Halina Ziółkowska-Fiala
Nazywam się Halina Ziółkowska, mam podwójne nazwisko, Ziółkowska-Fiala, to jest drugi człon po mężu, Czechu. Całe swoje dzieciństwo spędziłam na Żoliborzu, na ulicy Kossaka – wojnę i Powstanie Warszawskie. Urodziłam się 2 maja w 1933 roku.
- Jakie jest pani pierwsze wspomnienie związane z wybuchem wojny?
Właśnie to było takie wspomnienie, byłam wtedy jeszcze naprawdę dzieckiem i nagle zauważyłam, że mój ojciec, który był oficerem rezerwy, wyjmuje swoje piękne oficerki, wypastowane, eleganckie i zaczyna je wciągać, następnie ubiera się w mundur wojskowy, a mama ma bardzo smutną minę. Więc się zapytałam, co się dzieje? Okazało się, że tata dostał powołanie do wojska i musiał wyruszyć w mundurze. Więc była wielka rozpacz, nie wiedziałyśmy, co się z ojcem będzie działo, kiedy wróci. Ale na szczęście może po tygodniu albo po dziesięciu dniach ojciec się zjawił, bo cały oddział został rozwiązany i puszczono ich do domu. Byłam za mała, żeby zrozumieć, dlaczego tak się stało, i nie wiem do dzisiejszego dnia, dlaczego wrócił do domu.
- Czyli nie wie pani, gdzie walczył?
Po prostu nawet nie walczył, bo nie doszedł do punktu zbornego, gdzieś po drodze cały oddział został rozwiązany z jakiegoś powodu, nie wiem jakiego, i wrócił.
- A co później państwo robili w trakcie wojny?
Mama była w domu, mną się zajmowała, a ja… To znaczy chodziłam do szkoły, do sióstr zmartwychwstanek, które tam niedaleko były, to była zakamuflowana nauka. To znaczy myśmy miały zeszyty pochowane pod ławką, a na zawsze na ławeczkach leżały na przykład jakieś rysunki, plastelina, jakieś takie różne rzeczy. No i ktoś stał widocznie na straży, że jeżeli Niemcy przychodzili badać, jaka jest sytuacja, to od razu zeszyty, które miałyśmy tam, chowały się pod pulpit i my się bawiłyśmy plasteliną i innymi różnymi zabawkami, które były na stole. I to była moja nauka w klasie drugiej i trzeciej.
- Jak wyglądało takie życie codzienne?
Na początku wojny nie było to aż tak straszne, ale potem było coraz gorzej. Coraz więcej produktów żywnościowych owało, nie było na przykład masła, chleb był coraz gorszy, śmiali się ludzie, że ten chleb jest robiony z kasztanów, w ogóle i z otrębami, otręby może pomagały na trawienie, ale nie był ten chleb smaczny. W ogóle wszystkiego zaczęło nagle ować. Poza tym przez ulicę Krasińskiego (to była taka dosyć duża ulica, jest na Żoliborzu) bardzo często z naszego okna, które było na drugim piętrze, widziałam przechodzące oddziały niemieckie i to na mnie zawsze wywierało straszne wrażenie, ponieważ ci Niemcy byli w hełmach, mieli takie tablice na łańcuchu, taka tablica wielka na klatce piersiowej była i maszerowali, śpiewając:
Deutschland, Deutschland über alles. Więc ten śpiew i to wszystko to było dla mnie paraliżujące po prostu. I to mi się utrwaliło w pamięci.
- Była pewnie pani wychowywana w takiej nienawiści do Niemców?
Tak, byłam wychowywana w rodzinie piłsudczyków, moi rodzice byli właśnie miłośnikami marszałka, więc byłam w nienawiści do Niemców i strach czułam przed nimi, oni straszni byli, strasznie wyglądali.
- A jak wyglądało życie religijne na przykład?
Nam nie zabraniano, myśmy chodzili. Kościół Świętego Stanisława jest zaraz na początku naszej ulicy Kossaka, więc tam żeśmy zawsze przechodzili i… Nie, żadnych represji nie było.
- A czy jako dziecko obserwowała pani może jakieś wydarzenia związane z działalnością konspiracyjną, nie wiem, rodzice, rodzina, może sąsiedzi?
Mama moja się tym zajmowała, nawet nie informując ojca, bo mój ojciec mimo wszystko był romantykiem i o konstrukcji psychicznej dużo słabszej niż moja mama. Niestety odziedziczyłam po ojcu właśnie tą słabą konstrukcję psychiczną. Ale moja mama, o czym wtedy naprawdę nie wiedziałam, zajmowała się transportem dzieci żydowskich z getta w jakieś bezpieczne miejsca. Dowiedziałam się o tym zupełnie przypadkowo, bo któregoś wieczoru mama przyprowadziła dziewczynkę młodszą ode mnie, ale tak brudną, tak śmierdzącą, chudziuteńką strasznie. No i najpierw zaczęłyśmy z mamą myć całą dziewczynkę. Nazwałam ją Zosia, bo dziecko w ogóle nie mówiło, było odrętwiałe, chyba ze strachu. Posadziłyśmy ją przy stole, mama zaczęła ją karmić, dziecko nie chciało w ogóle nawet nic jeść. Ale byłam (bo byłam jedynaczką) tak strasznie zadowolona, że będę miała siostrzyczkę, że po prostu zasypiałam taka szczęśliwa. Jeszcze przed spaniem, tej małej dziewczynce, bo spała na jakiejś kanapce, położyłam swoją ukochaną lalkę, żeby jak się obudzi, żeby miała zabawkę. Jak się tylko obudziłam, pobiegłam do tego łóżeczka, ale jej nie było, tej dziewczynki, została tylko lalka, mamy też nie było. Jak się pytałam taty, powiedział, że mama wyszła z Zosią, nie ma.
- Czyli po prostu szukała jej miejsca?
Tak, po prostu prawdopodobnie z jakiegoś powodu ktoś się nie stawił tego wieczoru, bo zawsze się te mamy wyjścia odbywały wieczorami i chyba ktoś nie przyszedł, nie odebrał dziecka i mama musiała zabrać ją do nas do domu, co było strasznie wielkim ryzykiem. To było jedno takie moje przeżycie, które świadczyło o bohaterstwie mojej mamy, to przemycanie tych dzieci żydowskich.
Potem była taka historia, że moja mama przechowywała Żydów, parę żydowską w jednym z pokoików. Mieliśmy trzy pokoje, ten pokoik ostatni był cienki jak kiszeczka, w kształcie litery „L”, czyli jak się wchodziło, to się wchodziło do tej „nogi” i potem była wąska kiszka, która sięgała aż do okna, mieściło się tam tylko łóżko i malutki stoliczek, a szafa na ubrania stała właśnie w tej podstawce, jak się wchodziło do tego pokoju. Tam mieszkała para taka, że gdybym była starsza, to bym od razu w nich rozpoznała Żydów po nosach i w ogóle po wyglądzie twarzy. Ale byłam dzieckiem, nie wiedziałam, jak Żydzi prawdziwi wyglądają. Byłam zawsze z mamą i pewnego dnia nagle usłyszałyśmy taki strasznie natarczywy głośny dzwonek do drzwi, a to straszny taki. To już był sygnał, że to mogą być tylko i wyłącznie Niemcy. Naturalnie ktoś z parteru (bo myśmy byli na drugim piętrze albo jeszcze z niższego z suteryny) otworzył furtkę i usłyszałyśmy tupot, ale to straszny tupot na tych wąskich schodach, jakie tam prowadziły. Więc mama od razu otworzyła z klucza, mnie posadziła na krześle, po prostu rzuciła mnie na krzesło, rozplotła mi właśnie te warkocze, które pokazywałam, bardzo długie blond włosy się rozsypały po moich ramionach, mama bardzo spokojnie stanęła koło mnie i zaczęła mi te włosy szczotką rozczesywać. Drzwi się otworzyły z trzaskiem, wpadło trzech żandarmów właśnie z tymi blachami na klatkach piersiowych i w hełmach nasuniętych na czoło, bardzo źle patrzących na nas i z karabinami wycelowanymi. Jako dziecko strasznie się zdenerwowałam, trzęsłam się wtedy, a mama była spokojna. Żandarm podszedł, dwóch wysłał, żeby jeden pokój, drugi pokój, on wszedł do tego trzeciego, największego, gdzie mama mnie czesała, i wtedy zaczęła się rozmowa. On po niemiecku, widocznie mama znała niemiecki, o czym nie wiedziałam i zaczęli rozmawiać. Zaczęłam tak obserwować spod oka i widzę, że jego spojrzenie łagodnieje, karabin powędrował do ziemi, postawił go sobie, tak trzymał, ale postawił go i po kilku minutach rozmowy on chciał mnie po głowie pogłaskać. Widzę, jak ta ręka się wysuwa i do mojej głowy zmierza. Tak się cofnęłam, mama mnie od tyłu popchnęła do przodu, żebym nie robiła takich różnych gestów nienawiści i musiałam się pozwolić pogłaskać po głowie. On wtedy wrzasnął na swoich podkomendnych:
Raus! I wszystko to wywędrowało, odeszli. Mama opadła na krzesło, a ja zerwałam się z krzesełka, mama na krzesło opadła, blada, a ja poleciałam do tego pokoju, gdzie mieszkali ci Żydzi. Zaglądam, pokój jest pusty zupełnie. Tylko dzięki temu, że oni się schowali pod łóżko, to myśmy ocaleli od gazu, bo gdyby znaleźli żydowską parę ukrywającą się w tym pokoju, no to chyba by nie tylko nasza rodzina, ale wszyscy mieszkańcy tej willi poszli jak nie do gazu, to przynajmniej do Oświęcimia.
- No tak, śmiercią groziło po prostu przechowywanie Żydów.
Tak, nie wolno było przechowywać Żydów.
- Czy wie pani, w jaki sposób pani mama nawiązała kontakt z konspiracją?
Nie, nie wiem, dlatego że rodzice zginęli, nie mogłam się nigdy ich zapytać o to przecież, zginęli w ostatnim dniu Powstania, nie wiem zupełnie. Ale potem już starałam się, po tym właśnie artykule moim do izraelskiego esperantysty, gdzie umieściłam swój artykuł, dostałam zawiadomienie z organizacji Yad Vashem, że mogłaby moja mama dostać drzewko pamiątkowe, ale trzeba było na to świadków.
- Ale trudno o świadków w takich czasach, prawda?
Właściwie mogłabym, z tym że teraz to już po prostu za późno chyba jest na to. Bo kuzyn, który był ode mnie dwa lata starszy, mógłby poświadczyć, on powiedział, że on by chętnie poświadczył, że rzeczywiście mama moja ratowała żydowskie dzieci.
- Jak pani ocenia, jakie kontakty miała pani z ludnością żydowską, z dziećmi na przykład, jeszcze w trakcie wojny?
Miałam, w sąsiednim domu mieszkał chłopczyk, który potem wyemigrował do Palestyny, Klaus miał na imię, wspaniale z nim się bawiłam, miał włoski takie kędzierzawe, loczki ciemne takie i taką cerę troszeczkę ciemniejszą niż ja, w moim wieku był, ale myśmy się bardzo dobrze bawili. Poza tym w sąsiedztwie pod numerem 11 (ja mieszkałam pod numerem 13) mieszkała moja przyjaciółka Agnieszka, nazywała się w tamtych czasach Biernacka. Miała czysto polskie nazwisko. Ale potem się okazało, że ona była też pochodzenia żydowskiego, Żydówką była. Myśmy się wspaniale, wspaniale bawiły laleczkami. Właśnie moje zabawy w czasie okupacji to były takie, że ciocia mi zawsze na każdą Gwiazdkę szyła laleczki ze szmatek. Włoski miały z włóczki, sukieneczki ciocia przyozdabiała bardzo ładnie, a myśmy się bawiły tymi laleczkami, tata zrobił mebelki i domek i myśmy potrafiły godzinami, jak ona do mnie przychodziła, rozmawiałyśmy, nadawałyśmy głosy tym laleczkom. Ona miała jedne, ja miałam drugie, odwiedzałyśmy się, to były wspaniałe zabawy.
Właśnie u tej Agnieszki znalazłam się 1 sierpnia, jak się rozpoczęło Powstanie. To był sąsiedni dom, bawiłyśmy się u niej nie laleczkami moimi, ale jakieś inne tam zawsze miałyśmy zabawy. Jeszcze tam był też jej brat, Krzysztof, o dwa lata od nas starszy, więc z czasem, to były takie może nawet bardziej chłopięce zabawy. Nagle usłyszałyśmy serię strzałów, więc przestraszyłyśmy się. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje, ale słychać było, że te strzały dochodzą od strony ulicy Krasińskiego i od ulicy Suzina, gdzie było kino „Tęcza”. Więc się tak przestraszyłam, że natychmiast po tych strzałach uciekłam. Mama była w domu, to była chyba godzina siedemnasta, ale jeszcze ani ojca nie było, ani cioci, która z nami mieszkała, bo nie mogli się po prostu dostać szybko właśnie do domu. Wrócili w nocy, dopiero w nocy jedno i drugie się znalazło. Potem się dowiedziałam, że to był wybuch Powstania i że właśnie na ulicy Suzina pod kinem „Tęcza” była zbiórka i tam się zaczęło, godzina „W” była. Tak że byłam jako dziecko nieświadoma tego wszystkiego. Przeżywałam to, bałam się, ale nie wiedziałam, co się wokół mnie dzieje.
- Jak to wyglądało w kolejnych dniach?
Na razie mieszkaliśmy jeszcze na drugim piętrze, na razie jeszcze nie było to aż tak tragiczne, jeszcze były resztki żywności, jakieś tam skromne, ale były. Ale potem, bo to trwało dwa miesiące przecież. Myśmy mieli działkę na ulicy, tak jak teraz jest ulica Stawki i tam ojciec miał działkę i tam wszystkie warzywa były. Jak zaczęło ować już we wrześniu żywności, to mój ojciec się przekradał. To przekradanie po żywność, po warzywa na działkę i z powrotem trwało czasem dwa, trzy dni, bo właściwie [szedł] pod kulami, kryjąc się tak, żeby nie być postrzelonym. Trwało to naprawdę trzy dni na pewno, żeby przynieść nam ziemniaki, pomidory, jakieś inne warzywa. Myśmy mieli wszystko na tej działce i on to przynosił. W plecaku nosił to wszystko.
- Czy pamięta jeszcze pani jakieś walki w trakcie Powstania, czy tylko ten pierwszy dzień utkwił w pamięci?
Nie, bo potem rodzice mnie nie wypuszczali, ale pamiętam takie różne inne zdarzenia. Tam mieszkała również starsza ode mnie koleżanka Ala, która miała lat trzynaście i ona była łączniczką, zgłosiła się jako łączniczka do Armii Krajowej. No i po miesiącu znalazł się jej grób w ogródku, tam gdzie mieszkała. Czyli po prostu to dziecko trzynastoletnie zginęło i tam jej grób był za parkanem. To było drugie takie właśnie przykre moje zderzenie z Powstaniem.
Potem jeszcze były inne, znajomych, państwa Węgrzeckich zginęło dwóch synów, najstarszy miał lat pewnie szesnaście może… A drugi, młodszy piętnaście i właśnie oni też zginęli, został najmłodszy, mój rówieśnik.
- Czy w ogóle jeszcze przed wybuchem Powstania do pani dochodziły jakieś głosy, że się coś takiego wydarzy?
Nie, zupełnie żyłam w nieświadomości.
- W domu też się nic nie mówiło na ten temat?
Przynajmniej przy mnie nie.
- Co się z państwem działo, to znaczy jak zginęli pani rodzice w ostatnich dniach Powstania?
Tak, ale jeszcze chciałam powiedzieć na przykład, jak się odbyły święta Bożego Narodzenia, Bo nie stać nas było i w ogóle chyba nie było możliwe kupowanie choinki, nie przypuszczam, ale mieliśmy taką ususzoną cytrynkę, która się zmarnowała, drzewko cytrynowe, które było dosyć wysokie, rosło w doniczce. Moi rodzice tę cytrynkę, taki drapak z cytrynki, przechowywali przez cały rok gdzieś ukryty, żeby na Boże Narodzenie przyczepić do niego gałązki sosnowe, które można było dostać gdzieś, nie wiem skąd. Przywiązywali to drucikami czy sznureczkami i nagle wyrastało piękne drzewko choinkowe, sosnowe. I było to ubierane ładnie zabaweczkami i ponieważ myśmy mieli duży fortepian, nie pianino, ale fortepian, mama lubiła śpiewać i grać. To drzewko zawsze stało właśnie w załamaniu fortepianu, jak jest troszeczkę takie wgłębienie fortepianu, to tam stało to drzewko zrobione sztuczne z prawdziwych gałązek. I to było takie moje wspomnienie Wigilii.
- Czy można było zdobyć opłatek, czy Wigilia wyglądała tak jak teraz?
Można było, naturalnie, tak. Mama piekła ciasto z marchewki. Aromat piernika nadawało się kwiatem lipowym, bo nawet mleka nie było, więc wlewała mama kwiat lipowy, napar z kwiatu lipowego, żeby to trochę pachniało miodem i melasą był piernik słodzony, kolor miał z marchewki i chyba był na proszku do pieczenia albo na sodzie, to już nie wiem. Ale wyrastał, pięknie w mieszkaniu pachniało, jak ten piernik się piekł. Naturalnie o makowcach to nie bardzo można było marzyć wtedy, więc jedynym takim akcentem świątecznym to był piernik marchewkowy.
- Powracając do Powstania, chcę tutaj dotknąć tych nieprzyjemnych dla pani wspomnień. Jak to się stało, że pani rodzice zginęli?
Dwa miesiące mieszkaliśmy w piwnicy. Zaczęło naprawdę ować nam jedzenia i potem już wody nie było, bo zatrzymali wodę, nie było wody w kranie. Później mieszkaliśmy na drugim piętrze, tylko spaliśmy w piwnicy, bo już nie dało się na piętrze, ponieważ były ciągłe naloty i to nie były nawet naloty jakieś ze strony Niemców, tylko były naloty chyba amerykańskie (zrzuty jakieś czy coś) i wtedy była kanonada straszna działek przeciwlotniczych, które starały się te samoloty zestrzelić. Nie było bezpieczne mieszkać na drugim piętrze, więc już mieliśmy sienniki i wszystko w naszej piwnicy. Mieszkaliśmy tam: rodzice, ja i ciocia, która takie łóżko rozkładane miała, ale to było strasznie dziwne łóżko, wtedy stosowane w czasach wojennych, składało się, tak fałdowało się to łóżko, można było zrobić taką wielką walizę z tego łóżka. Ono było od razu na nóżkach drewnianych. Zało na środku piwnicy dla cioci miejsca, więc ciocia sobie na noc rozkładała to łóżko pod półkami, które były właśnie w piwnicy, i spała nad tym łóżku pod półkami. Tam były różne słoiki, najpierw pełne, potem puste. To był ostatni dzień Powstania, 29 września, i wtedy rano dostał się do naszego domu nasz dawny znajomy z prośbą do moich rodziców i właściwie przyszedł po nas, żeby nas zabrać do parku Wilsona, na placu Wilsona. To jest park Żeromskiego, ale myśmy z rodzicami mówili do parku Wilsona. Tam jest taka cytadela, takie grube, grube mury były. Tam nam właściwie nie groziło nic, bo to było chyba przeznaczone w celach ochronnych, taka budowla, i tam była jego cała rodzina. On się przedarł pod kulami do nas, żeby nas zabrać. Stałam koło rodziców, kiedy ten pan przyszedł i prosił, żebyśmy wyszli, a rodzice powiedzieli tak: „Dwa miesiące żeśmy przetrwali, to się już zaraz skończy. Więc po co mamy iść? A, zostaniemy tutaj”. I zostaliśmy. Może to była godzina jedenasta, kiedy ten pan odszedł. Jeszcze potem mama zrobiła zupę z takiej mąki żytniej na wodzie, gęstą taką breję, którą trzeba było zjeść, ale głodni byliśmy, więc zjedliśmy takie świństwa. Potem siedzimy w tej piwnicy… Czy właściwie… Nie, staliśmy. Pamiętam, że żeśmy stali w piwnicy i nagle rozległ się straszliwy zgrzyt tak zwanej krowy. Nie wiem, czy słyszeliście, co to są „krowy”? „Krowy” to były takie jakieś działa niemieckie, które przed wyrzuceniem pocisku strasznie skrzypiały, ale to był taki skrzyporyk, że to było coś tak przerażającego. I myśmy usłyszeli to zgrzytanie, ale nie wiedzieliśmy, gdzie to działo stoi i w jakim kierunku jest wymierzone. Potem już tylko był ogromny podmuch powietrza, huk i straciłam przytomność. Nie wiem, po jakim czasie obudziłam się, doszłam do przytomności, leżałam przyciśnięta jakimś ciężarem od góry, na głowie, na części głowy miałam poduszkę, ale lewa część głowy była odsłonięta i tam chyba odłamek cegły trafił mnie, tak że to potem wymagało szycia, ale ta jedna ręka, lewa, była na powierzchni. Jak już tak zaczęłam przytomnieć, to zaczęłam macać ręką i wyczułam, że moja ręka trafia w jakieś takie dziwne otwory, zimne i wilgotne. Potem sobie uświadomiłam, że to są usta moich rodziców, nieżyjących, że leżą na mnie po prostu, a ja pod nimi. To trwało kilka godzin, jak tam leżałam przysypana. Mi się zdawało, że właściwie uważałam, że już umieram. Ale dziecko się nie boi tak śmierci, nie zdaje sobie z tego sprawy, tylko sobie pomyślałam: „A, ja zaraz umrę, na pewno”. Wtedy właśnie, kiedy już byłam tak bardzo przygotowana na to, że moje życie się kończy, usłyszałam głosy chłopców, bo zapomniałam powiedzieć, że w naszym domu, w piwnicy, ukrywali się przez całe Powstanie Powstańcy. Ale wśród nich w ostatnich dniach przyplątał się jakiś dziwny człowiek, który również chciał niby być Powstańcem tej grupy, ale on był bardzo jakiś dziwny. Na mnie, na dziecku, robił wrażenie człowieka fałszywego, niedobrego. Bałam się go po prostu. O ile tamtych chłopców bardzo lubiłam, a szczególnie takiego osiemnastolatka Antosia, to tego człowieka się bałam. Tego dnia, właśnie dwudziestego dziewiątego ten człowiek od rana zniknął, w ogóle go nie było. A po nim wkrótce wyprowadzili się z suteryny Powstańcy, ich nie było, o czym ten człowiek na pewno nie wiedział, bo z perspektywy lat, jak to rozpatruję, to wiem, że to musiał być podstawiony szpieg, który po prostu ukierunkował Niemców, gdzie strzelać. Bo dziwny był ten strzał, to nie było to, że się zwalił cały dom, nie. Ten strzał był wymierzony na parter, po to tylko, żeby się parter zawalił i przysypał i zabił ludzi siedzących w piwnicach. A oni mieszkali właśnie też w suterynie ci chłopcy, ale już ich nie było tam. Ten strzał rzeczywiście na wszystkie piwnice… Mój kuzyn był też przysypany, ale się szybko wydostał, zginęła jego ciocia i babcia, matka była ciężko ranna jego, ojca jego nie było, bo był w oflagu, więc ocalał, ale on z matką potem do Pruszkowa był wywieziony. (Właśnie ten mój kuzyn, Stanisław Srokowski, który dał mój telefon, że mogę opowiedzieć z punktu widzenia dziecka o Powstaniu). Wtedy niestety to był chybiony strzał dla ludności cywilnej, zabił tylko cywilów.
- A kto się panią zaopiekował potem?
Więc na razie odkopał mnie właśnie ten Antoś, bo ciocia moja, którą właśnie ochroniły te półki, pod którymi zawsze sypiała, bo zwaliło się to wszystko, ale ten stelaż drewniany uchronił ją, że nie została zasypana, tylko się łóżko zamknęło z nią. Po prostu stojak jak litera „V” zamknął się i ona się też tak [złożyła], przybrała taką pozycję litery „V”. Wtedy właśnie ciocia jakoś się zdołała wydostać z tego złożonego łóżka, zaczęła mnie poszukiwać i naturalnie znalazła, bo prócz mnie i tego Stasia, który jednak był chłopcem starszym, to malutka rączka, która wystawała, świadczyła tylko, że tam może być dziecko. Ciocia stanęła przed budynkiem, przebiegali Powstańcy i właśnie poznała Antosia i poprosiła go i on pomógł mnie wygrzebał, złapał mnie na rękę i wyniósł. Byłam przytomna zupełnie i słyszałam, jak ludzie, którzy byli schowali pod schodami… Bo tam schody z wejścia od drzwi wejściowych na parter tworzyły takie jak gdyby zagłębienie pod schodami i tam siedzieli schowani ci Żydzi właśnie i oni się uratowali. Tylko słyszę ich pytania, poznałam ich głos.
- Ci Żydzi, którzy się u państwa ukrywali, tak?
Tak. Czy żyję, czy żyję. A on mówi: „Ja nie wiem”. Byłam w takim szoku, że po prostu nawet nie miałam ochoty się odezwać. Więc się nie odzywałam i on mnie zawiózł do lazaretu, który znajdował się na ulicy Hozjusza.
Tam w piwnicy były sienniki napychane nie wiem czym, ale sienniki niepowleczone, tylko tak rzucone na podłogę. Stół kuchenny, brudny od krwi i ropy jakiejś, to było straszne. No i para młodych lekarzy krakowskich robiła operację przy karbidówce, bez znieczulenia. Naturalnie, ponieważ zobaczyli, że krwawię, więc od razu tu mi włosy [ogolili] (miałam wycięty taki placek) i zeszyli mi na żywca. Pani doktor trzymała [światło], może tylko wodą utlenioną było to zdezynfekowane, karbidówkę trzymała, a pan doktor szył. Potem położono mnie na brudnym sienniku na ziemię. Z jednej strony był Powstaniec, którego się nie dało uratować i miał jakieś po prostu wnętrzności prawie że na wierzchu, strasznie cierpiał, strasznie wył i po drugiej stronie też był ranny, który też krzyczał. Więc co miałam krzyczeć i płakać, jak koło mnie były gorsze cierpienia.
Potem za dwa dni już się Powstanie skończyło i wkroczyli „ukraińcy”. „Ukraińcy” nas zmusili do przeniesienia się na plac Wilsona. Tam gdzie w tej chwili jest kino „Wisła”, były domy, i tam już ci doktorstwo się mną zajęli. Pamiętam, miałam opatrunek na głowie, ale wychodziłam z domu bez obuwia, ponieważ podmuch powietrza po prostu zrzucił mi obuwie z nóg. Byłam tylko w skarpetkach i w ogóle nieubrana, bo podmuch powietrza jakoś mnie rozebrał nawet z jakiegoś sweterka czy płaszczyka, poszłam nieprzygotowana do wyjścia. Jak tak szliśmy, to postanowiłam na placu Wilsona zaopatrzyć się w obuwie, w jakiś płaszczyk, coś takiego, bo wiedziałam, że od tego momentu jestem zdana na siebie samą, że nikt mi nie pomoże, muszę myśleć o sobie. Ponieważ wszyscy ludzie z piwnic zostali już do ciężarówek załadowani i odjechali, po prostu ten lazaret jeszcze tam został, bo było dużo rannych, trzeba było coś z nimi zrobić. Pan doktor z żoną zostali tam też, więc też zostałam jako… Oni sobie chcieli mnie adoptować po prostu. Mieli syna, który miał lat szesnaście i chcieli adoptować mnie, bo on bardzo chciał mieć siostrzyczkę, w Krakowie mieszkali i chcieli mnie adoptować. Wtedy zaczęłam buszować po piwnicach pustych i zdobyłam pantofelki, półbuciki, zdobyłam jakiś płaszczyk w kratkę i w jednej z tych piwnic bardzo mi się spodobała cukiernica (która stoi tu właśnie na stole) i pomyślałam sobie: „Bardzo ładna cukiernica, bardzo mi się podoba” – i zabrałam. Do tego [wszystkiego] potrzebowałam, do tych wszystkich rzeczy, które tam znalazłam do ubrania, potrzebowałam jakiejś walizeczki i znalazłam dwie małe walizeczki. Wszystko, łącznie z tą cukiernicą, spakowałam. Potem, jak zaczęli już ładować do ciężarówek nas też, to z tymi walizeczkami z doktorostwem znalazłam się w ciężarówce. I ruszyliśmy do Żyrardowa.
Pierwszy postój był w Żyrardowie i pan doktor z panią doktorową znaleźli jakiegoś znajomego pana profesora, gdzie się zatrzymali na nocleg razem ze mną. A ja się tak strasznie bałam tego ich syna, bo byłam pod wpływem książki, którą przeczytałam – „Gwiazda przewodnia”, gdzie bohaterka w moim wieku była u rodziny, która miała syna szesnastoletniego, a on się znęcał nad tą dziewczynką (Mary), przywiązywał ją sznurkiem do stołu i puszczał na nią złego psa. Niby on tego psa trzymał, ale pies szczerzył zęby na nią. Wyobraziłam sobie po prostu, że syn tych lekarzy też będzie nade mną się znęcał. Jak tylko pan doktor z panią doktorową wyszli na zakupy chyba, zrobić zakupy, to wtedy poprosiłam panią, która opiekowała się profesorem (była to nauczycielka, która wtedy widocznie nie miała pracy i musiała jakoś zarabiać), żeby mnie ratowała. Nie pojadę z nimi do Krakowa. Nie mogła tego zrozumieć, bo prawdopodobnie oni wyglądali na dobrych ludzi i na pewno byli dobrymi ludźmi, ale bałam się ich. Więc jej nie powiedziałam, dlaczego się boję, ale błagałam, żeby mnie ratowała. Pani nauczycielka zabrała mnie do siebie do domu i potem, jak oni już odjechali, to dała mi kartkę pocztową, bo pamiętałam adres mojej babci w Łowiczu, i napisałam, że jestem tu i tu, że ocalałam, a rodzice zginęli.
Przyjechała po mnie po tygodniu, bo tak długo szła poczta, przyjechała ciocia, ale nie ta, która była ze mną w Warszawie, bo tamtą to wywieźli gdzieś do Jędrzejowa, do bauera, do pracy, tylko druga ciocia, jej siostra, to znaczy mojej mamy, to były siostry mojej mamy. Przyjechała po mnie, myślała, że zastanie małą dziewczynkę, właśnie taką jaką byłam wtedy, ale jakoś przerażoną, zastraszoną i zupełnie nieubraną, a tymczasem zastała mnie ubraną w płaszczyk, z dwoma małymi walizeczkami jeszcze. Tak rozpoczęłam kilka lat życia w Łowiczu u babci. Potem się wojna skończyła w 1945 roku, to zakończenie wojny przeżywałam u babci.
- A jak pani zapamiętała ten dzień zakończenia wojny?
Zapamiętałam w ogóle ten pobyt, że u babci w pokoju mieszkaliśmy na parterze, była olbrzymia, ale to olbrzymia szafa, która z powodu wilgoci panującej w tym pokoju stała na przynajmniej trzydzieści centymetrów odsunięta od ściany. Tam się taki tunel wytwarzał. Wtedy kiedy były takie straszne strzały i bombardowania, to myśmy wszystkie chowały się za tę szafę. Jakoś nie wiem dlaczego, bo może gdyby na przykład okna zaczęły lecieć czy coś takiego, to wtedy może by ta szafa nas ochroniła przed odłamkami szkła. Nie wiem, chowałam się, ponieważ ciocia i babcia się też chowały. Potem [wychodziłyśmy], dopiero jak mijały te naloty czy w ogóle [zagrożenie]. To prawdopodobnie już Rosjanie się zbliżali i za kilka dni po tych wszystkich takich wielkich [walkach], takiej ofensywie, nagle wpadają Rosjanie,
czerwonoarmiejcy do naszego mieszkania. Ale chyba nie wpadli w celach rabunkowych, ponieważ to stare pokolenie to umiało, to znaczy moja babcia umiała po rosyjsku z kolei, więc zaczęła z nimi rozmawiać po rosyjsku, że ma tutaj dziecko pod opieką, wnuczkę, która ocalała właśnie z Powstania, że ma córkę, która opiekuje się nią i dziewczynką i oni nawet dosyć spokojnie i przyjaźnie wyszli, tylko chcieli jakiegoś chleba i czy w ogóle jakiejś żywności. Nie bardzo było co, ale dla świętego spokoju, dla bezpieczeństwa, to wiem, że babcia im coś dała do jedzenia. To było moje pierwsze zetknięcie z Armią Czerwoną po wojnie.
Nie, już na szczęście nie było.
- A jeżeli jesteśmy tak przy temacie wojsk, to jakie odczucia pani miała, patrząc na przykład na wojska ukraińskie?
Straszne. To była dzicz, dzicz. To była, nie wiem, jaka to była armia, ale nie była przyjazna ludziom, bo oni po prostu jak zwierzęta wpadali i nie mieli litości żadnej dla rannych, dla nikogo. Dziwię się, że w ogóle mnie tam nie zakatrupili jako dziecka, które nie wiadomo z jakiego powodu znalazło się wśród rannych Powstańców. Ale to było coś strasznego, schodziłam im z oczu po prostu, jak wpadli do tej piwnicy. Mówili, to znaczy to chyba nie był czysty rosyjski, to był szwargot po prostu jakiś, bo mieszali słowa niemieckie chyba z rosyjskimi właśnie. Nie, to nie była przyjemna, nie wiem, czyja to była armia.
- Jak pani zapamiętała naszych Powstańców z kolei? W jaki sposób oni byli ubrani, czy mieli jakąś broń przy sobie?
Naturalnie, że mieli. Ale jakie to, co to była za broń [tego nie wiem]. Zdobyczna, bardzo często mieli jakieś karabinki, jakieś tak zwane puszki, jak oni na to mówili, nie wiem, co to był za rodzaj broni, ponieważ to był jakby karabin w połowie przedzielony taką rzeczywiście puszką, taką metalową. Chyba były naboje w połowie tego karabinu, takie koło było. To pamiętałam dobrze, bo jak kładli sobie to na ramiona, to patrzyłam zdziwiona na taką dziwną broń. Mieli zawsze masę butelek napełnionych taką jakąś cieczą zapalającą, że jak rzucali, to były wybuchy przed czołgami. Ale to byli przyjemni chłopcy.
Mundury. Jakieś takie… Jak to się nazywało… Zapomniałam właśnie. Takie panterki chyba. To było dobrze, jak miał panterkę i jak miał hełm, to już w ogóle to były szczyty, gdzieś zdobyczny hełm. Czasem nawet i niemieckie hełmy mieli na głowach. To byli młodzi chłopcy wszystko.
- Wracając do tego, jak pani była w Łowiczu. Jak się później pani znalazła w Warszawie z powrotem?
To była bardzo długa droga. W moim rodzinnym mieście aż się znalazłam… Bo tam kończyłam klasę dziesiątą i po dziesiątej zbuntowałam się, bo mnie nie interesowało liceum ogólnokształcące i zrobiłam bunt. Już ta druga ciocia się znalazła, czyli były dwie ciocie i babcia. Zbuntowałam się, bo zawsze byłam stanowcza, od dziecka i postanowiłam o swoim losie zadecydować i nie kończyć liceum ogólnokształcącego, które nic mi nie da, tylko pójść do technikum gastronomicznego. Ponieważ w Poznaniu mieszkała moja ciocia, jeszcze jedna siostra mamy, a tam było bardzo dobre technikum gastronomiczne (wtedy to się jeszcze nazywało liceum gospodarcze, potem zmieniło nazwę na technikum gastronomiczne), to tam wyjechałam. Mieszkałam u cioci i uczyłam się właśnie w tej szkole gastronomicznej, która mi bardzo odpowiadała, i tam byłam uczennicą bardzo dobrą, wszystko mnie interesowało i zdałam maturę z bardzo dobrym wynikiem. Gdzie na pewno w szkole w liceum w Łowiczu nie miałabym [szans], może bym nawet matury nie zdała, ponieważ nie znosiłam łaciny, miałam dwóję z łaciny.
- Jak potem z tego Poznania dostała się pani do Warszawy?
Potem zapragnęłam kończyć studia.
- Teraz wykłada pani esperanto?
Tak, teraz na Uniwersytecie Trzeciego Wieku jestem wykładowczynią języka esperanto.
- Jak to się w ogóle stało, że pani zainteresowała się właśnie tym językiem?
Dzięki tej cioci właśnie, która mnie uratowała w czasie Powstania. Ciocia była zapaloną esperantystką i mnie tym entuzjazmem zaraziła. A nie znając jeszcze żadnego języka esperanckiego, postanowiłam zacząć korespondencję. Poprosiłam ciocię, żeby mi napisała ogłoszenie do gazety esperanckiej wychodzącej w Bułgarii i na Węgrzech, że nauczycielka polska w takim i w takim wieku (jeszcze wtedy byłam bardzo młoda) poszukuje esperantystów, którzy chcieliby z nią korespondować. Ciocia się zdziwiła, popukała się w głowę: „Przecież ty ani słowa nie umiesz, to po co będziesz pisała?”. – „Nauczę się”. Naturalnie, ciocia mi napisała ogłoszenie. Jak zaczęły przychodzić listy, bardzo dużo listów, że musiałam założyć księgę taką rejestracyjną, gdzie wpisywałam od kogo i kiedy dostałam, no to ciocia się przekonała, że mam poważne zamiary uczyć się i tak się nauczyłam, korespondując.
- Niech mi pani powie, jakie ma pani refleksje w związku z Powstaniem? Uważa pani, że było potrzebne?
Wolę się raczej oficjalnie nie przyznawać do tego, jakie mam refleksje, bo będę wtedy bardzo niemile widziana w Muzeum Powstania Warszawskiego.
- W ogóle pamięta pani te lata powojenne i jak wtedy odnoszono się do Powstania Warszawskiego? Do ludzi, którzy uczestniczyli?
Różne były głosy i różne były zdania. Byłam ciągle jeszcze za młoda, żeby wtedy wydawać jakieś opinie. Dojrzałam może dopiero niedawno do tego, jakie mogę mieć zdanie na temat Powstania.
- Czy pamięta pani właśnie jakieś represje na ludziach, którzy uczestniczyli w Powstaniu?
Naturalnie, w mojej rodzinie miałam kuzynów ze strony mamy, akowców, bardzo, ale to bardzo oddanych sprawie, którzy mimo wszystko ocaleli, wrócili do Łowicza i naturalnie potem ktoś… A broń, która ocalała, chowali pod ziemniakami, które mieli w kuchni, bo nie mieli piwnicy prawdopodobnie, więc stos ziemniaków trzymali w kuchni i pod tymi ziemniakami wsunęli swoje pistolety. Wtedy ktoś doniósł, że właśnie oni byli Powstańcami.
Naturalnie. Była władza komunistyczna. Wtedy była rewizja, widocznie ten kopiec ziemniaków leżący w kuchni zainteresował tych, którzy przyszli. Znaleźli broń i chłopcy poszli siedzieć. Na szczęście nie byli rozstrzelani, ale byli zamknięci na długie, długie lata.
- Niech pani powie, jeszcze może pani wie, co stało się z tą żydowską parą, która była schowana przez pani rodziców?
Naturalnie, że wiem. Bo potem, kiedy już byłam dorosła, już wyszłam za mąż nawet, to oni, wiem, że mieszkali na ulicy Wiśniowej w Warszawie. Ich córka, bo ta kuzynka, którą mama mówiła, że to jest jakaś kuzynka albo znajoma tej starej pary, to była właśnie ich córka. I oni się naprawdę… Bo oni też mieli nazwisko właśnie, jakieś bardzo modne wtedy było nazwisko, chyba Biernaccy, bo oni też się tak nazywali i wtedy oni po wojnie nazywali się Bernstein. Typowo żydowskie nazwisko. Byłam bardzo częstym gościem w ich domu, bo oni bardzo, bardzo mnie pokochali, jeszcze jak byłam dzieckiem, i potem bardzo interesowało ich moje dalsze życie, byłam naprawdę na tej Wiśniowej częstym gościem u nich.
- Czy chciałaby nam jeszcze coś pani powiedzieć?
Myślę, że już strasznie dużo mówię. Nie wiem, co panią jeszcze interesuje, to mogę coś jeszcze dodać.
- Jakieś jeszcze wspomnienia związane z tym okresem.
Wojny? To raczej już nie mam chyba, bo te wyprawy ojca to już opowiedziałam, o Powstańcach ukrytych też.
- Gdzie pracował pani tata w czasie wojny?
W Państwowym Monopolu Spirytusowym pracował przed wojną, był tam księgowym. W czasie wojny to była jakaś instytucja, nie wiem, jak się nazywał Państwowy Monopol Spirytusowy. Ich siedziba była w alei Solidarności, dawna Świerczewskiego. Potem dostawałam rentę sierocą, już dawna nazwa powróciła i ciocia postarała się dla mnie o rentę, bo ciężko się było utrzymać po wojnie, i stamtąd przychodziła już dla mnie niewielka, ale jakaś renta sieroca. Nie była przyjemna dla mnie w szkole, nie była przyjemna rola dziecka pozbawionego rodziców, bardzo niemiła.
Warszawa, 7 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska