Hanna Gatniejewska

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Hanna Gatniejewska z domu Śmielecka. Mieszkam w Poznaniu. Urodziłam się 15 kwietnia 1930 roku w Gnieźnie. W czasie Powstania Warszawskiego byłam na Kolonii Staszica, gdzie mieszkałam razem z mamą i mnóstwem osób, każdy miał jeden pokój.

  • Proszę powiedzieć coś o latach przedwojennych. Czym zajmowali się rodzice?


Mój ojciec był architektem, mama oczywiście nie pracowała. Mam trzy przyrodnie siostry z pierwszego małżeństwa mamy, ja jestem jedna z drugiego małżeństwa.

  • Ja pani wspomina przedwojenne lata w Gnieźnie?


Przyznam się szczerze, że byłam wychowywana w zasadzie przez bonę, nianię i później panią do opieki nade mną. Ojciec był zajęty, mama bardzo dużo zajmowała się działalnością społeczną. Tak że widywałam rodziców przy obiedzie i kolacji, którą wspominam w bardzo śmieszny sposób. Mianowicie jest kolacja, chciałabym być jak najdłużej być przy stole, na to ojciec spogląda na zegar, na mnie i Haneczka musi powiedzieć: „Dziękuję” – i pójść na górę do swojego pokoju. Tak byłam wychowywana.

  • Jaką działalność społeczną mama prowadziła?


Przed wojną był Związek Pań Domu, mama była prezeską. To była działalność częściowo charytatywna, myślę że częściowo panie musiały sobie w jakiś sposób zająć swój czas. Grały też namiętnie w brydża, co odziedziczyłam po mamie. Niestety córka moja, jak twierdzi, nie znosi kart. Mówię, że brydż to nie są karty, ale tak wygląda, że na mnie się skończy era brydżowa.

  • Ja się nazywał pani tata?


Józef Śmielecki.

  • Był architektem, tak?


Tak.

  • Czy coś jego autorstwa jeszcze stoi?


Tak, był również opiekunem wszystkich budynków katedralnych. Częściowo przyczynił się do budowy seminarium w Gnieźnie, które rzeczywiście jest piękne, pałacu arcybiskupiego, które jest dziełem ojca. Był wielkim społecznikiem, za co ciężko przypłacał w czasach komunizmu.

  • Gdzie państwo mieszkali w Gnieźnie?


W swoim domu na ulicy 3 Maja.

  • Ten dom jeszcze stoi?


Stoi w ruinie.

  • Czy na przykład przed wojną było dużo Niemców czy Żydów w Gnieźnie?


Trudno powiedzieć właśnie na temat Niemców, ponieważ to są lata, gdzie Polska nie istniała tak bardzo długo. Były małżeństwa polsko-niemieckie. Między innymi moi rodzice przyjaźnili się z rodziną lekarza dentysty, który w czasie I wojny światowej poznał swoją żonę Niemkę na terenie Niemiec. Pobrali się i przyjechała do Polski. Notabene bardzo pomogła Polakom w czasie wojny. Nigdy nie było najmniejszych powodów do jakichś zatargów narodowościowych. Po prostu ona się wżyła w nasze społeczeństwo, pamiętam ją bardzo dobrze. Natomiast było też szereg innych takich właśnie żon, tak że tam nie było absolutnie jakiejś… Bo Niemcy i naziści to jest co innego po prostu.

  • Jak się nazywała ta pani?


Pani Klara Krzyślakowa.

  • W jaki sposób pomagała Polakom w czasie wojny?


Częściowo przechowywała rzeczy osób wyrzuconych. Finansowo też pomagała. Mnie jest trudno mówić o szczegółach w czasie wojny, bo nie byłam w Gnieźnie w czasie wojny, ale mam jak najlepsze zdanie o tego rodzaju rodzinach.

  • Właśnie, wybuch wojny, 1939 rok. Czy to było jakieś zaskoczenie, jak pani to wspomina?


Jedna z moich sióstr była żoną kapitana Dybka, który był kapitanem okrętu „Kromań”, zresztą Fiedler pisał o nich. Mieszkała w Gdyni, jej mąż miał rejs do Goeteborgu 30 sierpnia i kazał siostrze przyjechać do Gniezna, bo będzie wojna. Siostra przyjechała w południe, po obiedzie stwierdziła, że wraca do Gdyni, bo chce razem z Tadeuszem płynąć do Szwecji. Pojechała do Gdyni, jak wbiegła do portu, to okręt był już na horyzoncie i przeszła całe oblężenie Gdyni. Tak że na temat wojny to chyba jednak była mowa, że będzie. Pamiętam wybuch wojny, pamiętam, że ojca zmobilizowali. Myśmy wyjechały z Gniezna na nasze nieszczęście, nie wiadomo dlaczego. [Przejeżdżałyśmy] przez Warszawę, znalazłyśmy się aż pod Pińskiem. Potem wracałyśmy i już granica powstała na Bugu, myśmy były po stronie sowietów. Tak że dopiero na końcu października, początkach listopada zieloną granicą przeszłyśmy przez Bug, przez Warszawę, do Gniezna. Nasz dom już był częściowo zajęty przez oficerów niemieckich, którzy w bardzo uprzejmy sposób pozwolili nam wrócić do naszego domu. Razem mieszkaliśmy i 11 listopada rano cywilni gestapowcy dobijali się do drzwi. Powiedzieli do mamy, że w ciągu piętnastu minut mamy wyjść z domu. Cóż można było zabrać w ciągu piętnastu minut? Tak że wyszłyśmy z domu, znalazłyśmy się w obozie. Po miesiącu wywieźli nas z obozu.

  • Co to był za obóz?


To był obóz przejściowy dla osób, które wyrzucali z domów. Z tym że myśmy były w tak zwanej pierwszej grupie, że nic nie wiadomo jeszcze było na temat wyrzucania. Tak że żadnych rzeczy nie można było u kogoś ulokować, żeby ocalić. To był obóz w garbarni. Następnie codziennie inne transporty osób przychodziły do tego obozu, który się zapełnił i zaczęli nas wywozić.

  • Jakie panowały warunki w tym obozie?


Była cementowa podłoga i trochę słomy, tak to wyglądało. Odnoszenie się do nas – to byli gestapowcy, to była makabra, w ogóle się nie da opisać. Poza tym to był szok, to [ich zachowanie] było jeszcze nieznane ludziom. Jak można w ten sposób podchodzić jeden do drugiego? Wsadzili nas w pociąg i przez pięć dni wieźli do Piotrkowa. Myśmy wysiadły w Piotrkowie, znalazłyśmy się w mieszkaniu nauczycielki, która pięć rodzin przyjęła do siebie. Byłyśmy aż do grudnia. Ponieważ moja średnia przyrodnia siostra mieszkała w Warszawie, była lekarzem, przyjechała po nas i pojechałyśmy do Warszawy. W ten sposób się znalazłam w Warszawie.

  • Były jakieś informacje od taty?


Tata przekroczył granicę polsko-węgierską…

  • Ale brał udział w kampanii wrześniowej?


Nawet nie uzyskał munduru, był taki popłoch, taki bałagan. W jaki sposób znaleźli się na południu Polski, trudno mi powiedzieć, po prostu nie wiem. Pierwsze wiadomości dostałyśmy, że jest w obozie na Węgrzech. Moja siostra, żona kapitana Dybka, przeszła zieloną granicę. Wiedziała już, że ojciec jest na Węgrzech, pojechała do ojca. Ojciec ułatwił jej wyjazd, wtedy jeszcze nie było Niemców na Węgrzech, z Budapesztu do Paryża, gdzie jej mąż czekał na nią i spotkali się. Święta Bożego Narodzenia spędzili tak jak siostra marzyła o tym, razem. Potem siostra była razem na statku ze swoim mężem i brała udział w inwazji na Afrykę, w konwojach polskich. Wszystko to można znaleźć w książce Fiedlera „Dziękuję ci kapitanie”. W 1944 roku zeszła na ląd, znalazła się w Stanach Zjednoczonych, a Tadeusz pływał. W dwa dni po zakończeniu wojny w Zatoce Biskajskiej natrafili na minę. Ich statek poszedł w powietrze, z tym że uratowali się. Tadeusz pojechał do siostry do Stanów, nie wrócił do Polski z uwagi na ustrój, jaki panował tutaj. Tak że to jest historia, częściowe odgałęzienie od mojego ojca, który po zajęciu Węgier przez Niemców był w obozie i chyba w 1942 roku przywieziono uczestników tego obozu na tereny Niemiec pod Berlinem i tam był do końca wojny.

  • Ale pisał, mieli państwo kontakt?


Tak, były kartki oczywiście. Wrócił do Polski 1 lipca. Były bardzo nieprzyjemne sytuacje z UB. Jako dawniejszy burżuj, radny miasta, prawie że prezydent, bardzo było ciężko. Ojciec stracił wszystko, dom został zajęty najpierw – jak myśmy wróciły – przez rosyjskiego komendanta powiatowego, który siedział do sierpnia w tym domu, potem po kolei uszczuplali nasz dom, tak że zostaliśmy z rodzicami w dwóch pokojach tylko, a wszędzie byli zupełnie obcy ludzie.

  • Czy tata był więziony przez UB?


Częściowo był zatrzymywany, nie mógł dostać pracy. Skończyło się to chorobą psychiczną u ojca, następnie rakiem i zmarł. Po prostu nie mógł się pogodzić z rzeczywistością. To bardzo przykre, bardzo boleśnie wspominam.

  • To UB, tak?


Tak.

  • Ale i Polacy, i Rosjanie?


Nie wiem właśnie, czy to byli Polacy, trudno zresztą ich nazwać Polakami.

  • Wróćmy do pani. Znalazła się pani w Warszawie u siostry, która była lekarzem i gdzie panie zamieszkały?


Myśmy zamieszkały na Woli, chyba na ulicy Prądzyńskiego. Później stamtąd przeniosłyśmy się… to jest ulica Rudawska, w bok od Filtrowej. Mieszkałyśmy w mieszkaniu… to były dwa bloki pułkownikowskie, gdzie właścicieli nie było i każda rodzina miała jeden pokój. To byli właściwie ludzie, którzy znaleźli się w czasie wojny w Warszawie, to nie byli mieszkańcy Warszawy. To były osoby, które częściowo były czynne w podziemiu – między innymi mojej mamy kuzyn Stefan Szczepanowski był kurierem. Którejś nocy przyszli, aresztowali go. Ponieważ nie wiedzieli, który z mężczyzn jest Stefanem Szczepanowskim, to zaaresztowali wszystkich mężczyzn z tego bloku. To nie był duży blok. Tak że zostały same kobiety. Wujka po trzech dniach strasznych tortur wyrzucili za drzwi, można powiedzieć jak worek mięsa. Tam nie mieszkałyśmy już długo, Niemcy zajęli ten gmach na hurtownię farmaceutyczną. Trzeba było szukać znowu dachu nad głową. Znalazłyśmy…

  • Ale też tak było, że oni dali chwilę czasu na opuszczenie?


Tak, to był chyba 1942 rok. Z tym że ktoś z osób zajmujących nasze wspólne mieszkanie, dowiedział się, że na Filtrowej jest opuszczona przez Niemców willa. Rzeczywiście udało się nam tam zamieszkać. Moment był straszny, bo sąsiedzi wiedzieli, że tam byli Niemcy i teraz znowu przyszli ludzie, czyli Niemcy. W ogródku trawa była posiana w kształcie swastyki. Wyleciałam do ogrodu, to musiała być wczesna wiosna i zaczęłam kopać butem tą swastykę, a wkoło dzieci w moim wieku z okolic zaczęły mnie przezywać jako Niemkę. Wściekła wyskoczyłam z tego ogrodu i zaczęłam się z nimi bić. Dopiero wtedy okoliczni mieszkańcy się zorientowali, że jesteśmy Polakami a nie Niemcami. Tam właśnie zastało mnie Powstanie. Jak wyglądał pobyt w tym mieszkaniu? Okna wychodziły na Filtrową, czyli można powiedzieć na południe i na północ. To była piętrowa willa szeregowa, narożnikowa. Naprzeciwko był Kraftfahrpark niemiecki i w pewnym oddaleniu był jakby bunkier, miejsce, gdzie Niemcy wpuszczali samochody. Jak ktokolwiek z nas przeszedł północną stroną pokoju, to oni strzelali wprost w nasze okna. Któregoś dnia siedzieliśmy… właściwie w moim i mamy pokoju, między naszymi pokojami były drzwi. We wnęce tych drzwi mama miała półki, na których stały przetwory żywnościowe. Pełno osób w naszym pokoju, strzał, jakiś straszny zapach i pełno krwi. Jedna z dziewczyn mdleje. Gaz, krew i wybuch śmiechu. Przestrzelili butelkę z octem i butelkę z sokiem żurawinowym, który nas oblał. Od strony zachodniej była uliczka malutka, która sąsiadowała z dużym blokiem na Filtrowej. Powstańcy przebiegali przez tą uliczkę, a Niemcy mieli świetny moment do ostrzału. Ileż trupów leżało na tej uliczce i nocą się wciągało.

Któregoś dnia przyszli Niemcy, kazali nam wyjść i zaprowadzili na Raszyńską od strony filtrów. To był budynek dawniejszego, przedwojennego gimnazjum, gdzie były magazyny surowców mundurowych. Kazali nam to wszystko pakować, nie pozwalali podchodzić do okien. Dlaczego? Własowcy byli panami życia i śmierci w naszej dzielnicy, to była straszna dzicz, straszna horda. Niemcy stwierdzili, że gdyby oni zobaczyli, że tutaj są Polacy, to po prostu wdarliby się, żeby nas pozabijać. Kończy się pakowanie, sukcesywnie wywozili ciężarówkami chyba do Mińska Mazowieckiego to, co myśmy spakowali. To byli wojskowi i zastanawiali się, co z nami zrobić, bo już opuszczają ten gmach. Doszli do rewelacyjnego pomysłu, żeby nas sukcesywnie razem z towarem wywozić poza Warszawę. Nikt nie chciał wyjeżdżać, wszyscy chcieli zostać. Moja mama doszła do wniosku, że nerwowo nie wytrzyma, ponieważ się wszystko wokoło paliło i powiedziała, że ona pojedzie. „Pierwszy transport pojechał, to pani pojedzie drugim”.

Myśmy byli drugim i ostatnim transportem, który wyjechał z Warszawy do Mińska. Właściwie myśmy chyba w Rawie Mazowieckiej wysiadły. Bo jak inni Niemcy zawiadujący polską ludnością dowiedzieli się o tym, że nas nie wyrzucają do obozu, tylko poza Warszawę, to sobie wyobrażam jaka była awantura. Myśmy znalazły się w Rawie Mazowieckiej bez grosza, bez ubrania prawie, bez żywności. Nie pamiętam dobrze, w jakim momencie dostałyśmy się na wieś, która się nazywała Konstantynów. W Konstantynowie żyłyśmy do grudnia. Najpierw kopałam ziemniaki, potem pomagałam w jakichś polowych pracach. Aż w pewnym momencie zobaczyłam kołowrotek i wełnę, którą ktoś prządł. Bardzo mnie to zainteresowało i stałam się nadworną przędzalnią wełny. W ten sposób użyłyśmy z mamą zawodu przędzarki. Co jest ciekawe? Myśmy uważały, że w ogóle świat nie istnieje. W ogóle nie zdawałyśmy sobie sprawy, że możemy gdzieś napisać, komuś dać znać, gdzie jesteśmy. Po prostu siedziałyśmy o kapitalnym oświetleniu tego pokoiku. Mianowicie puszka po paście do butów, kawałek szmatki i nalana oliwa czy olej zapalony dawały nam światło. Było bardzo nieciekawie.

  • Chciałam jeszcze wrócić do momentu Powstania. Ci Niemcy, którzy przyszli, to był Wehrmacht, czy to może byli Ślązacy? Jak oni się odnosili, czy dawali wam jeść?


Tak, wiem, że były coraz bardziej cienkie zupki i nie było z ich strony agresji, nie. Po prostu myśmy mieli robić swoje i to było wszystko.

  • To był Wehrmacht?


Przypuszczam, że tak. Na pewno nie gestapo czy jacyś właśnie inni… Myślę, że to był Wehrmacht, bo sądząc po tym, że chcieli nas wywieźć poza Warszawę, to po prostu oni sobie też nie zdawali sprawy z tego, że im w zasadzie nie wolno było tego robić.

  • No tak, przecież obok był Zieleniak…


Tak, ale poza tym wiem, że myśmy w piwnicy byli umiejscowieni. Pamiętam tłumy ludzi, które szły do obozu. Między innymi w pewnej chwili zobaczyłam moją profesorkę, bo do szkoły Wołoskiej chodziłam, to było koło Emilii Plater. Tak że tak się stało, jak się stało, że w ten sposób ominęłyśmy obozy. Właśnie w tej dzielnicy mieszkała moja bliska rodzina. Panie były wzięte do Ravensbrück, panowie do… też do obozu i pomarli, nie doczekali końca wojny.

  • Mówiła pani, że pozostałe osoby w tych magazynach nie ufały Niemcom, nie chciały ruszać się z Warszawy?


To znaczy nie chciały opuszczać Warszawy, po prostu tak. Wszyscy się dziwili, że mama [się zdecydowała]… Z tym że nie tylko my, jeszcze kila rodzin też wyjechało, ale po prostu tego nie pamiętam. Tylko wiem, że później od ciotki, która przeżyła obóz, a była też z nami w tym magazynie, opowiadała, że myśmy były drugim i ostatnim transportem, gdzie brali również Polaków poza Warszawę.

  • W Rawie po prostu pozwolili wam…


Na rynku wysiąść i myśmy się znalazły na rynku. Wiem, że zobaczyłyśmy piekarnię, to był szok normalnego życia. Myśmy po prostu były tak pod wrażeniem tego, co przeżywamy, tych pożarów. Wiem, że nawiązywaliśmy do getta, jak Żydzi mówili: „Najpierw my, potem wy”. Rzeczywiście pamiętam, jak getto się paliło, to też było straszne. U nas wkoło były pożary. To się trochę zaciera, a z kolei jak się o tym mówi, to się na nowo przeżywa.

  • Pani siostra, która była lekarzem, też była w Powstaniu?


Moja siostra z dziećmi była w Konstancinie, miała malutkie dzieci. Nie wiedziała, co się dzieje z jej mężem, nie wiedziała co z nami. Właśnie ciekawe, bo w ogóle była tendencja do przyjeżdżania do Warszawy, nie wiadomo właściwie dlaczego. Mój kuzyn najbliższy, który mieszkał w Sochaczewie, właśnie przyjechał do Warszawy, bo będzie coś się działo. Z kolei od naszego ostatniego mieszkania na Filtrowej, przyjechał brat pani [właścicielki] z żoną wysoko w ciąży, która w każdej chwili miała rodzić. Nie wiem, co z nimi się stało, później nie spotkałam już nikogo z tych osób.

  • Ta willa w Warszawie jeszcze stoi?


Stoi odbudowana. W styczniu jak już do Warszawy można było wejść…

  • Do Konstancina przyszli w tym czasie Rosjanie, tak?


Nie, to znaczy w pewnym momencie nie wiadomo co, jakaś klapka się otworzyła i napisałam do Sochaczewa, do mojego kuzyna, że jesteśmy tu i tu. Dał znać siostrze do Konstancina i siostra po nas przyjechała. Tak że Gwiazdkę już spędziłyśmy u siostry w Konstancinie. W styczniu przeszłyśmy moment gdzie Rosjanie przekroczyli Wisłę i rozeszła się wiadomość wśród młodzieży, że polskie wojska są w Jeziornej. Wszystkie pobiegłyśmy do Jeziornej, jak zobaczyłyśmy tych Polaków, nie mówiących po polsku, to z minami na kwintę żeśmy wróciły, bo to nie było polskie wojsko.

  • To byli Rosjanie w polskich mundurach?


Tak. To był straszny moment. Nie można sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Polskie wojsko dla dzieci szczególnie wiązało się z pięknym mundurem, z koniem, z defiladami, a tu zobaczyłyśmy to, co zobaczyłyśmy.

  • To znaczy co?


To znaczy obszarpanych, pijanych, niemówiących po polsku, nie mówię już o innych rzeczach…

  • To znaczy?


To znaczy różnie było z różnymi kobietami, które były gwałcone. Zresztą w takim transporcie potem z Konstancina do Gniezna żeśmy z mamą wracały…

Wracając do naszego pójścia do Warszawy, żeby zobaczyć, czy może jakieś rzeczy będą. Willa była zburzona i wszystkie gruzy spadły na stronę północną, od ulicy Filtrowej. Piwnica nasza, gdzie żeśmy zniosły nasze rzeczy, była otwarta. To było małe okienko i mama mówi: „Idź, wejdź, zobacz, może tam coś jest”. Przeżyłam okropny moment strachu, po prostu bałam się wejść. W końcu wskoczyłam do piwnicy z tego okienka. Piwnica była puściusieńka i w niej tylko się znajdował ogromny kosz zamykany, które kiedyś były na przechowanie bielizny, i on był puściusieńki. Tak że nic nie było. Później oczywiście jak byłam u siostry w Warszawie, to poszłam i było to wszystko już odbudowane. Tam trochę serca zostawiłam, tak że ilekroć jestem w Warszawie to zawsze muszę pójść, odwiedzić.



  • To jest Filtrowa ile?


Filtrowa 28, to jest Sucha, końcówka już. Z lewej strony jak się idzie, to były wille i one wszystkie zostały odbudowane. Bardzo pamiętam, bo przecież to są czasy mojej młodości, moich lat szkolnych.

  • Później pani coś wspominała, że jechała transportem do Gniezna, tak?


Tak, do Gniezna.

  • Kto organizował ten transport?


To znaczy nikt nie organizował. W jakiś sposób dostałyśmy się do Sochaczewa i w Sochaczewie wsiadłyśmy w pociąg jadący na zachód. Potem pociąg i jechał i stał, było dużo osób cywilnych z poznańskiego, którzy wracali w swoje strony. To były bydlęce wagony. Trudno mi powiedzieć, jak długo jechałyśmy. W każdym razie znalazłyśmy się we Wrześni, musiałyśmy wysiąść z tego pociągu i jakimś pociągiem dostałyśmy się do Gniezna. Myśmy były bardzo wcześnie w Gnieźnie, 15 lutego, a Gniezno było zajęte przez Rosjan 21 stycznia, tak że szybciutko. Pobiegłyśmy do naszego domu, który okazał się puściusieńki tak jak ta piwnica w Warszawie. W naszym domu mieszkał starosta, który jak Rosjanie się zbliżali, wyjeżdżał do Niemiec. Ale nie tylko z ruchomościami, również z całym umeblowaniem naszego domu, które mu bardzo odpowiadało. Tyle lat tam mieszkał, tak mu było dobrze i wziął wszystko. Tak że od parteru do strychu chodziłyśmy z mamą, były puściusieńkie pokoje i tylko pianino stało, bo pewnie już nikt nie mógł wynieść. Tak że nie mogłyśmy nawet przenocować, nie było jak. Poszłyśmy do mieszkania przyjaciół moich rodziców, ich jeszcze nie było, ale ciotuchna, ich krewna, dała nam klucze i tam żeśmy mieszkały. Później mama gdzieś łóżko wynalazła i mieszkałyśmy. Mama na polowym łóżeczku małym, a ja na dziecięcym łóżeczku. Jakieś garnki były, trudno mi powiedzieć, mieszkałyśmy w jednym pokoiku. Oczywiście musiałam zarabiać na życie, bo byłam bardzo dzielna i zaczęłam pracować w Czerwonym Krzyżu. Wracałam do domu, patrzę, w ogrodzie mama, dwóch Rosjan i polier ojca, to jest dzisiejszy kierownik budowy, który mieszkał obok. Ojca nie było. Ten Rosjanin mówi do mamy, czy ja jestem córką. „Tak córką”. – „Aha, no to możecie tutaj mieszkać”. Dali nam jeden pokój i komenda powiatowa zajęła całą willę. Myśmy te dwa łóżeczka dosunęły do drzwi, ale nic się nam nie działo złego. Tak że razem z tymi Rosjanami mieszkałyśmy. Rosjanie mieli kapitalny pomysł na meblowanie tego domu. Przywozili meble z pobliskiego majątku i umeblowali cały dom. Po dwóch tygodniach zmieniali umeblowanie. Tak że przez nasz dom chyba pięć mebli z różnych majątków było. Jak Rosjanie w sierpniu się wynieśli, zabierając wszystkie meble ze sobą, to zaczęły przychodzić osoby, właściciele tych majątków, że: „Tu nasze meble!”. Świetny był moment, jak mama mówiła: „A proszę wejść i zobaczyć”. – „Ależ tu pusto!”. – „No, pusto”. Tak po kolei każdego mama wpuszczała, żeby sobie zobaczył, że tu nic nie ma. Tak to wyglądało. Później była szkoła…

  • Dużo Niemców zostało w Gnieźnie po zakończeniu działań wojennych? Jak pani przyjechała, to byli jacyś cywile, czy wszyscy uciekli przed Rosjanami?


Nie, nie było nikogo. Przypuszczam, że chyba nikt nie został, wszyscy byli napływowi Niemcy. Wracam do pani Klary Krzyślak, która oczywiście miała duże kłopoty z UB. Były rozprawy i ludność świadczyła o jej dobroci, tak że po dłuższych perypetiach zostawili ją w spokoju. […]

Poznań, 18 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Hanna Gatniejewska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota, Kolonia Staszica

Zobacz także

Nasz newsletter