalej.
- Ktoś z rodziny jeszcze został?
Cała rodzina. Matka, ojciec, brat już był w „Parasolu”. O godzinie „W” dowiedziałem się od brata. Do niego przyszły łączniczki, jako że był w „Parasolu”. Łączniczki ich zawiadamiały, a nas nie. Gdyby nie brat, nie dowiedziałbym się o wybuchu Powstania. Brat już był tam.
Tak. Obszedłem naokoło Gocław, jeziorko Gocławskie. Znałem doskonale wszystkie zakamarki, ulicę Spalinową, nie Spalinową, Międzyborską. Na pamięć to znałem. Przeskoczyć Waszyngtona tylko musiałem. Musiałem wyczekać, kiedy ruch samochodów, czołgów, jakichś pojazdów niemieckich wojskowych zrobi przerwę.
Niemieckie. Cały praski brzeg jest w rękach niemieckich. Legitymację i opaskę zostawiłem u krawca. Schował gdzieś. Jak wracałem, to nawet nie wziąłem, już jej nie było. Wzięli sobie, nie wiem, na pamiątkę, czy co.
W każdym razie przychodzę do domu. Buty mam z cholewami, bo dał mi takie ubranie, jakie miał. Musiałem to przyjąć, spodnie długie, gorąco. To było strasznie niewygodne w Warszawie i przedtem już podczas okupacji cały czas chodziłem w krótkich spodenkach. Sensacja, wchodzę na podwórko domu Dobrowoja 13. Nagle robi się niebywałe larum. Znali mnie bardzo dobrze i rodzina. Matka kierowała tym domem, była gospodynią. Właścicielka domu zrobiła z niej gospodynię, komorne zbierała, opiekowała się kamienicą. Dużo ludzi miało swoich bliskich w Powstaniu. Pani Żarska, Karpińska, Drebert. Od razu przyszły pytać o synów, czy przypadkiem nie widziałem, co się z nimi dzieje. Obskoczyły mnie babiny, że niby wszystko muszę wiedzieć. Nic nie wiem. Matka cała zapłakana, straciła dwóch synów już w czasie okupacji. Tu jeszcze dwóch ma w Powstaniu. Wtedy nie rozumiałem matki. Dopiero teraz sobie wyobrażam, jak ona to traktowała. Widzę ją w niebywałym szczęściu. Z Pragi było widać pożary, dymy unoszące się nad Warszawą, piekło. Tutaj nagle syn wraca. Jakie szczęście dla matki. Myślała, że wróciłem w ogóle.
W każdym razie spędziłem niewiele [więcej] jak dwie godziny. Wypytałem, opowiedziałem wszystko tym matkom. Jedną córkę spotkałem, jak szedłem na Czerniaków. To powiedziałem, że ją widziałem. Matka nie bardzo się orientowała. Ale byli mężczyźni, którzy powiedzieli, że tu są Niemcy, ruscy są już w Międzylesiu. „Do Otwocka nie ma mowy, nie dojdziesz. Otwock jest już pod ruskimi”. Do torów kolejowych na Grochowie, do placu Szembeka mniej więcej, za placem Szembeka są tory do Lublina. Niemcy są na placu Szembeka. Miałem drugi kontakt na Gocławku. Jak oni powiedzieli, że do Otwocka nie, to zostaje mi Gocławek. Zresztą punkt, gdzie doskonale znam drogę. Wobec tego wybieram się. Frontowe oddziały wszędzie, czołgów masa. Ostrzeżenie mi dają, strzelają, jak tylko zobaczą kogokolwiek na ulicy. Tu jest front, strzelają do każdego, kto się pokaże na ulicy, do cywila. Ulice są puste, zupełnie wymarłe, ludzie siedzą w domach. Jeszcze z domów wyciągają. Niemiecki terror okupacyjny, a jeszcze do tego frontowy, gdzie człowiek się nie liczy. Niemcy z niczym wtedy się nie liczyli. Front jest, też muszą dbać o swoich, zabezpieczyć.
Wyruszam, mówię, że mam zadanie, że przepłynąłem po to, muszę teraz pójść na Gocławek. Wszyscy bardzo zdziwieni, że tutaj sobie wycieczki robię, spacery w takiej sytuacji. Nie tłumaczę za bardzo, żeby nie było powodu do jakiejś draki.
Przechodzę sobie bardzo ładnie do Wiatracznej. Znowu Grochowską muszę przeskoczyć, to była arteria wtedy. Waszyngtona i Grochowska tuż obok siebie, zbiegają się przy Wiatracznej. Musiałem dojść na drugą stronę Grochowskiej, bo zabudowa była bardzo nikła, były puste pola, pojedyncze domki stały. Doskonale to znałem, wiedziałem jak przeskoczyć, jakie ogrodzenia. Przeskoczyłem Waszyngtona, dobrze, bez kłopotów. Przeskoczyłem Wiatraczną, do Szaserów już doszedłem. Przypomniałem sobie, że na Dubieńskiej mieszka komendant roju, też taki jak ja, tylko z Grochowa, Leszek Skalski „Brzoza”. Może jest w domu, zna okolice, pomoże mi przecież. Poszedłem na Dubieńską 14. U niego była drukarnia dwutygodnika „Bądź Gotów”, pisma naszego organu zawiszackiego. Drukowałem to wtedy u niego w domu i stąd znałem doskonale mieszkanie. Zastałem go w domu. W tej sytuacji wojennej, on jest w domu. Też zaskoczony, że nagle mnie tutaj widzi. Mówię, że przepłynąłem Wisłę, że mamy służbę pomocniczą, robimy Pocztę, pełnimy służbę tak jak przygotowywaliśmy się przez cały rok do tego. On starszy ode mnie o sześć lat. Patrzy na mnie takimi oczami, w kompleksie, że tutaj siedzi, nawet nie próbuje.
- Bo tu Powstania nie było.
Tak. Na Grochowie w ogóle nie było. Było tylko trochę zajętych budynków, strzelanina na centralnej Pradze. [Byłem] trochę zdziwiony. Mówię: „Powiedz mi, jak tutaj jest, czy dojdę na Gocławek za placem Szembeka?”. Dokładnie wiedziałem, że za pętlą tramwajową w lewo trzeba było pójść. Już nie pamiętam, jaka to była uliczka. Wszystko miałem w głowie zanotowane. Mówię: „Może pójdziesz ze mną. Pokaż mi drogę, bo ty wiesz, gdzie Niemcy są”. – „Dobrze”. Poszedł ze mną. Na placu Szembeka wielkie zbiegowisko wojsk niemieckich. Cały plac Szembeka to jeden obóz frontowy wojsk niemieckich. Czołgi, samochody, tego wojska się tłoczy, przy kuchniach stoją. Jednym słowem – frontowa baza niemiecka. Niby to są frontowi żołnierze, nie muszą nas specjalnie atakować, ale kto wie. Razem z „Brzozą” przy torach łąkami przeszliśmy na drugą stronę, za Chłopickiego i dotarłem na Gocławek. Pusto już było dalej, już tak bardzo swobodnie. Zostawiłem go, bo nie chciałem, żeby widział. Kontakt jest kontakt. Nie mogę komukolwiek pokazywać [kontaktu] do oficera tego rejonu. Poszedłem pod wskazany adres do domku. Nie było go. Była żona. Upewniłem się, czy to jest żona i czy to naprawdę chodzi o tego, który tutaj jest. Ona powiedziała: „Niech pan poczeka, przyjdzie za godzinę czy dwie”. Mówię: „Nie będę czekał dwie godziny, przecież nie wiadomo, co się wydarzy. Mam dla niego meldunki”. Zostawiłem meldunki żonie. „Za dwie godziny będzie to miał”. Wyglądało wszystko solidnie. Poważna osoba, nie to, że sobie tak mówi. Jeszcze jakiś mężczyzna był.
Wracam do Leszka. Wracamy […] do jego domu na Dubieńskiej. Wypytuje mnie szczegółowo, jak harcerze sobie radzą w tej służbie, jak walczą w Warszawie na tamtym brzegu. Oni tam, on nie, nie może sobie darować, że nie bierze w tym udziału. Trudno, nie ma rady. Pytałem go jeszcze: „Czy łapanki jakieś tu są na Polaków?”. – „Tak, wywożą bez przerwy, łapanki są, strzelają. Siedzimy w domach i drżymy, żeby do nas nie przyszli. ” Jeszcze był „Pelikan”, drugi komendant roju. Dobrzy znajomi z Grochowa. Były „Orły Podolskie” i „Walcząca Warszawa”, takie mieli nazwy rojów. Myśmy mieli wszyscy swoje nazwy. Miałem [rój] „Ziem Zachodnich”. Pożegnałem go, bo chodziło mi o to, żeby jak najszybciej wrócić na Saską Kępę do krawca. Niby wykonałem zadanie, więc jestem swobodny. Do rodziny na Dobrowoja. Czekają już różni nowi sąsiedzi z okolicy, już się rozeszło, że tu wrócę. Dużo ich było. Nie mogłem sobie z nimi poradzić. Bez przerwy mnie wypytywali, te matki były dramatyczne.
W pewnym momencie mówię do matki: „Już muszę iść”. A ona: „Jak to iść? Dokąd ty masz jeszcze iść?”. – „Muszę wrócić”. – „Ty, wrócić?” – zamarła. Nie mogłem na nią patrzeć, bo od razu łzy jej się pokazały. Ojciec uciekł z pokoju, nie chciał w ogóle nic słyszeć. Taki dramatyczny był moment. Opadła zupełnie na tapczan, ręce jej opadły, głowę zwiesiła, wyszedłem w tym momencie. Co miałem robić? Dramat. Nie mogłem wtedy inaczej postąpić. Wtedy może za bardzo się nie przejmowałem. Przejmowałem się, widok matki jest zawsze widokiem matki, ale musiałem to zrobić.
Tą samą drogą, późnym popołudniem, może była szósta, już byłem z powrotem u krawca. W ciągu jednego dnia wszystko obleciałem na niemieckiej stronie, nie mając w ogóle dokumentów.
Przygotowałem się znowu. Oddałem mu ubranie. Ubrałem się tylko w slipki. Mówię: „Jak tu się teraz wydostać. Te reflektory są straszliwie”.
Nie. On mi zaraz powiedział: „Idź”. Była stanica międzyszkolna, przystań jednocześnie i był sprzęt. „Będzie czekała na ciebie pani – powiedział mi nazwisko, nie wiem czy pseudonim – Jak chcesz kajak, ona przygotuje”. Okazuje się, że to była starsza pani, koło pięćdziesiątki, grubawa. Jak zszedłem przez Wał Miedzeszyński na przystań, już mnie zobaczyła, już pilnowała. Wiedziała, że przyjdę. Właśnie z nią rozmawiam, czy kajakiem, czy płynąć. W górę rzeki nie chcę dojść, bo nie wiem, co jest. Niemcy mogą być, „ukraińcy” szaleją podobno. Boję się ruszyć w ciemnościach.
- Reflektory działają w dalszym ciągu?
Tak. Reflektory zapalają się normalnie. My w drzewach jesteśmy i daleko. Nie chwytają nas jak rozmawiamy, jesteśmy na brzegu, schowani w głębokim zadrzewieniu. Trochę chaszczy, trochę wysokich drzew. Ona mówi: „Nie wiem, nie wiem”. To była pani, która pracowała w WSK, Wojskowa Służba Kobieca. Po wojnie się dowiedziałem, nawet nazwisko mi powiedziała. Ona mówi: „Może kajakiem lepiej”. Teraz mam odwrotną sytuację. Mam rozlewisko płytkiej wody, trzy czwarte co najmniej, potem nurt na końcu. Teraz sobie kalkuluję tak: „Jest reflektor, ale bliżej mostu, to może nade mną te reflektory pójdą”. Chwyta na wysokości Portu Czerniakowskiego, zbiegają się i są na ziemi. To z mostu jest jakiś kąt tego. Może bym bliżej mostu kajakiem przepłynął tę mieliznę, tę płytką wodę trzy czwarte, a potem już skaczę do wody, na pewno przepłynę. To już dałbym sobie radę jakoś. Ona też się zgodziła na to. Dała mi kajak, powiedziała który, otworzyła garaż kajakowy.
Znowu wyczekałem. Rzeczywiście, reflektory troszkę były za wysoko. Jak tylko zgasły, to znowu w kajak. Przebieram jak najszybciej, żeby jak najwięcej pokonać tej wody. Nie wiem, czy tym razem oni przyspieszyli, czy co. Natychmiast mnie złapali w reflektory. Blisko mostu, jestem oślepiony i mam wodę po szyję. Znaczy jest taka sytuacja, że nie mogę ustać na nogach, ale w zasadzie mogę płynąć, bardzo powoli płynę. Wolałbym iść jakoś. Trzymają mnie. Jestem cały czas oślepiony reflektorami. Ruszam z powrotem na brzeg. Ile odpłynąłem? Bardzo mało. Wtedy rozlegają się strzały z broni maszynowej. Z obu krańców karabiny maszynowe rozpoczęły ogień. Mało, pociski świetlne. Widzę, jak lecą w moją stronę. Przerażenie. Co mam robić? Znowu jedynym wyjściem dla mnie w tym oślepieniu reflektorami, brnąc w coraz płytszej wodzie, rozpychając kolanami już tylko, do tej betonowej ostrogi dotrzeć, która mnie osłania. Jak skoczę z boku, to jestem od ognia osłonięty. Udaje mi się, dobiegam, rozpycham. Nie wiem, ile to trwało. Strzelanina jest cały czas. Rzucam się za ostrogę na kamienie. Macam się. Nietrafiony. Przestałem patrzeć na to. Najpierw patrzyłem, potem odwróciłem głowę i brnąłem przez wodę. Jestem cały. Natychmiast się wobec tego przesuwam w wikliny na brzeg. Pędem lecę na przystań. Ta pani czeka. Stoi i czeka, wszystko widzi. Nie opuszcza stanowiska. Od razu do mnie krzyczy: „Natychmiast biegnij Kryniczna 5, pierwsze piętro, doktor Lidke. Biegnij, tylko przez Wał. Niemcy tu na pewno natychmiast przyjadą”. Niewiele myśląc, w slipach przeskoczyłem wał. Kryniczną doskonale znałem. To taka malutka uliczka, która dochodzi do Zwycięzców. Przez ogródek przebiegłem, na pierwsze piętro wbiegłem, na lewo drzwi powiedziała mi, otwarte drzwi były. Pukam, walę. Słyszę, że ktoś jest, ale nie otwiera. Jakieś szmery, szuru buru, coś. To są podwójne drzwi, nie pojedyncze z klamki, tylko pośrodku dzielone na dwie części, obie części się nagle rozchylają. Ktoś mi zarzuca koc na głowę, przewracają mnie, ktoś na mnie się rzuca, do pokoju mnie niosą na tapczan, odchylają koc, latarkę prosto w oczy, pistolet do głowy: „Kto ty jesteś?”. Bez uprzedzenia wtargnąłem na miejsce postoju dowództwa jednego rejonu, do którego zresztą miałem zaadresowane meldunki. Kapitan „Sław”, trzech oficerów i doktór „Lidke” jako łączniczka ma swoją kwaterę tutaj. Ta babka wiedziała, że jest taka, że znajdę schronienie, ale, że to jest tak wielki sztab, to nie śmiałem przypuszczać. Wypytali mnie, sprawdzili tożsamość, kto mi dał adres i jak to się stało, że tu w ogóle jestem. Wszystko powiedziałem, na tę panią się powołałem. Oni ją znali oczywiście. Schowali pistolet, zaczęli normalnie rozmawiać.
- Okazuje się, że to był przykład pierwszorzędnej współpracy z ludnością cywilną.
Oczywiście. Każdy chciał brać udział.
- Przecież to zorganizował ten krawiec, który pomógł i czekał na pana powrót?
Tę panią zorganizował, gdzieś mieli kontakty, do pani „Lidke” znowu ta pani. Rzecz polegała na tym, że przespałem się, następnego dnia jeszcze rozmowy różne. Udzielam informacji od pułkownika „Kalwina”. To podwładni pułkownika „Kalwina” III Rejonu jego obwodu, więc wiarygodność. Piszą meldunki do niego, które mam zabrać z powrotem w tę stronę. Przygotowują. Mnie lokują u hrabiny, [której] nazwiska nie pamiętam. W dużym, dwupiętrowym domu, troszkę dalej, gdzieś przy Ateńskiej, ulokowali mnie na cały dzień, schowali mnie. Wieczorem przychodzą po mnie. Mają gotowe meldunki. „Proszę bardzo, tutaj są przygotowane”. Wychodzą ze mną na Wał Miedzeszyński nawet, ale się źle czuję. Dostałem żołądkowych boleści. Prawdopodobnie wszystkie przeżycia dały o sobie znać. Odezwały mi się tak, że nie mam siły. Ledwo stoję na nogach. Mówię kapitanowi: „Jestem coś za słaby, nie wiem, czy przepłynę”. Nie chcę tak od razu powiedzieć, że jestem chory, tylko jakoś tak, że nie jestem dysponowany. On się strasznie obruszył: „Jak to, rozkazu nie wykonasz?”. Tak po wojskowemu szurnął na mnie bardzo mocno. To się wtedy od razu obruszyłem. Powiedziałem: „Nie płynę”. Też potrafię. „Następnej nocy przepłynę na pewno”. Znowu mnie schowali do hrabiny. Następnej nocy, kiedy wyszliśmy na Wał, pomyślałem sobie: „Nie, przy moście to nie przepłynę, nie da rady”. Reflektory są zabójcze. Co by nie było z tymi „ukraińcami”, idę w górę rzeki, do ostatniej latarni tak zwanej, Wał Miedzeszyński, ostatnia latarnia. Wisła zakręca i [dalej] nie ma reflektorów w ogóle. Teren nie jest strzeżony przez nikogo, pusty. Po drugiej stronie są podobno Ukraińcy. Stacja pomp jest, ale pusto. Znowu wychodzę na taką ostrogę betonową, bo były co pewien czas, nurt jakoś ukierunkowywały. Usiadłem na końcu, księżyc świeci, gorąco jak nie wiem co, chociaż to noc. Patrzę na Warszawę. Oczywiście pożary, dymy. Spokój tutaj, cisza, woda chlupie. Tak sobie siedzę, skoczyłem jak na basenie, jak zawsze. Przepłynąłem bez żadnego trudu na drugą stronę. Wylądowałem przy krypie, ominąłem ją, wyszedłem do wikliny na brzeg, Niedaleko, żeby tych „ukraińców” [ominąć]. Idę tak, żeby od strony rzeki mnie nikt nie widział, bo to też zawsze się może zdarzyć. Już wchodzę w zakres reflektorów, ale one daleko. Nie mogą mnie złapać. W pewnym momencie, idę po piasku, wśród wikliny, nagle wpadam w jakiś wielki rów. W wiklinie, na brzegu, w piasku. Co to znaczy? Spoglądam do góry. Lufy czterech karabinów maszynowych nade mną są. Stanowisko „ukraińców”. Prawdopodobnie strzegą tego brzegu. Mieli za zadanie uniemożliwiać przedostawanie się na ten brzeg. Jakieś sto metrów w głębi stoi barak. Słyszę pijackie śpiewy.
- To stanowisko było puste?
Puste. Patrzę, wychylam się, słyszę śpiew, karabiny nad sobą. Wyskakuję z tego dołu. Już co by nie było, wychodzę nad sam brzeg, do wody. Brnę tą wodą brzegiem do Portu Czerniakowskiego. Dochodzę. Przechodzę przejściem z tego cypla na ląd. Woda jest w smarach, nie wiem o tym. Wychodzę w slipach, jestem cały [pomazany] tymi smarami, czarny. To potem oczywiście stwierdzam. Wychodzę z tej wody, wszystko na mnie osiada. Widzę od dołu strażnika, który siedzi z karabinem w ręku i śpi na tej skarpie wysokiej, bo jestem na dole w wodzie, a on jest wysoko, jest skarpa. Podchodzę do niego, budzę go i on dopiero stwierdza, że tu jestem. Skąd się wziąłem? Prowadzi mnie do porucznika „Janusza”. Ten rozkłada [ręce]: „Jak to, wróciłeś. Jak to możliwe?”. Mówię: „Owszem”. Zaraz, ma telefon polowy, od razu zadzwonił do dowództwa Powstania na Jasną, do „Montera” bezpośrednio. Nad Wisłą był, musiał meldować, co jest z ruskimi, miał telefon założony. Okazuje się, że mnie natychmiast każą przytransportować na Jasną. Natychmiast. Bo mają prawdopodobnie pierwszego łącznika, który przychodzi z Pragi. Znaczy żywy człowiek, a nie jakiś meldunek.
Takimi odcinkami znowu od barykady do barykady przechodzę przez Śródmieście, przez Aleje na Jasną. Już się robi chyba czwarta nad ranem, świta. Na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej było dowództwo Powstania, w budynku PKO. Teraz jest PKO. Do pokoju mnie wprowadzają, półmrok jeszcze jest. Wychodzi do mnie kapitan „Opel”, szef BIP-u – Biura Informacji i Propagandy, nazywał się [Antoni] Nowak-Przygodzki.
Pierwszy wypytuje mnie o stan, co na Pradze, sytuacja wojskowa, co Niemcy. Po co przepływałem. Sam nie wiedział. Inny wydział wiedział, [on] jest od propagandy tylko. Wydział Propagandy i Informacji przeprowadza wywiady, informacje zbiera. Zdumiony, zaskoczony. Nie daje poznać, kapitan, oficer, więc nie będzie […] przed takim chłopakiem brudnym. Wtedy przekonałem się, jaki jestem brudny. Porucznik „Janusz” dał mi buty, które spadały mi z nóg w ogóle. Bo to byle jakie buty, aby nie boso iść. Taki trochę zapuszczony opowiadam mu wszystko jak to przebiegło. Trzymał mnie chyba z godzinę, notował. Jeszcze zawołał jednego oficera. O wszystko wypytali i zwolnił mnie. Nie powiedział co, jego to nie interesuje.
Wychodzę. To dłużej musiało [trwać], bo spotykam chłopaków na Śródmieściu północ. Mieli swoją kwaterę w Prudentialu, tym wysokim domu, inna grupa harcerska. Ich było ośmiu czy dziesięciu. Niektórych znałem, ale tylko zamieniłem z nimi kilka słów. Doszedłem do Alej, przeszedłem barykadę. Powiedzieli mi, że jestem brudny. Musiałem iść najpierw na stanicę i jako tako się oporządzić. Założyć jakąś bluzę, jakieś spodenki normalne, jakieś buty, buciory. Szybko do „Granicy”, żeby zameldować mu wykonanie zadania.
A on ze mną do „Kalwina”, bo to blisko, na Hożą 51. Wielkie zaskoczenie. To już jest trzy dni. Po trzech dniach wróciłem. W ciągu jednego dnia nie dało rady. Wszyscy traktują mnie jakoś godnie, z poszanowaniem.
Druga dwójka jeszcze. Dwie były, które dotarły. Druga to byli „Jacek” i „Placek”, bracia bliźniacy.
- Mówił pan o nich w pierwszej części wywiadu... Wybrał się pan do „Kalwina”...
Wszystkie meldunki złożyłem, wracam na stanicę na końcu. Mianowany zastępcą na czas mojej nieobecności „Władek”, Władysław Ślesicki (reżyser filmowy od „W pustyni i w puszczy”) był u mnie drużynowym. Był starszy ode mnie o rok. Bardzo to przeżywał, że nie on a ja. Ale to nie moja wina. Na tym skończyła się moja eskapada. Efektem tego tylko było to, że dowiedziałem się, że mam za to Krzyż Walecznych. Jest na to rozkaz. W książce jest też przytoczony.
- Przyznany przez „Montera”?
Tak, przez „Montera” w czasie Powstania, nie po Powstaniu w ZBOWiD-zie. Rozkaz liczba 35. Jest nas dziesięciu odznaczonych. Bo jeszcze inni są odznaczeni, ale między innymi i ja jestem. „Jacek” i „Placek” też dostali Krzyże Walecznych, tylko wcześniej, innymi rozkazami. Ja dopiero pod koniec Powstania.
Natomiast inną nagrodą było to, że 20 sierpnia ukazuje się rozkaz Naczelnika Szarych Szeregów Stanisława Broniewskiego, mówi się „Orszy”, ale on jako naczelnik miał pseudonim „Witold”. „Orsza” to [w czasie] jak był komendantem Chorągwi. Więc trzeba mówić pseudonim „Witold”, który mianuje mnie podharcmistrzem. Właściwe za wszystko, bo on docenił to, że na własną rękę skoncentrowałem chłopaków do Powstania, na własną odpowiedzialność. Biorę odpowiedzialność za tych chłopaków. Gdyby gdzieś ich zabiło, wpadliby Niemcy i zatłukliby paru, to odpowiadam za to. Dzięki temu, że chłopcy byli na miejscu powstała Poczta Harcerska. I to przepłynięcie Wisły, więc on mnie mianuje podharcmistrzem. Podharcmistrz, szesnaście lat, kiedy wiek wymagany na podharcmistrza był dwadzieścia lat. Zostałem najmłodszym podharcmistrzem Szarych Szeregów. Naczelnik świadomie [dał] taką nominację. [Mając] szesnaście lat, już jestem wychowawcą innych, podharcmistrz to jest instruktor.
- Jeszcze by się pan do BS-ów załapał.
A skąd. Chciałem przecież, tylko nie chcieli mnie przyjąć, bo za młody.
Pełnimy normalnie służbę. Nie ma specjalnych wydarzeń. Harcerska Poczta działa. Określamy służbę. Miałem dział doręczania i odbierania listów ze szpitali, z oddziałów wojskowych, od ludności cywilnej, ze skrzynek pocztowych. Rejony musiałem ustalić, gdzie chodzić i codziennie wysyłać jeden, dwa albo trzy służbowe zastępy. [Ważne było] zorganizowanie w ogóle służby Harcerskiej Poczty Polowej, żeby działała sprawnie. I działała dzięki temu. Mieliśmy jeszcze inne służby ratownicze. Padają „krowy”, które niszczą budynki, są zabici, ranni. Trzeba organizować akcje ratunkowe w naszym rejonie, tylko tam, gdzie mogliśmy dotrzeć. Zawsze był służbowy zastęp gotowy do niesienia pomocy. Różne służby pełnimy. Roboty jest huk.
Żywność. Trzeba się wyżywić. Jak tu się wyżywić? Nasza stanica jest w tym samym budynku, gdzie na niższych kondygnacjach jest szpital powstańczy. Obsługujemy szpital, nosimy rannych, pomagamy podczas jego normalnej działalności. Zastępy służbowe były przydzielane do poszczególnych zadań. Sam musiałem tym kierować. To było niebywałe. Tutaj mam księdza, tutaj mam lekarza, tutaj pułkownika, a mam szesnaście lat. Coś niebywałego. Teraz, jak sobie pomyślę, to nie wiem, jak to było możliwe.
Mija czas. Odwiedzam kolegów po północnej stronie Śródmieścia. Mamy innego komendanta roju na Królewskiej. Walczą z bronią, są w plutonie BS-101. Ściągnął mnie, żeby przejść do nich, że bardzo jestem im potrzebny. Nie mogę, bo tu przecież mam chłopaków, tu mam swoje obowiązki. Nie da rady, muszę pozostać na służbie cywilnej praktycznie, ale właściwie niezbędnej.
Nadchodzi 2 września. Ta data już teraz wchodzi w grę. Mam jeszcze inne, ale to już mniejsze epizody. Siedzę na stanicy. Mamy ostatnie piętro, piąte chyba. Normalna zabudowa śródmiejska, druga czy trzecia oficyna na Hożej 13, niedaleko przy placu Trzech Krzyży. Budynek postawiony [był] bardziej nowocześnie. Z okien nad dachami mam widok. Nagle widzę lecące sztukasy, samoloty niemieckie, których dotychczas nigdy tutaj [nie było]. 31 sierpnia padło Stare Miasto. Sztukasy bombardowały codziennie Stare Miasto, a teraz zostały zwolnione. Nagle przyleciały tutaj. Akurat widzę dwa, lecą obok, bardzo nisko, nad samymi dachami. Widzę pilota w białej koszuli przy sterach. Widzę to. Przelecieli. Mignęło tylko. Huk. Nagle rozlegają się potężne wybuchy. Lecieli wzdłuż Hożej w stronę placu Trzech Krzyży.
- Bombardowali z tak niskiej wysokości?
Tak. Nagle rozlegają się wielkie wybuchy. Widzę słup dymu przy kościele Świętego Aleksandra. Płomieni nie, bo kamienice mi zasłaniają, ale dym już widać ponad domami. Przy placu Trzech Krzyży, gdzie było gimnazjum Królowej Jadwigi, znowu jakiś słup [dymu]. Zarządzam alarm. Bombardowanie jest. Mam chłopaków, którzy jeszcze nie są na służbie, mam innych. Zarządzam alarm i organizuję akcję ratowniczą. Jako pierwsi jesteśmy tuż-tuż, blisko tego.
- Wysyła ich pan tam, gdzie było bombardowanie?
Tak. Sam idę z nimi. Dzielę ich na dwa oddziały. W sumie było ze dwudziestu harcerzy. Wszyscy są na służbie. Jednych kieruję do kościoła, widzę, że kościół jest zupełnie zrujnowany. Drugi do gimnazjum. Sterta gruzów. Co się okazuje? W gimnazjum [Królowej] Jadwigi kwaterowała kompania żołnierzy Batalionu „Miłosz”. Mnóstwo zabitych, zasypanych. W kościele nie ma zasypanych. Ale co z księdzem i ze służbami? Dwa oddziały kieruję na to. W dodatku jeden z moich „zawiszaków” Zbyszek Szymański „Gałązka” przeskakuje z ulicy Hożej na Mokotowską, na plac Trzech Krzyży. Nagle zostaje trafiony ciężko w udo. Pada.. Co się okazało. Bomby zniszczyły wieżę kościoła Świętego Aleksandra, które chroniły ostrzał od strony BGK, otworzyły pole ostrzału na cały plac Trzech Krzyży. Nikt tego sobie jeszcze nie uświadomił. Zbyszek nie widział, że te wieże runęły. Cały plac jest odsłonięty. Nagle jest ostrzał. Dostaje ciężki postrzał w udo. Drugi chłopak już jest na środku przy postumentach, na środku, dostaje drugi postrzał. Są ciężko ranni. Musimy ich zabrać. Chłopcy próbują ratować zasypanych u Królowej Jadwigi. To jest syzyfowa praca. To są tony gruzu. Nie wiadomo, gdzie oni są.
Zrobili zdjęcie kościołowi Świętego Aleksandra. Znalazłem to zdjęcie w Londynie, gdzie moi chłopcy z księdzem są, a on ma monstrancję, wychodzi demonstracyjnie ze zbombardowanego kościoła i chłopcy, „Maszynka” i [„Dorsz”], go podtrzymują.
Akcja ratownicza bardzo owocna. Ratujemy prezbiterium kościoła. Tutaj chłopcy ratują tych [ludzi], trwa to kilka godzin, ale efekty są bardzo marne. Potem nas zmienili. Nie tylko my, przyszły inne oddziały Batalionu „Miłosz” z Wiejskiej. Kwaterowali na Wiejskiej, już przejęli za nas tę robotę. Ale cośmy się napracowali to napracowali i dwóch rannych harcerzy miałem. Jedyni, którzy byli ranni z mojego hufca. Innych rannych nie było. Tak było 2 września.
Była druga kwatera z druhem Broniewskim, który wrócił z Woli i ustanowił drugą „Pasiekę”. Jedna była tutaj z druhem „Granicą”. [Broniewski] wrócił i założył nową. Jest naczelnikiem, ma prawo wszystko zrobić. Ewakuują się, bo Śródmieście północ padło. Niemcy po ciężkich walkach, bombardowaniach zlikwidowali Śródmieście północ i Powiśle. Po Starym Mieście to wszystko, w efekcie uwolnienia sił ze Starego Miasta. Łączą się dwie „Pasieki”. Teraz najważniejszy jest druh Broniewski. „Granica” już tylko przy nim. Jest szefem Głównej Kwatery, ale nic nie znaczy, rządzi [Broniewski]. Przychodzi kilku instruktorów z tamtej strony. Grupa jest bardzo duża. Nasza stanica staje się niebezpieczna. Po bombardowaniu uznano, że nasza stanica nie może być tutaj. Organizowana jest ogólnozawiszacka [stanica], połączono wszystkie grupki harcerzy z północy i z południa w jedną ogólnozawiszacką stanicę na Mokotowskiej, róg Koszykowej. Przenosimy się. Jest bezpieczniej, rejon dotychczas nie ostrzeliwany. Komendantem zostaje harcmistrz „Kuropatwa”, który przyszedł z północy. Jestem jego zastępcą. Jest nas około stu. Dużo jest tych wszystkich chłopaków. W trzech kamienicach musimy się polokować.
Już jest wrzesień, widać, że Powstanie już dogorywa. Jeszcze się bronimy. 18 września jest wielka parada Liberatorów, spadochronów zatrzęsienie na niebie, wszystko leci do Niemców. Prawie wszystko, dziewięćdziesiąt pięć procent. Myśleliśmy, że to ludzie są na tych spadochronach, tak nam się wydawało. Jeszcze taka nadzieja. Znowu nie ma. Już miały się rozpoczynać rozmowy kapitulacyjne. Ruscy na Czerniakowie doszli do brzegu Wisły. Mało, wylądowali na Czerniakowie. Skoro ta armada jeszcze tutaj przybywa, to nasi, „Bór” Komorowski, „Monter” znowu odwlekają rozmowy kapitulacyjne. Jeszcze Powstanie trwa. To już wszystko są służby nasze ratownicze.
Głównym zadaniem staje się dostarczanie jęczmienia z ulicy Grzybowskiej od Haberbuscha na Mokotowską. Jakaż to wyprawa niebywała, jaka niebezpieczna. Zabili jeszcze jednego ochotnika harcerskiego. Dźwigaliśmy to, ciężko. Worki mieliśmy. To była zupa. Z tego się gotowało „plujkę” i tylko to było do jedzenia, chyba że dostali [coś innego], bo ruscy zaczęli robić zrzuty z kukuruźników. Na ziemię spadały skrzynki bez spadochronów, broń zrzucali. Nawet pepeszę dostałem z amunicją.
Woda. Woda stała się problemem niezwykłym. Nie było już wody, więc wszędzie kopano doły, studnie na podwórkach. Ale Niemcy ostrzeliwali nas granatnikami, które miały pionowy lot. Leciały do góry i opadały na podwórka starych, przedwojennych bloków, w tak zwane studnie. Oficyna następna, brama, oficyna i znowu otoczona mieszkaniami. Pociski wybuchały na asfalcie. Masakra. Tak zginął przy wodzie jeden członek Głównej Kwatery, Kazimierz Brzeziński „Leon”.
Codziennie były olbrzymie straty. „Krowy” zaczęły szaleć po prostu. Ostrzał „krowami” był tak częsty, że z jednej akcji ratowniczej biegliśmy do drugiej od razu. Trzeba się było dzielić, ale to była rozpacz. Widziałem tych ludzi, bo brałem w tym udział, to cali czarni od dymu, smaru, bo pociski były z jakimś smarem. Parzyły, od razu niszczyły skórę, zabijały przez poparzenie. Ludzie, kobiety, przerażeni.
Jeszcze był ciężki ostrzał z dział „Grubej Berty” z Pruszkowa. Widziałem jeden pocisk, który uderzył niedaleko stanicy. Po wybuchu „Grubej Berty” przenieśli naszą stanicę z Hożej na Mokotowską, bo tutaj bombardowania, tutaj „Berta”. Uważali, że jesteśmy w niebezpieczeństwie.
Podpułkownik Szczurek-Cergowski pseudonim „Sławbor”, dowódca [podokręgu] zwrócił się, żeby oddelegować mu zastęp łączników harcerskich na Wiejską, bo potrzebni są w okolicy Frascati, żeby pełnili służbę. Oddelegowałem jedną i byli już do końca. Nawet stamtąd wyszli po kapitulacji. Ale roboty zasadniczej to myśmy już nie mieli. Kiedy nadeszła kapitulacja nie mogliśmy uwierzyć, że my mamy się poddać Niemcom. Nie mogłem sobie tego wyobrazić. Dla mnie to była katastrofa. Uważałem, że powinniśmy walczyć dalej, ale oczywiście beznadzieja, bo jak tu walczyć, kiedy tylko nas zabijają, a żadnej walki nie ma. Nie mogłem się z tym pogodzić. Wobec tego, jak oddziały nasze zaczęły składać broń na ulicę w stosy na Mokotowskiej, na Kruczej, na Poznańskiej, leżało tego bardzo dużo, to zacząłem wybierać sobie najlepsze pistolety, amunicję, granaty – gammony przeciwczołgowe, gdzie było dużo materiału wybuchowego, bo sobie powiedziałem, że się nie poddam, będę walczył dalej, potrzebna mi będzie do tego broń. Wielki pojemnik metalowy zakopałem na podwórku naszej stanicy na Mokotowskiej 24.
Tak, całą broń, tu lornetka gdzieś jest, którą wykopałem, były też krzyże harcerskie. 3 października mamy ostatnią zbiórkę harcerską na Wilczej w Głównej Kwaterze, jest odczytany rozkaz z Krzyżami Walecznych. Między innymi są ostatnie resztki żołnierzy „Zośki”, którzy przyszli z Mokotowa. Już po upadku Czerniakowa poszli na Mokotów. Po upadku Mokotowa kanałami przeszli do Śródmieścia. Na naszej kwaterze, na Mokotowskiej byli kwaterowani, bo gdzieś trzeba ich było umieścić. Jeszcze trochę tych harcerzy, harcerek, taka smutna ostatnia zbiórka.
Jeszcze dostałem zadanie zakopania archiwum Kwatery Głównej. Broniewski mnie wezwał, wiedzieli, że zakopuję niektóre rzeczy. Najpierw zakopałem broń na podwórku. Jak się dowiedzieli, w konspiracji to było widać, że zakopuję broń, dali mi zadanie. Nocą w tajemnicy na Wilczej, od strony podwórka, z kolegą, nie wiem już z którym, bo w rachubę wchodzi co najmniej trzech, jeden powiedział, że on nie, trzeba było wykopać duży dół na głębokość co najmniej dwóch metrów.
Tak. Nie wiedziałem, co to za archiwum. Mam tylko wykopać dół. Kopaliśmy to bardzo długo, cały dzień prawie i to we dwóch, ale wykopaliśmy. Potem druh Jabrzemski, harcmistrz (jeszcze żyje, ma chyba dziewięćdziesiąt lat, ostatni żyjący z Kwatery Głównej) przez okno zaczął nam podawać metalowe skrzynki pocztowe wypełnione archiwaliami, też Harcerskiej Poczty Polowej. Między innymi były znaczki Harcerskiej Poczty. Ale to nie nasza sprawa, to była wojskowa. To wojsko wydrukowało i nam tylko dostarczyło do użytku. Ale używane były bardzo mało, raczej były rozdawane na pamiątkę. Dużo zostało nieruszonych. Całe arkusze tych znaczków były i tych skrzynek było z dziesięć, ale jeszcze były inne pojemniki. Jednym słowem wypełniło się to dość sporawo i trzeba było to zakopać. Nad ranem już było zakopane, ale nie wiem, czy ludzie widzieli, czy nie, bo nie sposób, żeby nikt nie widział tego. Ale to nie miało znaczenia, nikt się tym nie interesował. W każdym razie, jak wiadomo, to archiwum do tej pory nie zostało odkryte.
Jak budowano MDM, podobno zostało gdzieś odkryte, wykopane, ale podobno zainteresowało się tym UB. Szukaliśmy tego, ale w żadnym archiwum MSW czy UB nie znaleźliśmy śladów. Mielibyśmy wspaniałe dokumenty Harcerskiej Poczty Polowej, komplet sprawozdań osób. Rozmawiałem z wieloma ludźmi, nawet im pokazywałem, chodziłem na to miejsce, gdzie to jest, bo teraz stoi budynek zupełnie inny.
Na Wilczej przy Marszałkowskiej, tuż przy kawiarni. Był budynek gimnazjalny szkoły Kreczmara. To w tym budynku była Główna Kwatera podczas Powstania, ale wszystko zostało zburzone już po naszym wyjściu. Niemcy niszczyli Warszawę, wysadzali w powietrze całe rejony ulic. To też zostało zniszczone. Nawet przez kilka lat śledziłem to miejsce, ale to były gruzy. Do pierwszego piętra, czy drugiego były gruzy i byłem spokojny. W pewnym momencie jak MDM zaczęto budować, pewnego dnia się dowiaduję, że zostało wykopane podobno. Ale kto, jak, nikt nic nie wie.
- Jeśli fundamenty kładli, to oczywiście musieli znaleźć.
Musieli, przecież to jest na linii budynku. Można by spróbować, ale to trzeba przy budynku wykopać dół. Wiem gdzie, pokazywałem to wielu ludziom z Archiwum Akt Nowych, ich to interesowało bardzo. Zrobili wizję lokalną, ale nie kopali. Wcześniej jeszcze mówiłem komuś i oglądaliśmy to. Niemożliwe, [żeby to zrobić], bo jest asfalt w tej chwili i trzeba ludziom rozkopać uliczkę miejscową. Nikt się na to nie waży, bo to nie wiadomo, czy to będzie odkopane, czy to jest. Ryzyko jest duże.
- A może wykrywaczami metalu sprawdzić? Mówił pan, że to były metalowe skrzynki.
Tak, ale nie wiem, jeśli ktoś tak potrafi, to niechby pomyślał. Nie wiem, jak rdza już to pożre, czy to reaguje jeszcze, ale chyba reaguje. Jeśli stare rzeczy, amunicje wynajduje starą bardzo, to samo. Ale czy przez ziemię, bo to dużo, głęboko było. W każdym razie nie wykryte archiwum zakopałem i nic z tego nie uratowało się.
Czwartego [października] wychodzimy z Warszawy, teraz mam wolną rękę. Jedni kierują się z oddziałami wojskowymi. Część instruktorów ma te same poglądy co ja, okazuje się. Idą walczyć dalej. Nie idą do niewoli do Niemców, nie ma mowy, a inni odwrotnie, przyłączają się do sztabów, bo powstały całe dywizje, korpusy, ustanowiono je z oddziałów powstańczych, przyłączają się do tego i idą dobrowolnie do niewoli. Naczelnik Broniewski, cała jego grupa, Jabrzemski, jeszcze inni. „Granica” idzie z ludnością cywilną, z Powstaniem, idzie do Krakowa i tworzy nową główną kwaterę, walczy dalej, bo jeszcze trwa okupacja. Na zachód od Wisły nadal są Niemcy, front ruszy dopiero w styczniu, a tutaj jest konspiracja.
Idę do Kielc, bo jest „Szary”, jest harcerski oddział porucznika „Jelenia”, kompania porucznika „Jelenia”. Czytam o tym wcześniej w „Biuletynie Informacyjnym”, cały czas żyję partyzantką. Chciałem być w lesie. Wobec tego kieruję się do Kielc. Dostajemy kwaterę u pani [Eugenii] Praussowej, żony malarza, który był na robotach w Niemczech, to się nazywała kwatera „Zielony Wigwam”, a ona miała pseudonim „Squaw”, na indiański styl. Zostaję komendantem hufca BS w chorągwi kieleckiej. Komendant chorągwi „Maryśka” 11 listopada 1944 roku organizuje w „Zielonym Wigwamie” wielką uroczystość. Przychodzi cała komenda chorągwi, wszyscy instruktorzy, komendanci hufców, harcerki, łączniczki. Uroczystość polega na jednej sprawie. Wręczają mi Krzyż Walecznych, oczywiście Krzyż Walecznych ze starych zbiorów, żeby [był] symbol przynajmniej. Jak potem zobaczyłem jest z roku 1920. To był czyjś Krzyż Walecznych, ale chcieli symbolicznie uczcić uczestnika Powstania, który ma Krzyż Walecznych.
- Pan miał właściwie tylko rozkaz o przyznaniu Krzyża Walecznych.
Tylko. Do tej pory nie otrzymałem egzemplarza, mogę sobie kupić, ale nie chcę kupować. Mnie wystarczy rozkaz, bo mam go tutaj. Uroczystość była bardzo podniosła. Prowadziliśmy też działalność małego sabotażu. Miałem pistolet maszynowy empi. Mieliśmy dużo broni. W kieleckim było dużo tego i chłopcy byli w kieleckim bardzo [chętni] do służby. Powstanie uważali za wielkie misterium. Dla nich powstaniec był, jak się okazało, [bohaterem]. Byłem z „Fifiną” łączniczką i z „Witkiem”, jednym z drużynowych, ale do mnie przyjeżdżali drużynowi, którzy też wyszli z ludnością cywilną. Byli w różnych częściach kraju, w Piotrkowie, ale przyjeżdżali do mnie.
- Pan nie był jedynym powstańcem w tamtym hufcu?
We dwóch byliśmy. Ale jeszcze jeden był na innej kwaterze, mój drużynowy „Witek”. My całą grupą wyszliśmy, wyszedłem ze swoimi drużynowymi. „Władek” tylko poszedł osobno, „Witek”, „Dorsz”, dwaj drużynowi, bo było trzech, jeszcze kilku chłopców i dwie dziewczyny „Myszka” i „Ilona” przyłączyły się do mnie, bo nie wiedziały, co ze sobą zrobić, jak wychodzić z Warszawy.
- To było jakoś zorganizowane?
Nie, każdy sam musiał sobie [poradzić]. Już wyszliśmy na ulicę i szliśmy na Dworzec Zachodni. Z Dworca Zachodniego wywozili wszystkich do Pruszkowa, a my już na Dworcu Zachodnim uciekliśmy. Sytuacja była taka, że kiedy wszedłem na peron Dworca Zachodniego, a miałem grupę pięciu osób, dwie dziewczyny i trzech chłopaków, to nagle zobaczyłem, że na jednym torze stoją osobowe wagony, do których ładują mieszkańców, [którzy] idą wielkim, zbiorowym wężem aż ze Śródmieścia. Tysiące ludzi z bagażami. Ładowali ich w wagony i cały pociąg odjeżdżał do Pruszkowa, i wracał, i z powrotem, takim wahadłowym ciągiem. Stoi pociąg, wagony stoją, ludzi na peronie pakują Niemcy, żandarmi kierują ruchem, karabinami popychają. Widzę, że na drugim torze tego peronu jest pociąg, który składa się z płaskich platform. Roboczy pociąg, który przychodzi z Pruszkowa, przywozi robotników, którzy są kierowani do różnych obiektów niemieckich, żeby szabrowali, czy rozbierali, w każdym razie do roboty. Robotnicy wracają i są odwożeni do Pruszkowa. Widzę, że ludzie stoją, nie ma osłonek. Ludzie stoją na platformie, robotnicy z łopatami w ręku, kilkunastu, ale na każdej platformie. Gwałtowna myśl, świetna, dołączyć się do nich, a pociąg już jedzie. Krzyczę do tych chłopaków, bo my nie wsiedliśmy jeszcze do tego wagonu. Dwie dziewczyny bierzemy pod pachy i szybko ładujemy się na platformę. Wskakujemy w biegu, przewracamy się na tej platformie, ale wskakujemy na nią całą piątką. Niemcy nie reagują, nie wiem, czy nie widzieli, bo nie patrzymy, co się dzieje za nami, co się będzie działo, to już trudno. Ruszamy, jedziemy, okazuje się, że ci robotnicy nas otoczyli, zasłonili nas.
Dojechaliśmy do Pruszkowa, wzięli nas na swoje kwatery i ocaleliśmy od obozu w Pruszkowie. To było dla nas bardzo duże osiągnięcie, bo już mogliśmy jechać sobie do Częstochowy. Pojechaliśmy zaraz. Potem pojechałem do Krakowa pojechałem, gdzie była Główna Kwatera Szarych Szeregów. Potem nas skierowali do Kielc. Tutaj Mały Sabotaż robimy. Opowiem tylko o jednej akcji. Niemcy tworzyli Legion Polski z jeńców armii Berlinga. Brali do niewoli, jak wzięli do niewoli trochę żołnierzy, to tworzyli taki polski legion. Nawet na rynku w Kielcach zrobili wielki wiec, zaprezentowali żołnierzy dobrze ubranych, w czapkach, bo to zima już była, polskie orzełki na czapkach, pagony, polskie zielone mundury. Zgłaszać się do Legionu Polskiego przeciwko bolszewikom. To była taka teza. Przemawiali. Wysłuchaliśmy tego z druhną. Mieliśmy Adama, świetnego malarza, utalentowanego niezwykle i pomyśleliśmy sobie, co zrobimy w odpowiedzi na ten apel. Namalował wypięty tyłek, z którego sterczy Hitler i duży podpis pod tym: „A my was w dupie mamy”. My to w nocy rozklejamy na ulicy Sienkiewicza, w centrum Kielc. Pojedyncze egzemplarze, tego było może dziesięć, piętnaście, bo tyle mógł namalować. Każdy troszkę inny, ale o takiej wymowie. To zrobiło furorę, całe Kielce o tym mówiły następnego dnia. Byłem na ubezpieczeniu z pistoletem maszynowym, gdyby nas Niemcy atakowali. Naklejała druhna i „Adam”, taki drugi, i jeszcze dwóch chłopaków było przy tym. Piękna akcja i o wielkiej wymowie, to było bardzo głośne. Nie mogli uwierzyć. To był kolorowy, normalny obraz, pastelami go malował. Mieliśmy jeszcze inne [akcje], bo z partyzantami, mieliśmy kontakty z „Włodkiem”, był pogrom żydowski.
- Widział pan, co się działo wtedy?
Widziałem od początku, poleciałem i widziałem tłumy ludzi. Nie wiedziałem, co się dzieje, bo skąd. Przybiegam z domu i potem się dopiero dowiaduję, że tutaj Żydów pomordowali, i że to jednak Polacy.
Kiedy wracałem, to mi ruski zabrał zegarek, wziął mnie z pepeszą na bok i:
Dawaj czasy. Straciłem zegarek jeszcze z tego wszystkiego. Mieliśmy bardzo dużo takich przygód. Chłopaki przyjeżdżali. „Jacek” zginął, a „Placek” ocalał. Żyje, jest w tej chwili we Francji. To jest mój bardzo [dobry] przyjaciel. Ma wielką posiadłość w Alpach. […] Tak że to było zakończenie Powstania. Kiedy ruscy 16 stycznia wkroczyli do Kielc, na piechotę wróciłem do Warszawy przez Radom, Kozienice, przez Wisłę, pola minowe, Mińsk Mazowiecki, Wawer. Sam, dwa razy nocowałem, trzy dni szedłem. O jedzenie prosiłem po drodze. Udało mi się przejść. Była wielka, niebywała zima, były zaspy śniegu na ulicach, pusto, frontowa sytuacja cała.
- Co pan zastał w Warszawie?
Przede wszystkim matka się ucieszyła bardzo, że wróciłem, bo to była niespodzianka niezwykła, ale dowiedziała się, że brat nie żyje, że poległ.
Tak, na Starym Mieście. Wróciłem, byłem w domu. Skończyło się, ale myślę już o tym, jak wykopać tę broń. Nie godzę się, ruskich po drodze spotkałem w różnych sytuacjach. Nienawidziłem ich.
- Niczego dobrego się pan nie spodziewał?
Wiedziałem, czego się spodziewać. Z nimi trzeba walczyć. Wykopałem broń. Z jednym „zawiszakiem” przenieśliśmy to na Marszałkowską. Mam to zapisane, bo pamiętnik od wyjścia z Warszawy prowadziłem, codzienne zapiski z dokładną datą, co robiłem w tym dniu. Mam to wszystko uchwycone w dokumentach. Wykopaliśmy broń i zaczęliśmy drugą konspirację. Do tego dołączyli „Władek”, „Lufa”, „Placek”. Wszyscy, którzy wrócili do Warszawy z Powstania przyłączyli się do tej grupy. Było nas chyba z piętnastu, wszyscy byliśmy świetnie uzbrojeni.
- W Powstaniu nic nie mieliście, potem już tak.
Powstańczą broń mieliśmy. Trzeba było ją przetransportować na Grochów, a to było około trzydziestu kilogramów, bo to było około trzydziestu sztuk broni, Visów, FM-ki, znakomita broń, amunicja do tego, granaty. Jeden most tylko wtedy był czynny. Był most tak zwany wysokowodny, zbudowany przez ruskich na wysokości Karowej. Wszystkie mosty w Warszawie zostały wysadzone. Jest marzec 1945 roku, jeszcze niezwykła zima wtedy była. Ale oni natychmiast zbudowali drewniany most wysokowodny z belek. Na wysokości Karowej wychodził na Targową, ale można się było dostać na Grochów, bo ludzie wypełniali go na całej długości. Jak transport szedł jakiś wojskowy, to oni oczywiście przepuszczali, ale dla ludzi też to było. Straże były ruskie przy tym moście, bo trzeba było go strzec, a my niesiemy broń we dwóch i jeszcze „Organista” trzeci. Przetransportowaliśmy to trzema rzutami na Dobrowoja. Pistolety były rozebrane na części, owinięte w szmatki, umoczone w tłuszczu kokosowym, którego w Powstaniu było bardzo dużo i dopiero układane w tym pojemniku, że trzeba było to potem wygotować i poskładać na nowo. Zrobiłem to w swoim domu. Ojciec znowu uciekł, bo nie mógł patrzeć, że takie rzeczy robię. Tu są już ruscy. Na pierwszym piętrze mamy sekretarza partii, obok drzwi mamy milicjanta, oni szybko włączali się do tego. Tak że niebezpieczne to było.
Przeprowadziliśmy jedną akcję o dużym znaczeniu. W trójkę: „Lufa”, „Władek” i ja na Wiatracznej rozbroiliśmy ruskiego oficera To znaczy szliśmy w trójkę wieczorem przed godziną policyjną. Na Wiatracznej zobaczyliśmy, że idzie oficer z jakąś babką, postanowiliśmy go rozbroić. Miał ruskiego nagana. Jak rozbroić? Wyskakuję przed niego, odwracam się, terroryzuję go pistoletem: „Ręce do góry”. Mówi: „Nie strzelać, nie strzelać”. Ta babka w płacz, ale my już nic. „Lufa” i „Władek” podchodzą z tyłu, odpinają mu tego nagana i dajemy dyla gdzieś w Prochową, w bok do Kobielskiej, do Siennickiej. Znaliśmy Grochów, ale to już było przed godziną policyjną, ludzi nie było już na ulicach i nikt tego nie widział.
- To nie było już zorganizowane.
Każda grupa działała samodzielnie, ale dużo było takich grup. To jest tak zwana druga konspiracja, gdzie samorzutnie organizowały się właśnie takie grupy. Jedni z jakimiś dowódcami, ale my dowódców nie mieliśmy. Spotkaliśmy się z druhem Jabrzemskim, właśnie tym, który jeszcze żyje. On wtedy przy zakopywaniu podawał mi skrzynki. Powiedzieliśmy mu, że przecież tak nie może być, musimy walczyć dalej. W mieszkaniu u „Lufy” zaaranżowałem spotkanie, byłem dowódcą tego wszystkiego. To byli wszyscy moi chłopcy. On się złapał za głowę i mówi: „Co wy robicie? Nie ma mowy, wracać do roboty, do nauki”. Przecież nie mamy matury, nauka przerwana jest. „Nie ma mowy, nie zgadzamy się. W imieniu Naczelnika macie zakończyć tę działalność”. No i zakończyliśmy.
- Nie było jakichś represji?
Nie spotkało nas nic, nie daliśmy się ani razu na niczym złapać. Drukowaliśmy, rozwieszaliśmy ulotki. Dziewczyny nam pomagały na maszynie, potem na powielaczu. Duża działalność.
Chciałem napisać nawet trzeci tom. Dwa tomy napisałem „Konspiracja”, „Powstanie”. Planowałem trzeci tom „Walka trwa dalej”. Kielce, wyjście z Warszawy, jest dużo innych epizodów, to mówię bardzo skrótowo. W Częstochowie, w Krakowie mieliśmy wielkie przeżycia. W Krakowie złapali mnie na ulicy w łapance, byłem w obozie w Płaszowie.
- To było jeszcze przed Kielcami?
Tak, przed Kielcami, ale uciekłem. Niebywałe, uciec z obozu. A dlaczego uciekłem? Dlatego że chcieli nas wywozić do Niemiec, powiedziałem, że nie mam żadnego zawodu, niczego nie umiem, a oni pytali, czy to mechanik, co kto umiał. Dużo ludzi było wtedy w Płaszowie i wywozili. Nas skierowali na szkolenie zawodowe. W Krakowie na ulicy Krupniczej były zakłady mechaniczne i codziennie transportowali nas kolumną w czwórkach, żebyśmy jakimiś pilnikami, na wiertarkach, nauczyli się roboty mechanicznej. Nie wiem po co, bo tego w ogóle nie lubię, nie mam do tego żadnych skłonności. To był taki wysoki szkolny budynek, gdzie w dodatku był internat. Lokowali nas na noc, żebyśmy nie chodzili. Pewnego wieczoru gramy sobie w karty, pokój jest chyba czteroosobowy i widzę, że na podwórko wjeżdża ciężarówka niemiecka z plandeką i parkuje obok muru wysokiego na trzy metry. Normalnie nie ma mowy, żeby się dostać, ale jak się ciężarówka stanęła przy nim, to patrzę, że jak wejdę na szoferkę, na plandekę, to już wskoczę na szczyt tego muru. W jednej chwili podejmuję decyzję. Zimno było, to już był październik, graliśmy w brydża, czy w coś, kartami. Kładę na stół i przepraszam, na chwilę wychodzę. W koszuli, w spodniach tylko, w jakichś łapciach, bo buty już zdjęte, wychodzę do drzwi i patrzę na sytuację, ile tego podwórka trzeba przebiec, żeby do tego samochodu się dostać, skoczyć na niego, pokonać mur i spaść albo co, wszystko jedno. Już jest półmrok, a Niemcy oczywiście są na parterze. W jednej chwili wykonałem to zadanie. Trwało to wszystko pół minuty, może nawet nie. Przeskoczyłem to wszystko, spadłem.
Dlaczego przyjechałem do Krakowa? Bo przywiózł mnie niejaki Martyna, który przed wojną był znakomitym polskim piłkarzem i obrońcą, tak sławnym jak Wilimowski. Zaprosili nas, żeby do Krakowa pojechać, obiecali nam kwaterę. Złapali ich, to się tak pomieszało. Znałem jego adres. Poleciałem do niego […], otworzyli drzwi, ubrali, bo byłem prawie rozebrany, przez rynek zasuwałem w koszuli i prawie boso, ale znałem ulicę. W Częstochowie, jak wjechałem do Krakowa, to umówiłem się, że jedziemy do Kielc, powiedzmy, w czwartek, a wyjeżdżam w sobotę. Jestem w różnych punktach, w czwartek jestem w Częstochowie i idziemy do Kielc. Pociągiem zdążam na to spotkanie, na które się umówiłem. Mimo że w międzyczasie byłem w obozie, że z niego uciekłem, że miałem różne przygody, [przyjechałem] na czas. Niebywałe. A to jest nie wszystko.
- Niech pan pracuje nad kolejną częścią.
Pracuję, piszę nowe rzeczy.
Warszawa, 7 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Figiel
Warszawa, 15 maja 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt