Waldemar Pański „Rączka”
Nazywam się Waldemar Zygmunt Pański, urodziłem się 31 marca 1927 roku w Warszawie, dokładnie na ulicy Gęsiej 46.
Tak. Miałem siostrę, która rok wcześniej się urodziła, urodziła się też na Gęsiej 48. Byłem wychowywany od małego (do roku chyba, półtora roku miałem) przez babcię, ojca matkę, ponieważ rodzice się rozeszli w tym czasie. Tam dorastałem. To była dzielnica żydowska, u zbiegu ulicy Okopowej. Tam dorastałem, chodziłem do szkoły na Stawki 4/6, ta szkoła istnieje do dzisiejszego dnia. Tam był Umschlagplatz, tam zbierali Żydów i wywozili ich do różnych obozów koncentracyjnych na zagładę. Chodziłem do szkoły tam do czasu wojny. W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, miałem około dziesięciu, jedenastu lat.
- Jak pan zapamiętał dzień wybuchu wojny?
To była dosyć taka uciecha, bo samoloty niemieckie leciały górą, artyleria polska strzelała, i to było, że zwyciężymy, niedługo będziemy w Berlinie i tak dalej. Ojciec mój pracował w Sztabie Generalnym Wojska Polskiego i w tym czasie (gdzieś tak około dziesiątego czy dwunastego) wyjechał do Rumunii ze sztabem, a ja zostałem z babcią. W czasie bombardowania bomba uderzyła w nasz dom, uderzyła po takim skosie, jak to sztukasy. Jak później się zorientowałem, sztukasy leciały taką piką na dół i bomba uderzyła w nasz budynek, ja byłem w bramie. Gdyby uderzyła pionowo, to prawdopodobnie wszyscy by zginęli. Z naszego domu nikt nie zginął, ciekawe, a wszyscy lokatorzy byli w bramach albo na klatkach schodowych. Był wielki lej na podwórku, mieszkanie nasze było już całkowicie zrujnowane. Mieszkaliśmy na drugim piętrze, i wieczorem żeśmy się przenieśli do mojej ciotki na ulicę Dzielną, Dzielna 81. Tam była druga siostra ciotki, z ulicy Wolskiej, z dzieciakami, i tam żeśmy się gnietli, ale jakoś tak, jak to w takich sytuacjach, jeden drugiemu podawał rękę. Coraz większe były bombardowania. Zaczęło się na Dzielnej, z początku było dosyć spokojnie, cisza, ale później i tam dopadli, zaczęli bombardować, palić wszystko. Tak było do końca września, kiedy wkroczyli Niemcy. To była znów taka ciekawostka dla młodych, jak ci Niemcy wyglądają, co to za ludzie, ale to był taki niepokój.
Na ulicy Okopowej była apteka, koło apteki któregoś dnia żeśmy tam szli z bratem, zabity leżał. Okazało się, że w nocy go zabił jakiś patrol. I takie były domysły: dlaczego? w nocy? Jak to ludzie, komentowali różne takie rzeczy, że nieprawidłowo, że nie wolno w nocy chodzić i tak dalej. I tam żeśmy widzieli później… Brat mój trochę handlował na Kercelaku. Ja też handlowałem, bo zaczęli budować getto, no i zaczęli budować mury wokół pewnych granic dzielnicy. Od Okopowej dzielili te wszystkie boczne ulice murem, ale niektóre domy były przechodnie, do jednej bramy się weszło, drugą się wyszło, i można było być na dzielnicy aryjskiej. Ci, którzy urządzali getta, to kazali Polakom, żeby się zamieniali z Żydami na lokale. I ciotka poszła gdzieś (chodzili po całej Warszawie, szukali mieszkań) i nie znalazła. Poszliśmy znów tam gdzieś, w różnych się dziurach ludzie tułali, ten ma znajomego, ten ma… I cały czas było to, że gdzieś każdy szukał jakiegoś lokum, żeby się gdzieś ulokował. My żeśmy też tak walcowali, a matka moja zamieniła też, bo mieszkaliśmy na Wroniej, zamieniła mieszkanie na rogu Wolskiej i Przyokopowej. To było dosyć obszerne mieszkanie, oni tam jakoś znaleźli, w jaki sposób, to nie wiem tego nawet. Ale ponieważ ja nie miałem gdzie i moja babcia też tam poszła do córki, ale też nie bardzo mieli [miejsce], bo to na Kaczej, w tym rejonie, gdzie żeśmy mieszkali, tam ludzie najchętniej szukali zastępczego lokum. Poszedłem później do matki, bo nie ma gdzie mieszkać i tak dalej. Zrobili mi takie kojko w kuchni i tam spałem. Później handlowałem trochę na Kercelaku.
- Jak to się stało, że pan tam handlował, czym pan handlował?
Sacharyną.
Z getta. Matka pracowała w getcie, w firmie Leszczyńskiego. To była fabryka chemiczna, tam niby atramenty robili, farby pastelowe, olejne i tak dalej, artystyczne farby oczywiście. Kiedy oni przechodzili, to mieli przepustki, fabryka wyrobiła pracownikom przepustki, no i sacharyna była dużo tańsza na rynku żydowskim jak tu, po stronie aryjskiej. Jak przynosiła sacharynę, to ja poszedłem na Kercelak i sprzedawałem – pamiętam, po trzy pięćdziesiąt, a oni sprzedawali zwykle po cztery złote. Mówi: „Ile ty masz tej sacharyny?”. Ja mówię: „Mam dziesięć pudełek”. „To dawaj wszystkie”. Oni kupili, ja ucieszony. Poszedłem do domu, wyjąłem następną porcję i znów przyszedłem. „A ty taki nie taki, skąd ty masz tę sacharynę?” „A, ty masz z getta, no tak, to musi być tańsza”. Oni też mieli z getta, ale oni chcieli zarobić, a ja też chciałem, no i w końcu wypędzili, chcieli mnie pobić, żebym uciekał stąd. To ja poszedłem w drugi koniec na bazar i znów handlowałem. I tak do jakiegoś czasu to było, ale wszystko, co dobre, to się kończy. Na sacharynie można było dobrze zarobić. W końcu matka mnie oddała do stolarza na Wroniej. Tamten mi kazał deski nosić, to, tamto, dźwigać. On miał taki warsztat mały na ulicy Wroniej, uciekłem od niego, to później mi wyszukali znów jakiegoś Trojanowskiego.
Też stolarstwem, tak, no i tam mnie urlopowali, i tam pracowałem. Jeszcze przed tym, jak mieszkałem na Dzielnej u ciotki… Oni mieszkali 81, a 83 mieszkało moich dwóch kolegów, oni byli później zaangażowani w Armii Krajowej, „Chrobry II”. Walczyli na Towarowej i na Dworcu Głównym. Obok ciotki mieszkał taki Ernest Sommer. Młody chłop, może miał ze dwadzieścia lat, i zapisał się za folksdojcza. Kupił sobie od razu rower, taki z motorkiem, a to była wtedy nowość, jeszcze za okupacji to takich rzeczy nie było, ale on już miał. Ale później, za jakiś czas, to jego zrobili [majstrem]. Taka obok była fabryka firankowa Szlenkiera i on tam pracował. Później spotkałem się z jednym takim człowiekiem, który pracował w tej samej fabryce, jego zrobili majstrem, tak że on był już na stanowisku. Ponieważ był młody, to podlegał służbie wojskowej, a że on nie bardzo chętnie by był na froncie, nie widział siebie, to wstąpił do Sonderdienst. To było takie gestapo, polityczna formacja, ale to później o tym. I tam żeśmy się jakoś tak, później, jak ja już pracowałem u tego Trojanowskiego, to my żeśmy robili takie szafy. Nie wolno było mieć radia, a my żeśmy robili skrzynki do gramofonów elektrycznych i zmieniaczy. Skąd oni wzięli, to były mechanizmy Payarda, ze Szwajcarii były przysyłane, i to szło wtedy jak diabli, za tym ubiegali się wszyscy. Taka była firma na ulicy Długiej, Kowala. Pamiętam jego nazwisko – Radio Kowal, on się jakoś tak firmował, i on zamówił u nas taką radiolę. To była taka skrzynia, że u góry był gramofon, na dole były głośniki, czyli wzmacniacz głośnikowy, a po bokach były jeszcze takie schowki na płyty, na albumy płytowe. To była taka atrakcja wtedy, bo to eleganckie było, to było drogie i to było
hot. Schodziło to bardzo szybko, ile żeśmy zrobili, tyle [zeszło]. I ten majster był taki trochę… Tamtemu zrobił, temu zrobił, ale jemu jakoś opóźniał. Patrzę, przychodzi ten Sommer z tym Kowalem, w mundurze Sonderdienstu, a ten mój szef, ten pryncypał (on się jąkał trochę), jak zobaczył tego gestapowca, to mówi: „Co pan mnie tu straszy?”. Słuchamy wtedy, ja byłem młody chłopak, oni byli już wtedy czeladnicy, to byli starsi, i zaczął go trochę rugać. Mówi: „Pan mnie nie straszy, bo ja panu wcale i tak nie zrobię, i tak nie zrobię”. A ten Sommer czystą polszczyzną (wychowany był w Polsce i bardzo dobrze mówił po polsku) mówi: „Panie Trojanowski, ja pana nie straszę, ja nie jestem strach na wróble, ale – mówi – jak pan mi zrobi na sylwestra tę szafę, to dostanie pan ode mnie dobrej wódki, i dostanie pan ode mnie czekolady i kawy”. On miał jeszcze knajpę na ulicy Długiej. I rzeczywiście on mu zrobił, ale już z tamtym nie rozmawiał, co go chciał tak postraszyć, tylko z tym Sommerem, no i rzeczywiście mu zrobił przed Sylwestrem, bo to było tak przed Bożym Narodzeniem. Poszedł do niego do tej knajpy, i tamten mu odpalił… Niemcy mieli, jeszcze tacy na stanowiskach… Ale nas nie poczęstował, nie. Miał dwoje dzieciaków, no to zaniósł do domu wszystko, sam trochę pochlał i tyle.
Ten Sommer w czasie późniejszym, jak była akcja pod Arsenałem, on miał na Długiej knajpę, i jak oni uciekali, to wziął jednego i mówi: „Chodź pan, ja pana tu schowam”. On był w knajpie po cywilnemu, wziął tego chłopaka (on był ranny, zdaje się, czy coś), schował go na zaplecze i zadzwonił po gestapo. Tego chłopaka zabrali i zginął. A jego zaczęli poszukiwać, organizacja (to wiem już z literatury) i jego w Miedzeszynie czy w Świdrze, on miał tam jakieś wille, to w lato było chyba w 1943 roku, i go zastrzelili. Gości odprowadzał na stację, którzy u niego biesiadowali, i go kropnęli. To w niektórych książkach jest zapisane, akcja pod Arsenałem, oni wtedy „Rudego” odbijali i tam jest to, ale nie we wszystkich publikacjach, ale o tym Sommerze jest. Wracając do niego, on mieszkał na Dzielnej, matka była przyzwoita, nie wzięła
Volkslisty, i drugi brat jego, młodszy, też nie poszedł. On jeden tylko wziął, taki zwyrodnialec, no, ale skończył kiepsko.
- Niech pan powie, czy miał pan jakieś kontakty z konspiracją?
Nie. Miałem tylko… Do naszego domu wprowadzili się Żydzi, taka większa rodzina, i ja się zaprzyjaźniłem z jednym z tych chłopaków, Marian Dobak się nazywał. On był w konspiracji gdzieś na Mokotowie. Ale za dużo nie mówił, bo nikt nie mówił dużo o tych sprawach. Tak żeśmy się przyjaźnili, że chodziliśmy na potańcówki, robiliśmy u kogoś w mieszkaniu i tak dalej, chodziliśmy razem wszędzie na jakieś wycieczki i on mówi: „Ty nigdzie nie chodź – kiedy się zbliżało już Powstanie – ty nigdzie się nie angażuj, bo my cię zabieramy ze sobą”. On miał kolegów, niby chodził do szkoły, ode mnie był starszy o dwa lata. Już tak się trzymałem, bo nawet mieliśmy jednego kolegę na placu Grzybowskim, to tam u niego żeśmy czasem biesiadowali, bo on nas angażował, bo jego ojciec miał fabrykę igieł w Częstochowie. Tu przysyłał igły, my żeśmy sortowali, no to on nam tam odpalał, jakąś kolację robił, i tam żeśmy się trzymali. Tam u niego zawsze był patefon, przychodziły koleżanki, potańcówka jakaś i tak dalej. Była taka potańcówka, jakiś facet przyszedł, nie bardzo żeśmy go znali, no i jeden z kolegów mówi: „Chłopaki, trzeba by coś dla Polski zrobić. Tu jest taki jeden, on by nas zaangażował, byśmy z nim… Tylko czy wy się zgadzacie?”. Ja mówię: „Ja nie mogę”. „Bo – mówi – jak już ktoś jest gdzieś, no to raczej nie”. No to jak mi już ten Marian mówił, że nie, no to ja mówię: „Nie”. I ten mój drugi kolega mówi: „Ja też [nie]”. Dlaczego on mówił nie, no to tego już nie wiedziałem. W końcu później, jak my z tym Marianem żeśmy chodzili, to byli Żydzi, to byli bardzo bogaci Żydzi, ojciec jego otworzył sobie hurtownię warzyw pod Żelazną Bramą i on tam tym handlował, ale to hurtowo tam szło wszystko. Oni mieli wszystkiego w bród, i żarcie… Tak, że jak my żeśmy się trochę tam, mieliśmy takie, no trzeba coś było zdobyć, żeby coś lepszego zjeść, to u nich tam było na porządku dziennym, że mieli służące, to wszystko było tak, ojciec i matka, ja ani razu z nimi nie rozmawiałem, oni byli tacy potężni, grubi, na balkonie tylko ich widziałem, i semickie rysy mieli.
- Jak to się stało, że Niemcy się nimi nie zainteresowali?
Oni wszyscy po niemiecku mówili, perfekt po niemiecku, oni z Poznania przyjechali do Warszawy. Wynajęli mieszkanie pięciopokojowe na pierwszym piętrze, ja mieszkałem na czwartym piętrze. Jak się już zrobiło ciepło, to starzy wyjeżdżali do Józefowa pod Warszawę, tam mieli wynajęty dom i tam przesiadywali, a młodzież, ich dzieci, zostawali w domu. To mieliśmy chatę wolną i wtedy mogliśmy się tam spotykać. Ale oni chodzili do kościoła, rano, w niedzielę, my wszyscy razem, i oni chodzili z nami też do kościoła. To nie było takie z pierwszego pokolenia, tylko wtedy Niemcy do getta brali wszystkich do trzeciego pokolenia. Oni widocznie coś się bali tego, że mogą tam ich znać. Tutaj nikt ich nie znał, to byli nowi ludzie. Jak ja do niego przyszedłem, do kolegi, wieczorem, to matka i ojciec zawsze byli w innym pokoju i nigdy nie miałem z nimi takiego styku, żebym z nimi rozmawiał. Z jego braćmi, z siostrą, ale jakie to pokrewieństwo było, też nigdy nie wiedziałem, czy to byli rodzeni czy jacyś cioteczni. Mieli służącą też, służąca miała też semickie rysy, ale Maria miała na imię, bardzo mnie lubiła, i my żeśmy się tak jak rodzina [trzymali], i ja do niej przychodziłem. Jak mnie się ktoś pytał, to zbywałem, co ja będę dyskutował. Nigdy nie było takich rozmów, żebym ja się kogoś pytał, skąd ty jesteś, kto ty jesteś i tak dalej. On czasem zaciągał, jak szedłem: „Waldunio, co jest co [niezrozumiałe]?”. Taki był zwrot jego. Ale to były takie żarty. Mieliśmy tych dwóch kolegów naprzeciwko, na Towarowej 70, to jeden z nich… To nie brat był, tylko wujek chyba, on pracował w policji granatowej jako tajniak, ale przynosił nam prospekty takie: „Chłopaki, macie, poczytajcie”.
Nauka o broni i tak dalej. Jak on był, miał dużo czasu, wyjmował pistolet, pokazywał nam, jak się obchodzić. Bez żadnych tam, nie pytał się, nie było takich pytań czy należycie gdzieś, czy coś, tego nie było, tylko tak po prostu: „Was to na pewno będzie interesować” – pokazywał to. I my tak żeśmy się chowali. Później, Powstanie jak wybuchło, a on przed Powstaniem poszedł, ten Marian, do Puszczy Kampinoskiej, z jednym Leszkiem takim. Mówi: „Czekaj na nas, bo my przyjdziemy w poniedziałek albo we wtorek najpóźniej”. Już tak się robiło gorąco, bo przez Towarową, do Wolskiej przechodziły ogromne rzesze wojska. Wszystko z Pragi waliło, te wszystkie ulice były zapakowane wojskiem.
Oni byli tacy zmaltretowani trochę. Jak szli w tamtą stronę, to byli smutni, bo ja ich widziałem, jak szli na wschód przez Warszawę, i później, jak wracali ze wschodu, to byli już tacy rozbici, bez śpiewu, bez żadnego [entuzjazmu]… A znów w tamtą stronę, [jak] szli na wschód, to byli tacy trochę smutni, bo to w niewiadome szli. Ale to jeszcze nie była wojna, bo to było przed napaścią na Związek Radziecki. Dopiero tam były te zgromadzenia, to przez Warszawę masę wojska przechodziło, bo szli ulicą Górczewską, i szli ulicą Grójecką, i szli ulicą Wolską. Wszystkimi ulicami głównymi przechodzili, i tam się skupili, przez mosty musieli przejść, żeby iść na Pragę. Oni wtedy wracali, i ja siedziałem na balkonie, to było czwarte piętro, tam żeśmy mieszkali, siedziałem na fotelu, czekałem na tego Mariana. On jeszcze jak szedł do Kampinosu, mówi: „Idziemy do Kampinosu i wracamy w poniedziałek lub we wtorek”. Ja mówię: „Ty, ja mam taki bagnet niemiecki”. To człowiek ze wszystkim chciał [się podzielić]… „To moja broń, to ja ci dam to”. – „Nie, teraz nie wezmę, bo wiesz, jak tu będę szedł, to są te »sztrajfy«, chodzą, jakby u mnie znaleźli, to by mnie zatrzymali, to nie”. Ale mówi: „Trzymaj to, niech będzie”. – „No to dobra”. Matka to by mnie zabiła za to, ale trzymałem w piwnicy.
I siedziałem na balkonie, później był wtorek, no i taki gorący dzień był, coś taki ruch był na mieście, a ja miałem [balkon] na rogu Wolska i Chłodna, Towarowa, takie skrzyżowanie, to jak patrzyłem na dół, to dużo rzeczy widziałem. Widziałem tych ludzi, jak to wszystko gdzieś chodzi, gdzieś się śpieszy, gdzieś leci, tramwaj odjeżdża, drugi przyjeżdża, żeby raz, dwa, przemieszczać się i tak dalej. I podjechały takie dwie „wanny”, to były takie pancerne wozy niemieckie, wystawili erkaemy na takim skwerku, ustawili, jeden położył się, taśmy założyli, to widziałem. Cofnąłem się z krzesłem, bo jak im coś do łba strzeli i wystrzelą, a ich jest za dużo, żebym wszystkich ogarnął wzrokiem, który jaki ma zamiar. „Rany boskie – mówię – co oni tu robią?” Drugi tam ładuje pistolet, przemieszcza, ładuje, chowa do kabury. Oni tam przy broni, machali się, dwa pancerne wozy podjechały, to nie były czołgi, tylko pancerne wozy. Nareszcie zaczęły się strzały. Gdzieś na piecu stał budzik, popatrzyłem na zegarek – wpół do piątej czy coś było, już się zaczęły strzały. Ja się cofnąłem, ale później, jak zaczęło [pojawiać się] to wojsko, które przechodziło, to niektórzy brali udział, [chwycili] broń i zaczęli strzelać po oknach. Nawet jak była doniczka z kwiatem na balkonie, to ustrzelili tą doniczkę. Musiało być dużo strzałów, że ustrzelili. Żeśmy się wycofali trochę tak z całą rodziną do tyłu, pod ścianę, od okna jak najdalej, i cały czas była strzelanina. Coś się dzieje, ale mówię: „Cholera, czy to już się zaczęło, czy to jeszcze nie? Czy to napadli na tych Niemców, czy jak?”. Zleciałem na dół do bramy, brama zamknięta (była taki dozorca, zamknął bramę), no i wszyscy tam w tej bramie, trochę było ludzi obcych, bo to ci, co szli, no to skryli się do bramy i było sporo ludzi. Każdy komentował coś po swojemu, ale nikt nie wiedział, jak się to wszystko towarzystwo z ulicy rozwiało, i to wojsko zaczęło się wycofywać, marsz przerwany został, no to zaczęło się wyjaśniać, bo już puste ulice się stały. Ale po zmroku, jak już ciemno było, no i zaczęli się ukazywać chłopaki z opaskami – a, no to już, tak.
Należałem do tego OPL-u, który mi wyznaczył komisariat, siódemka na Krochmalnej, no i wtedy my te opaski żeśmy pozwijali, bo tam były po niemiecku, po polsku, to żeśmy pozwijali, i tylko po polsku: OPL, straż przeciwpożarowa. I tam żeśmy trzymali warty. Przyszli chłopaki, z jakiego oni byli oddziału, to ja nawet nie mam pojęcia, przyszli i zajęli stanowiska na balkonie w jednym mieszkaniu od strony ulicy Wolskiej. Przyszli na dół, mówią: „Ty jesteś z tego OPL-u, to dobra, w porządku”. Zaczęliśmy rozmawiać, ja mówię: „Słuchaj, my tu mamy taki haczyk do bramy, będziemy otwierali”. Mówi: „Nie, to niech będzie brama otwarta, bo jak się przeskakuje, to wiesz, to sekundy są, żeby kogo ustrzelili”. Mówi: „Gdzie tu wódki dostać?”. W naszym domu była restauracja Stępniewskiego, on był właścicielem tej restauracji, ja go znałem dobrze. Mówię: „Czekaj, zapytam się, czy on sprzeda tę wódkę. Mieć, to na pewno ma”. I go od podwórka [zaczepiłem], mówię: „Panie Stępniewski”. Zapukałem w okno, on mieszkał na parterze, on, żona, córki jego mieszkały tam. „Co jest?” Mówię: „Chłopaki chcą kupić wódki trochę”. „Nie, był porucznik, powiedział, że broń Boże, żadnej wódki nie sprzedawać”. Mówię: „No to wiecie, słyszysz sam, że nie sprzeda wódki”. – „No to nie sprzeda”. To oni poszli gdzieś na drugie posesje, ale mówię tak: „Macie tutaj posterunek na balkonie i poszliście wódki szukać?”. Jeden był taki trochę rozsądniejszy chłopak, mówi: „Wiesz co, nie masz chleba kawałek, bo my kupiliśmy trochę wódki”. Ile oni tej wódki kupili, to nie wiem, ale nie u niego, tylko gdzieś indziej. On zszedł później na dół, mówi: „Chodź do mnie na górę, bo oni się pochlali i śpią”. Mówię: „No to ładne rzeczy”. Poszedłem do domu, ukroiłem parę kromek chleba, margaryną posmarowałem i przyniosłem mu. Oni to zjedli. To przedtem, zanim się popili, a później przyszli, ten jeden przyszedł, mówi: „Patrz, oni się popili, śpią, ja sam jestem tylko”. To poszedłem do niego, no i do rana żeśmy warowali na tym balkonie. Tam mieli trochę granatów i parę butelek z paliwem tylko, jakby jakieś tam czołgi, to…
I tak było jeden dzień, drugi dzień, i ten Marian się nie pokazał, nie wrócił z Kampinosu. Później żałowałem, że innej decyzji nie podjąłem. Zaczęliśmy na drugi dzień już budować barykady na Wolskiej, na Chłodnej, gdzie się tylko dało, gdzie była możliwość, transzeje wokół domów. I na wieczór przyszedł dowódca, zarządził barykadę, zaporę przeciwczołgową na ulicy Wolskiej, to było na wysokości gdzieś posesji numer pięć. I to okazał się „Orzech” (pseudonim), a później, jak się dowiedziałem, nazywał się Eugeniusz Oleszkiewicz, on był dowódcą plutonu. Zaangażowałem się tam przy tej barykadzie, żeśmy kopali całą noc tę zaporę, to było do świtu, a tam, gdzie były tory tramwajowe, tam był beton na grubość około metra. To było na skrzyżowaniu, większy taki podkład wzmocniony, i tego nie mieliśmy czym rozbić. Tak zostało, że szerokość dwóch torów, no to czołg mógł przelecieć przez to, i to zostało tak.
On mnie później wziął, ten Oleszkiewicz, „Orzech”, na Górczewską (to była Górczewska przy zbiegu ulicy Działdowskiej) i przedstawił mnie do dowódcy zgrupowania, to był porucznik „Wit”, on się nazywał (jak się później dowiedziałem) Stanisław Lubański, i tam zostałem już cały czas. On mnie przedstawił, żeśmy przysięgę [składali]… Tam było parę osób, parę dziewczyn było i tak dalej. Żeśmy tam przysięgę złożyli i dostałem przydział do jego plutonu. Dowódca kompanii mnie przydzielił, chyba tak było, bo on najpierw mnie do kompanii numer 1, a później mnie do plutonu 319 przydzielił, i tam już zostałem. I to był jeden dzień chyba czy może dwa. Zaczęliśmy tam a to punkt sanitarny urządzać, a to barykady wzmacniać, broni nie było, bo oni sami nie mieli, nawet dowódcy nie mieli broni krótkiej, tylko takie [przypadkowe], ten miał, tamten nie miał i tak dalej. Później, jak szturm niemiecki przyszedł ulicą Wolską, Górczewską, no to żeśmy się wycofali, to było już rozbicie oddziałów na Woli. Był jeszcze kapitan „Hal”, który poszedł prosto na prawą stronę, i tam został u Haberbuscha czy gdzieś, tam się zakwaterowali. My żeśmy przenocowali chyba na Gibalskiego i później żeśmy przeszli przez getto na Stare Miasto, na ulicę Krzywe Koło, tam żeśmy zostali zakwaterowani, i tam już żeśmy zostali. Tam był taki jeden starszy żołnierz już, „Jerychonka” pseudonim miał. Później go po wojnie spotkałem, to był Wiktor Szabelski, i on był odkomenderowany do Wytwórni Papierów Wartościowych na Sanguszki, to chyba ta ulica była. Oni tam trzymali się, i tam był jeszcze kapitan „Stefan”, co miał pluton 300, co oni się zapisali trochę tak bojowo w Wytwórni Papierów Wartościowych. A my żeśmy byli taka zbieranina, przeważnie patrole, później na przykład ewakuacja ze [szpitala] Jana Bożego, ze szpitali na tyły, bo z tamtego rejonu atakowali Niemcy, zajmowali coraz to jakiś teren. Z początku na Starym Mieście było dosyć spokojnie.
- Jak wyglądała ewakuacja szpitali?
Z początku, jak nie było jeszcze tak [gorąco], Niemcy nie atakowali tak bardzo Starego Miasta, to każdy szpital, każda piwnica to był punkt sanitarny i tam leżeli chorzy, jeden lekko ranny, a ci, co wymagali zabiegu operacyjnego, no to do szpitala ich trzeba było przenieść. Przeważnie szło się w nocy. Jeszcze z początku to normalnie ulicami [chodziliśmy], rannego na nosze i do szpitala jakiegoś. Przeważnie szpital to Długa 7, to był taki główny szpital. Na Miodowej był szpital, ale zresztą można powiedzieć, każdy dom miał jakiś punkt sanitarny, gdzie leżało masę rannych, bo nie było gdzie ich lokować, szpitale nie mieściły takiego grona rannych. [Do szpitala trafiali] tylko najciężej ranni, co wymagali zabiegów operacyjnych, a tak, reszta, takie jakieś postrzały lekkie, to zostali w piwnicach. Przychodził tam lekarz od czasu do czasu, a przeważnie dziewczyny były, douczyły się trochę, inni byli po kursach sanitarnych, inne były po prostu tak, no w biegu się nauczyły. Ale później, już jak na Starówkę taki był wielki nawał już, bombardowanie i ataki były takie ciężkie, no to tylko tych rannych, to tylko można było w nocy ewakuować, bo w dzień nie było to możliwe. Nas urywali też do patroli rozpoznawczych na przykład. Byliśmy w zajezdni tramwajowej na… Jak żeśmy tam wpadli, to była akurat pusta ta zajezdnia… „Idź tam, zobacz, co tam…” Był kanał, tramwajów nie było, ale tak, idziesz (miałem granat), idziesz, a czy tam jest przejście, czy w razie czego [jest] jak [dać] chodu, bo każdy jak gdzieś szedł, to patrzył, czy ten powrót jakiś będzie z powrotem. To były takie nie wiadomo dlaczego… Poszliśmy kiedyś też z patrolem, doszliśmy na… Jak spotkacie jakieś wojsko, kierować ich tu, żeby oni wiedzieli, żeby się nie błąkali.
Na nasze tereny żeby ich kierować. Na wprost Okopowej był taki domek biały. Tam mieszkali ludzie, od przed wojny jeszcze ten domek był, akurat na wprost ulicy Okopowej, jak jest Powązkowska w lewo i Dzika w prawo. Doszliśmy do tego domku, a na ulicy Młocińskiej, Burakowskiej usadowili się Niemcy, i kto przelatywał, to strzelali. Widać było, gdzie oni mniej więcej są. Patrzymy – cisza, Okopowa – cisza, takie pojedyncze osoby przelatywały. Stał jeszcze taki krzyż na rogu Powązkowskiej i Okopowej, taki drewniany krzyż ogrodzony balustradą drewnianą, i tam oni się wstrzelali, pociski latały, w ten mur uderzały, widać było to. Ale kobieta jakaś przelatywała, mówię: „Po jaką cholerę ona tam leci? Jak ją trafią, to koniec, kropka”. Tam było pusto, nikogo nie było. Dowódca, który nas prowadził mówi: „Wracamy chłopaki, bo tu nie ma nic do roboty. Wiemy, co jest, jak to wygląda i koniec, kropka”. Ale wyszła jakaś babka z tego domku: „Panowie, idźcie stąd, bo jak Niemcy przyjdą, to nas rozstrzelają”. On mówi: „Zaraz idziemy, my tu nie będziemy nocować, tylko idziemy dalej”. Rzeczywiście nas skądś dojrzeli, jak żeśmy przez getto przechodzili, bo to gruzy były, jeszcze fragmenty tego muru stały. Jak ktoś wyszedł wyżej, to gdzieś oni siedzieli na drzewach, mieli [karabiny] „snajpery” z lunetą i wstrzeliwali się, jak ktoś się tam gdzieś ukazał. Dużo ludzi zabili. Na Starówce byli też „gołębiarze”, to też strzelali. I diabli go wiedzą – wiedzą, że wcześniej czy później to go znajdą. Jak raz wystrzeli, da dyla i ucieknie, no to nie, ale jak będzie tak sukcesywnie strzelał od czasu do czasu, to kiedyś go namierzą. Były takie incydenty, że chodził patrol żandarmerii „Barrego”, to oni chodzili i tam zbierali niektórych, niektórych namierzali.
Później na Mławskiej żeśmy kiedyś przechodzili, nas tam salwą „szaf” wystrzelili, byłem tam wtedy ranny, umieścili mnie… To już było pod koniec Starówki, na ulicy Mławskiej, tej ulicy już dzisiaj nie ma, ona jest skasowana. Kiedyś tam przechodziłem – człowiek [jak przyjdzie] na stare śmieci, to zawsze szuka tam – to zabudowa, no ta Starówka jest odbudowana, ale ta zabudowa też jest trochę inaczej, no i raz, że to wszystko było podwyższone, na gruzach tej Starówki wyrosła nowa Starówka. Tam leżałem. W końcu przyszedł jakiś, zaczęli popłoch robić, że Niemcy zajmują dzielnicę i ten rejon od ulicy, bo Mławska się zaczyna od ulicy Franciszkańskiej, i szła tam w głąb, to była równoległa do Bonifraterskiej, i my żeśmy tamtędy często przechodzili, to była taka trasa, arteria taka była. Tam byłem ranny, tam zostałem w szpitalu. A tam szpital – piwnica to była, żaden szpital. Przeważnie jak jest odłamek, bo dostałem odłamek tu, to nie mogłem chodzić, opatrunek dawali, przykleili coś tam, jakieś tam maści i czekali, aż to zaropieje i sam wyjdzie, i na tym [polegało] to całe leczenie. Ale już jak Niemcy tam zaczęli zajmować te tereny, no to wszyscy wychodzili, bo jak kto nie wyjdzie, no to puk, i do widzenia będzie. Jak się wchodziło do szpitala (szpital to szumnie nazwany, ten punkt opatrunkowy), musiałeś tam zostać, to ci wszystko zabierali, co mogło być niemieckie, czy buty, czy pasek, cokolwiek jak ktoś miał to do depozytu. Jak będziesz wychodził, to dostaniesz z powrotem. Broń, wszystko, co tylko człowiek miał [zabrano]. Dostałem jakiś tam płaszcz później, mówi: „Wychodź tam”. Wyszliśmy, patrzymy, Wehrmacht jest. O, to może nie jest tak źle, jak jest wermacht. Kierują nas dalej, SS. „To już – mówię – gorzej”. Później patrzę, SD, gestapo, na płaszczach mieli opaski SD, Sonderdienst. Jak wyprowadzili nas na takie zabudowania, magazyny na Stawkach, bo tam były magazyny, tam żeśmy korzystali z tych magazynów z początku, tam był cukier i konserwy, dużo było zaopatrzenia, żarcia było do diabła i trochę, no ale położyli na to łapę, a to trzeba było dać ludności, bo jakby dali ludności, to ktoś by…
Na Stawkach. I żeśmy tam wyszli na te magazyny, mówią: „Folksdojcze niech się zgłoszą”. Rany boskie, nie widziałem jeszcze tyle folksdojczy. I zgłosili się, i kobiety, i mężczyźni, zgłosili się, dokumenty mieli, że są folksdojcze. Rany boskie, mówię, teraz, żeby cię poznali, tylko mogą wskazać, ten, ten, tego widziałem, tego widziałem, no i koniec by był, nie? Ale jakoś tak żeśmy przeszli. Później nas do Cytadeli doprowadzili, i później ulicą z powrotem do Dzikiej, no i były „goliaty” na Dzikiej unieszkodliwione. To takie małe czołgi, które były za pomocą kabla prowadzone, i okropne wybuchy, w bramy jak go wprowadzili i go uruchomili, wysadzili, to chałupa poszła w diabły cała. Tam były dwa takie [zdarzenia], widziałem. Później Okopową nas prowadzili, to wszystko było te mury od cmentarza (bo to cmentarz był katolicki) i do Spokojnej, i później był cmentarz żydowski. To były te mury porwane, no bo chłopaki tam robili sobie przejścia różne. Pilnowali nas tak cholernie, żeby nikt nie przeszedł, to i wtedy, jak już Okopową żeśmy szli, to do Wolskiej ulicy i patrzę na swój dom, i widziałem, fotel był na balkonie przewrócony, ale dom był jeszcze cały, choć już góra była spalona. Potem patrzę, „ukraińców” tyle na ulicy Wolskiej, i tam były takie małe zabudowania, bramy były takie łukowate, i oni tam kołdry po tego, ściany sobie powybijali, te ściany w bramach, tapczany powstawiali, tam spali. Pytali się, która godzina, ktoś pokazał, że miał zegarek, no to już było po zegarku. Nas zaprowadzili do kościoła Świętego Wojciecha i tylko noc żeśmy tam przenocowali. Już na drugi dzień żeśmy byli w pociągu, jechaliśmy do Mauthausen. Powstanie się dla mnie skończyło.
- W jakim to było momencie, czy to był jeszcze sierpień, czy wrzesień?
To już był wrzesień, 1 września chyba… Albo 31 sierpnia, albo 1 września, tak to było, bo ja jeszcze te daty… Wiem, że mnie 5 września zarejestrowali w Mauthausen, taki mam dokument nawet na to.
- Jak wyglądał sam transport?
Transport to było sześćdziesiąt osób w wagonie, i każdy dostał bochenek chleba, i na tym koniec, i jedziemy w nieznane. Już do samego Mauthausen nikt nic nie dostał. Jeszcze Czerwony Krzyż tam nam pomagał w jakiejś formie – pomidory, jakieś coś, dodawali kawę, jakieś lekarstwa, krople, kto był chory, a już od granicy, gdzie się kończyła Generalna Gubernia i Polska, to już na ten temat nic nie dostaliśmy. Tam niektórzy się bardzo dobrze orientowali, że jak się pojedzie w lewo, to się trafi do Oświęcimia, jak w prawo, to jedzie się dalej, ale gdzie – nie wiadomo dalej. To, co wspomniałem, ten „Jerychonka”, on był ranny też na Starym Mieście, to jego Kulesza jeszcze opisał, że on zginął, a on wcale nie zginał, ja z nim wódkę piłem jeszcze ładne parę lat po tym, i on dostał się do Sachsenhausen. Też siedział w Sachsenhausen, wywieźli go, bo on był ranny i zabrali go Niemcy, no ale akurat przetrzymał to wszystko i wrócił jeszcze. On był starszy od nas dużo, bo jak ja miałem siedemnaście czy osiemnaście lat, to on miał już około trzydziestki wtedy.
- Jak wyglądała sama rejestracja w obozie?
W obozie to było tak, zabierali wszystko nam do naga. Zostawili tylko buty i pasek, więcej nic. Wszyscy stali, każdy dostał koszulę. Tylko tam było tak, w południe był upał, że można dostać porażenia słonecznego (to górna Austria była), a wieczorem we wrześniu to był szron na dachach, barakach, było biało. Zgromadzili wszystkich na apel na placu i krzyczeli: „Na literę A!”. Wszyscy, kto się nazywał na literę A, podchodził do stołu, i więźniowie funkcyjni pisali. On podawał datę urodzenia, nazwisko, adres zamieszkania, i oni pisali kartki takie niedużego formatu. Jak wszystkich zarejestrowali… Jeszcze przedtem najpierw ubrania. Ale już tak, jak rozbierali nas, płaszcze rzucać na tę stronę, marynarki na tę, spodnie na tę i tak dalej, żeby wszystko było posortowane.
- Wszystko musiało być posegregowane, tak?
Tak. Tak że oni nie mieli z tym kłopotu. Później stanęły takie dwa stoły, esesmani za tymi stołami, i żeby oddawać do depozytu zegarki, pierścionki, kto ma, obrączki, jakieś złoto, cenne, wartościowe przedmioty. Oni w koperty takie od listów, ktoś przyszedł, to on… Już nie pamiętam, czy pisał coś na tej kopercie, czy nie pisał, i w te koperty, i kładł na bok, na stół. Tak w kolejności, jak później żeśmy przechodzili, co rozkazali, to oni zbierali to i do worka wrzucali. Ja mówię: „To już teraz na pewno wiadomo, czyje to jest – ich”. Tam nikt nie dojdzie, że to jest tego czy tamtego. Jak już żeśmy wyszli nago, to do mykwy, do
Waschraumu. Patrzę, cholera, żeby ten, jak to się tak tego – patrzę na te prysznice, czy tam gaz nie będzie leciał z tego, no bo tak trochę każdy miał takie jakieś [obawy].
Wracając do tego Mariana jeszcze, jeszcze jak żeśmy chodzili razem, to mówi, idziemy, jak była zima, to on mi powiedział, mówi: „Wiesz, co? Ty, jak wychodzimy gdzieś na miasto, to ubierz lepsze buty i cieplej się ubierz, bo jakbyś trafił do obozu, to oddają tylko buty i pasek”. Skąd on to wiedział? Ale wiedział, i to rzeczywiście była prawda, mi się to przypomniało, że buty i pasek zostawiają.
Później jak nas tam [umyli], to dali koszulę, no i na barak. To już było ciemno, jak nas wyprowadzili na barak. Ustawiali nas, każdy usiadł i między nogi następny, między nogi tego następnego znów następny, i tak ustawiali. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi, ale mówię: „Do cholery, jak oni to tyle ludzi napakują?” – i tak napakowali, cały barak. Godzina [wczesna], jeszcze było ciemno, to taki pomocnik blokowego, nahaję taką miał, zaczął nas lać, i wyrzucił nas na dwór. Robiliśmy takie grupy, żeśmy się skupili wokół siebie, żeby nie tracić ciepła, to on znów wpadał z nahają, nas rozpędzał. Tak było chyba parę dni, my w samych tych koszulach żeśmy chodzili, w końcu oddali nasze ubranie i żeśmy szli do kamieniołomów nosić kamienie. Tam były schody, 186 stopni w dół żeśmy wchodzili po ten kamień, kamień żeśmy nosili, i tak dziewięć razy dziennie trzeba było nosić te kamienie na górę. Tam robili z tych kamieni… to był granit różnego kształtu, bo to wysadzane były dynamitem, i oni budowali, zalewali cementem, robili takie podkłady, a tak to była breja, błoto, glina i tak dalej. Tam siedziałem do dziewiętnastego.
Jedzenie, to oni dawali tak: na śniadanie była kawa czarna, jedna miska na dziesięciu, każdy z tej miski upił trochę, a po tym był obiad, każdy dostawał miskę jakiejś brukwi, to była taka zupa, a na wieczór to była ćwiartka chleba i albo kawałek margaryny, albo kawałek kiełbasy. Jeden dostał to, drugi to, a oni dostawali cały bochenek chleba co dzień, tak kalkulowali, całą kiełbasę i całą kostkę margaryny, kalifaktorzy, brukowi, ci co [pilnowali]… I oni mogli żyć. Nieprawdą jest, że kto długo siedział, to był dłużej, wycierpiał tam czy coś, było gorzej. Guzik – ten, co długo siedział, to on nie jadł tej miski zupy, na misce zupy by… A były takie czasy, że wytłoki z buraków cukrowych nam dawali.
Dziewiętnastego września wyjechałem w transport pod Wiedeń, piętnaście kilometrów od Wiednia była fabryka Steyr-Daimler-Puch i tam pracowałem w fabryce zbrojeniowej do 2 kwietnia. Drugiego kwietnia z tego obozu wyszło nas około trzech tysięcy ludzi, więźniów. Prowadzili nas esesmani na piechotę z powrotem do Mauthausen. Tego żeśmy nie wiedzieli oczywiście, ale doszliśmy do Mauthausen, to po drodze rozstrzelali tysiąc ludzi. Byłem na procesie w Duisburgu, nikt tego nie kwestionował. To my żeśmy się dowiedzieli od
Schreiberów, jak robili bilans pod samym Mauthausen. Piątego maja wyzwolili nas, 3 Armia Pattona wyzwoliła nas i wtedy to już był koniec naszej gehenny. Ale dużo było chorych, tak że ja byłem też chory, leżałem długo w szpitalu, wyszedłem stamtąd z gruźlicą płuc, a do domu wróciłem 20 lipca 1946 roku.
- Jak pan zapamiętał armię generała Pattona?
Amerykanie. To było, nie wiem, wszyscy zaczęli się całować, bo widzieli, że to już koniec tej gehenny, koniec tego dramatu naszego. To było nie do opisania. Tylko z tym, że masę było… Przecież pod murem to wyżej jak to mieszkanie trupów leżało, których krematorium nie nadążyło palić. Nie było duże krematorium, ale palili dzień i noc, a smród był niesamowity od tego. Ale później, jak człowiek już tak się [przyzwyczaił], to wstąpiłem tam do kompanii wartowniczej. Już ledwo chodziłem na nogach, to mówi: „Zapisują do armii francuskiej”. Przyszedłem, mówię: „No to zapisz mnie tam do tej armii francuskiej”. On się spojrzał na mnie, jakbym chciał bilet na księżyc. Mówi: „Dobra”. Nic mi nie powiedział, zapisał mnie, no i wywieźli mnie do Regensburga, do szpitala, tam poleżałem, no i trochę tak… To, co dawali Amerykanie do jedzenia, też nie dla wszystkich to było dobre, bo człowiek głodny jak się najadł grochówki, to mógł wybuchnąć całkowicie, no i to dużo ludzi zabrało się, do Pana Boga poszli z powodu tego jedzenia. Amerykanie nie mieli chleba takiego jak nasz, a nam potrzeba było chleba, a nie tłustej zupy, a to była zupa na mięsie, grochówka, to była nie bardzo. Zjadłem to raz, a później już nie jadłem, bo to już mnie odrzucało. W szpitalu była kasza, jak mnie zaczęli tą kaszą karmić, to powiedziałem: „Nigdy w życiu kaszy do gęby nie wezmę” – bo już człowiek miał tego dosyć, ale to mnie trochę postawiło na nogi. Później pomału, pomału, no i tak człowiek [doszedł do siebie]. A przyszedłem tu [do Polski], to znów było nie tak. Pracy nie mogłem dostać.
- Czy przez to właśnie, że uczestniczył pan w Powstaniu?
Tak, tam było, ktoś mnie kopnął tam troszkę, i jak mnie wezwali do tych „panów smutnych” na rozmowę, a to było na Koszykowej, no to pytali się, co ja tam robiłem? Mówiłem wszystko, omijałem to, co niewygodne by było, co oni sobie nie życzą. Ale mi powiedzieli, że: „My wszystko wiemy”. – „To jak wiecie, to po cholerę mnie się pytacie, po co?” Mówię: „Szukam pracy, chcę…”. – „To moglibyście u nas pracować, tylko musicie szczerze mówić”. Mówię: „Nie, ja się nie nadaję do tego, bo jakbym ja miał kogoś aresztować, to jakby mi zaczął płakać, to bym go puścił”. – „Tak to nie można”. Mówię: „Jak nie można, no to ja się nie nadaję do tego”. Ale później dostałem, poszedłem do tego… Nie było ZBoWiD-u, tylko był Związek Uczestników Walki Zbrojnej i to się mieściło w alei Stalina, to są Aleje Ujazdowskie, i tam był dyrektor, a nie prezes, nic takiego nie było, tylko był dyrektor. To był Sęk-Małecki, pułkownik, który był z AL-u, który walczył w Śródmieściu. On mnie się pytał o tym, o tamtym, gdzie ja byłem, co robiłem, to ja mu tam walnąłem jakieś tam trochę nie takie, tylko, ano byłem, ranny byłem, pomagałem trochę, jak mi kazali, to robiłem. To mówi: „To ja ci dam takie rekomendacje i pójdziesz tam”. Dał mi list zaklejony. Zamiast iść do domu, odkleić to, przeczytać, co on napisał, to ja głupi poleciałem od razu. Na Mokotowskiej były ZOM-y jakieś czy coś, Zakład Odbudowy Stolicy czy ZOS, coś takiego było… Do jakiegoś inżyniera, dyrektora, dałem mu tę kartkę, ten list, on mówi: „Dobra, dobra, siadajcie, będzie sprawa załatwiona na pewno”. Miał konferencję jakąś, z godzinę chyba siedziałem. Dał mi drugi list: „Pójdziecie – mówi – w Aleje Niepodległości i tam do kierownika kadr się zgłosicie”. Zgłosiłem się, że szukam takiego i takiego: „A co wy jesteście?”. Mówię: „Człowiek jestem. Jestem z zawodu stolarz modelarz, no i chciałem jakąś pracę”. – „To pracy nie ma? Jest praca”. Mówię: „To właśnie bym chciał poprosić”. On tak przeczytał to, przeczytał, tak biurko jak pani siedzi, stał tyłem do mnie jakieś… „To zwróćcie się do kierownika, to on wam da”. On wszystko słyszał przecież. Mówię: „To zwracam się panie kierowniku do pana”. – „Tak, a co wy chcecie?” Mówię: „Chyba pan słyszał, że szukam pracy”. – „Do Wałbrzycha pojedziecie?” Mówię: „Nie, ja chcę w Warszawie pracę. Tu mieszkam i tu chcę, w Warszawie”. – „To do Łodzi mogę wam dać”. Mówię: „Nie, do Łodzi też nie. Za daleko z domu mam do Łodzi, bym musiał jeździć”. – „To innej pracy nie mam”. Mówię: „To dziękuję, do widzenia” – i poszedłem, na tym się skończyło.
Najpierw pracowałem trochę prywatnie, później zaczepiłem się, zacząłem pracować na Sieleckiej, to były Warszawsko-Łódzkie Zakłady Przemysłu Drzewnego. Na tej robocie się nie znałem, bo to była budowlanka, to mi nie bardzo… Trochę tam mnie poduczyli, ale mówię: „To nie moja branża jest, to chciałbym co innego”. Ale że za dużo żem gadał, bo lubiłem dużo gadać, wyśmiewać się, to sekretarz partii mówi: „On to chyba słucha »Wolnej Europy«”. Mówię: „Dlaczego pan tak wnioskuje?”. – „Do mnie mówi się towarzysz, nie pan”. Mówię: „Nie wiem, bo ja nie chcę nikomu ubliżać”. – „Nie bądźcie tacy mądrzy”. Kazali nam sobotę odrabiać, a ja się wyraziłem do takiego jednego starszego pana (też pracownikiem był, żeśmy na jednej hali pracowali): „Panie Marcinkiewicz, tych takich nie takich, to będziemy na latarniach wieszać, co nam każą soboty odrabiać”. Tak skrzywił się, a jeden tak słuchał: „Ty za dużo nie gadaj”. Tak wytrwało to od tego czasu…
- Słuchał pan wtedy naprawdę Radia „Wolna Europa”?
Jakże nie?
- Zgadzał się pan z tym, co pan tam słyszał, uważał to pan po prostu za potrzebne?
Ale ja przyjechałem stamtąd, z Zachodu. Tam mi inaczej mówili, a tu było inaczej. Jak kolega przyszedł, to go znałem przed Powstaniem, i mówi: „Kupisz pistolet?” – miał za paskiem. Mówię: „Co się wygłupiasz, gdzie ty pracujesz?”. – „Nie, mam do sprzedania”. Mówię: „Co ty głupoty mi tu wciskasz?”. Później mówi: „Nie gadaj nikomu, ja w UB jestem”. To ja mówię: „To mów od razu, że tak jest”. Stało to się, ja wiem, może z dziesięć dni, mówi do mnie: „Pański, na świetlicę”. Mówię: „A po co? Przecież dzisiaj wypłaty nie ma”. – „No nie – mówi – wiesz, mają z tobą do pogadania”. Patrzę, a tam cały ten aktyw partyjny (ja nie byłem partyjny nigdy w życiu), personalny i sekretarz, i dwóch obcych ludzi było, prawdopodobnie ubowcy, a tego sekretarza syn był w UB, i on prawdopodobnie nadał temu synowi, a ten syn przyprowadził, przysłał tu, żeby sam nie był, bo ja go znałem, on tam odwiedzał czasem nas na hali, to on na pewno posłał tych, i tak to było. Zaczęła się rozmowa o tym, o tamtym, zaczęli mnie pytać, tam jeszcze był jeden, tylko jego to… Zarzut był taki, że on nie chciał czynu społecznego wykonywać, a ja znów o ten czyn społeczny miałem, bo ja też nie chciałem go wykonywać. Mówię: „Jak zapłacicie, to będę robił, a jak nie zapłacicie, to dlaczego mam robić?”. Później im chodziło o tych skurczybyków, co ich na latarni miałem wieszać. Tamtego puścili: „Wy jeszcze zostaniecie”. Ten sekretarz to był taki, że do trzech zliczyć nie potrafił, ale miał stanowisko sekretarza, mówi: „Co wy żeście na hali powiedzieli?”. Mówię: „Nie wiem co, dużo rzeczy mówiłem”. – „To ja słyszałem, bo też tam pracuję. Ale mówiliście o tym, taką szczególną rzecz żeście powiedzieli, i mówcie, co żeście powiedzieli, i proście o przebaczenie, bo będzie z wami źle”. Mówię: „Nie uważam, żeby… Nic takiego nie powiedziałem, żebym prosił o jakieś przebaczenie” – i uparcie twierdzę, że nie, a ci dwaj, co byli nieznani dla mnie, nic się nie odzywali, cisza była, oni tylko słuchali. Mówi: „To ja mam powiedzieć?”. Mówię: „To mówcie. Jak chcecie, to mówcie, ale ja nie wiem, o co wam chodzi, bo ja sobie nic [nie przypominam]”. Jak Boga kocham, zapomniałem, co mówiłem. Nie pamiętałem wtedy, parę dni upłynęło. Ale jak on mi powiedział, słowo w słowo, co ja powiedziałem, to mówię: „To jest nieprawda”. I sobie skojarzyłem, że oni przyszli tu mnie zamknąć. Mówię: „Nie, to jest nieprawda”. – „Mam przyprowadzić świadka?” – „Proszę bardzo, przyprowadźcie, to od razu mu w pysk napluję, że kłamie”. On mówi, powiedziałem tak i tak, no to jak powiedziałem, to przyprowadź świadka, no i on mówi: „Dobra”. Później oni tam coś się naradzili, i mówi: „Wrócimy do tej sprawy kiedy indziej” – i rozwalili to zebranie całe. Jak ja wychodzę z tej [świetlicy] (już wiedziałem, o co chodzi, bo już skojarzyłem to wszystko), to ten co mnie sypnął, po tym do mnie dochodzi, mówi: „Co oni od ciebie chcieli?”. Mówię: „Eee, takie głupoty”. Jeden mój przyjaciel (starszy był ode mnie) skojarzył coś, mówi: „Waldek, to chodź, pójdziemy na kielicha”. Mówię: „Dobra, pójdziemy”. Usiadł przy mnie, poszliśmy na trawę, ciepło było, mówi: „Waldek, ja bym z nimi nie poszedł”. Mówię: „Zygmunt, oni na to czekają, żebym ja… Będą mnie obserwować, czy ja z nim się… czy on mówi prawdę, czy nieprawdę. Jak ja go kopnę w kostkę i powiem tam czy coś, będzie jakiś konflikt, no to będzie wiadomo, że on mówił prawdę, a tak, to ja jak gdyby nigdy nic, kolega, nic o tym nie wiem, że on kłamie, no po prostu ze złości coś tam powiedział i dobra”. Tylko mnie zwolnili z pracy dyscyplinarnie i później musiałem tak jakoś lawirować.
Poszedłem do spółdzielni, to tu, to tam pracowałem, a później jakoś tak pracowałem u Kasprzaka – długi czas, dwadzieścia lat pracowałem, byłem modelarzem, dobrze mi się nawet powodziło, dobrze pracowałem, a miałem konflikt z moim pryncypałem, z szefem. Zachorowałem w 1970 roku, wylądowałem w szpitalu, i tak później trochę już tak było, to w spółdzielni pracowałem dziesięć lat, byłem kierownikiem na takim chronionym wydziale, tam inwalidów dużo pracowało.
- W związku z tym, co pan musiał przejść z racji tego, że uczestniczył pan w Powstaniu, jakie ma pan refleksje na jego temat? Uważa pan, że ono było potrzebne czy może nie?
Zginęło ludzi dużo, ale ja nigdy nie przeklinałem Powstania, tak jak inni robili. Tylko ludzie przestali sobie wierzyć przez… Po Powstaniu nastały rządy komunistyczne i dużo ludzi, tak jak czytam te książki, to przecież do diabła, tylu ludzi, co poszło z tych wysokich półek do aparatu przemocy i tam mordowali własnych kolegów albo wydawali ich na rzeź. I to mi się wszystko nie podobało, i była nas taka grupa, że my żeśmy opluwali ich, nie powinni tak robić. Gdyby oni, komuna, potraktowała Armię Krajową tak po ludzku, to na pewno by tego nie było. Ludzie by… Ale to może by odpuścili to, że to Powstanie było niepotrzebne i tak dalej, tak, jak to niektórzy mówią. Ale po tych wszystkich zawieruchach, co oni robili, od Gomułki do Gierka i tak dalej, to dla mnie to było to, że to była swołocz, i dalej jest swołocz i dalej, w dalszym ciągu ten rząd, co rządzi, też jestem przeciwnikiem ich. To nie jest to, co powinno być. Wychodzę z tego założenia, że uczciwość powinna być na pierwszym miejscu, a tu żadnej uczciwości nie ma. Widać grandę od początku do końca. Mój ojciec pracował w sztabie generalnym, tam nie było, żeby… Kapral, który był wojskowym, miał dryl i honor. Tu dzisiaj honor to jest, nie wiem, to jest jakaś zapomniana rzecz, że coś takiego istnieje, że ktoś może z honoru strzelić sobie w łeb, a to było tyle potknięć ich, że przed wojną by sobie strzelili w łeb. Dzisiaj nie. Nie wiem, to nie jest w porządku. Patrząc na ten przedwojenny czas, pan generał Żymierski przed wojną pojechał do Francji, zrobił przekręt z maskami gazowymi. To tam nie patrzyli, że generał, że to nasz kolega, zdegradowany do stopnia szeregowca i wsadzony do więzienia, na Dzikiej siedział jako szeregowiec. Nie patrzyli, że generał – zrobił źle, ma za to ponieść karę. To mu wyznaczył sąd, a nie jakiś kolega, co był na niego zły. Dzisiaj tyle przekrętów, co było, afera gruntowa, to taka, to siaka.
- Czy chciałby pan jeszcze powiedzieć coś, co nie zostało dopowiedziane na temat Powstania?
Nie wiem. Są ludzie, którzy kłamali. […] Uważam, że Powstanie należało się i ten odwet powinien być taki, jaki był, tylko przeszkodzili nam „towarzysze” zza Wisły. Mogli dać Amerykanom czy Anglikom, żeby lądowali na ich ziemi, bo z Włoch przelecieć w tę i z powrotem, to była naprawdę dla pilotów gehenna, bo wiele tych maszyn nie wróciło, a poświęcali się na to. Oni tak samo są honorowani Krzyżem Armii Krajowej i uważają, że oni jechali z pomocą, ale straty były ogromne, to, co my wiemy, to były straty ogromne. Miałem takie spotkanie kiedyś, jak Antoni Zagórski czy coś, on był kapitanem superfortecy B-52, latał nad Warszawą, 15 sierpnia był nad Warszawą. Nie mógł dostać, bo się paliło, to zrzucił ten zrzut na Kampinos, i opowiadał swoje sprawy, o których my żeśmy nie wiedzieli. Ale chwała im była za to. Każdy zrzut to była dla nas wielka pomoc.
Warszawa, 14 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Domżalska