Hanna Buchalska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Buchalska, mam osiemdziesiąt trzy lata skończone w styczniu, mieszkam od urodzenia w Warszawie, tu w tym mieszkaniu, w którym się znajdujemy, mieszkamy czterdzieści dwa lata. Mieszkał z nami jedyny syn, Piotr, ale teraz ma założoną własną rodzinę, w związku z tym zostaliśmy w tym mieszkaniu sami.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pani się urodziła, w jakiej dzielnicy i w jakiej rodzinie?


Urodziłam się w dzielnicy Wola, na ulicy Prądzyńskiego, vis-à-vis parku Sowińskiego. Po drugiej stronie była Wolska i mieszkali tam rodzice mojego taty, w domu Hankiewicza, więc od urodzenia jestem mieszkanką Woli.

  • Proszę opowiedzieć, czym pani rodzice zajmowali się przed wojną, kiedy pani się urodziła?


Mama nie pracowała, było nas sporo dzieci. Tata, z tego co ja pamiętam, tak jakby na budowach prowadził [nadzór], ostatnio prowadził przed swoją śmiercią nadzór szkoły budowlanej, spadł z rusztowania 7 [maja] trzydziestego ósmego roku, a zmarł w swoje imieniny, 8 [maja] trzydziestego ósmego roku. Mama została z czwórką dzieci.

  • Pani była najmłodsza?


Nie, w trzydziestym ósmym roku moja siostra Stanisława miała osiemnaście lat, brat Ryszard, który miał trzynaście lat, ja później byłam, z trzydziestego drugiego roku, a z trzydziestego czwartego mój najmłodszy brat Józef, Józio Pawłowski.

  • Jak pani mama utrzymywała rodzinę, kiedy zmarł tata?


Mieliśmy ze strony taty takiego wujka, który był wdowcem, zmarła mu żona, mieszkał na ulicy Bielańskiej. Prowadził restaurację na Pradze, w związku z tym od trzydziestego dziewiątego roku zabrał do siebie do mieszkania siostrę, tę Stasię, która mieszkała na Bielańskiej, a on był wdowcem, miał dwie córki w wieku tak jakby mojej siostry, w związku z tym siostra tam mieszkała i pracowała w jego restauracji na Pradze. W związku z tym trochę żywnością nam ten wujek Bociański bardzo pomagał.

  • Może pani pamięta jego imię?


Nie pamiętam. Pamiętam córki jego, jedna miała na imię Halina, druga Janka, przepiękne dziewczyny.

  • Jeszcze proszę powiedzieć imiona pani rodziców.


Mój tata Stanisław, zmarł 8 maja trzydziestego ósmego roku, mama Leokadia Pawłowska, zmarła 11 czerwca 1966 roku.

  • Wróćmy teraz do pani. Pani przed wojną zdążyła pójść do szkoły?


Nie zdążyłam pójść do szkoły, bo wojna zaczęła się we wrześniu, a ja w styczniu skończyłam siedem lat, związku z tym dopiero chyba poszłam do szkoły, jak miałam osiem lat. Dlatego sytuacja wytworzyła się taka…My, mieszkając na ulicy Prądzyńskiego, jak tylko był alarm, to uciekaliśmy do parku Sowińskiego, tam były schrony. W jednym dniu we wrześniu, wracając z parku Sowińskiego, zobaczyliśmy, że naszego domu na Prądzyńskiego nie ma. Mama z tą czwórką dzieci została sama, więc tylko pamiętam obrazek, jak mama biegała po ulicy. Myśmy nie rozumieli, z czego to bieganie. Prawdopodobnie dostała szoku, dlatego jej reakcja taka była. Jak się uspokoiła, zabrała nas do swego ojca, Antoniego Pawełkiewicza. Żona mu wcześniej zmarła, babcia Michalina Pawełkiewicz, mieszkał na Górczewskiej 15, w blokach Wawelberga, ale mieszkał również z mężem mojej mamy siostry, wujkiem Jankiem Kowalczykiem. Dziadek mieszkał w kuchni, wujek Kowalczyk mieszkał w pokoju z trojgiem dzieci: Krysią, Mietkiem i Władkiem. I myśmy w tej kuchni, czworo nas, mieszkało przez 3 lata.

  • A proszę jeszcze powiedzieć, wracając do samego wybuchu wojny. Czy pamięta pani w ogóle 1 września, wybuch wojny? Czy jakieś obrazy pani zostały w pamięci?


Nie, proszę pani, ponieważ ja przeżyłam ogromną traumę, śmierci taty, taką nagłą. To jak rozmawiamy z mężem i on opowiada, że pamięta, co się działo, [jak miał] cztery lata, dla mnie jakby obraz zatrzymał się 8 maja [1938 roku]. Widzę go cały czas, leżącego w trumnie i ten obrazek towarzyszy mojemu życiu. Nie pamiętam dnia 1 września. Może człowiek, takie małe dziecko, nie zdawało sobie sprawy, że to wojna, że to alarmy wojenne, a poza tym miasto [płonie]. Ja drugą traumę przeżyłam, bo jak zmarł mój tata, ciocia, mama siostry, zabrała mnie ze swoimi dziećmi na tak zwane letnisko za Warszawę, żeby odciągnąć mnie trochę. I tam miejscowe dzieci w zabawie, dziewięcioletnie, ja miałam sześć lat, wzięły mnie za ręce i trzymały w takiej cembrowanej studni. Zanim dobiegli dorośli, to ja wisiałam już tylko za jedną rękę. W związku z tym druga trauma, bo leżałam w takim łóżeczku gipsowym, stąd później te pozrywane wiązadła, stąd kręgosłup, który się [niepoprawnie] ukształtował, i jakoś tak daleka byłam od myślenia, że to wojna. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, jak zobaczyłam tę moją mamę biegającą, przerażoną. Nie mogła pójść do babci, mamy mojego taty, bo tam leżała sparaliżowana jej córka i syn, w związku z tym babcia i tak miała już obowiązek opiekowania się tą córką i jej dorastającym synem. I myśmy na tą Górczewską w taki sposób trafili.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądały lata okupacji na Górczewskiej? Czy pani pamięta, jak w ogóle wyglądał taki dzień codzienny, jakieś wydarzenia, które utkwiły pani w pamięci?


Mieszkając w tej kuchni, w pokoju mieszkał wujek Janek Kowalczyk z trojgiem dzieci, Krysią Kowalczyk, Mietkiem Kowalczykiem i Władkiem Kowalczykiem. Zapisałam sobie, ile oni mieli lat: dziewiętnaście i dwadzieścia jeden, a Krysia miała wtedy trzynaście lat. Ale sąsiedzi z klatki schodowej ożenili wujka z panią Pniewską… Nie wiem, w jaki sposób udało się mojej siostrze u tego wujka Bociańskiego zachować zdjęcia.

  • Proszę to pokazać do kamery, żeby kamera zarejestrowała zdjęcie.


Siostra Krysia z mężem Piotrkiem, a tu siostra moja Stasia z chrzestnym, bo jadą do chrztu. A tu chudzina w trzydziestym ósmym roku, w tych Bartnikach, ja, ciocia i jej dwoje dzieci.

  • Czyli mieszkała tam państwa tak naprawdę spora gromadka.


Spora gromadka, dlatego że mieszkał wujek Janek, tych dwóch synów, Krysia i nas czworo, dziadek, więc mieszkało nas razem z dziesięć osób.

  • Ale czy wspomina pani ten czas jako radosny? Jakie ma pani wspomnienia tego okresu?


Jako tragiczny. Wolałabym tego nie notować. To jest właśnie ta Krysia, wyswatała ją pani, która jest na zdjęciu, nie wiem, kto to jest ta dziewczynka, tu jest Krysia i tu jest wujek Janek. On był szewcem, jeszcze w kąciku kuchni robił tak zwaną galanterię, piękne buty na zamówienie, przezacny… Ta Krysia wyszła za mąż w bardzo wczesnym wieku, tu to muszę pochwalić panią macochę, że dała jej bardzo dobrego człowieka za męża. To była piękna para. I ponieważ mieszkała piętro niżej, miała kawalerkę, chciała nas z tego mieszkania w ogóle wyrzucić, kawalerkę oddać tym dzieciom, tej parze, a nas w ogóle… czyniła starania do wyrzucenia. Skierowała nawet sprawę do sądu o wyrzucenie nas, bo w czterdziestym drugim roku, jak po śmierci dziadka… Bo do czterdziestego drugiego roku dała nam spokój. Mama moja wstawała o piątej rano przed pójściem do pracy (pracowała na Polnej, w takiej fabryce herbatników), myśmy zostawali z dziadkiem, gotowała, że tak powiem, gar zupy, żeby dzieci miały, i nalewała talerze zupy tym dwóm siostrzeńcom. Pani Iksińska brała te talerze, wylewała [zupę] do sedesu na korytarzu… I później zgłosiła tych chłopców na roboty do Niemiec. Wujek Janek był bardzo delikatnym człowiekiem. Ja smarkula, mówiłam, jak mógł się w ogóle zgodzić na to, żeby synowie… nie rozumiałam jeszcze w pełni tych rozmów, ale żeby synów nie miał przy sobie. Ci dwaj synowie zginęli w Essen. Ona skierowała sprawę do sądu o wyrzucenie nas, bo już nie było dziadka, nie było tych chłopców, tym [młodożeńcom] zapewniała mieszkanie w tej swojej kawalerce. Mama była bardzo prostą, ale bardzo mądrą w tej prostocie kobietą i wynajęła adwokata na sprawę, bo ona proponowała różne mieszkania, [na przykład] samotny mężczyzna, mieszkający. Mama do niej mówiła: „No jak ja mogę dziewczynkę taką małą do mieszkania, w którym mieszka samotny człowiek? Jak ja mogę się przeprowadzić tam?”. I sprawa pierwsza została odroczona, a na drugą sprawę ona przekupiła adwokata mojej mamy i mama nie dostała zawiadomienia – to było w czterdziestym trzecim roku pamiętam. Wujek Janek jak zwykle przy tym okienku te butki piękne robił i mówi do mamy: „A co to? Ty nie idziesz na sprawę?”. – „Jaką sprawę?” – „O Boże, ona mnie zabije”. Ja pamiętam ten obrazek. Mama mnie za rękę do sądu i w sądzie przedstawiła sprawę, jak wygląda sytuacja. Sąd był na Lesznie, to pamiętam, i sędzina była kobietą, powiedziała tejże pani, że ma nam to mieszkanie oddać, a to małżeństwo przeprowadzić do pokoju z kuchnią, żeby mieszkała z mężem i to małżeństwo. Krysia nie stawiała żadnego [oporu], jak i Piotrek, [jej mąż]. A moje szczęście polegało na tym, że prosili mnie: „Hanka, poczytaj nam książki”. Oni tacy zakochani, a… „Ty nam poczytaj książki”. Rok to szczęście trwało. Ale po powrocie z sądu ta właśnie pani złapała moją mamę za ramiona: „Powinnam – z krzykiem – wyrzucić cię przez okno”. I ten obrazek towarzyszył mi… Mama spotkała tę kobietę po wojnie, mieszkaliśmy na Kole, i powiedziała mi – to ja się okazałam „niedobrym człowiekiem” – że: „Spotkałam ją, taka biedna, wyszła następny raz za mąż, znowu ją mąż zostawił. I zaprosiłam ją do nas do domu”. Ja mówię: „Mama sobie może zapraszać pięćdziesiąt razy dziennie, ale wtedy kiedy mnie nie będzie w domu, bo ja jestem za mała, za młoda, żeby wdać się w dyskusje i po prostu nie chcę tej kobiety, bo ona mojemu ciotecznemu rodzeństwu wyrządziła tyle krzywdy, nie mówiąc o nas”.

  • I tam w tym mieszkaniu, w tej kawalerce…


Zastało nas mieszkanie. Siostra została zabrana przez wujka Bociańskiego do jego domu i chodziła do pracy, w związku z tym przynosiła nam czasami mięso, które mama peklowała. Piwnicę urządziła tak (tam były bardzo czyste, piękne piwnice), że pół piwnicy była deskami zasłonięta i zrobiła nam tak jakby takie posłanie, że jak będzie nalot, alarm, to my mamy w tej chwili się do tej piwnicy chować. Mama wyszła rano do pracy… A jeszcze miałam uszyty taki woreczek, w którym były krople żołądkowe, krople na serce, jakieś takie leki, i zawsze mi tłumaczyła, że: „Ten woreczek masz zawsze zabierać ze sobą, jak będziesz do piwnicy leciała, żeby tam mieć”. Nie we wszystkich sprawach byłam posłuszna, ale w tej akurat tak. I tam nas zastało Powstanie. Siostra nie wróciła z pracy, mama nie wróciła z pracy, brat Rysiek w październiku czterdziestego trzeciego roku za trzecim blokiem tego Wawelberga [rozstrzelany]… Bo to były trzy budynki, pięknie murowane, z czerwonej cegły domy, ubikacje dziesięcioosobowe były na korytarzu, zawsze czyściusieńkie, tam było przyzwoicie, woda była, zlew w mieszkaniu. Mama wyszła jak zwykle, zostawiając nam ugotowaną zupę i zostawiając nam pieniądze, żebyśmy sobie kupili bułki w dzień, jak będziemy głodni, wyszła do pracy. Siostra wyszła do pracy. A jeszcze w tej piwnicy były herbatniki, bo mama pracowała w fabryce herbatników i dostawali raz w tygodniu tak zwany deputat i te połamane herbatniki stanowiły [część naszego wyżywienia]. Tak że bardzo dbała o nasze jedzenie i nasze ubranie, ale ponieważ brata w październiku [rozstrzelano]. Musiał pracować w jakiejś organizacji. Miał wtedy siedemnaście lat. Ja się skarżyłam mamie, mówię: „Czego on ciągle goni mnie z listami do coraz innej dziewczyny? Raz do tej… Niech mama coś zrobi, bo ja do tych dziewczyn z listami tak biegać bez przerwy nie będę”.

  • Nie miała pani świadomości, że to była konspiracja?


Że to była konspiracja… Bo w dniu… Jego łóżko stało w kuchni, on spał na polowym łóżku, obudził mamę o czwartej rano i prosił, żeby jemu zmieniła pościel. Mama mówi: „Rysiek, popatrz. Jak dostać się do tej pościeli? Przyrzekam ci, że jak przyjdę z pracy, to ja ci tę pościel zmienię”. I nie zmieniła. A koło godziny dziesiątej ten ogródek jordanowski za tym trzecim domem, bo myśmy w trzecim domu Wawelberga mieszkali – jakieś strzały słychać. Patrzę, Ryśka nie ma w domu. Przylatują sąsiedzi i powiadają, że Rysiek posiekany leży przed bramą w tym ogródku jordanowskim. Mama dokąd żyła, nie mogła sobie darować, że jemu tej pościeli nie zmieniła, i żyła jakby z takim wyrzutem sumienia. A te dziewczyny to była konspiracja, ja byłam… zresztą w ogóle… Ale pewnie ja za dużo mówię.

  • Czyli w czterdziestym czwartym państwo zostali sami, nie było brata, a siostra…


Nie było brata, siostra nie przyszła, tylko ja dwunastoletnia z tym dziesięcioletnim bratem Jóźkiem. Co alarm, to zbiegaliśmy do piwnicy. Nie docierała do nas jakby wiadomość, że wybuchło Powstanie. Przybiegali jacyś chłopcy po jedzenie, w związku z czym ja, mając w piwnicy zapeklowane mięso, wyciągałam i tym chłopcom chciałam dawać, na co pani Iksińska powiedziała: „A kto was, szczeniaki, będzie karmił później?”. No, przyhamowywana byłam. Trzeciego dnia Powstania dotarła do nas moja siostra Stasia. Ona miała wtedy dwadzieścia cztery lata, bo z dwudziestego roku. No i myśmy jakby trochę odżyli, bo ona poszła, skręciła mięso, nasmażyła kotletów i już, tęskniąc za tą mamą, nie wiedząc, co się z nią dzieje, czuliśmy już nad sobą opiekę. Ta opieka była trzeciego, czwartego, [siostra] coś nam tam nagotowała. Bo nie bała się tak wojny i Niemców, jak bałam się histerycznie ja. No ale miałam na pewno słabszy system nerwowy ze względu na tę studnię, śmierć ojca. Ona była taka… zawsze mi tłumaczyła: „Hanka, pamiętaj, co ma być, to będzie. Ja noszę Świętego Antoniego, tu w kieszonce, którego dała mi mama, i wierzę, że nas ochroni”.

  • Czyli rozumiem, że siostra raczej nie była w konspiracji?


Nie, nie była w konspiracji. Przypuszczam, że wujek raczej starał się chronić te córki i ją, zresztą tam jeszcze z Kresów zatrudniał jakąś Wierę, bo siostra wróciła do nas z tą Wierą, była starsza od mojej siostry. Tak że nie, bo o Powstaniu by mi opowiedziała, że: „Słuchaj, myśmy tam działali”. Nie, nie była w konspiracji. W konspiracji musiał być brat, na którego ja tak ciągle mamie skargi zanosiłam.

  • Kiedy nastąpiło pierwsze zetknięcie z Niemcami?


Pierwsze zetknięcie z Niemcami nastąpiło jeszcze przed 1 sierpnia.

  • Ale kiedy w momencie Powstania? Jak to wyglądało?

 

5 sierpnia. 5 sierpnia – to później ludzie powtarzali. Była godzina trzecia i przez te wejście do pierwszego domu Wawelberga, bo była brama, wejście do drugiego domu Wawelberga (myśmy mieszkali w trzecim), tupot tych niemieckich butów. I do nas dotarli, do tego trzeciego domu, i wtedy przerażenie [tą ogromną ilością] Niemców poowijanych taśmami z „kulkami”, z granatami w rękach. Stali przy tych okienkach piwnicznych, najpierw krzyczeli, żeby wychodzić z piwnicy… Ta moja siostra Krysia miała dwutygodniowego synka, więc z tym dwutygodniowym synkiem, bez żadnej pieluszki, poduszkę tylko [i becik] złapała i drugim podwórkiem, bramą… Ludzie dorośli krzyczeli: „»Ukraińcy«! Niemcy i »ukraińcy«, Niemcy i »ukraińcy«!”. Nie bardzo wtedy to rozumiałam. Ustawili nas podwórkami. Nie widziałam, żeby wtedy kogokolwiek na podwórku zastrzelili, tylko zajmowali się wrzucaniem granatów do piwnic. I taka świadomość, że nie będzie dokąd wrócić, bo już te piwnice… Nie było żadnej świadomości, że szykują nas na rozstrzelanie. I wtedy z tych wszystkich domów na ulicę Działdowską, która dochodziła do Górczewskiej, od Górczewskiej wzdłuż ustawili nas po jednej stronie, po drugiej stali Niemcy z „ukraińcami”. Pamiętam taki obrazek: złapał kota za dwie łapy, trzepnął o ścianę, stojąc po tej drugiej stronie ulicy, a karabinem maszynowym, nie strzelając, przejechał tak po nas stojących. A tych ludzi było dużo, przecież to były trzy bloki, w każdym bloku mieszkało wiele osób. I przejechał tym karabinem, że za chwilę do nas będą strzelać. Nie rozstrzeliwali nas na Działdowskiej, tylko było przejście przez drugie podwórko, między drugim a trzecim domem, do ulicy Płockiej, do tego szpitala Płockiego [Wolskiego]… Siostra moja była przytomna, miała chusteczkę, założyła bratu tak na buzię chusteczkę, żeby zrobić z niego dziewczynkę, i złapała torbę z resztą usmażonych kotletów, jakiegoś mięsa. Ja patrzyłam na nią, co ona wyrabia, po co jej to mięso. Przeprowadzili nas koło szpitala Płockiego, ja miałam spuszczoną głowę, na pewno po niejednej ręce czy nodze przeszłam, bo ulica do wiaduktu była usiana ciałami i ja patrzyłam tylko w dół, głowa opuszczona. Umieścili nas za wiaduktem w warsztatach kolejowych. Każdy przycupnął sobie gdzieś w warsztatach. Na naszym piętrze była taka rodzina Bahrów, jakieś pokrewieństwo niemieckie, ojciec, żona jego i trzech synów, dwunastoletni, czternastoletni i szesnastoletni. Całą okupację ich namawiano, żeby podpisali folkslistę. Nie podpisali tej folkslisty, więc w tym tłumie, razem z chorymi chodzącymi szpitala Płockiego, lekarzami, bo to niektórzy w fartuchach, gonili nas do tych… Kto mógł, tam przycupnął sobie. Siostra musiała mieć jakieś pieniądze (może z pracy, może wujek jej dał) i pamiętam, że nam [chowała] za sukienkę, bo było gorąco, dzieliła te pieniądze, i mnie, i bratu. Myślała, że nas porozdzielają, jej głowa inaczej pracowała niż nasze głowy.
I zaczęło się rozstrzeliwanie. [Wyciągano] dwudziestu mężczyzn, trzydziestu mężczyzn. Do rana rozstrzelili, wywołali wszystkich mężczyzn. Ten mój brat [Józio] z tą chusteczką między nas chowany. Proszę sobie wyobrazić, co to był za szloch, jak matki żegnały się z synami, mężami, z dziećmi.

6 sierpnia nas na jakiś taki plac… Bo te salwy już zaprzestały [być słyszane] i rano nas na jakiś taki ogromny plac przepędzili. I tam krzyk, że przyszedł rozkaz, że kobiety i dzieci nie będą rozstrzelane, no więc z jednej strony szloch, że żyjemy, z drugiej strony szloch. Z tej rodziny Bahrów mama spotkała po Powstaniu tego czternastoletniego i zaprosiła go do domu na Kole, gdzie mieszkaliśmy. I mówi, że on po prostu upadł z ciałami, z tatą, tymi dwoma braćmi, nie ruszał się do rana, dokąd się nie uspokoiło. Jak ja później z nim rozmawiałam, jak mama go zaprosiła, to on nie był w pełni sprawny, a mówił do mnie: „Hania, jak zacznie mówić moja mama, to jej nie przerywaj. Ona wprawdzie pracuje w pralni, stara się, ale jak zaczyna mówić o Romku, to nie przerywaj i nie pytaj”. I wtedy odbywał się taki dialog tej kobiety: „Haniu, nie mogę jeździć do Romka, do Wrocławia, bo on mieszka w pałacu, wita mnie w szlafroku, leżał na kanapach pięknych, kolorowych, no to ja w tym swoim skromnym ubraniu, jak ja mogę mu wstyd przynieść?” i przestała mówić, i rozmawiała z panią normalnie o pracy, o tym, że opiekuje się tym Mietkiem, a Romek, ten najstarszy i najmłodszy…

  • No tak, był to szok po śmierci synów i męża.


Tak. A tacy byli właśnie za polskością, tak ona broniła, żeby broń Boże, tej listy nie podpisać.

  • Proszę powiedzieć o mamie, bo mamy nie było, prawda?


Nie było.

  • Czy siostra miała jakieś informacje, gdzie mama jest, czy nie wiedzieli w ogóle państwo nic?


W ogóle nie wiedzieliśmy, gdzie jest mama. A mama po rozstrzelaniu tego brata pochowała go na Woli.

  • Czyli wracamy jeszcze do czterdziestego trzeciego roku.


Mama była kobietą bardzo wrażliwą, uczuciową, ale po zobaczeniu tego brata i tej kenkarty, która na niego była rzucona, łza jedna jej nie poleciała z oczu. Wszystko władowało się w kręgosłup. I mama zajmowała się nami, robiła wszystko, ale tak jakby pani robota puściła i robot wykonywał swoje czynności. Do końca ugotowana zupa, do końca dbałość o dzieci.

  • Mówiła pani, że szóstego…


Tłum kobiet, dzieci, na takim ogromnym placu, w pobliżu warsztatów kolejowych. Wydaje mi się, że to nawet on tak jakby był na taką wysokość wykopany, ogromny plac, i tam nas wszystkich zgoniono, w piękną pogodę, [święto] Matki Boskiej… 6 [sierpnia]. Ludzie się modlili, ludzie płakali i jednocześnie poszła jakaś wieść, że można wyciągać nas, jeśli ktoś z rodziny zechce przyjść po nas i poda dane. Na Jelonkach mieszkał mojej mamy brata syn z matką swoją, dwojgiem dzieci i żoną, też nazywał się Pawełkiewicz, bo to z mamy rodziny, i on zapytał, odnalazł nas tam, wyprowadził z tego, zabrał do siebie na Jelonki.

Ale ponieważ był pokój z kuchnią tylko, a tam żona, dwoje dzieci, matka i on, więc przeprosił, że nie może nas trzymać, że musimy gdzieś starać się o przenocowanie. I myśmy (siostra) gdzieś tam na strychach kilka nocy przenocowali, chowali nas ludzie. Ale później przyszedł rozkaz, że właściwie warszawiacy tylko do Jelonek, w związku z tym wyławiali wszystkich warszawiaków. No, my z Górczewskiej. I wtedy nas zabrali, ustawiali w szeregi i pogonili do Pruszkowa, do obozu – moją siostrę Stasię, tę Wierę, mnie, brata Jóźka.

  • Czy pamięta pani, którego dnia sierpnia to było?


Proszę pani, to musiało być przed piętnastym. Przypuszczam, że dłużej żeśmy się po tych mieszkaniach [nie ukrywali]. Bo nawet ludzie się bali, mówili, że „ukraińcy” gwałcą młode dziewczyny, więc już nawet siostra przestała szukać tych schronień, mówiły [z Wierą], między sobą rozmawiały, „narażać ludzi innych na rozstrzelania czy coś”…

  • Proszę powiedzieć, siostra była cały czas, to znaczy synek był z siostrą, tak? Była z malutkim synkiem, tak?


Ona się odłączyła od nas z panią Iksińską. Ale przedtem, przepraszam, zanim nas tam do tamtego miejsca zgonili, zabierali nam wszystko. Siostra trzymała poduszkę długą dla tego dwutygodniowego synka. Zabrali jej tę poduszkę, mnie zabrali tę torebkę z lekarstwami. Przy szpitalu Płockim takie było miejsce, rzucali to tam, a moja siostra beztroska, tak jak ja mówiłam, tę torbę z kotletami mielonymi przeniosła i nas pogonili do Pruszkowa. Siostra chciała, żebyśmy po drodze uciekali, ja tylko [wzruszyłam] ramionami, że ja uciekać nie będę, bo ja się boję, że będą za nami strzelali, [więc] idziemy do tego Pruszkowa. W Pruszkowie też udało nam się znaleźć miejsce koło takiej belki, żeśmy siedzieli na tym cemencie i następowała selekcja: wyjazdy do obozów i wyjazdy do Generalnej Guberni. Ustawili nas do obozów. Raptem siostra mnie ciągnie za rękę, brata też i tę Wierę, i w tłum do ludzi, do Generalnej Guberni.

Załadowali nas w pociągi i wywieźli do Domaniewic [koło Łowicza] […]. Przepiękna wieś, rozstawione stoły pełne jedzenia, taka serdeczność do tych warszawiaków. I sołtysi powiedzieli, że rano będą ludzie „rozbierali” wszystkich tych przywiezionych do swoich domostw. Taka pani Kowalczyk Franciszka, mąż Franciszek mówi: „Ja wezmę do siebie tę dziewczynkę, chudzina taka”.

  • Tylko panią, tak?


Tak, ale następna powiedziała, że zabierze siostrę i brata, ktoś następny, tak że w jednym szeregu. Ta, która mnie zabrała do siebie, to ja pamiętam do dziś, robili stroje łowickie, tą chustą łowicką jak ona mi przykrywała nogi. Ja nie mogłam spać i zawsze do mnie mówiła: „Dziecko, ty tu nic nie rób. Biegaj jeść ulęgałki, biegaj…”. Bardzo biedni, naprawdę. A ja [mówię] do niej… pierwszy posiłek, głupie dziecko: „A moja mama to jak gotuje ziemniaki, to gotuje je na kuchence”. Proszę pani, ona poszła do Głowna, chyba dobrze mówię, pięć kilometrów, na targ i ona mi kupiła garnuszek i osobno dla mnie gotowała. Zresztą pojechała mama, wysłała później po wojnie nas i brata [do nich], co tam mogła w Warszawie kupić, żeby im podziękować za opiekę.

  • A czy brat ostatecznie też był u tych państwa, czy obok?


Obok, tak żeśmy [mieszkali] w szeregu. Ale siostra mówi: „Dobrze jest nam tu, ale my nie wiemy, co się dzieje z mamą. Chcielibyśmy do Warszawy”. No więc łzy, pożegnania.

  • Wie pani, kiedy mniej więcej to było, kiedy państwo opuścili tę wieś?


Chyba po miesiącu, bo jeszcze pamiętam, że piękne prawdziwki tam zbierałam.

Po miesiącu dotarliśmy do Grodziska Mazowieckiego, trochę furmankami, trochę pieszo, do córki siostry mojego taty, która miała w Grodzisku dom, męża i córkę w moim wieku, który jedną noc nas przenocował, ale powiedział, że on musi zapewnić dom dla swojej rodziny, w związku z tym dalej nas przetrzymywać nie będzie.

  • Proszę powiedzieć, czy podczas pobytu na wsi docierały do państwa jakiekolwiek informacje, co się dzieje w Warszawie?


Nie, żadnych informacji o tym, co się dzieje w Warszawie. Dotarła informacja po sześćdziesięciu trzech dniach, że Powstanie w Warszawie zakończone. Wieści o mamie żadnych. Myśmy z tego Grodziska do RGO – to wszystko organizowała moja siostra – skierowali nas do Mszczonowa. Taki szewc Wiśniewski mówi: „O, tę dziewczynkę to sobie wezmę, mam roczne dziecko, to będzie mi dziecko bawiła”. No, ja chętnie, spałam w takim dziecięcym łóżeczku, byli dobrzy, mili, sympatyczni, a że ja dzieci kochałam, to dla mnie to był rodzaj zabawy. Ale cały czas nie mamy wieści. On do mnie mówi: „Hanka, wstyd, żebyś ty u szewca mieszkając, nie miała sznurowanych butów. Ja ci zrobię piękne, sznurowane buty”.

  • A już zima się zbliżała, tak?


Zbliżał się listopad. Najpierw mnie w tych butach, ponieważ był obowiązek kierowania jednej z osób w rodzinie na tak zwane kopanie okopów, to mówi: „Obanduchamy ciebie chustką i ty pójdziesz tam”. – „No, pójdę”. Na jakieś bagno trafiłam, dwiema łopatami musieli mnie z tego wyciągnąć. Niemiec, przypuszczam, że musiał mieć dziecko w moim wieku (tak sobie później układałam pewne sprawy), bo tam się podpisywało listę i za cały tydzień [dawali] kartkę na kupno pół litra wódki, i powiedział przez tłumacza, żebym ja tylko przychodziła podpisać listę i żebym już tych okopów nie kopała. No to komentarz był taki: „Ot, sprytna warszawianka”. Mnie to nawet nie zdenerwowało, bo miałam tych Wiśniewskich.
Do kościoła chodziliśmy, brat służył do mszy, jesteśmy w kościele (to już był chyba listopad, koniec listopada), ksiądz wychodzi na ambonę, ma być kazanie, a przede mną klęczy kobieta i strasznie płacze. W jakimś czarnym okryciu i strasznie płacze. I mnie ten płacz wydaje się znajomy. Odwróciła ta kobieta głowę, patrzę, a to moja mama. W kościele jeden szloch – cud. A mamę po Powstaniu siostry syn, który był w Szarych Szeregach, chciał mamę [zabrać do swojej rodziny], bo swoją matkę z tej [grupy] wyciągnął, ale ich później wywieźli do Niemiec, a mama powiedziała, że ona nie da rady tam pójść z nimi, ona już tu zostanie, tam w tej pracy, niech się [dzieje] co chce, bo ona nie ma [siły]. No a później już goniona i wywieźli [ją] w Końskie. I ona chciała się zbliżać do Warszawy.

  • Czyli rozumiem, że też wyszła przez Pruszków.


Przez Pruszków, tak. Została wywieziona w Końskie. Tak to mówiła. No i może sobie pani wyobrazić, ksiądz na ambonie, matka odnalazła w taki sposób [swoje dzieci], no cud. Wszyscy uważali to za cud, jeden szloch. No i ci państwo Wiśniewscy, oczywiście później siostra wychodziła za mąż, to byli poproszeni na wesele, no bo w jakiś sposób ludziom trzeba [podziękować]. I proszę pani, dla mnie do dziś… Ja nie miałam żadnej rodziny na wsi. Dla mnie te Domaniewice… Kiedyś wstąpiliśmy, wracając z Łodzi do Domaniewic i był mężczyzna, który nie pamiętał mnie, że ja tam [byłam], ale mówi: „Siostra Gienia tutaj niedaleko mieszka, to gdyby pani poszła, to siostra Gienia [pamięta]”, a myśmy jechali z kimś samochodem i nie mogliśmy dysponować. To siostra: „Niech pani przyjeżdża tu do nas”. Wie pani, ja tak kocham wieś, bo wszędzie na tej wsi znalazłam pomoc.

  • Czy mama zamieszkała tam razem z panią?


Nie. Nie, bo rzeczywiście nie było jak. Mama zamieszkała u takich Tkaczów. Zaraz ożyła, handlowała mydłem i bielidłem. Bo mama była człowiekiem prostym, ale bardzo honorowym, musiała zarabiać pieniądze, żeby jakoś pomóc w utrzymaniu nas. No, mnie nie, bo ja to dziecko niańczyłam, śpiewałam, „Hanka, śpiewaj wszystkie przedwojenne piosenki”. „Brud – tak to określali – brud, smród, nędza i ubóstwo” i ja te piosenki wszystkie śpiewałam. „Srulka”, „Fabryczną dziewczynę” i inne piosenki, które się tam u mnie w domu śpiewało.

  • I pani całą zimę tam przetrwała, tak?


Całą zimę. Zbliżyły się wojska radzieckie. (Syn szczególnie mówi: „Mama, nie zapomnij powiedzieć, co zrobiła twoja najlepsza organizatorka, siostra”). W jednej torbie papierowej była kołdra, w drugiej mydło, bielidło, którym handlowały. Jak te wojska radzieckie znalazły się, to gospodarze chcieli uciekać ze Mszczonowa gdzieś tam za Mszczonów i moja siostra zamiast złapać torbę z kołdrą złapała z tym mydłem i nosem do ziemi [dźwigała]. Mama mówi: „Stasia, ty taka energiczna, co ty niesiesz? Rzuć to”. I syn, taki dowcipny, mówi: „Opowiedz to o cioci Stasi”.

  • Ale rzeczywiście targała cały czas…


Targała, no ale wtedy rzuciła. Jak mama powiedziała: „Zostaw to. Tyle strat różnych, a ty się tym…”. – „Bo ja myślałam, że to kołdra do przykrycia”. I proszę pani, tam w domu obok wojska radzieckie stacjonowały i kapitanowi siostra powiedziała, że my jesteśmy z Warszawy, że chcielibyśmy się do Warszawy dostać. A był taki mroźny dzień bardzo, to on powiedział, że jak będzie jechał samochód na Warszawę, to nas w ten samochód wsadzi. I rzeczywiście, wsadził nas w samochód z przyczepą, a ten kierowca wypakował nas z tej przyczepy w śnieg dwa kilometry za Mszczonowem i myśmy z tymi pakuneczkami wrócili z powrotem. [Kapitan] krzyczał: Ubijot, ubijot, ubijot, no i dał nam wreszcie jakiegoś wojskowego, który dotarł, dowiózł nas do Warszawy. Tak że my w Warszawie byliśmy 19–20 stycznia.
Pojechaliśmy na Górczewską, jedno rumowisko. Mama przypomniała sobie, że jej siostra, z którą pracowała, z dwojgiem dzieci, siostrą Jadzią i Józiem (on w tych Szarych Szeregach walczył) mieszkali na placu Grzybowskim, w związku z tym, mówi… Ludzie zajmowali, bo były tak zwane mieszkania pożydowskie. Mama mówi: „Ja do żadnego mieszkania obcego nie wejdę. Jak ja mogłabym to mieszkanie zająć, przecież ci ludzie wrócą”. Dotarliśmy na plac Grzybowski, przy kościele Wszystkich Świętych, tam rzeczywiście ten dom był, nazywał się „Pekin”, bo tam dużo mieszkańców było, różnych, tak jak ciocia odpowiadała. Ten dom nie był zburzony, pokój z kuchnią, i tam byli rodzice mojego wujka, męża cioci, starsi tacy państwo, Kiegielowie, którzy przyszli po to, żeby to mieszkanie pilnować do powrotu. Bo oni, okazuje się, zostali wywiezieni do Berlina – ciocia, ten syn z Szarych Szeregów, ta Jadzia w moim wieku – do Berlina i wrócili dopiero w sierpniu, tak że gdybyśmy my tam nie zamieszkali, to wtedy różnie się ludzie zachowywali, to by tych starszych państwa, pokój duży, kuchnia – [na siłę by się wprowadzili]. No i myśmy tam zamieszkali. Początkowo była ogromna miłość, no bo rodzina z Niemiec wróciła, mieszkanie uratowane. No ale później to różnie bywało – szesnaście lat, proszę pani, od trzydziestego dziewiątego roku do pięćdziesiątego piątego. Bo jak ja pisałam listy o tym, że dwa mieszkania na Prądzyńskiego i na Górczewskiej (to też w warunkach nienajlepszych) zostały zbombardowane, to mi tłumaczono, racja była w tym, że trzeba zapewniać mieszkania najpierw ludziom odgruzowującym, później budującym. Tak że szesnaście lat przemieszkaliśmy w kuchni. Takie było moje dzieciństwo.

  • I kiedy pani poszła do szkoły, po wojnie?


Nie, w czasie wojny. Najpierw na Młynarską, chodziłam do tak zwanej szkoły tramwajarzy, później poszłam na Żelazną. W czterdziestym siódmym roku mama, praktycznie myśląca [o tym], że [każda] kobieta to powinna mieć zawód – zapisała mnie do szkoły krawieckiej na ulicę Dworską. A ja, nie mająca żadnych zdolności w kierunku malowania (a tam trzeba było mieć wyobraźnię, żeby coś uszyć) ani do szycia, trafiłam na mądre nauczycielki, tak zwaną pańszczyznę w tej szkole odrobiłam, a że byłam dobra z innych przedmiotów, to traktowano mnie ulgowo. Skończyłam tę szkołę na Dworskiej, przy komisji na egzaminie jedna dla drugiej szyła sukienkę, a ja wymyśliłam taki fason i tak trudną sukienkę, a jednocześnie miałam wyrostek robaczkowy chory, że powinnam być natychmiast operowana, ale pomyślałam: „Jak ja nie przystąpię do egzaminu, to będę miała zmarnowany rok”. I padałam na twarz, na komisji egzaminacyjnej pani Anna Bojarowa, przedwojenna poetka, nauczycielka, która zawsze, jak szłam do niej po radę, to mówiła: „Haniu, przez całe życie będziesz musiała podejmować decyzje. Ja ci mogę powiedzieć, co ja bym zrobiła, ale decyzje musisz podejmować sama”. Byłam taką podobno dosyć dobrą organizatorką, to syn zabrał tę nagrodę moją, dzieła Mickiewicza, z dedykacją dyrektorki szkoły, pani Iwaszkiewicz, która mi napisała: „Najszlachetniejszy kamień jest ten, który inne kraje, a siebie zarysować nie daje. Najszlachetniejsze serce jest to właśnie, które raczej siebie niż inne zadraśnie” i myślę sobie: „Ona tu dała mi dużo do myślenia, że nie wszystkie moje walki o to, żeby w radzie pedagogicznej uczestniczyć, kogoś tam bronić, były uzasadnione”. I to motto potraktowałam jako mądre, ale jednocześnie ze wskazówką do wybierania sobie drogi życiowej.

  • Bardzo dziękuję za pani opowieść. Jeszcze chciałam o jedną tylko rzecz zapytać, czy pani w ogóle zetknęła się w którymś momencie z Powstańcami?


Nie. Proszę pani, tylko jedno muszę powiedzieć, ponieważ wiedziałam, że szyć nie będę, mimo wysiłków mamy, a do pracy musiałam pójść, znalazłam szkołę na Szpitalnej, technikum ekonomiczne, wieczorowe, w związku z tym szukałam takiej pracy, w której by mnie zwalniano cztery dni z pracy, skończyłam to technikum, później zdałam od razu z koleżanką egzamin na SGPiS, ale zachorowałam na zapalenie płuc, a w tej kuchni, na placu Grzybowskim pranie, suszenie, mycie, każdy o innej godzinie gotował [i nie było gdzie się uczyć], a nie było wtedy urlopów dziekańskich na pierwszym roku i zresztą nigdy nie ma, studiów nie skończyłam. Jeżeli mam żal do siebie, to tylko o to.

  • Takie było życie. Nie do końca pani o tym decydowała, prawda?


Nie do końca ja o tym decydowałam.

Warszawa, 17 sierpnia 2015 roku
Rozmowę prowadziła Anna Sztyk

Hanna Buchalska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter