Halina Zofia Kwiatkowska „Irka”

Archiwum Historii Mówionej

Halina Zofia Kwiatkowska, z domu Kieroń. Urodziłam się 21 kwietnia 1929 roku w Lublinie. [Stopień:] szeregowa, sanitariuszka z Batalionu „Kiliński”. [Pseudonim] „Irka”.

  • Jak pani wspomina swoje dzieciństwo?

Urodziłam się w Lublinie, którego w ogóle nie znałam, bo wyjechaliśmy jak miałam dwa lata. Ojciec był zawodowym oficerem. Przenieśli go do Wadowic i w Wadowicach byliśmy do [maja 1937] roku. Potem przenieśli ojca do Korpusu Ochrony Pogranicza, [najpierw jako dowódcę kompanii granicznej a potem] do Stołpców. Mieszkaliśmy w Stołpcach i tam zastała nas wojna.

  • Jak pani wspomina swoje dzieciństwo? Czy miała pani rodzeństwo?

Nie, jestem jedynaczką. Dzieciństwo miałam bardzo dobre, bardzo szczęśliwe. To, co pamiętam, to bardzo miło wspominam.

  • Czy pani chodziła do szkoły w Wadowicach?

Chodziłam do szkoły powszechnej. Zaczęłam pierwszą klasę, chyba, jak miałam siedem lat. A później, jak przenieśli ojca do KOP-u, to chodziłam do takiej wiejskiej szkoły, bo ojciec był dowódcą kompanii [granicznej], która obsługiwała trzy stanice na granicy polsko-sowieckiej. Mieszkaliśmy w środku lasu, tylko kompania była, nic więcej, więc chodziłam do szkoły wiejskiej, czteroklasowej, gdzie dwie klasy miały lekcje rano, dwie po południu, bo tylko jeden był nauczyciel, czy może dwoje.

  • Jak tata miał na imię?

Stanisław.

  • Czy jak była pani tam, na pograniczu, czy czuło się, że będzie wojna?

Byłam jeszcze taka mała, że, absolutnie nie miałam żadnego pojęcia o tym. I nie wiem, czy nawet i rodzice mieli w tym czasie. Mama nie była bardzo szczęśliwa tam, bo mama była bardzo towarzyska. Lubiła gości, lubiła towarzystwo. Więc, pod pretekstem, że ja się „marnuję” tam, w tej szkole czteroklasowej, że nie mam odpowiedniej edukacji, mama przekonała ojca, żeby starał się o przeniesienie do jakiegoś miasteczka. I ojca przenieśli wtedy do Stołpców. Stołpce to już było miasteczko i było, oczywiście, więcej ludzi, było towarzystwo i mama już była wtedy zadowolona. Chodziłam do normalnej szkoły powszechnej.

  • I 1 września 1939 roku nadszedł wybuch wojny.

Tam nas nie dotknął wybuch wojny, bo to było bardzo blisko granicy rosyjskiej, więc tam żadnych bombardowań nie było. Tylko to, co się słyszało przez radio, co się dzieje w reszcie Polski. Aż 17 września, jak Rosjanie weszli, to wtedy maszerowali przez Stołpce i rzucali pieniądze na drogę, dla dzieci, niby, że tacy bardzo przyjacielscy i hojni.

  • A gdzie było wtedy polskie wojsko?

Tego nie pamiętam.

  • Tata gdzieś wyjechał?

Jak wojna się zaczęła, to tata ze Stołpców ze swoją kompanią wyjechał. Ale nie wiedzieliśmy gdzie jest i co się z nim stało. Żadnych wiadomości mama nie miała.
Jak weszli Rosjanie, to mama postanowiła nie ruszać się z miejsca, bo ojciec wiedział, gdzie jesteśmy, a mama nie wiedziała, co z ojcem się stało. Nasz dom, w którym mieszkaliśmy, był naprzeciwko sądu i więzienia, Rosjanie zaraz nas stamtąd wyrzucili, bo zajęli cały budynek tych sądów i więzienia. Nawet nie wiem, co się stało z więźniami, którzy tam byli. W każdym razie nas wyrzucili, przenieśli nas do takiego domu opodal, dali nam jeden pokój. W innych pokojach były inne rodziny, każda w jednym pokoju. Mama meble sprzedała. Żydzi kupowali wtedy meble dla Rosjan. Mama sprzedała wszystko to, co mogła.
Mieszkaliśmy w tym domu z innymi rodzinami. Mama nie chciała się ruszać, ponieważ nie wiedziała, co się z ojcem stało, ale przez dobry zbieg okoliczności, przyszedł któregoś dnia do mamy żołnierz z kompanii ojca, który urodził się na terenach zajętych przez Rosjan w Polsce. Ponieważ Rosja i Niemcy byli w owym czasie przyjaciółmi, więc Niemcy nie brali do niewoli, tylko wypuszczali do domu zwykłych żołnierzy, szeregowych, takich, którzy byli urodzeni na terenach zajętych przez Rosjan. I taki jeden, [przyszedł] właśnie z kompanii ojca. Ojciec go prosił, że jak dotrze do Stołpców, żeby mamie powiedział, że ojciec jest w niewoli niemieckiej.
Ojciec był wzięty do niewoli niemieckiej gdzieś pod Lwowem. Mniej więcej w tym samym czasie mama się dowiedziała od znajomej, że Rosjanie mają zamiar zacząć wywozić rodziny inteligenckie, rodziny wojskowe przede wszystkim i całą inteligencję na Syberię, więc powiedziała do mamy: „Jak możesz, to wyjeżdżaj stąd”. Mama postanowiła wtedy pojechać do Warszawy, gdzie mieszkała jej matka, siostra i brat. W tym czasie, jeszcze, były legalne transporty przez granicę.
Dojechałyśmy do jakiejś najbliższej miejscowości koło granicy, gdzieś nad Bugiem. Zatrzymaliśmy się w chałupie wiejskiej i co rano ładowałyśmy się na wóz, wozy ustawiały się w kolumnę i czekało się, że Rosjanie otworzą granicę i przepuszczą nas. Niestety, kilka dni tak żeśmy czekali i nie doszło [to] do skutku. Mama jeszcze ze znajomymi [była], nie sama. Z inną panią z dwojgiem synów i jeszcze jakiś pan. I wtedy postanowili przejść przez zieloną granicę, bo do tego oficjalnego przejścia jakoś nie dochodziło. Znaleźli przewodnika, który nas w nocy przeprowadził przez zieloną granicę.
To było w listopadzie. Dużo z tego przejścia nie pamiętam. Pamiętam, że było mokro i że jak mieliśmy postoje po drodze, żeby odpocząć, to wszyscy rzucali się na ziemię, bez względu na to, że było mokro i zimno. I w końcu mama, która miała na plecach plecak i niosła walizkę w ręku, zostawiła tę walizkę, bo już nie mogła dalej jej nieść. I tak przeszliśmy przez tę granicę. Pamiętam, że w chałupie takiej wiejskiej, już po tej stronie okupacji niemieckiej, siedziałyśmy z mamą w łóżku, z taką dużą pierzyną, i mama miała pieniądze w woreczku na szyi. I te pieniądze przemokły w czasie przejścia przez granicę, więc mama je tak rozkładała na tej pierzynie, żeby wyschły. To jedno, co mi utkwiło w pamięci.
Potem stamtąd, już też nie bardzo wiem jak, prawdopodobnie pociągiem, dojechałyśmy do Warszawy. 1 grudnia dojechałyśmy do Warszawy i mama znalazła, też nie wiem jak, bo babcia nie mieszkała w tym samym miejscu, gdzie mieszkała przed wojną, ale jakoś mama znalazła babcię, swoją siostrę i wujka.

  • Gdzie pani w Warszawie zamieszkała?

Wtedy zamieszkaliśmy na Ogrodowej. Ale później wujek się ożenił i myśmy z babcią i z ciotką przeprowadziły się na Pragę, na ulicę Małą. Tam żeśmy mieszkały. Mama moja zaczęła pracować w browarze Haberbuscha i Schiele. Tam dużo pań, żon oficerów, dostało pracę.
Pewnego dnia, jadąc do pracy, to było w lipcu 1940 roku, mama uległa wypadkowi tramwajowemu. Przesunęli przystanek tramwajowy z jednego rogu ulicy na drugi, bo rozkopana była droga, jakieś naprawy na drodze, i mama tego nie zauważyła. Stała na tym przystanku, gdzie normalnie. Tramwaj zwolnił, mama myślała, że staje, więc nogę postawiła na stopień. W tym momencie tramwaj szarpnął, mama upadła i (mama wsiadała do pierwszego wagonu) drugi wagon przejechał po nodze i zmiażdżyło jej nogę. Ale upadając na ulicę uderzyła głową w krawędź kamienia, bo ulica była rozkopana. Miała krwawy wylew mózgu i umarła tego samego dnia, parę godzin później. Zostałam z babcią i z ciotką, które się mną opiekowały przez całą okupację.
Wujkowi, który się ożenił, urodziła się córeczka, oni mieszkali na ulicy Śniadeckich, w Śródmieściu, więc babcia przeniosła się tam, żeby pomóc cioci i zająć się tą małą. I wtedy z babcią też tam przeniosłam się, na Śniadeckich. Tak że część czasu na Pradze byłam, a część czasu na Śniadeckich.
Chodziłam do szkoły powszechnej, a później ciotka zapisała mnie na komplety. Oficjalnie [byłam] w siódmej klasie szkoły powszechnej, a nieoficjalnie uczęszczałam na komplety, które były prowadzone przez profesora Bronisława Lubicz-Nycza, który później był adiutantem w Batalionie „Kiliński”. On mnie wciągnął do konspiracji. Nie tak zupełnie formalnie. Od czasu do czasu mnie posyłał, żeby jakiś meldunek gdzieś zanieść do kogoś, nie wiedziałam nawet kto to był. Dawał mi adres.

  • Czy składała pani przysięgę?

Składałam przysięgę, tylko nie pamiętam, to już musiało być niedługo przed Powstaniem. Zdaje się, że na ulicy Złotej. Wiem, że nas było tam więcej osób, ale nie pamiętam ani kto przysięgę odbierał, ani gdzie dokładnie to było.
W czasie konspiracji, przez ten krótki okres, to byłam taką łączniczką właściwie, ale jak Powstanie wybuchło, to zostałam sanitariuszką.

  • Czy w czasie okupacji była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań na ulicach?

Rozstrzeliwań nie, ale łapanek tak. Jak zatrzymywali tramwaj, na przykład, i wygarniali wszystkich z tramwaju i rewidowali, kazali dokumenty pokazać. Nigdy nie byłam sama w takiej sytuacji. Widziałam z daleka.

  • Czy pani rodzina wiedziała o tym, że pani działa w konspiracji?

Nie, nie wiedziała. Ciotka moja, która mieszkała na Pradze, siostra mojej mamy, po Powstaniu już, miała rozmowę z panem Lubicz-Nyczem i bardzo wyrzucała mu to, że wciągnął mnie do konspiracji. Ciotka się czuła bardzo odpowiedzialna w stosunku do mojego ojca, ponieważ opiekowała się mną, ponieważ ojciec był w niewoli cały czas, w Murnau. I ciotka czuła się winna w stosunku do ojca. Gdyby wiedziała, to na pewno by nie pozwoliła.

  • Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?

Byłam na pierwszym pogotowiu, które było 30 czy 31 lipca, kiedy kazali nam się zebrać. Też nie pamiętam, gdzie to było. W każdym razie uczyłam się bandażować, żebym jakieś obowiązki sanitariuszki mogła wypełniać. Ale potem nas rozpuścili. Ja już wtedy do domu nie wróciłam, tylko zatrzymałam się właśnie u państwa Nyczów. I później, jak było już pogotowie 1 sierpnia, to stamtąd poszłam na zbiórkę.

  • Nie pożegnała się pani z babcią?

Nie.

  • 1 sierpnia 1944. Jak pani pamięta ten dzień, godzinę „W”?

Nie wiem nawet gdzie byłam w tym czasie, jak się walka zaczęła. Wiem, że w pierwszych dniach Powstania byłam w Prudentialu, a później na Poczcie Głównej, bo byłam sanitariuszką [w patrolu sanitarnym] przy dowództwie batalionu. Jak była gdzieś akcja, nas posyłali, to żeśmy wtedy szły. [Poza tym] pracowałam w takim szpitaliku, który był na Poczcie Głównej, przy komendzie, jako pomoc sanitarna. Podawałam jeść, opróżniałam baseny. Takie pomocnicze [prace], ponieważ nie byłam wykwalifikowaną pielęgniarką, bardzo niewiele umiałam robić.

  • Czy miała pani jakieś dyżury?

Miałyśmy dyżury. Nas było kilka tam, bo to był patrol sanitarny. Jak była akcja i posyłali nas do akcji, to szłyśmy. A jak nie było akcji, to miałyśmy dyżury w tym szpitalu.

  • Czy pamięta pani którąś z tych akcji?

Jedną pamiętam pod PAST-ą. Wiem, że nosiłam rannych. Nawet jakiś porucznik [był wśród nich]. Zdaje mi się, że jego pseudonim był „Szary”. Był bardzo ciężko ranny i przy nim żeśmy potem czuwały w nocy, ale niestety, umarł. Ale moje wspomnienia są bardzo takie niesprecyzowane i niejasne z tego czasu. Pamiętam, myśmy miały pokój, sanitariuszki i lekarz z tego patrolu, na Poczcie Głównej. I pamiętam, jak Pocztę Główną zbombardowali, ja i kilka koleżanek byłyśmy w tym pokoju i [jak] te bomby padały, [to] nas tak prawie rzucało od ściany do ściany. Ale ten pokój był nietknięty, tak że ja w ogóle nie byłam ranna.
Potem, pamiętam, ten lekarz wziął mnie za rękę i wyprowadzał z tej poczty zbombardowanej, to przechodziłam koło składów żywnościowych. Patrzę – tutaj leży trup, tam leży trup. Bardzo dużo ludzi wtedy zginęło, ale ja jakoś uszłam cało.

  • Czy pamięta pani może pseudonim, albo nazwisko tego lekarza?

Nie pamiętam. Widzę go przed sobą, ale nie pamiętam, jaki miał pseudonim. Nie wiem, czy nie był czasem „Grot”. Jedną koleżankę, którą pamiętam, z którą dużo czasu spędzałam, to była „Siarka”. Teraz nazywa się Czesława Kowalska, ale to jest jej nazwisko po mężu. Nie wiem, jakie było panieńskie. Wiem, że mieszka w Poznaniu teraz.

  • A „Siarka” to jest pseudonim?

„Siarka” to pseudonim. A z nią spędzałam dużo czasu, dlatego że jak Niemcy zaczęli bombardować, tak systematycznie, tę część gdzie był plac Napoleona i Poczta Główna, to trzeba było rannych przenosić na drugą stronę Alej Jerozolimskich. I nie wiem też gdzie to było, ale codziennie, co noc, ustawiał się taki konwój i my z „Siarką” jedne nosze żeśmy niosły z rannym. Przenosiłyśmy na drugą stronę Alej Jerozolimskich. I jak można było, czasem tak się składało, to żeśmy szły na Śniadeckich do mojej cioci, to wujenka właściwie. Ona nas tam podkarmiła trochę, mogłyśmy się umyć i wracałyśmy z powrotem przez Aleje.

  • Już wtedy rodzina wiedziała, że pani jest w konspiracji?

Wtedy ta ciotka wiedziała. Ale siostra mojej mamy, ciotka, która mieszkała na Pradze i babcia nie wiedziały, bo nie było żadnego kontaktu wtedy. Jak była kapitulacja i wiadomo było, że idziemy do niewoli, to rozmawiałam z ciotką, wujenką, która mieszkała na Śniadeckich i ona mi radziła, żebym wyszła z wojskiem. Bo mogłam wyjść z cywilnymi osobami, mogłam powiedzieć, że mam rodzinę, że pójdę z rodziną.

  • Wróćmy jeszcze do Powstania. Pani najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

Najgorszy dzień to chyba był wtedy, jak bombardowali tę Pocztę i jakimś cudem nie dotknęło mnie to, nie zostałam ranna. To chyba był najgorszy czas.
  • A pani najlepszy dzień? Czy pani się z czymś kojarzy dobrze Powstanie Warszawskie?

Takie bardzo dziwne wspomnienie. To już chyba było później, w drugiej połowie Powstania, jak już nas przenieśli. Jak Poczta została zbombardowana, to najpierw nas przenieśli na ulicę Warecką. Kwaterę miałyśmy na Wareckiej. A potem na Bracką. Już wtedy nie bardzo było z wyżywieniem, już było trochę głodno. I taki był gość, nie wiem nawet z której kompanii, w każdym razie z „Kilińskiego”, który gdzieś zdobył puszki z mięsem. Przyniósł je, ale też i wódkę miał, i mówi: „Kto nie pije, ten nie je”. Więc trzeba było [pić]. Ja miałam trochę mało lat, ale w każdym razie piłam tę wódkę, żeby dostać trochę tych konserw. I jakiś patefon gdzieś mieli i grali bez przerwy taką płytę „Ajaj Obdubaj miał cztery żony, osiem osłów i wielbłąda”. I ta płyta bez przerwy tak grała i myśmy tę wódkę pili i te konserwy jedli. To z takich weselszych wspomnień.

  • I jak było po tej wódce?

Było wesoło.

  • A tańce jakieś były?

Nie, tańców nie pamiętam. Zdaje mi się, że on do tańca specjalnie się nie kwapił, tylko chciał towarzystwo, chciał kompanów do picia.

  • A jak ludność cywilna podchodziła do Powstańców?

Bardzo dobrze. Nie spotkałam się z jakąś wrogością czy niechęcią. Taki, jaki miałam kontakt, niewielki właściwie, z ludnością cywilną w moim wypadku.

  • Jak było z życiem religijnym? Czy były jakieś msze, modlitwy?

Były msze. Nie pamiętam tego, ale wyobrażam sobie, że jak była msza, to w niej uczestniczyłam, jeżeli był czas. Ale nie widzę tego przed oczyma, takiej okazji.

  • A może ma pani jeszcze jakąś zabawną historię, którą pani pamięta? Tak, jak z tym patefonem?

Nie, chyba już nic ciekawszego mi się nie przypomina takiego.

  • To przejdźmy do kapitulacji, kiedy jakaś pani wcześniej powiedziała, żeby wyjść z wojskiem.

Tak, żeby wyjść z wojskiem, bo nie wiadomo było, co z cywilami będzie, co z nimi zrobią. A wojsko, kapitulacja była na warunkach umowy genewskiej, więc gwarantowali nam traktowanie jako żołnierzy, a nie jako bandytów. Więc ciotka uważała, że lepiej, żebym wyszła z wojskiem, jako jeniec wojenny. Jeszcze, biorąc pod uwagę, że mój ojciec był jeńcem wojennym, w niewoli niemieckiej, również. Więc będziemy w tej samej sytuacji.

  • Jak wyglądało pani wyjście z Warszawy?

Pamiętam, że maszerowaliśmy w kolumnach. Jak żeśmy wyszli z Warszawy, to ludzie podawali nam jedzenie. Jarzyny, owoce, chleb. Tak, jak kolumna maszerowała. Bardzo wzruszające to było.

  • Gdzie pani była później?

Wyszliśmy do Ożarowa. Najpierw byłam w Ożarowie, a potem byłam w Lamsdorfie, Mühlberg, Altenburgu i w Oberlangen skończyłam.

  • I tam jak wyglądało pani wyzwolenie?

Wyzwoliła nas 1. Dywizja Maczka. Dosyć wcześnie, bo 12 kwietnia. Obóz był blisko granicy [holenderskiej].

  • Jak pani zapamiętała ten dzień?

Znowu nie mam takich bardzo wyraźnych wspomnień. Wiem, że ruch się zrobił i radość. Ale jakichś sprecyzowanych wspomnień nie mam.

  • Dlaczego zdecydowała się pani nie wracać do Polski?

Po pierwsze, w Polsce był komunizm. A po drugie, matka nie żyła, ojciec był też w niemieckiej niewoli. Z ojcem byłam w kontakcie, bo można było korespondować między obozami jenieckimi, więc ojciec wiedział, gdzie jestem. Ojciec był w Murnau, w Bawarii, więc ich uwolnili później od nas. Ale jak tylko wojna się skończyła i [ojciec] mógł to zrobić, to przyjechał autostopem do mnie, do obozu.
Zobaczyłam wtedy ojca pierwszy raz od początku wojny. To był 1939 rok, więc prawie sześć lat. I muszę powiedzieć, że to było bardzo dziwne. Ojciec dla mnie był obcy. Właściwie, mimo, że przed wojną, ja byłam jedynaczką, byłam pupilką ojca i ojca bardzo kochałam, ale te sześć lat sprawiły to, że nie czułam tej bliskości. To było bardzo dziwne i trudne. Ojciec chciał, żebym została w Niemczech, bo w Niemczech też organizowali szkoły. Ale miałam swoje koleżanki i dowództwo chciało mnie wysłać do Włoch, do szkoły, do 2. Korpusu i wolałam tam pojechać. Nie chciałam w Niemczech zostać. Do Polski – w ogóle nie było mowy o powrocie do Polski. Ojciec też nie chciał wracać.

  • To pani razem z tatą znalazła się w Anglii?

Nie tak od razu, dlatego, że ojciec został w Niemczech i przez jakiś czas był dowódcą takiej kompanii wartowniczej w strefie amerykańskiej, bo ojciec był w Murnau, w strefie amerykańskiej. Amerykanie organizowali kompanie wartownicze dla swoich składów amunicji, jedzenia i ojciec był właśnie takim dowódcą kompanii wartowniczej.
A ja pojechałam do Włoch. We Włoszech trzeba było mieć osiemnaście lat, żeby wstąpić do wojska, a ja miałam tylko szesnaście lat, więc musiałabym skłamać. Mogłam powiedzieć, że mam osiemnaście lat, bo przecież nikt nie miał żadnych dokumentów, to tylko było na słowo honoru. Ale nie chciałam skłamać.
Było nas więcej takich dziewcząt poniżej osiemnastu lat, więc, ponieważ nie mogłyśmy wstąpić do wojska i zostać we Włoszech, wysłali nas do Palestyny. Tam była szkoła [młodszych] ochotniczek w Nazarecie, która była utrzymywana przez 2. Korpus i nas wysłali właśnie do tej szkoły. Tak że byłam w Nazarecie chyba od listopada 1945 roku do 1947 roku, kiedy szkoła, cała, została przewieziona do Anglii. Oczywiście przyjechałam razem ze szkołą, wylądowaliśmy w Liverpool’u [6 sierpnia 1947 roku], przenieśli nas do obozu w Foxley, to było na pograniczu Walii i Anglii. A ojciec, jak rozwiązali te kompanie wartownicze, to został displaced person, czyli bez kraju zamieszkania, uchodźcą. Mogłam [wtedy] zacząć starać się o to, żeby ojciec przyjechał do Anglii, ponieważ byłam młodszą ochotniczką. Nie byłam w wojsku jako takim, ale [szkoła była] wojskowa, utrzymywana przez wojsko. [Nosiłyśmy] mundury, więc mogłyśmy rodziny zabrać do Anglii. Rozpoczęłam starania.
W tym samym czasie Anglicy werbowali w Niemczech właśnie takich ludzi, uciekinierów, bez miejsca zamieszkania stałego, do pracy w Anglii na roli, albo do kopalni. I ojciec się zapisał. To się nazywało European voluntary workers. I ojciec zapisał się do pracy na roli. I bardzo szybko przyjechał do Anglii. Moje starania, prawdopodobnie, zajęłyby dużo dłużej. W międzyczasie ojciec przyjechał i tak żeśmy się znaleźli w Anglii.

  • Kiedy pani przyjechała pierwszy raz do Polski?

Do Polski pierwszy raz przyjechałam w 1966 roku.

  • Ale z jakim obywatelstwem?

Brytyjskim. [Obywatelstwo] żeśmy przyjęli, bo już wtedy byłam mężatką, już mieliśmy dzieci. Przyjęliśmy obywatelstwo brytyjskie właśnie głównie dlatego, żeby można było pojechać do Polski. Można było wyjechać do Polski, tylko nie można byłoby wrócić do Anglii bez obywatelstwa.

  • Czy była pani w Muzeum Powstania Warszawskiego?

Byłam. Byliśmy w Polsce na sześćdziesiątą rocznicę wybuchu Powstania i wtedy byliśmy w muzeum. Nie byliśmy chyba już po sześćdziesiątej [rocznicy], bo to było dwa lata temu.

  • I jakie wrażenia?

Bardzo wzruszające, bardzo nam się podobało. Wtedy nie było tych eksponatów tak dużo, ale to, co widzieliśmy było bardzo imponujące i wzruszające dla nas. Bo byliśmy w Polsce przecież kilka razy przedtem. Byliśmy na pięćdziesiątej piątej rocznicy Powstania, ale nigdy się o Powstaniu w taki sposób nie mówiło. To było na małą skalę, raczej w takim koleżeńskim gronie obchody. A to, co było na sześćdziesiątą rocznicę, to było naprawdę bardzo wzruszające.

  • Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Irka”?

Nie wiem. Zupełnie nie wiem dlaczego akurat takie imię mi do głowy przyszło. Nie miałam ani nikogo z rodziny, ani koleżanek [o takim imieniu].

  • Czy gdyby pani miała znowu piętnaście lat, to poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?

Pewnie tak.



Londyn, 1 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Halina Zofia Kwiatkowska Pseudonim: „Irka” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Batalion„Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter