Halina Zofia Witanowska
- Proszę powiedzieć, co pani robiła przed wybuchem wojny, przed 1 września 1939 roku?
Chodziłam do szkoły muzycznej. Właściwie to było konserwatorium na ulicy Tamka. Tam zdawałam egzamin i zostałam przyjęta. Później wybuchło Powstanie. Przechodziłam rok, to był rok 1943. Jeszcze pozostała mi legitymacja z konserwatorium. Zdawałam tam egzamin do szkoły muzycznej, do klasy śpiewu profesora Komana – to, co pamiętam do dzisiaj.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?
Może to głupie, co powiem, ale razem z kuzynką, jak myśmy się dowiedziały, że wojna, to myśmy się bardzo cieszyły i krzyczałyśmy, że pobijemy Niemców. „Nareszcie zobaczymy wojnę”. To było śmieszne. „Nareszcie zobaczymy wojnę! Nareszcie pobijemy Niemców!” Wielki entuzjazm, że była wojna. Zamiast się martwić, to myśmy się cieszyły. Jakieś niemądre dziewczyny. Później okupacja.
Pamiętam później wybuch Powstania. To był wielki entuzjazm, to co ja pamiętam. Myśmy się cieszyli, że Powstanie wybuchło. Pierwszy raz biegłam, pamiętam, do koleżanki w dzień wybuchu Powstania. Spotkałam mego kuzyna, Mieczysława Orłowskiego, który z kolei później walczył o dom PAST-y w Powstaniu. Jego nazwisko jest w [Muzeum] Powstania. On mnie zawrócił i powiedział: „Halina, biegnij szybko do domu, nie chodź do koleżanki, bo możesz nie wrócić, bo za chwileczkę się rozpocznie Powstanie”. Nie bardzo wiedziałam [o co chodzi], ale zawróciłam do domu. Rzeczywiście, wyjrzałam za okno – padał drobny deszczyk, co pamiętam. Biegli młodzi chłopcy, po dziewięć, dziesięć lat z butelkami w ręku, pochyleni przed domem. Wbiegli w ulicę Smulikowskiego, tam gdzie dom Związku Nauczycielstwa Polskiego, bo tam byli Niemcy. Tak się właśnie zaczęło Powstanie. Entuzjazm był bardzo duży. U nas od razu zawiesiłam biało-czerwone sztandary. Nie tylko u mnie, bo prawie na wszystkich domach wszyscy wywieszali sztandary. Teraz mówią, że niechęć, ale wiem, że u nas był ogromny, wielki entuzjazm, że było Powstanie.
- Jak długo wisiały sztandary?
Przez cały czas, jak walczyliśmy, chociaż ja nie walczyłam bezpośrednio, tylko siostra o elektrownię. Cały czas wisiały w Powstanie. Siostra moja była zresztą operowana, bo była [ranna]. Była w poczcie polowej, roznosiła pocztę. Ja nie brałam bezpośrednio udziału. Wiem, że tylko moja mama z sąsiadką gotowały zupy w kotłach dla Powstańców, którzy przychodzili głodni, to pamiętam. Później pamiętam ostatni dzień Powstania. W każdym razie u nas Powstanie bardzo długo wytrzymało.
Pamiętam zakończenie Powstania, to był 6 września. Bardzo dobrze pamiętam, bo do końca swoich lat, jak tylko wchodziłam w bramę przy Dobrej 11, gdzie mieszkałam od 1932 roku (cały czas), pamiętam, kiedy Niemcy przyszli do nas, do tego domu wpadli. Nie widziałam, bo miałam wtedy dyżur.
Każdy z domowników miał dyżur, codziennie były dyżury w domu. Siedziałam w bramie na małym stołeczku. Brama była zamknięta. Nagle poczułam kopnięcie w bramę nogą i wpadł [mężczyzna]. Myślałam, że to jest [nie] Niemiec, bo był przebrany za akowca. Był w mundurku, miał kask na głowie z biało-czerwoną szarfą i opaskę biało-czerwoną, usmolony młody chłopak. W ręku trzymał karabin maszynowy i krzyczy do mnie:
Hände hoch! Ja na niego [popatrzyłam], postukałam się po głowie i mówię: „Idioto!”. Krzyknęłam na niego. Na pewno zrozumiał, bo idiota to po niemiecku też będzie idiota. „Idioto, przestraszyłeś mnie!”. Wstałam zdenerwowana, że takie żarty głupie. A to był Niemiec. Jak tylko powiedział:
Hände hoch! (bo się śmiał jeszcze, uśmiechnięty taki), za nim od razu wpadła chmara Niemców uzbrojonych. Zaczęli drzeć się na cały dom:
Raus! Raus! Wszystkich, kto jak stał, tak wygarnęli przed dom. Tu już wszędzie przed domami na Dobrej po sąsiedzku stały grupki powyrzucanych ludzi z domów.
Prowadzili nas od razu ulicą Smulikowskiego. Pamiętam, leżała tam dziewczyna, w której się palił odłamek, a nad nią stał „mongoł” rozkraczony. Nie wolno było podejść do niej, nic [zrobić], on stał, pilnował. Prowadzili nas tak jak Związek Nauczycielstwa [Polskiego], koło Alfa Laval. Mieścił się [tam] w czasie okupacji szpitalik polowy. Moja siostra była tam nawet operowana przez znanego doktora Kubiaka (który robił operacje wszystkim Powstańcom), bo była uderzona szrapnelem. Koło Alfa Laval nas prowadzili. Na samym rogu stali „mongołowie”,
vis-à-vis kościoła Świętej Teresy. Podobno „mongołowie” chwytali tam dziewczyny, które szły razem z nami w tym orszaku. Byłyśmy prowadzone Smulikowskiego aż do Syrenki. Później Wybrzeżem Kościuszkowskim do ulicy Bednarskiej. Ulicą Bednarską pod górę do kościoła, gdzie rozdzielali mężczyzn i kobiety. To sobie zapamiętałam. Przed kościołem „mongołowie” wyciągali dziewczyny, podobno okropne rzeczy się działy z dziewczynami.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie codzienne podczas Powstania? Czym się pani zajmowała?
Uczyłam się, wiem tylko, że chodziłam na lekcje.
- Mieszkała pani przy Dobrej?
Tak, cały czas mieszkałam przy ulicy Dobrej.
- W jaki sposób zarabialiście na życie? Co było waszym źródłem utrzymania?
Tak dobrze nie pamiętam. Wiem na przykład, że moja siostra miała duże zdolności rysunkowe i rysowała kartki na Wielkanoc z barankiem, z innym [obrazkiem], sprzedawała do sklepu. Nawet kupowali od niej, nawet byłam zdziwiona, że taki talent ma.
Mama nigdzie nie pracowała.
- Czy zetknęła się pani z konspiracją?
Bezpośrednio nie.
Raczej mój ojciec prędzej, bo miał swoich kolegów. Był legionistą, niektórzy żyli, chodził na rozmaite spotkania z kolegami. To, co wiem.
Siostra znikała po całych dniach. Kanałami przechodziła, roznosiła pocztę. To, co mi opowiadała, że najgorszy dzień to 13 sierpnia, i rokrocznie pamiętała o [tym] dniu. Zawsze (pamiętam do dzisiejszego dnia), dopóki nie umarła, to 13 sierpnia był dla niej najgorszy. Wtedy roznosiła kanałem na ulicy Wareckiej (tak, jak mi opowiadała) listy, pocztę polską. Zgasła jej latarka. Szła z grupą. Do kanałów wybierali dziewczyny tylko cienkie, chude i chudych chłopaków, którzy mogli do tego kanału zejść. Była właśnie wybrana. Przezywali ją „Czaplą”, bo taka chuda była. Jak szła w kanale, zgasła jej latarka. Poszli w stronę Mokotowa (koledzy, którzy razem szli), a ona z latarką została, mówiła, że będzie na nich, na powrót ich czekała. Tam były straszne szczury. Wody nie było, tylko były szczury. Siedziała w kanale i czekała na powrót kolegów z Mokotowa. Tymczasem usłyszała głosy (bo się rozlega hałas w kanale) i myślała, że to Niemcy. Cały czas płakała. Okazało się na szczęście, że to byli Polacy, którzy wracali z Mokotowa. Chcieli ją zabrać, mówią: „Chodź, Danka, z nami. Idziemy na Stare Miasto”. Ona mówi: „Nie, ja nie pójdę z wami, bo ja będę czekała na swoich, jak będą wracać”. Podobno wszyscy, jak poszli w stronę Starego Miasta, zginęli. Za to, że jej latarka zgasła, przez harcmistrza, dowódcę miała karę i musiała dookoła konserwatorium chodzić na czworakach czy przysiady robić. Później się śmiałam: „To ładnie walczyłaś w Powstaniu”. Taką miała karę za to – takie mi opowiadała rozmaite historie, co ja sobie zapamiętałam.
- Jak pani zapamiętała Niemców?
Niemców nie było strasznych u nas, nie było takich, żeby u nas rozstrzeliwali. Tego nie było na Powiślu.
- Czy miała pani z nimi bezpośredni kontakt?
Nie, nie miałam. Raczej unikałam.
- Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych? Czy na pani oczach ktoś został zabity przez Niemców, przez nieprzyjaciół?
Zbrodni wojennych bezpośrednio nie [widziałam], tylko słyszałam. Właśnie u nas było najspokojniej na Powiślu, dopóki nas Niemcy stamtąd nie wyrzucili.
- O jakich zbrodniach pani słyszała?
Słyszałam o powieszonych na Pradze. Wiem, że iluś było powieszonych Polaków, to pamiętam. To był 1942 czy 1943 rok, jak powiesili za zabicie Niemca. To pamiętam. Bezpośrednio z Niemcami nie miałam kontaktu.
- Wspomniała pani, że bardzo się cieszyliście, kiedy wybuchło Powstanie. Proszę powiedzieć o nastrojach, które panowały wśród ludności cywilnej na wieść o wybuchu Powstania.
Moja siostra grała na pianinie [...], była tak samo jak ja nauczycielką rytmiki w szkołach i przedszkolach. Grała... Jak Powstanie wybuchło dla żołnierzy, co walczyli w Powstaniu, usiadła do pianina i grała na przykład „Marsz Mokotowa”, to pamiętam. Ci, co przechodzili pod naszym balkonem (bo nasz balkon był nisko na pierwszym piętrze) salutowali i śpiewali. Ona grała „Marsz Mokotowa”. Był wielki entuzjazm, olbrzymi. Wszyscy żeśmy się cieszyli, że pobijemy Niemców. Nie wierzyliśmy, że przegramy Powstanie, nawet jak już był prawie koniec.
- Czy miała pani kontakt w ludnością innych narodowości: Żydami, Ukraińcami?
Owszem, miałam w czasie jeszcze zanim Niemcy wyrzucili. Na Powiślu było bardzo dużo sklepów żydowskich.
- Jak wyglądały te kontakty?
Uważam, że bardzo dobrze. Wiem, że moja mama chodziła czasami do sklepu żydowskiego, to był kolonialny sklep. Byłam przy tym z mamą i tego nigdy nie zapomnę: była rodzina żydowska i cała pracowała w tym sklepie. Zapomniałam nazwisko tych Żydów, to było znane nazwisko. Cała rodzina żydowska tam pracowała. Żyd powiedział do mamy: „Proszę pani, niech pani kupi worek mąki, bo wejdą Niemcy, to nie będzie pani miała mąki, nie będzie żywności”. Nie wiedział, że później Niemcy jego zgarną. [To było], jak miała wybuchnąć wojna, czyli w 1939 roku. Mama kupiła od niego worek mąki i dzięki niemu myśmy długi czas mogli żyć. Później nie wiedział, że jak Niemcy weszli, to od razu ich zabrali. Wermus się nazywał. Cała rodzina, na Solcu mieli wielki sklep, gdzie sprzedawali rozmaite rzeczy.
Chodziłam do szkoły jeszcze przed wojną z Żydówkami, dużo Żydówek chodziło tam, na Solcu mieszkały Żydówki. Jak była lekcja religii, to one wychodziły, ale stosunki były zawsze przyjazne, nawet pożyczały one książki, nawet mi z matematyki pomagały, a ja im z polskiego. Przyjemnie było, nie było żadnych antagonizmów, nie przypominam sobie.
- Wspomniała pani o worku mąki. Jak wyglądało zaopatrywanie się w żywność, ubranie, środki higieniczne podczas Powstania?
Ubrania – nie pamiętam, żebyśmy sobie cokolwiek kupowały. Tego nie pamiętam. Żywność to jakoś się kupowało. Były normalne sklepy. Później w czasie okupacji były kartki, pamiętam. Na kartki była marmolada i tak dalej.
- W jaki sposób zdobywaliście kartki? Czy były przydziały?
Były przydziały na kartki.
- Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania?
Z koleżankami, które chodziły ze mną do szkoły.
- Kontakty jeszcze przedwojenne?
Mam koleżankę, która chodziła ze mną do konserwatorium (może usłyszy, jeżeli żyje). Była w Gdyni. Mieszkała w Warszawie, później jej dom został zniszczony i z matką pojechały do Gdyni. Tam miała dom, ojciec wybudował dom i ona do swojej wilii jeździła i tam zamieszkała po wojnie. Czasami do niej przyjeżdżałam. Zawsze się zbieram, żeby do niej zadzwonić, bo ona zawsze mi przesyłała kartki. Jej ojciec wyjechał za granicę, bo był majorem. Później już nie wrócił. Matka, jak po wojnie pojechała, spotkała się z nim na dworcu. Z wrażenia zmarła na dworcu. Okropne. Mój teść (nie znałam go, mam jego zdjęcia) mieszkał w Szkocji, nie mógł przyjechać do Polski. Najpierw ich witali na [statku] „Batorym”, a później aresztowali w trzy dni jego brata, Witanowskiego. Tak że takie przyjęcie. Niestety go nie znałam, tylko ze zdjęć.
- Jak wyglądało pani życie religijne podczas Powstania? Czy była możliwość uczestniczenia w mszach świętych?
Chodziłyśmy [do kościoła]. Miałyśmy bardzo dobrze, miałyśmy blisko kościół Świętej Teresy. Do tego kościoła zawsze chodziłyśmy. Przed wojną i w czasie okupacji też, jeżeli tylko można było. Blisko się chodziło.
- Ksiądz mógł odprawiać msze?
Tak, odprawiał msze. Jeżeli tylko mógł, bo były chwile, kiedy w ogóle nie mógł.
Nie pamiętam, kiedy tylko można było przejść.
Dużo ludzi, kanałami się chodziło. Był kanał zbudowany na rogu Dobrej i Tamki, to pamiętam. W konserwatorium (to jest ciekawe) w czasie Powstania były teatrzyki kukiełkowe. Bardzo humorystyczne, dla dzieci. Teatrzyk był i myśmy chodziły często do teatrzyku, nawet występowałyśmy. To znaczy nie ja, siostra przeważnie. W gmachu konserwatorium warszawskiego były te teatrzyki blisko cyrku Staniewskich.
- Czyli było życie kulturalne podczas Powstania.
Było. Bardzo było wesołe, nigdy nie było smutne. To, co pamiętam, wszyscy śpiewali, wszyscy się cieszyli. Nie pamiętam nastroju smutnego, nawet w najgorszych, ciężkich przeżyciach myśmy byli uradowani. Pamiętam naszą radość.
- Czy słuchała pani radia, czytała prasę podczas Powstania?
Radio mój ojciec chował. Było schowane. Tylko jak były wiadomości z Anglii (bum, bum, bum, bum – tak pamiętam), to się czekało na tę godzinę i się słuchało radia.
- Co wtedy w radiu podawali?
To, co pamiętam (a dobrze nie pamiętam), to myśmy słuchali tylko dobrych wiadomości, złych nie chcieliśmy słuchać. To pamiętam z radia.
Prasa była, dużo się czytało. Nawet, jak myśmy później schodzili do piwnicy, to była „Barykada Powiśla”. Myśmy ciągle czytały „Barykadę Powiśla”.
O ile dobrze pamiętam, to myśmy [czytały] tylko dobre wiadomości, złych nie chcieliśmy czytać.
- Proszę opowiedzieć o swoim najgorszym, najtrudniejszym wspomnieniu z Powstania.
Tego nie zapomnę do śmierci. To jest dziwne, ale tak było. Jak nas wypędzili do obozu do Pruszkowa z Powstania, byliśmy w
erste Baracke (bo był pierwszy barak, drugi, trzeci i tak dalej), oczywiście ojciec, mamusia i my dwie do baraku w Pruszkowie. Było okropnie w pierwszym baraku, tam kobiety rodziły dzieci, chorzy byli, jęczeli i tak dalej, brudno było okropnie. Krzyki chorych i tak dalej. Później oddzielili naszego ojca od nas, a moją mamę i mnie z siostrą wzięli do drugiego baraku, który był na wywóz na roboty do Niemiec. Myśmy się pożegnały z ojcem. Zostawiłyśmy ojca w pierwszym baraku, bo był bardzo chory. Myśmy przeszły do baraku drugiego na wywóz do Niemiec. To jest trudne do zrozumienia. Do dzisiejszego dnia [się zastanawiam], czy Pan Bóg nad nami czuwał, czy co. Jak już pamiętam do dzisiejszego dnia: byliśmy ustawieni w czwórkach, całej grupie ludzi przeznaczonej na wyjazd pociągiem do Niemiec do roboty. Niemcy pilnowali (pamiętam jak dziś) z karabinami, moja mama krzyknęła: „Uciekajmy!”. Gdzie to było do pomyślenia, [żeby] uciekać? Gdzie to było uciekać? Nigdzie. Ale z tego strachu żeśmy zaczęły biec przed siebie. Gdzieśmy wpadły? Do gabinetu niemieckiego, gdzie stał gruby, wielki (do dzisiejszego dnia jego twarzy nie zapomnę), olbrzymi Niemiec w mundurze (nie pamiętam, jakiego był [stopnia], czy był pułkownikiem, nie wiem), w białym fartuchu wojskowym. Myśmy wpadły, płacząc, wszystkie trzy płakałyśmy, to pamiętam: mamusia i my dwie. Krzyczałam (ponieważ uczyłam się niemieckiego), chciałam się przed nim popisać:
Ich bin nervös, meine Mutter ist nervös, meine Schwester... – że wszystkie jesteśmy chore. Chciałam powiedzieć, że jestem chora na nerki, a zamiast nerki powiedziałam nerwy. Płakałyśmy przy tym. Nasze zdziwienie i zaskoczenie. „Cisza!” – krzyknął do nas, oczywiście po niemiecku. Myśmy zamilkły. Zaczął się najpierw strasznie śmiać, aż mu wielki brzuch dygotał. Wziął kartkę papieru i zaczął pisać. Krzyczał tylko:
Ruhe! Ruhe! Cisza żeby była. Myśmy od razu, jak płakałyśmy, [to] zamilkłyśmy, bośmy myślały, że nas od razu weźmie gdzieś na rozstrzał, że żeśmy uciekły. Wziął karteczkę i pięknym gotykiem [napisał] (ponieważ uczyłam się w szkole; nie wiem po co i na co uczyć pisania gotykiem w szkole), że matka i dwie córki mają przejść do
erste Baracke, czyli z powrotem do baraku, skąd wyszłyśmy. Tak żeśmy z powrotem bardzo ładnie [wróciły]. Niemiec, który stał na warcie, nas przepuścił. Z powrotem do ojca wróciłyśmy do pierwszego baraku. To było nad podziw, że nam się udało. Nie wiem, dlaczego tak zrobił. Wróciłyśmy, ojciec się strasznie ucieszył, jak nas zobaczył, że z powrotem do pierwszego baraku wróciłyśmy. Czekałyśmy wieczorem, kiedy będzie ciemno, bo były podstawione pociągi dla chorych na wywóz poza Warszawę.
Trzy dni nas wieźli. Wywieźli nas pod Starachowice do miejscowości koło Bodzentyna, Świętomarz. W Świętomarzy dostałyśmy tak zwane podwody i zamieszkaliśmy. Nigdy tego nie zapomnę, jak Niemcy przyjeżdżali do wieśniaków, co myśmy u nich mieszkali, i zabierali chłopów na roboty. Były tak zwane podwody i [ludzie] byli przydzieleni do wiejskich ludzi.
Pamiętam, kobieta urodziła dziecko, przyjechał Niemiec, oficer na koniu (byłam w drugim pokoju) i się nad nią strasznie wytrząsał, i krzyczał tylko: „Gdzie chłop?! Gdzie chłop?!” Szukali chłopów do kopania rowów. Nie mogłam tego znieść, jak on się nad nią wytrząsał, podleciałam do niego i mówię: „Wyście już chłopa zabrali”. Do niego powiedziałam: „Wzięliście już go na roboty” , a wcale [to nie była] prawda, bo chłopi się ukrywali gdzieś w sianie, na słomie. On mówi: „Ooo...” – że znam niemiecki.
Von Warschau – że jestem z Warszawy. [Powiedział, że] to bardzo dobrze, mogę być dolmeczerem. On przyjedzie rano i mnie zabierze z ojcem i z matką, i całą rodziną na dolmeczera. Jaki ja tam dolmeczer, jak ja dobrze nie pamiętałam, ze strachu nawet i niemiecki zapominałam. Powiedziałyśmy, że dobrze. Mój ojciec mówi: „Powiedz, że dobrze, że pojedziemy na dolmeczera”. Miał po nas rano przyjechać, powiedziałam, że nie mam butów, że mam u szewca buty. W nocy myśmy jak Matka Boska ze świętym Józefem i Dzieciątkiem Jezus wyruszyli na bryczce, na koniku. Na dziesiątą wieś uciekliśmy, że jak on przyjedzie, to już nas nie będzie. To sobie zapamiętałam, taką śmieszną podróż do innej wsi.
Tam już przebywałyśmy do tak zwanego wyzwolenia. Cały czas przychodzili do nas z lasu. To ruscy krzyczeli: „Pany, daj chleba!”. Za chwileczkę znowu ci, co w lesie się ukrywali. Tam żeśmy już do końca, do tak zwanego wyzwolenia byli. Wróciliśmy do Warszawy. Ucieszyliśmy się, że ten dom ocalał. Jeszcze kiedyś przyszedł do nas tak zwany Niemiec, chyba był Ślązakiem, bo mówił po śląsku. Przyszedł do nas i powiedział, że dom, gdzie myśmy byli, to na pewno stoi, bo był tam w szpitalu. Koło nas był szpital Czerwonego Krzyża, do dzisiejszego dnia stoi. Prawdopodobnie dlatego domy na Dobrej pozostały. Tam jeździła krowa tak zwana, pociąg, ostrzeliwała tylko ulice i przez to może te domy zostały niezniszczone z tej strony ulicy Dobrej. Tak żeśmy wrócili do Warszawy. Dom ocalał. Niektóre [meble], jak kredens, ocalały. Nigdy w życiu nie przypuszczałam, że drugi raz [wyrzucą nas z domu]. Najpierw nas Niemcy wyrzucili, a później Polacy nas przyszli wyrzucić. W życiu byśmy nie przypuszczały. Myślę, że ona to bardzo przeżywała. Ja nie tak [bardzo], ale ona tak, jak myśmy się tu sprowadzili. Tam było całe jej życie. Przez tyle lat [...] wszędzie chodziła ze sztandarem, była w „Krybarze”. Jest nawet jej opaska: 36. Pułk Legii Akademickiej, to był ich „Krybar”.
- Proszę mi opowiedzieć o swoim najwspanialszym, najbardziej przyjemnym wspomnieniu z czasu Powstania.
Raz, to było kiedy zdałam egzamin do konserwatorium (to było w czasie okupacji zresztą), a drugi dzień, chyba jak nasz dom ocalał, że mogłyśmy wrócić. Później, że [siostra] nie została zabita, tylko była ranna. To były szczęśliwe chwile. Ona broniła Uniwersytetu Warszawskiego i kościoła Świętego Krzyża, to pamiętam, że stamtąd wróciła cała i zdrowa, że się utrzymała. To były takie rzeczy, to pamiętam. Opowiem jeszcze ciekawą rzecz. Jednak ludzie wiedzieli, że będzie Powstanie, ja jeszcze wtedy nie wiedziałam. To był rok 1942, prowadziłam półkolonię dla dzieci na Kole. Podszedł do mnie wychowawca, który był nade mną, starszy ode mnie wychowawca. Mieszkał na ulicy Poznańskiej (to pamiętam jak dziś) i prosił mnie, czy umiem trochę szyć. Powiedziałam, że trochę umiem, nie bardzo. „To dobrze”. [Dodał], żebym przyszła do niego na Poznańską, bo on coś dla mnie ma. Pamiętam, poszłam na Poznańską. Dlaczego o tym mówię? Bo on mi dał materiał biały i czerwony i prosił, żebym mu poszyła opaski biało-czerwone. To jeszcze było daleko do Powstania. Wzięłam do domu te [materiały], nie umiałam sama szyć i mamusia te opaski poszyła. Bardzo dużo czerwonych opasek. Mówiła: „Słuchajcie, coś się szykuje. Coś będzie się wreszcie działo”. To mamusia mówiła. Opaski mu zaniosłam, pamiętam. Niosłam w teczce szkolnej. To był rok 1942, czyli jeszcze daleko było do Powstania. Już opaski były szyte i ja je niosłam, mamusia je poszyła, dlatego byłam ciekawa, czy on przeżył, czy nie. Był wychowawcą na Kole, pomagałam mu.
- Nie bała się pani iść z opaskami przez miasto?
Nie, ja się nie bałam. Bałam się odwrotnie niż siostra, bo ona się nie bała chodzić. Ja się bałam strzałów, byłam różna od niej, bałam się wszystkiego. Ale przewozić, to się nie bałam. Tylko się bałam strzałów, jak gdzieś strzelali, to się bałam.
- Czy dużo było strzałów podczas Powstania?
Pamiętam, jak byłam u kuzynki, która mieszkała na Saskiej Kępie (to było w okupację), [ulica] Paryska 37, pamiętam jak dzisiaj. Byłam wtedy u niej, bo miała malutką kawiarenkę. Pojechałam, żeby coś dobrego zjeść do tej kawiarenki prosto ze szkoły. Nagle były strzały na ulicy Paryskiej, to jest przedłużenie ulicy Francuskiej. Strzały, Niemcy strzelają, kogoś gonią. Wszyscy ludzie zaczęli wbiegać do bramy, brama została zamykana, sklep też. Wtedy Niemcy zabili jednego Niemca, jak się okazało. Drugi się schował do niej do sklepu. W cywilnym ubraniu, myśmy nie wiedzieli, że to Niemiec. Tylko wszyscy zaczęli wychodzić z tego sklepu, że już Niemców nie ma, bo strzały ucichły. Jeden został zabity, nie ma Niemców, ludzie pomału ze sklepów wychodzili. Patrzę, a tu jeden się schował za kontuar. Siedzi młody człowiek w palcie ubrany. Mówię: „Proszę pana, proszę pana, pan wychodzi, już nie ma Niemców. Już poszli, już ucichło i można już, już wszyscy wyszli i tylko pan tu został”. On nic, tylko się trzęsie i nic nie mówi. Wołam kuzynkę i mówię: „Zobacz, tu siedzi jeszcze facet i się boi wyjść, jest przestraszony”. On w końcu przemówił po niemiecku.
To był Niemiec, który się ukrywał. Kuzynka dobrze znała niemiecki. Jak później nam powiedział, to on uciekł, zdezerterował. Pamiętam, jak nam opowiadał, razem z akowcami, którzy donosili broń do getta, współpracował i z Żydami. Nazywał się Bobi Joschke, co pamiętam do dzisiejszego dnia. Ciekawam, czy ten Niemiec żyje, czy się uchował. Przenosił broń Żydom razem z Polakami do getta. Jak nam mówił, pochodził z Breslau, czyli z Wrocławia. Jego matka podobno (jak nam mówił) była Polką, ojciec był Niemcem. Strasznie wyrzekał, bił matkę, od świń wyzywał i tak dalej, i on dlatego z wojska uciekł. Czy uchował się, czy żył później, nie wiem. To był epizod, co pamiętam z okresu okupacji. To był rok może 1943.
- Opowiadała pani, że jak się zakończyło Powstanie, razem z rodziną została pani zesłana do Pruszkowa. Stamtąd zostaliście przeniesieni do Świętomarzy. Do kiedy tam byliście?
Wróciłyśmy do Warszawy na początku marca.
Tak, 1945 roku.
- Co robiliście do maja 1945 roku? Wróciliście do kamienicy na ulicy Dobrej...
Tak, wróciliśmy do swojego mieszkania, tam zamieszkałyśmy.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie, życie pani rodziny po maju 1945 roku, kiedy wojna już się właściwie skończyła? Czy pani rodzina była w jakiś sposób represjonowana?
Nie, ale myśmy się ukrywali, bo się bałam o ojca. Ojciec był legionistą przed wojną. Mamy jego legitymację do dzisiejszego dnia i Krzyż Niepodległości. Wiem, że ojciec miał swoich kolegów, też legionistów, którzy mieli kontakt z ojcem. Nie wszyscy, niektórzy byli aresztowani. Tak że ojciec się raczej ukrywał z tym wszystkim.
Siostra nikomu się nie przyznawała z tych, co jej nie znali, że była w AK. Nikomu.
- Proszę powiedzieć, jaka jest pani subiektywna ocena Powstania Warszawskiego?
Uważam, że było bardzo dobre, bo nie było innego wyjścia. Już dłużej nie można było tego znosić. Ciągle rozstrzeliwania tylko się słyszało, powieszenia – to jak można było dłużej tak żyć? Cieszyłam się, że było Powstanie. Trudno, zginęli, to zginęli. Myśmy też mogli zginąć. Może dlatego że ja od dziecka byłam wychowywana w tym [duchu]. Mój ojciec był legionistą, mój teść umarł w Szkocji, był oficerem (nie poznałam go), walczył pod Monte Cassino. Miałam później nawet jego listy ze Szkocji, nie mógł przyjechać. Jak jego kolega, pułkownik Sałasz (nazwisko pamiętam) przyjechał, witali go na okręcie „Batory” i tak dalej, kwiaty dawali, a na trzeci dzień go aresztowali. Później, jak go wypuścili, to w trzy dni umarł. Zapamiętałam nazwisko, bo mój późniejszy mąż był przez nich wychowywany. Matkę stracił pod gruzami i siostrę, ojciec był w Szkocji. Tam zresztą później zmarł. Miałam trochę pokręcone życie.
- Ale Powstanie było potrzebne...
Potrzebne. Jak najbardziej było potrzebne. Mój teść walczył pod Monte Cassino, ojciec walczył przy boku Piłsudskiego. Mam zdjęcie jego jeszcze, które się uchowało ze związku. To się nazywało Federacja Polskich Związków Obrońców Ojczyzny – cały tytuł pamiętam jak dziś. Ojciec do tej Federacji Związków Obrony Ojczyzny należał. Świętej pamięci Władysław Orłowski. [...]
Warszawa, 28 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Paulina Aleksandra Grubek