Stanisław Miernowski „Jastrząb”
Stanisław Miernowski, urodzony w 1931 roku, pseudonim „Jastrząb”.
- Jak pan pamięta wybuch II wojny światowej?
Mieszkałem wtedy na Grochowie, na ulicy Chłopickiego, to jest w pobliżu szpitala, Szaserów obecnie. Okres tuż przed wybuchem wojny pamiętam, byłem dzieckiem. Bardzo mi się podobało, jak były kopane rowy przeciwlotnicze, bo był to doskonały sposób na zabawę. Rowy były głębokie, pełne piasku. A sam wybuch wojny… Pierwsze dni właściwie, ponieważ to były peryferie Warszawy, specjalnie nie utkwiły mi w pamięci. Pamiętam taki dzień, że [fruwały] w powietrzu spalone albo nadpalone papiery. Okazało się, że to były palone przez ministerstwo różne dokumenty – było tego pełno w powietrzu. Potem nastąpiły dosyć szybko działania w postaci bombardowań, z tym że bombardowania były skoncentrowane bardziej na centralnych [obszarach Warszawy], na Śródmieściu. Z dalszej kampanii pamiętam ostrzał artyleryjski, który dotyczył już również tej dzielnicy. Nawet na [naszą] kamienicę spadł jeden pocisk. W pamięci utkwiło mi – [jak] pierwszy raz zobaczyłem żołnierza niemieckiego. To był dzień pochmurny, [Niemcy] przesuwali się w pelerynach przez ulicę. Z tym że, jak już było oblężenie Warszawy, to ta część dzielnicy była już zajęta przez Niemców, a linia walk była bliżej – powiedzmy, jak aleja Waszyngtona
vel [i] obecna ulica Grenadierów. Tak że mniej więcej tak to wyglądało.
Pamiętam potem, już po upadku Warszawy, po zajęciu Warszawy, rzeszę ludzi przesuwających się, uciekinierów – w jedną, w drugą stronę. Ulica Grochowska, [była] przelotową ulicą. Pamiętam też fragment, dosyć śmieszny może – moja mama znała niemiecki – ponieważ przyszedł jakiś oficer i coś chciał, mama jako znająca osoba niemiecki z nim rozmawiała. Mama mówiła, dlaczego oni tak zrobili? On mówił, że musieli tak zrobić. Dał czekoladę, kawałek czekolady mnie, który [tej rozmowie się przysłuchiwałem]. Trzymałem czekoladę, potem, jak poszedł, heroicznie [ją] wyrzuciłem.
- Do jakiej szkoły pan chodził? Miał pan wtedy siedem lat.
Tak, do drugiej klasy. […] Pod koniec listopada moja mama przeprowadziła się na Bielany i tam zacząłem chodzić do szkoły powszechnej. Z tym że ta szkoła się otworzyła z dosyć znacznym opóźnieniem. W tym roku był totalny bałagan, ale jakoś to się [unormowało]. Bardzo krótko byliśmy w gmachu [szkoły] na ulicy Zuga – na Bielanach, w pobliżu obecnego AWF-u. [Pewnego dnia, gdy] była lekcja matematyki (pani matematyczka znała bardzo dobrze niemiecki), przyszedł jakiś oficer niemiecki i z nią rozmawiał po niemiecku. Myśmy nie słyszeli, nie rozumieli. Ale potem nam powiedziała, że nas z tej szkoły wyrzucają. Rzeczywiście, ze szkoły nas wszystkich wyrzucili. Szkoła przeniosła się do kilku willi na terenie Bielan. Jak myśmy mieścili się, to nie wiem, bo to były wille normalne z większymi czy mniejszymi pokojami. Ale w tych warunkach w końcu skończyłem szkołę powszechną w 1944 roku.
- Czyli historia się dość mocno wpisała w pana życie, bo pierwsze klasy to wybuch wojny, a koniec szkoły to wybuch Powstania.
Tak. A jeszcze przed Powstaniem zapisałem się do gimnazjum Poniatowskiego, które było [w różnych punktach było prowadzone nielegalnie]. Gimnazjum jako takie też było niezlokalizowane w jednym gmachu, ale sekretariat gimnazjum znajdował się na placu Inwalidów 5, to [był] dawny hotel „Oficerski”. Tam, w półsuterenie, siedziała sekretarka i sprawowała, że tak powiem, [swoją] funkcję. Przed samym Powstaniem zapisałem się do tego gimnazjum, liceum Józefa Poniatowskiego, do którego zresztą zacząłem uczęszczać w 1945 roku.
- Czyli wrócił pan do tego gimnazjum po zakończeniu wojny?
Po zakończeniu wojny, tak.
- Wspomniał pan, że mieszkał początkowo na Grochowie, potem na Bielanach. Jak liczna była pana rodzina?
Mój ojciec umarł w 1938 roku z [powodu] choroby nowotworowej. Jeszcze była mama i mój starszy brat, Józef, nazywany „Ziukiem” – zresztą taki pseudonim później przybrał. No i ja. Było nas troje.
- Obaj panowie braliście udział w Powstaniu?
Tak, tak. Właśnie mój brat był w grupie Bojowe Szkoły, przedział szesnaście – osiemnaście lat. On był na Żoliborzu, stworzyli tam oddział harcerski [pluton] 227 i walczyli na Krasińskiego 20. Moja mama zresztą też brała udział w Powstaniu, była sanitariuszką na Bielanach.
- Cała rodzina praktycznie?
Tak.
- Jak sobie radziliście w okresie okupacji, w sytuacji kiedy została tylko mama?
Było dosyć ciężko, bo moja mama pracowała w RGO, to była organizacja pomocy dla więźniów i dla ludzi, którzy mają w ogóle problemy natury materialnej. Zarabiała tam coś niecoś. Jedzenie było bardzo marne – przydział kartkowego chleba, który był fatalny, jakiś bardzo gliniasty; marmolada, zupki cienkie. W każdym razie był to okres bardzo trudny oczywiście.
- W okresie Powstania miał pan trzynaście lat. W którym momencie zdecydował się pan i w jaki sposób trafił pan do konspiracji? Szkoła, brat, koledzy?
[…] W 1942 roku koledzy mnie zaproponowali przystąpienie do harcerstwa. Właściwie jaka była struktura harcerstwa, to myśmy dokładnie nie wiedzieli. […] W każdym razie po prostu zaproponowali mnie przynależenie do harcerstwa i myśmy w ramach harcerstwa mieli zbiórki, mieliśmy nawet biwaki, ale jednodniowe. Jeździliśmy oczywiście na luźnych grupach. W biwakach zdobywaliśmy jednocześnie sprawności harcerskie, orientowanie w terenie, łączność – tego rodzaju sprawności. Nawet był taki okres, że zapoznano nas z budową pistoletu – nie wiem, jakiś nagant stary, coś takiego. Tutaj, jeżeli chodzi o Bielany, to obecnie są zabudowane oczywiście, ale kiedyś między Bielanami a Powązkami były tak zwane Szwedzkie Góry. Po prostu to były niezabudowane tereny, dosyć pagórkowate i tam nawet raz czy dwa mieliśmy możliwości próbowania [strzelania] do celu i tak dalej. Co jeszcze myśmy tam [robili]? Pamiętam, na przykład, przyrzeczenie, bo to tak się nazywało…
- W 1942 roku, jak pan wstąpił do harcerstwa, miał pan jedenaście lat. Czy miał pan świadomość, że harcerstwo to coś więcej niż harcerstwo?
Mówiąc tak szczerze, to trochę to była zabawa, powiedziałbym. Bo trochę podszyte było przygodą, prawda? Tak jak to mentalność w tym wieku. Wtedy na zbiórkach były różne szaleństwa młodzieńcze, jakieś podchody, nie podchody. Kierowali nami starsi drużynowi, to byli już właśnie chłopcy szesnastoletni, osiemnastoletni, którzy nas, powiedzmy, trochę przygotowywali do służby pomocniczo-łącznościowej. A przy tym jeszcze mieliśmy czasem takie zadania, na przykład zawiadomienie ludzi, że ich będą wysyłać na roboty [do Niemiec]. Dostawaliśmy więc adresy i szliśmy do tych ludzi. Nieraz było tak, że już ich nie było, wyjechali – tak się zdarzało. Poza tym był tak zwany mały sabotaż, to znaczy mieliśmy nieduże naklejki, na przykład „Polska Walcząca”, i myśmy naklejali na słupach czy na murach. To były więc tego rodzaju działania. Był jeszcze okres taki, że brano widocznie pod uwagę, [tak myślę] teraz retrospektywnie, możliwości przeprawy na Pragę. Były więc takie ćwiczenia, żeby się przeprawiać na Pragę przez Wisłę i kempingi – obecnie kempingi, a wtedy były obozy – na łachach… Wisła miała wtedy dużo łach, teraz jakoś ich nie widać. Myśmy przeprawiali się jakimiś kajakami w bardzo złym stanie technicznym, które były dziurawe, ledwieśmy dopływali, na przykład, do połowy tych łach. Byli również starsi harcerze, którzy się, powiedzmy, w tym specjalizowali. Tak mniej więcej wyglądało nasze działanie. A przyrzeczenie tak zwane, przysięga – pamiętam właśnie ten okres, moment – bo to było zrobione ognisko sztucznie, to znaczy włożone drewno, w środku była żarówka obciągnięta czerwonym [materiałem], żeby imitowało to ogień. Była zbiórka, baczność i słowa przysięgi.
Nie, nie pamiętam. W każdym razie wiem, że zasada była taka, że harcerz nie pali, nie pije.
- Nic się zasadniczo nie zmieniło.
Nie zmieniło się, tak. Tam [było], że służy ojczyźnie… W treści tak, ale w szczegółach, jeżeli chodzi o samą [przysięgę, to nie pamiętam].
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania i czy spodziewał się pan, że coś takiego będzie miało miejsce w Warszawie?
Tak. Teraz wiem, że [schemat organizacyjny naszego hufca], to był rój Cytadela i kampania wrześniowa. Tego podziału myśmy [w czasie okupacji] nie znali, to jest dopiero [znane obecnie] na podstawie literatury. Byłem w zastępie, który był przydzielony do podharcmistrza, który miał pod sobą kilka drużyn. Już 30 lipca nas zmobilizowano [jako] przyboczny zastęp, i na Żoliborzu, na ulicy Czarneckiego [w] szkole, był zlokalizowany punkt dowodzenia [i] łączności. Tam się zgłaszałem, otrzymywałem jakieś polecenie, które miałem przekazać do innego punktu. Na przykład trzydziestego zanosiłem jakieś meldunki do Śródmieścia, potem wróciłem, była już godzina piąta chyba, a godzina policyjna była do ósmej. Ale jeszcze kazano mnie zawieźć rower na plac Narutowicza, na Barską, więc rowerem gnałem, żeby zdążyć. Co prawda były tam patrole żandarmerii, która często legitymowała, mnie jakoś udało się tego uniknąć. Zataskałem rower z meldunkiem na któreś piętro, ledwo dysząc, i zdążyłem wrócić przed godziną policyjną na Bielany, gdzie jeszcze musiałem się zameldować u drużynowego – [wróciłem] częściowo na piechotę, częściowo jeszcze tramwajem. Byłem w domu o dziesiątej i dostałem trochę reprymendę, bo to już było po godzinie [policyjnej].
A 31 lipca też [wykonywałem te same] zadania. Ze szkoły na Czarneckiego dostałem polecenie przekazania meldunku do głównej kwatery „Szarych Szeregów” na Brackiej. Pojechałem więc na Bracką, tam był szef, który miał pseudonim „Kuropatwa”, i przekazałem meldunek, [i] otrzymałem drugi meldunek, który miałem przekazać na Czarneckiego. Wtedy tramwaj chodził przez Krakowskie Przedmieście, Miodową, Bonifraterską i wiaduktem żoliborskim, dalej na [Żoliborz i Bielny]. Ponieważ tramwaje [już nie jeździły], więc większą część drogi przeszedłem na piechotę. Wreszcie gdzieś na Miodowej wsiadłem w tramwaj i zjeżdżając z wiaduktu [przy ulicy Zajączka], tramwaj się zatrzymał. Była ostra strzelanina, tramwaj się zatrzymał, wszyscy wysiedli. Wszedłem do bramy na rogu Zajączka [i] Mickiewicza, u podstawy wiaduktu, no i nie wiem, co dalej robić. Nie mogłem się [dostać na ulicę Czarnieckiego do punktu dowodzenia]. Przez plac Inwalidów nie można było przejść, bo był ostrzał od Cytadeli. Ponieważ nie mogłem się dostać, postanowiłem przeczekać strzelaninę. Jeszcze nie wiedziałem, że to będzie Powstanie. Miałem znajomych na Starym Mieście, na ulicy Rybaki. Przez [ulicę] Krasińskiego [pod wiaduktem kolejowym szedłem na stanowisko]. Stały tam posterunki [niemieckie], ale pozwalali przejść koło nich [i] przeszedłem na Rybaki 2. Rybaki 2 to jest budynek, tak zwana dawna Prochownia. To jest historyczny budynek o bardzo grubych murach – kiedyś był tam most, za czasów średniowiecznych, z [ulicy] Mostowej. [Budynek po wojnie został odbudowany]. Jest tam [obecnie] teatr „Prochownia” – odbudowano główny budynek, bo tam była i oficyna, [która nie została odbudowana]. Na Rybakach 2 przyszedłem do znajomych, przenocowałem, myśląc, że może to się jakoś przetrze, ale oczywiście Powstanie się rozwinęło. Były walki.
Następnego dnia pojawili się Powstańcy z opaskami i obsadzili ten budynek. No i zaczęła się wtedy budowa barykad. Włączyłem się w [budowę] barykady, to była barykada przy budynku, od strony Wisły zamykająca ulicę Mostową, róg Rybaki i Mostowa. [Barykadę i budynek obsadził oddział AK]. Pamiętam, że dowódca to był porucznik „Nałęcz”. […] Mieli opaski [z literami] „WP”. […] [Pamiętam, że] były różne odłamy oddziałów akowskich. Oni to więc obsadzili, plątałem się przy nich, pomagałem budować barykadę. Potem umacnialiśmy ją od zewnątrz. Przy umacnianiu zginął jeden [Powstaniec], bo Niemcy od czasu do czasu ostrzeliwali to, więc jak strzelali, to człowiek się chował, jak przestali strzelać, to znowu barykadę [się] umacniało. Zresztą barykada bardzo się przydała [w dalszych walkach]. Potem jeszcze budowaliśmy rów przed barykadą. Właściwie na Rybakach 2 przy tym oddziale się plątałem. Stosunkowo szybko, Niemcy przystąpili do ofensywy [i] cały czas to była pierwsza linia. [W] pierwszym [tygodniu] widzieliśmy palącą się Wolę i ludzi, którym udało się wydostać i przechodzili na Stare Miasto. Pamiętam, przyszedł tam między innymi jeden z mieszkańców tego domu, [syn] doktora Bachurzewskiego. Jego syn był w oddziale „Zośki” i wpadł na chwilę. Pamiętam go w bojowym ubraniu, bo oni na Stawkach zdobyli magazyny niemieckie i mieli „panterki” niemieckie – bardzo to bojowo wyglądało. Potem nasiliły się ataki ze strony Niemców na Rybaki 2. […] Najpierw [Niemcy] spalili [garbarnię znajdująca się] przed [ulicą] Rybaki 2. Teraz tam jest teren właściwie zielony, częściowo jest system fontann, […]. Potem teren fabryki właściwie był niczyj. Z jednej strony Polacy wychodzili, z drugiej strony Niemcy i tam ścierali się ze sobą na terenie fabryki.
- Wspomniał pan, że zaczęła napływać ludność Woli. Pamięta pan jakieś relacje, wspomnienia tych ludzi?
Nie, nie. Oni chyba nic nie mówili specjalnie na ten temat, a w każdym razie nie słyszałem tego. Jak wspomniałem, oprócz zasadniczej budowli Rybaki 2, która miała [bardzo grube mury]. Oczywiście to były niemalże pancerne mury, wielometrowe, bo to była Prochownia – to była jeszcze oficyna, która w pewnym momencie zaczęła się palić. Bo Niemcy bombardowali również małymi, zapalającymi bombami fosforowymi, które nie wywoływały zniszczenia, ale powodowały pożary. Oficyna więc się zaczęła palić i był problem, bo ona przylegała jedną ścianą do głównego budynku. Zaczęliśmy to gasić intensywnie. Pamiętam, że ponieważ było niskie ciśnienie wody, więc trzeba się było właściwie wdrapać na dach, niemalże blisko tego ognia. Z kolei to powodowało, że co jakiś czas [trzeba było] się chować, bo Niemcy ostrzeliwali. Nikt sobie nie zdawał sprawy z tego, że jednak jest widoczny na taką odległość. [W czasie tej akcji] pożyczyłem hełm od jakiegoś żołnierza, bo spadały na nas gorące dachówki z tego palącego się dachu.
- Czy zetknął się pan bezpośrednio z Niemcami podczas walk na Starym Mieście?
Bezpośrednio, dopiero jak już upadło Powstanie. W momencie kiedy była kapitulacja.
- Do kiedy był pan na Starym Mieście?
Do końca, [to znaczy do zajęcia Starego Miasta przez Niemców]. Bo było tak, że ataki były bardzo nasilone i w pewnym momencie dowódca powiedział, że trzeba się ewakuować, bo prawdopodobnie nie utrzymają tego [posterunku]. Zastępca dowódcy został ranny w nogę, miał roztrzaskaną kość, więc chodzić nie mógł i go na noszach niesiono. Pomiędzy Rybaki 2 a domami, które były – Mostowa róg Rybaki 2, czyli po przeciwnej stronie ulicy – był pewien dystans i to trzeba było przebiec. Pamiętam, że w momencie kiedy wyszliśmy z bramy, z korytarza, nie było nic widać, to był jeden wielki szary [dym], w którym błyskały tylko albo strzały, albo odłamki. Było słychać okrzyki Niemców, którzy byli stosunkowo blisko, atakujący, ale ich nie widziałem. To było 13 sierpnia, to było pierwsze mocne uderzenie. Oczywiście chodzić po Mostowej nie można było, bo ona była pod stałym obstrzałem, ale w domach były przebite przejścia przez piwnice, tak że to się szło jakby równolegle. Wtedy przeszedłem na róg Kilińskiego i Długiej, tam były duże, olbrzymie kamienice. Teraz nie ma tych kamienic, jest szkoła. Zatrzymałem się na Kilińskiego, trochę tam pobyłem, a potem z powrotem wróciłem na Rybaki. Z tym że to są odległości stosunkowo niewielkie, ale przebyć to wydawało się dużym problemem, bo to wszystko skokami, pod murem i tak dalej. Czy też przez przejścia piwniczne, które były też wypełnione. Pamiętam na przykład, że jak z rogu Kilińskiego i Długiej dochodziło się do początku Mostowej i [dalej] po lewej stronie ciąg domów (oczywiście piwnicami), […]. Mniej więcej w połowie Mostowej jest taka uliczka – Stara się nazywa. Ona jest na tyłach kościoła Świętego Jacka. Przechodziło się więc przez kościół Świętego Jacka, na jego tyły, przeskakiwało się przez ulicę Starą i schodziło się do Rybaków. To znaczy przechodziło się przez wnętrze kościoła. Pamiętam ten kościół, który zresztą w tej chwili jest odrestaurowany, jak wzdłuż murów, wewnątrz dwóch ścian, leżeli pokotem ranni. Ranni [leżeli] dosłownie na całej długości kościoła. Mam taki obraz [do dziś przed oczami].
- Był pan w rejonie, gdzie wydarzyła się wielka tragedia, bo na Długiej Niemcy…
Tak. Na szczęście – dla mnie na szczęście – w tym okresie byłem znowu na Rybaki 2, bo gdybym tam był, to oczywiście bym [pobiegł do tego czołgu]. Bo to było takie entuzjastyczne [zbiegowisko] ludzi, raptem zdobyty czołg, prawda. A to była pułapka.
- Czyli praktycznie pan w tym uczestniczył?
Nie, nie uczestniczyłem, bo z powrotem wróciłem na Rybaki 2. Gdybym był tam, to prawdopodobnie byśmy nie rozmawiali. Bo to była niesamowita eksplozja. Ilość zabitych i rannych była olbrzymia, a poza tym taka siła wybuchu, że szczątki znajdowano na dachu, na balkonach i tak dalej. To była zupełnie niesamowita rzecz.
- To szczęście w nieszczęściu pan miał.
Tak. Mówię, w czepku się urodziłem, bo nawet żadnego zadrapania nie otrzymałem przy tak intensywnym [ogniu]. Na Rybakach 2 byłem niemalże do końca. Z tym że w końcowej fazie znowu się bardzo nasiliły ataki, przeniosłem się z powrotem na Długą. Było tam oczywiście intensywne bombardowanie. Pamiętam na przykład, że dosłownie następna klatka zawaliła się po jakimś uderzeniu bomby i widziałem, jak wychodzili ludzie, którzy ocaleli, cali szarzy od kurzu. Takie fragmenty pamiętam. Na przykład pamiętam [jak ludzie na podwórkach pomimo ostrzału coś gotowali na prowizorycznych kuchenkach].
- Jak sobie radziliście z wyżywieniem?
Na szczęście [dla mnie] spotkałem kolegę mojego brata (na Starym Mieście), który był w żandarmerii. I on mnie [dołączył] do żandarmerii. I [jadłem z] tego [żołnierskiego] kotła.
- Czyli znowu trochę żołnierskiego szczęścia?
Tak.
- Miał pan kontakt w tym okresie z bratem, z mamą?
Nie. Absolutnie z żadnym. Nie widziałem nic. Ani mama nie wiedziała o mnie, ani ja o mamie, ani o bracie. Kolega „Ziuka”, mojego brata, w żandarmerii mnie trochę podkarmiał. Takie pamiętam przypadki, [na przykład] na podwórku szła jakaś kobieta przede mną i raptem [krzyknęła]: „Ajjj…”. I zraniona została odłamkiem w rękę. Właściwie więc to była zupełna kwestia przypadku – raptem ona złapała się za rękę, krew się leje. Tak to wyglądało. Właśnie tam, na Długiej, już pomijając to, że był to okres olbrzymich bombardowań [też miałem dużo szczęścia]. Jeszcze przeżyłem moment trochę mocno stresujący na Rybaki 2, w momencie kiedy uderzyły na Rybaki tak zwane krowy, miotacze min. To był taki moment, że akurat znalazłem się w korytarzu – jak w domach staromiejskich, to była sień, korytarz, potem schody. Będąc na korytarzu, raptem błysk, huk i olbrzymi pęd powietrza. To niestety miotacze min miały jeszcze tą siłę rażenia – uderzenia gorąca i… Raptem [będąc] na korytarzu, gdzieś na początku, bliżej wyjścia – znalazłem się niemalże zupełnie z drugiej strony. Ale też mi się nic nie stało.
À propos Niemiec. Pierwszego Niemca… Aha, a jeszcze może jest jedna rzecz, ciekawostka. W pierwszych dniach Powstania, w pewnym momencie zawieszono flagi polskie, no i to oczywiście było wzruszające – po pięciu latach człowiek raptem widział flagi. Co prawda kazano je niedługo zdjąć, bo wskazywały [gdzie są Polacy]. Pamiętam, był jeden z oficerów, który miał przedwojenną czapkę oficerską, to też stwarzało taki [wzruszający] moment. Inny [wycinek wspomnień] to był taki, że jeszcze drugi oficer, który był w oddziale, był w pokoju i mył się. Stał tyłem do okna i mył się, czyli był pochylony nad miską z wodą. Pocisk uderzył pod oknem, pocisk czołgowy, i te odłamki wbiły mu się w pupę. Pamiętam jak dzisiaj, że on nie mógł inaczej leżeć, jak tylko na brzuchu. [Jego rany były nieraz przyczyną żartów].
- Śmieszne to może jest teraz, ale wtedy nie było.
Tak. To była rana, którą można było interpretować w różny sposób. Mało szlachetna, tak. Pamiętam również to, że pojawili się Żydzi, którzy nawet jeszcze byli ubrani [w pasiaki]. [Polacy] uwolnili ich z „Gęsiówki”, [obozu pracy w Warszawie]. Pojawili się mężczyźni, kilku mężczyzn właśnie, którzy też przyłączyli się [do oddziałów AK].
- Jak pan ten fragment pamięta?
Pojawili się w pasiakach, pamiętam, tak.
Brali udział. Potem gdzieś zniknęli, nie wiem, może się przebrali. Nie wiem, jakie ich losy dalsze były.
A jeżeli chodzi o końcówkę, to właśnie było 2 września, po kanonadzie cisza powstała, i właśnie w wejściu do podwórza dwie sylwetki Niemców ubranych w hełmy oczywiście, z pistoletami maszynowymi i krzyczących:
Raus! No i wyszliśmy. Ponieważ dużo w ogóle wiemy z literatury, [że] duża część się ewakuowała, ale [też] dużo mężczyzn biorących udział [w walkach] po prostu się zrobiło cywilami. Wyprowadzali więc tłum, kobiety, dzieci i mężczyzn, […]. To było na Długiej… […] Z Długiej poszliśmy wzdłuż murów do Podwala, Podwalem i tam jak idzie się Podwalem, to po lewej stronie są mury, po stronie prawej są domy obecnie – i tak to było wtedy też. Te domy się paliły, a po stronie lewej, właśnie od strony murów, stali Niemcy rozrzuceni i wyławiali mężczyzn. Jak się okazało później, ich rozstrzeliwali, bo tam są nawet tablice [pamiątkowe]. Byłem już dosyć wyrośniętym chłopakiem, więc mówili znajomi: „Ty się skul troszkę, bo jeszcze cię… Żebyś ty był raczej mniejszy”. Wyszliśmy potem koło Zamku Królewskiego i tam widziałem zwaloną Kolumnę Zygmunta, [i] króla Zygmunta wbitego w bruk. Natomiast przez miesiąc nie widziałem na dworze żadnej zielonej trawki. Na Krakowskim Przedmieściu więc jakieś pierwsze drzewko było dla mnie zdumieniem. Ale co było większym zdumieniem? Że na przykład kościół Wizytek – przechodziliśmy koło kościoła Wizytek – stał nietknięty. Tak jego wnętrze, jak i [mury] zewnętrzne – nie wiem, jakim cudem ocalały, to nie wiadomo, ale był zupełnie nietknięty, być może, nie wiem, [tam] był jakiś sztab niemiecki. Potem nas prowadzili Krakowskim Przedmieściem i w kierunku na Wolską, ulicą Wolską. Przechodząc przez Wolę, nie widziałem [tego] co się [tam] działo, nie było widoczne – to, co się tam odbyło. […] [Przypomniała mi się] jeszcze taka młodzieńcza bezmyślność albo beztroska. Miałem letni rodzaj marynarki z otwartymi kieszeniami i po drodze tłum posuwał się dosyć wolno, były przystanki, więc przysiadłem. W pewnej chwili włożyłem rękę do kieszeni, patrzę, a tam jest jeszcze opaska. Jakby mnie zobaczyli [Niemcy z opaską…]. Jak siedziałem, to opaskę delikatnie podłożyłem pod kamień. Taka młodzieńcza beztroska. Doszliśmy w ten sposób do Dworca Zachodniego. Stały tam pociągi podmiejskie, które jeszcze kursowały, i tymi pociągami zawieziono nas do Pruszkowa.
- W momencie kiedy ewakuował się pan ze Starego Miasta, wspominał pan, że przy przechodzeniu ulicą Długą było wyłapywanie przez Niemców mężczyzn, których podejrzewano o udział w Powstaniu.
Tak. Oni tak [oceniali z wyglądu].
- Czy pan był świadkiem egzekucji?
Nie, nie. Tylko to sobie, że tak powiem, uświadomiłem już potem.
- Na spacer ich nie proszą.
Tak, na spacer ich nie proszono. Tam są miejsca, gdzie to zaznaczono. Jeszcze wtedy nie było w ogóle tego, co pod koniec Powstania, że Powstańcy [uznani byli] jako jeńcy wojenni.
- Pan znalazł się w Pruszkowie?
Tak. Znalazłem się w Pruszkowie. To olbrzymi teren zakładów naprawczych taboru kolejowego, duże, olbrzymie hale na terenie torów, prowadzących do hal. No i masa ludzi, masa ludzi. Właściwie w halach nie [było] nic, żadnych absolutnie [urządzeń] – beton po prostu. Jakieś deski znalazłem, na deskach się przespałem. Miałem kontakt ze znajomymi, u których się na początku zatrzymałem. Nawet pamiętam, że ta pani miała… nie wiem, kaszę czy coś. Znalazłem kawałki drewienka i to się ugotowało nawet jakąś zupinę. Przenocowaliśmy na hali. Następnego dnia wygoniono nas wszystkich na teren i Niemcy zaczęli dzielić. Mężczyzn [było mało]. Mężczyzn oddzielili już na Woli. Aha, bo jeszcze nie wspomniałem, że przystankiem był kościół Świętego Wojciecha, czerwony. Człowiek sobie nie zdawał sprawy, że oni tam też rozstrzeliwali, ale tam tych mężczyzn oddzielili. Tych, których nie zabili, to zawieźli już oddzielnie… Bo myśmy jeszcze się mijali. [Patrząc na] jadące pociągi, widzieliśmy ich stojących na otwartych wagonach, towarowych, ale otwartych. Natomiast już w Pruszkowie mężczyzn prawie nie było, byli raczej pojedynczy. Oni więc wygonili lud, całą mieszaninę na teren i tam zaczęli dzielić. Osoby młode, kobiety i młodzieńcy czy młodzi mężczyźni w jedną stronę, a kobiety z dziećmi małymi i starcy – w innej grupie. Ponieważ dochodziły wiadomości, że starzy ludzie raczej nie będą wywożeni [do Niemiec]. Znalazłem się w grupie średnich, powiedzmy – tą grupę pilnowali kolaboranci, to znaczy rekrutowani z jeńców radzieckich żołnierzy, nawet z Azji. Ale [byli] tacy dosyć obojętni, więc wtedy, kiedy [jeden z nich] stał tyłem, przeskoczyłem do grupy ludzi starych. Grupa ludzi starych i kobiet z dziećmi została załadowana do wagonów (towarowych), i po kilkunastu godzinach jazdy znaleźliśmy się w szczerym polu, w nocy.
Tam nas wyładowano i powiedziano, że przyjadą podwody [czyli wozy chłopskie] – tak się nazywało, podwody – i nas rozczłonkują po wsiach. Znaleźliśmy jakąś cegielnię, na której się można było przespać na deskach czy na cegłach. Następnego dnia, rzeczywiście, w końcu żeśmy się załadowali na jakąś furmankę, która nas zawiozła. To było pod Opocznem, wieś Prymusowa Wola, i tam zobaczyłem prawdziwą wieś, której już teraz nie ma. Chaty kryte słomą…
- W dalszym ciągu był pan sam? Bez kontaktu z bratem, bez kontaktu z mamą?
Tak, bez. Bez kontaktu.
- Z tego, co pan wspomniał, to pana oddział został na Żoliborzu?
Na Żoliborzu, tak.
- Pan nie miał serdecznych przyjaciół tam?
Nie, nie.
- Jak pan sobie radził? Miał pan wtedy czternaście lat.
No, tak. Znalazłem się u gospodarzy, którzy [mieli mnie karmić]. Znaczy sołtys mnie przydzielił do [tych] gospodarzy, no i jako parobek tam pracowałem, to znaczy pasłem krowy, owce, które mnie się nie chciały słuchać, absolutnie, i wracały same do domu. Był tam parobek, ich, miejscowy, to z nim pracowałem. Oczywiście miałem wikt i opierunek. Znaczy dostałem kurtkę dosyć podartą, ale taką, jak to wtedy na wsi robiono – oni sami robili. Bardzo smaczne jedzenie, ale w jednej wspólnej misce. Prawdziwa wieś jeszcze taka była.
- Pan, młody chłopiec, dziecko właściwie jeszcze, to dramatyczne przeżycia były.
No, tak. Ale pamiętam, że jakoś to znosiłem zupełnie dobrze. Potem sytuacja się zmieniła o tyle, polepszyła się. Okazuje się, że tam również mieszkała nasza znajoma. Jakim sposobem moja mama dowiedziała się, że tam jestem, nie wiem. W każdym razie po [jakimś czasie], nie wiem, ile żeśmy tam byli – gdzieś [pod koniec] października przyjechała moja mama i spotkaliśmy [się]. Wtedy już się nie parałem robotą parobka, tylko zacząłem [się uczyć]. Przenieśliśmy się do szkoły, na skraju wsi była szkoła, i była nauczycielka, która tam mieszkała. Zamieszkaliśmy u niej. Jakoś się żywiliśmy, nie wiem w jakim rozliczeniu, u tej nauczycielki. Zacząłem się trochę uczyć, robić lekcje i tak dalej. To było wszystko pod Opocznem, ta wieś istnieje do tej pory. Kiedyś przejeżdżałem [tamtędy ale], w ogóle zmieniło się [wszystko] nie do poznania. Moja mama dostała jeszcze pracę w Opocznie, w „Społem”, a ja zostałem w tej wsi.
Tak dotrwałem do momentu, kiedy w styczniu nastąpiła ofensywa radziecka. Widziałem ciekawy obraz, bo szkoła była na skraju wsi i równocześnie przez wieś albo tuż obok przechodziła szosa, która łączyła Piotrków z Opocznem w kierunku wschodnio-zachodnim. Pamiętam moment wycofywania się Niemców, zupełnie tak jak u nas w 1939 roku. Masa wojska zmieszanego jechała szosą, ale nie tylko, [też] po bokach szosy. A nad tym nadlatywali Rosjanie i ostrzeliwali to. To wszystko było jakby w kinie, w panoramie dosłownie, bo z okien tej szkoły było widać. Na przykład przez wieś uciekali również chyba osiedleńcy niemieccy, na wozach, ciągnąc krowy. Wrażenia były dosyć budujące, jeżeli chodzi o odbiór, w sensie, kogo to dotyczyło. A nawet widziałem taki obrazek, już jak się przetoczyły główne oddziały niemieckie, to na końcu tych oddziałów uciekali Kozacy. To znaczy Kozacy, którzy byli na służbie niemieckiej – w czapkach charakterystycznych, na koniach. Widziałem na przykład taki obrazek – na szosie był czołg, a po boku jechali Kozacy, którzy myśleli, [że to czołg niemiecki]. W pewnym momencie zwrócili się kierunku czołgu – to był dystans – myśląc, że to może jest niemiecki. W momencie kiedy się zorientowali, że to jest rosyjski, czołg się odwrócił i zaczął zjeżdżać. Oni się [zawrócili] i zaczęli uciekać. Widziałem, jak masa koni z jeźdźcami ucieka, a czołg jedzie, zatrzymuje się, strzela i znowu uciekają. [Było] widać, jak jeźdźcy spadają z koni – zupełnie jak na filmie wojennym. Zupełnie zdumiewające. Ludność miejscowa się potem zaopatrywała, bo błąkały się konie wojskowe, które potem Rosjanie zresztą zabierali im. Ludzie miejscowi zbierali jakiś sprzęt [wojskowy] przydający się, bo na wsi w tym okresie to wszystko się przydawało. Ale moment przejścia frontu był taki, że parę zabudowań się zapaliło, bo to była krótka, ale [intensywna] walka. [Po przejściu Rosjan] poszedłem na piechotę ([do Opoczna] to było chyba koło dwunastu kilometrów) [spotkać się] z moją mamą. Idąc pod tej drodze, [widziałem, że] była zasłana trupami [głównie z] formacji kooperujących, znaczy rosyjskich formacji, które były na służbie niemieckiej – „własowcy” ich nazywano – oni wszyscy byli rozstrzeliwani. Masa trupów zalegających po bokach, to było dosyć szokujące.
- Rosjanie załatwiali to między sobą?
Tak, tak. To Rosjanie. W lutym Społem, [w którym pracowała moja znajoma i moja mama], to znane przed wojną przedsiębiorstwo, które miało swoje sklepy […] zorganizowało samochód ciężarowy i ulokowaliśmy się na platformie, i wróciliśmy do Warszawy.
- Czyli w lutym, w 1945 roku, wrócił pan do Warszawy z mamą?
Tak, z mamą. Brat dostał się do niewoli [był] w obozie jenieckim i wrócił chyba w marcu albo w kwietniu.
- Wspomniał pan na początku rozmowy, że tuż przed wybuchem Powstania, kończąc szkołę powszechną, zapisał się pan do gimnazjum. Nie dane panu było rozpocząć, zaczęło się Powstanie. W 1945 roku rozpoczął pan naukę w gimnazjum Poniatowskiego?
Tak. Ono mieściło się w tymże gmachu, na placu Inwalidów, na piętrach. Gmach ten jest do tej pory. Na dole jest w tej chwili kawiarnia „Żywiciel”. Mieszkałem na Bielanach. Z Bielan szedłem na piechotę, bo jeszcze tramwaje nie jeździły, tak że właściwie pierwszy rok szkolny [odbyłem piechotą], zresztą był krótki, bo zaczął się gdzieś w marcu a skończył się w czerwcu. Ale zaliczyłem pierwszą gimnazjalną, ale wtedy chodziło się na piechotkę.
- To gimnazjum pan skończył?
To skończyłem. Tak, skończyłem w 1950 roku gimnazjum i liceum.
To też był problem, ponieważ moja mama po wojnie pracowała w Ministerstwie [Aprowizacji], tak się nazywało. W Ministerstwie [Aprowizacji] była sytuacja taka, że szef, minister, był posądzony o współpracę z Armią Krajową [w czasie okupacji], jakieś podwójne, że tak powiem [działanie]. Bo on był lewicowiec. W związku z tym, w 1948 roku zaczęto aresztować całą górę administracji, a przy okazji, jak to wtedy robiono – kto się nawinął, to również. No i moją mamę aresztowano w 1948 roku. Jeszcze była inna sytuacja, o tyle była taka, że w 1948 roku mój brat (był trzy lata starszy), który zrobił maturę i zdał na architekturę, i zrobił pierwszy rok architektury, ratując swoją narzeczoną, utonął w Wiśle, w 1948 roku. […] W 1949 roku moją mamę aresztowano. I znowu zostałem sam. Wiedziano o mojej sytuacji w liceum… Zrobiłem małą maturę i dano mi stypendium [szkolne] – trochę mi stypendium pomagało jakoś się utrzymać. Oczywiście nikomu się nie chwaliłem, że moja mama jest aresztowana, tak samo w żadnych ankietach nawet o tym nie wspomniałem. Zdałem maturę i wtedy był taki moment – brano, czy [kto] chciał, czy nie chciał –do SP, to jest „Służba Polsce”. To było tak jak pobór. [Jak] tylko więc maturę zdałem, wzięto mnie na dwa miesiące do SP.
Znalazłem się w Nowej Hucie pod Krakowem. To była sztandarowa budowla [socjalistyczna], a myśmy tam [musieli ciężko pracować]. Moi koledzy z liceum też się [tam] znaleźli. Budowaliśmy port w Pleszewie, jak dzisiaj pamiętam, polegający na tym, że robiliśmy wały przeciwpowodziowe. Dzięki temu, że człowiek [był] młody, to wytrzymywał, bo same taczki były [ciężkie], drewniane, tak jak pokazują [na zdjęciach] w Kołymie. Sama taczka była już ciężka, bo była cała drewniana. [Wypełniona] gliną była [bardzo ciężka i trzeba było] jechać wąskimi [na] wyłożone deseczkami. Jak się zjechało i spadło, no to problem. A jeszcze oprócz tego było szkolenie wojskowe. Chciałem zdawać na medycynę. Ledwo się wyrwałem, dostałem krótki urlop, żeby złożyć papiery – przyjechałem w mundurku, to mnie dobrze pomogło. Ale na egzamin już nie mogłem przyjechać, powiedziano, że w drugim terminie będę zdawał ten egzamin. Odbyłem służbę i przyjechałem. Oczywiście słowem nigdzie nie wspomniałem w ankietach o mojej mamie, bo natychmiast by mnie wywalili na zbity pysk, jak to się mówi. Przyjechałem na drugi egzamin [uzupełniający] i chyba ta Huta mnie pomogła. Jako budowniczy socjalistycznego miasta Nowa Huta miałem dosyć dobre wejście u [czynników] politycznych. No i dostałem się na medycynę. [Przez całe studia] nie przyznawałem się do [mojej sytuacji rodzinnej], bo inaczej to by mnie ze studiów natychmiast wyrzucili.
- Mówiąc popularnie, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. „Służba Polsce” pomogła panu dostać się na studia medyczne.
Tak, w pewnym stopniu tak.
- Skrzętnie ukrywał pan fakt bycia w „Szarych Szeregach”?
Oczywiście, tak.
- Zostało to w jakimś momencie ujawnione przez dokumenty, przez „życzliwych”?
Nie. Dopóki nie zmienił się ustrój, a były ankiety… Miałem zresztą jedną ankietę w domu, żeby wiedzieć, co pisać. Ani się nie przyznawałem do tego, że byłem w harcerstwie, ani w Powstaniu…
- Do 1990 roku praktycznie żył pan na „lewych papierach”?
Tak, bo potem, po zmianie ustroju, zostało reaktywowane – bo nie należałem do ZBoWID-u ani nigdzie – że tak powiem, odtworzyły się kontakty. To już byli ludzie mocno dorośli. Ale powstały środowiska właśnie „Szarych Szeregów” gdzieś na Żoliborzu, że została ewidencja odtworzona. Dowiedzieliśmy się trochę o strukturach organizacyjnych. To było na ulicy Promyka, mają tam lokal – tam „Żywiciel”, najstarsi harcerze mają lokal – i myśmy tam również („Zawiszacy”) z tego lokalu korzystali. Były spotkania, oprócz krótkich, roboczych, były spotkania z okazji Świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy – wspólne takie kontakty.
- Wróćmy do 1949 roku i aresztowania mamy. Długo była przetrzymywana?
Była trzy lata przetrzymywana – bez żadnego procesu, bez niczego. Pamiętam, że woziłem mamie paczki – cebula, słonina, o, takie tam. To było tak, że trzeba było tam być chyba o piątej albo szóstej rano, ciemno, [zimno]. Pamiętam, jechałem tramwajem Rakowiecką. Stało się przed bramą, no i oni po pewnym czasie wpuszczali do środka, a całą regulację porządkową robili Niemcy, którzy tam byli. Prawdopodobnie to byli skazani, którzy mieli tam funkcje.
- Mama tylko na Rakowieckiej była więziona?
Tylko na Rakowieckiej.
- Wspomniał pan, że brat był starszy i też walczył w „Szarych Szeregach”, a mama?
Mama była na Bielanach, był tam szpital na [ulicy] Lipińskiej. Bo Bielany Stare to jest właściwie tak zwana Zdobycz Robotnicza – to jest osiedle, które powstało przed wojną, miało być dla robotników, ale nie mogli tego sfinansować. Zresztą to jest do tej pory, [są] zwane Stare Bielany – tam jest obecnie stacja metra. Moja mama pracowała w szpitalu, który [był w prywatnym domu]. W jednej z uliczek był dom, tam był szpital, i również tam jest jeszcze dom dziecka, który jest znany, bo przed wojną nawet Korczak tam pracował. Dom dziecka zresztą nadal jeszcze istnieje, duży gmach, i tam też był szpital, więc mama tam też pracowała jako sanitariuszka. Z tym że na Bielanach właściwie Powstania jako takiego nie było. Trochę było rannych i potem mama z ludnością wyszła z Warszawy.
- Trzy lata to taki wyrok za nic.
Za nic, tak. Za to, że w ogóle pracowała w ministerstwie, gdzie ministra aresztowano i jakichś tam dyrektorów departamentu. Niewiele potrzeba było, żeby znaleźć nazwisko na notatce.
- Przez cały okres poprzedniej epoki, poprzedniego ustroju, funkcjonował pan, nie przyznając się, poza wąską grupą przyjaciół, do swojej przynależności do „Szarych Szeregów”?
Nie, nie przyznawałem się. Nawet już będąc – nie mówię o uczelni, o studiach, ale potem już jako lekarz to też nie pisałem tego, konsekwentnie.
- Rozumiem, że skończył pan medycynę i podjął pan pracę zawodową jako lekarz?
Tak. Po roku podyplomowego stażu specjalizowałem się w radiologii, pracowałem w ówczesnej Akademii Medycznej, bo teraz jest uniwersytet, w Zakładzie Radiologii i tam specjalizowałem się z pierwszym, drugim stopniem [z radiologii]. Potem zrobiłem doktorat. A potem miałem okazję (poprzez Polserwis) i wyjechałem pracować do Algierii, najpierw do Algierii. Trzy lata pracowałem w Algierii jako radiolog. Potem wróciłem na trzy lata i pojechałem jeszcze raz do Zairu na trzy lata. A potem pracowałem w szpitalu na Bielanach, zresztą do tej pory tam (dwa razy w tygodniu) [pracuję].
- Mimo tragicznego dzieciństwa, mimo wojny, która przerwała panu możliwość nauki, mimo doświadczeń parobka pod Opocznem, to potem się poukładało w życiu?
Tak, poukładało się. Na przykład dzięki temu, że pracowałem [za granicą]. Oczywiście kontrakt – musiałem swoje płacić Polserwisowi, ale to dało [dużą swobodę]. To była cudowna rzecz… Raptem człowiekowi się świat otworzył, mógł się poruszać po świecie [wraz z rodziną] i mógł zwiedzić, korzystając z tego, że mam trochę pieniędzy i paszport. Chociaż to był paszport służbowy, ale nikt się specjalnie tym nie przejmował i to stworzyło doskonałe, że tak powiem [możliwości]. Praca była trudna i ciężka w Afryce, tym nie mniej to dawało dużo satysfakcji, pomijając stronę finansową.
Warszawa, 14 marca 2012 roku
Wywiad prowadził Dariusz Jasiński