Hanna Gontarczyk

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Gontarczyk. Urodziłam się w Warszawie, 5 grudnia 1932 roku. Podczas Powstania Warszawskiego mieszkałam na ulicy Dzielnej. Wcześniej [mieszkałam] na ulicy Wolskiej.

  • Czy pamięta coś pani z czasu wybuchu II wojny światowej?

Podczas wybuchu wojny miałam niecałe siedem lat, jeszcze nie chodziłam do szkoły. Dopiero na przyszły rok poszłam. W każdym bądź razie nie zdawałam sobie sprawy, że była wojna. Byłam dzieckiem, nam nikt nie mówił, nie straszył nas [wojną]. Rodzice sami to przeżywali, bo już się wcześniej mówiło. Od 1934 roku mówiło się o Hitlerze, natomiast dzieci to nie interesowało. Zapamiętałam śmieszną rzecz – jak usłyszałam, że Niemcy mają wkroczyć do Warszawy, to zaczęłam robić porządki. Bo tu musi być czysto, żeby nie było [kompromitacji]. Złapałam jakąś szczotę i na podwórku robiłam porządki, bo Niemcy przyjdą, to tu musi być czysto. Zapamiętałam takie rzeczy.
Zapamiętałam też naloty. To było okropne. Z tym że byłam bardzo przewrażliwiona i jak tylko usłyszałam alarm, to niektórzy szli do schronu, a ja do ubikacji. Miałam rozstrój żołądka i tak reagowałam na alarmy niemieckie.
Pamiętam, jak Niemcy rozwozili zupę, obrzydliwą – nie wiem, dlaczego dawali? Kolejki były [duże]. Ludzie stali w kolejkach i tę zupę jedli. No głód był, to była inna rzecz. Przecież to trwało zanim Warszawa była oblężona. Zanim Niemcy wkroczyli, to przecież wokół Warszawy i nie tylko toczyły się walki.
Nie wiem, nie znam tych spraw, bo też nas [rodzice] nie wtajemniczali. Pamiętam tylko, że mój ojciec brał udział w wojnie, ale gdzie, co i jak – nie wiem. Ja tylko pamiętam, jak wrócił, no to był zarośnięty, obdarty cały, bo się przebijał, uciekali… Komuś się udało, komuś nie. Oficerów zamykali Niemcy. […]

  • Kim byli pani rodzice?

Mama nie pracowała. Ojciec przed wojną był zecerem, drukarzem. Pracował i nam się bardzo dobrze powodziło, tak że mama nie musiała pracować. Ale podczas okupacji nie mógł pracować w drukarni, bo musiałby pracować dla Niemców. Wobec tego pracował w tak zwanej jajczarni na Górczewskiej. To była polska firma przejęta przez Niemców – jajczarnia. Oni wywozili jajka, pakowali – cała wytwórnia.
Mieszkaliśmy na Wolskiej przy ulicy Płockiej, [gdzie] były egzekucje i po egzekucjach nie można było tam iść, bo Niemcy strzelali do ludzi – z łapanek, z różnych takich. Już jak Niemcy odjechali, to my byłyśmy, by palić znicze na grobach, bo one były ziemią przysypane. Do dzisiaj jest tam pamiątkowa tablica.
Pamiętam, na ulicy Chłodnej (przy Sądach obecnych), jako dzieci to wyrwałyśmy się, (bo nam nie pozwalali, ale jak to dzieci, poszłyśmy zobaczyć), bo przy Sądach właśnie wieszali Polaków Niemcy. Ale było już po fakcie. Już byli powieszeni. Widziałam powieszone trupy. […]

  • A szkoła?

Do szkoły chodziłyśmy na ulicę Bema, dosyć znana szkoła Wróblewskiego. Ale Niemcy niestety zajęli szkołę na koszary no i się skończyła, przestałyśmy do szkoły chodzić. Za Górczewską była jakaś szkoła, bardzo daleko i ojciec nas nie puszczał, bo się bał. Były takie czasy, że Niemcy zgarniali dzieci ze szkół na zniemczenie. No i skończyłyśmy tę szkołę. Chodziłam do [niezrozumiałe], do pierwszej klasy, potem zdałam do drugiej i chodziłam do drugiej, jak zlikwidowali [szkołę]. Siostra była starsza, to ona trochę dłużej [chodziła]. Jeszcze mieliśmy siostrę Danusię, która była o cztery lata ode mnie starsza (nie żyje w tej chwili), to ona chodziła chyba do szóstej albo do siódmej klasy. I potem już się nauka skończyła. I było pilnowanie, żebyśmy nigdzie nie chodziły, żeby się nie narażać. Rodzice nas pilnowali.

  • Jak pani pamięta Niemców? Czy było ich widać?

Bałam się ich. Bałam się tego szwargotania. Widać było – jak zobaczyłam Niemca na ulicy, to starałam się unikać, żeby nie włazić na nich. Nieraz się zdarzało. Po prostu szwargot, mundur na mnie robił okropne wrażenie.

  • Jak przestały panie chodzić do szkoły, to gdzie się bawiłyście?

Bawiłyśmy się z ojcem. Na Wolskiej była tak zwana sadurka – ogrodzone pole, duży teren. Była szkoła Wróblewskiego, koszary – ogrodzone to było i ogródek jordanowski, [gdzie] były [pagórkowate] tereny i można było na sankach zjeżdżać. Ojciec nas tam woził i na sankach żeśmy zjeżdżały. Ojciec z nami baraszkował.
Pamiętam śmieszną rzecz – jak poszłam do pierwszej klasy… Pamiętam taki incydent, że chodziłam na wagary. Ojciec mnie odprowadzał do szkoły, a ja się urywałam do ogródka jordanowskiego i chodziłam na wagary. Przyszła nauczycielka i mówi do mamy, że ja nie chodzę do szkoły. Mama mówi: „To jest niemożliwe! Mąż ją odprowadza i to niemożliwe, żeby ona nie chodziła. Ja nic nie wiem. Jak mąż przyjdzie z pracy, proszę przyjść i z nim porozmawiać”. Co się okazało? Mnie uczyli w domu – siostra starsza – czytać, pisać. Ja się po prostu nudziłam. Już umiałam liczyć, czytać. Sama składałam litery już sobie, czytałam i mnie to nudziło. Jak ojciec mnie zaprowadził do dyrektora i powiedział, że jest taka sprawa, co ze mną zrobić? To doszli do wniosku, że trzeba mnie przepisać do drugiej klasy. To taki trochę śmieszny incydent. Zaczęłam chodzić do drugiej klasy, byłam bardzo pilną uczennicą.

  • Miała pani jakąś dalszą rodzinę?

Miałyśmy. Mamy siostra, która miała córkę Zosię, która miała dziewięć lat i mąż był. Oni mieszkali na ulicy Sowińskiego, przy parku Sowińskiego tylko po przeciwnej stronie. Mama miała brata, który umarł na gruźlicę, bo był na Pawiaku. Natomiast została jego żona z trojgiem dzieci, [mieszkali] na ulicy Skierniewickiej. Niestety wszyscy zginęli podczas Powstania Warszawskiego. Zosia z ciotką… Nie wiem, czy to prawda, bo znamy te relacje od wujka, którego oddzielili, żeby po prostu tych trupów chować, nie chować, nie wiem, co oni z nimi robili. W każdym bądź razie jak wróciliśmy po okupacji, on przyszedł do nas, no ale to był człowiek nie do życia. To był w ogóle znerwicowany, mówił od rzeczy. Mówił, że: „Zosię wzięli na bagnety, rąbnęli o mur, że ją przebił na oczach ciotki. Ciotka tego nie mogła znieść, podbiegła do Niemca i wpakowała mu paznokcie w oczy i on ją kolbą rąbnął i zastrzelił”. Tak że i Zosia zginęła, i wszyscy poginęli. Ale za chwilę jak przyszedł i rozmawialiśmy z nim, to tak opowiada, że leżą tam, tam są pochowane, bo zrobił z drewnianej tablicy nazwiska i powiesił na którymś tam grobie, ale też nie wiedział, czy one tam są, czy ich nie ma? W każdym bądź razie za chwile mówi do mamy: „Tak, muszę już iść, bo czeka na mnie Zosia i Lodzia”. One przecież już nie żyły. On długo nie żył, umarł chyba zaraz w 1946 roku. Druga ciotka, mamy bratowa, (bo wujek umarł podczas okupacji jeszcze), to zginęli u Franaszka. Mieszkali na Skierniewickiej i wszyscy zginęli. To też była rzeź, to prawie cała rodzina.
Drugi wujek – nie wiem, gdzie on był. W każdym bądź razie nie trafili do obozu koncentracyjnego, ale byli gdzieś tak na robotach, w fabryce z ciotką.

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania?

Pamiętam, że była strzelanina. Brama była zamknięta, nie mogłyśmy wyjść w ogóle na ulice. I przybiegł ktoś, przebrany powstaniec, bo my nie wiedziałyśmy, że to Powstanie. Ojca nie było, był w pracy. Mama się denerwowała, jak jemu dać znać, żeby nie wracał do domu, bo powystrzelają wszystkich mężczyzn. Okazuje się, że tam była już potyczka. Na Dzielnej była fabryka firanek i Niemcy, mundurowi, w czarnych mundurach jeździli samochodem ciężarowym. […] I ci Niemcy zostali zabici i chyba paru naszych powstańców leżało. I potem się okazało, jak przyszedł ten powstaniec, powiedział, że to jest Powstanie i żeby nie wychodzić z domu, bo tutaj się zaczyna bitwa. Ale ludzie zaraz [pobiegli] żeby barykady robić! Zaczęli przy naszej bramie na Dzielnej robić barykady, znosić różne meble, wszystko co się tylko dało. I tak właśnie się zaczęło.
Jak już nas z domu wyrzucali i myśmy szli do Pruszkowa, to się przestraszyłam. Jako dziecko tak sobie pomyślałam – oho to już koniec z nami. Widziałam, [jak] rynsztokiem [płynęła] krew. Tylko to nie była żywa krew, tylko woda rynsztokowa zmieszana z krwią. I to na mnie zrobiło okropne wrażenie.
Z Powstania nas w ten sposób wyrzucali, że krzyczeli, żeby z domów wychodzić. Nikt nie wychodził na ulice – ci co nie brali udziału – tylko powstańcy. Były porobione w piwnicach, w murach dziury, żeby [powstańcy] mogli piwnicami przemieszczać się z jednej ulicy na drugą ulicę. Jak nas wygrużyli, na podwórko nas poustawiali i zaczęli miotaczami ognia palić budynek… Nie wolno było nic specjalnie takiego wziąć, zresztą co wziąć? Cóż takiego można było wziąć? Mebli na plecy bym nie wzięła. To, co najważniejsze – ubranie, bo nie wiadomo, gdzie my idziemy?
Miotaczami ognia zaczęli palić budynek, a ponieważ bali się wejść do piwnicy widocznie, to granaty rzucali do piwnicy, jak ktoś tam się schował czy jakby został, no to żeby nie wyszedł stamtąd.
Pędzili nas przez ulicę Wolską do Dworca Zachodniego do Pruszkowa. To było okropne. Domy wypalone na Woli. Jeden jedyny kościół, który sterczał niezburzony, [kościół] świętego Wojciecha. A tak to było [strasznie], okropne wrażenie na nas zrobiło. Pierzy w ogóle było pełno na ulicy, różnych gratów, różnego… nie wiem, czy to Niemcy buszowali tak, może wywalali to, co im nie potrzebne. Okropne było wrażenie.

Z Dworca Zachodniego, zawieźli nas pociągiem do Pruszkowa i byliśmy tam około dwóch dni. Na podłodze się spało. Jeść nie dawali. Przywieźli jakąś miętę czy herbatę, coś do picia, ale kto pierwszy, ten lepszy. Przynieśli [tylko] dwa kotły a ludzi była gromada. Głód i wszystko… nie do opisania. Dzieci małe… Była z nami sąsiadka, która miała maleńkie dziecko – niemowlę na ręku. I to dziecko było konające, sine się zrobiło. Żadnego ratunku nie było ani lekarza, ani nic. Nie wiem, [kto jej pomógł], bo potem nas wysłali do Oświęcimia, a ta mała przeżyła. Po wojnie spotkaliśmy się i pytaliśmy o nią – przeżyła. […]
Co najważniejsze, na Gibalskiego oddzielili nas od ojca. Ojca zabrali, nie wiedziałyśmy gdzie. Dopiero po wojnie [się dowiedziałyśmy]. Zabrali ojca do świętego Wojciecha, bo tam zaprowadzili mężczyzn, a nas do Pruszkowa. I pamiętam, zaczął się szum, zamieszanie, zaczęli ludzie mówić, że przywieźli mężczyzn od świętego Wojciecha. I tam była beczka – nie wiem po czym – duża jak po smole czy po czymś i my wszystkie trzy wlazłyśmy na tę beczkę. Nie wiem – musiało tak chyba być, bo jak wlazłyśmy wszystkie trzy na tę beczkę, na wprost okienka, które było blisko sufitu i prosto [patrzyłam] na ojca. To był peron, wagony z tyłu i ojciec stał naprzeciwko okna. Trzymał palto na ręku i tak mi zleciał z oczu. My ryczałyśmy jak te głupie i nie mogłyśmy mu nic powiedzieć. On tak patrzył na nas, my na niego. To było okropne, to nasze ostatnie spotkanie z ojcem, a ja jako dziecko, to tak sobie mówię, przecież ojciec mówił, że mężczyźni nie płaczą. I pierwszy raz widziałam właśnie, że mężczyzna płacze.
I później się skończyło. Nie wiedziałyśmy, co jest z ojcem? Gdzie go wysłali? Nie wiem, chyba ze dwie doby nas wozili i w końcu wylądowałyśmy w Oświęcimiu i to było okropne wrażenie, bo była noc. Pamiętam, że na mnie zrobiło to okropne wrażenie. Tu niby taka cisza i taki twardy, charczący głos niemiecki i szczekania psów. Okropne szczekania, wycia psów. Z przywiezienia nas [do obozu] to to zapamiętałam najbardziej.
To było też okropne, bo wieźli nas w wagonach towarowych. Nie można się było załatwić, nie było gdzie. Wobec tego jak jest [w wagonie] podłoga z desek (no to były same kobiety, bo mężczyzn oddzielili, w ogóle nie było mężczyzn tylko chłopcy byli z nami), to powyrywali część desek, żeby się można było załatwiać. I tak trochę na stojąco, trochę na siedząco, bo nie można się było położyć, bo nas było bardzo dużo. Jak na wyrgużyli na rampie w Oświęcimiu, otworzyli drzwi i wszystko tak leciało. I trupy, bo poumierali ludzie, którzy byli chorzy, starzy.
Siostra była starsza, to ona jakoś zeskoczyła i nam pomagała zejść, bo nie było ani schodków, ani nic. Zeskakiwało się [z wagonów]. Tylko Schnell, Schnell. Stali auswierzy, auswierki w oficerkach, eleganckie mundury i pejczami o cholewę walili i Schnell, Schnell. Szybko, szybko.
Potem nas wprowadzili na teren obozu. Była noc. Otwierają się drzwi baraków i tylko słychać: „Skąd jesteście?”. – „Jaki transport?”. – Skąd was przywieźli?”. A to więźniarki, które siedziały już po dwa, trzy, cztery, pięć lat. „Skąd jesteście?” – „Z Powstania.” – „A czy ta ulica i ta jeszcze stoi, a czy ta jest zniszczona czy zbombardowana?”. – „A czy nie znacie takiej i takiej?”. Nazwiskami zaczęły operować, bo też chciały się dowiedzieć o rodziny, bo to były kobiety z Warszawy.
Potem nas zaprowadzili na Brzezinkę. Oświęcim-Brzezinka, tam była kwarantanna. Trzeba było trzy tygodnie być. Potem to już rozdzielali gdzieś po lagrach. To było okropne. Były koje zbite z desek, podłoga z cegły. Na kojach spało po pięć osób. Kojka – to taka mała [prycza]. Najgorzej jak się komuś trafiło spać na samym dole na cegłach, bo jak się nie mieścili, to i tam puszczali – tam były szczury. To było naprawdę okropne. Nie wolno nam było nigdzie wyjść, tylko na apel i do baraku.
Jeszcze jak nas przywieźli, to był taki incydent – zanim zaprowadzili nas do Brzezinki, to trzymali nas pod mykwą, pod krematorium i nie wiadomo – czy puszczą wodę, czy puszczą gaz? […] Mama zdawała sobie sprawę i wiedziała, że mogą puścić gaz i po nas. Tak że moja mama dostała rozstroju nerwowego. Trzymali nas chyba ze trzy doby pod tą kwarantanną, pod mykwą tak zwaną, jak myśmy mówiły. I jak nas wpuścili, to mama zaczęła mówić: „Dzieci, módlcie się, wybiła nasza ostatnia godzina”.

  • Ile czasu panie były w Oświęcimiu?

Sześć miesięcy, pół roku. Do wyzwolenia. To znaczy nie do wyzwolenia, bo nas ewakuowali marszem śmierci. Myśmy zaczęły mówić do mamy, bo kobiety mówią: „Mówcie do matki, bo matka wam wariuje”. I zaczęłyśmy mówić, starsza siostra mówi: „Mamo, przecież tu nikogo nie ma”. A mama mówi: „Tam już ktoś stoi, już po nas przyszedł”. – „Nikogo tutaj nie ma!”. I mama trochę ochłonęła i trochę mamie przeszło. Jedną bramą jak w stodole nas wpuścili – tam była mykwa. Drugą bramą nas wypuścili i były takie kotły z farbą czerwoną. I w tej pierwszej to nas porozbierali do naga, głowy nam pogolili maszynkami, pozabierali złoto, wszystko co trzeba było oddać – do golasa. No i tak puścili zimną wodę i gorącą. Albo zimna, albo gorąca. Nie było się czym namydlić. Była jakaś kostka, gdzieś tam leżała, ale na tyle osób, to kto by się tam do tego dorwał? Strasznie się boję zimnej wody. Puścili zimną wodę, zaczęłam się drzeć, mama mnie uspokajała, a potem [puścili] ukrop. To takie było mycie.
I auswierzy chodzili za kobiety, żeby ich jakoś tak upodlić, to tak chodzili i tak się śmiali i rechotali. Różne były i grube, i młode, to rechotali. To było bardzo upokarzające.
Potem nas wypuścili drugimi drzwiami i stał kocioł z farbą, dali nam ubrania po Żydach. I to tak śmiesznie, że moja mama była wysoka, to dostała sukieneczkę letnią przed kolana. Natomiast mojej mamy koleżanka (z jednego domu) była mała, grubiutka, to dostała sukienkę do kostek. Na tych sukienkach… kazali nam się odwracać, jak już się ubraliśmy… Mieli pędzel i takie „sztrajfy”, krzyż farbą olejną na plecach każdemu [malowali] na ubraniu, i na dwór. Trzymali nas dwie doby. Teraz to człowiek się z tego śmieje… Mama nas tuliła do siebie, bo noce były zimne, to był sierpień, ale jednak noce były zimne. Jak człowiek wycieńczony, bez jedzenia, bez niczego, to myśmy siedziały, a mama nas tuliła. A mamy koleżanka, też miała trzy córki, tylko starsze, miała tą dużą kiecę, która jej się przydała wtedy i tak ich przykryła całe. One siedziały pod tą kiecką, a my im zazdrościłyśmy, że im jest ciepło.
Potem zaprowadzili nas na Brzezinkę. Baraki były z kojami. W Brzezince byliśmy chyba około trzech tygodni – to była tak zwana kwarantanna. Każdy musiał przejść. Potem ogołocili lagier cygański. Były całe rodziny cygańskie w tym lagrze i ich zagazowali. Akcja była w nocy [słyszałyśmy straszne] krzyki. Oni ich gonili, a oni im uciekali – wszystkich spalili. Wtedy nas przenieśli na lagier cygański i żeśmy tam byli już do końca. Ale były też różne takie incydenty, że… nie wiem, ale blokowe różne były, nie były dobre dla nas.
Siostra chciała… bo [blokowe] gotowały sobie kluski. Baraki miały piece długie i było palenisko, więc one sobie tam gotowały… [Blokowe] miały swoje pokoje, ale gotowały kluski i siostra siedziała na koi i mówi do niej: „Pani sztubowa – bo to nie była blokowa– pani sztubowa, niech pani nie wylewa tej polewki z tych klusek, niech pani mi da”. Ona mówi: „Ja ci dam, ty taka nie taka…”. Różnie bywało. W każdym bądź razie żeśmy siedziały do 18 stycznia 1945 roku.

  • Jak wyglądały dalsze dzieje do powrotu do Warszawy?

Przeszłyśmy marsz śmierci, bo nas ewakuowali. Najpierw ewakuowali matki z jednym dzieckiem, to ich wywozili do innych obozów, ale pociągami. Później z dwoma dziećmi – ja mówię o nas, które były z Powstania, bo tyle wiem. Co się działo na innych lagrach, to my nie wiemy, bo przecież nie wolno było chodzić. W każdym razie z dwojgiem dzieci, a mama miała troje, no to nas nie zdążyli wywieźć. Później, jak żeśmy się spotkały, kobiety opowiadały, że z dwojgiem dzieci jechała matka pociągiem i chłopak wyjrzał, bo chciał zobaczyć gdzie oni są, gdzie się znajdują? Wysadził głowę z okienka i trafił na trakcję elektryczną. [Zginął] na miejscu. I tak wszyscy ubolewali, że tyle przeżył, że to już blisko… Nas ewakuowali przed frontem radzieckim.
Spalili całą Brzezinkę, spalili krematoria, palili całą dokumentację, palili nasze ubrania. Przecież mama miała zdjęcia wszystkie z lat dziecinnych ojca, rodziny całej. Nie ma ani jednego zdjęcia. Wszystko albo spalili, albo nie wiem co zrobili. Nie mamy i tak ubolewamy bardzo, że nie mamy pamiątki.
Jeszcze była taka Stenia – kapo – i ona zawsze krzyczała, klęła: „Motyki – mówiła – blokszpera! Blokszpera!”. Dużo szumu robiła, ale nie była taka groźna, tylko krzyczała, żeby Niemcy słyszeli. Pamiętam jak dzisiaj, 18 stycznia piątkami nas ustawili na marsz śmierci za bramę oświęcimską, a ona mnie się pyta: „Pan oficer się ciebie pyta, czy dasz radę iść?”. Ja mówię: „Tak. Ja chcę iść z mamą!”. No to machnął, przeszłam i byłam szczęśliwa. Pędzili nas. To było okropne. Trupy leżały pokotem. Która nie mogła iść, to strzelali i zostawiali. Tak na naszych oczach, nie patrzyli... Moja siostra nie mogła iść, bo ją nogi bolą, ona już nie może, ona nie da rady. My ją ciągnęłyśmy. Byłam najmłodsza, filigranowa, ale byłam najsilniejsza, ona była najsłabsza. Nie wiem dlaczego, ale byłam silna. Jak żeśmy dawały radę – nie wiem. Po trupach się szło. Raz na noc nas zaprowadzili do stodoły na siano, żeśmy przespali tą noc.

  • Jak długo panie szły?

Trzy dni.

  • Dokąd?

Do Pszczyny. Niemcy musieli odpocząć, bo im nie chodziło o nas. Oni nas tak prowadzili dzień i noc, to musieli odpocząć, to i przy okazji i nas [wzięli na odpoczynek]. Później nas przywieźli do Pszczyny czy do Wodzisławia, do którejś z tych miejscowości – już nie pamiętam, ale jedna była blisko i druga. W każdym bądź razie w wagony towarowe [nas załadowali]. Mróz trzaskający…
Jeszcze w marszu śmierci, mało że człowiek się bał, że nas zastrzelą jak nie będzie któraś mogła [iść]… to nas było przecież cztery. Jedna o drugą się bała, mama się bała o nas, my o mamę, o siostry, żeby tylko wytrzymać. Padał śnieg, mróz trzaskający, a nas wieźli do Ravensbrück. Przywieźli nas do Ravensbrück, znowu gehenna, znowu na mrozie trzeba stać, nie ma dla nas miejsca, nie mają gdzie nas ulokować i tak nas trzymają. W końcu postawili brezentowe, olbrzymie, wysokie namioty, zrobili apel i przywieźli nam zupę. Trzy kotły. Nie wytrwała chwila – zupy nie ma. Jeden kocioł zginął. A kotły były [duże] jak kiedyś śmietniki na ulicy, metalowe, ciężkie. Nie ma! Niemcy szukają, mówią, żeby się ktoś przyznał, że nic nie zrobią, ale żeby się przyznać, bo jak się nie przyznamy, to nie będziemy jeść. To trwało ze trzy godziny. Kocioł się nie znalazł. Nikt się nie przyznał. I do dzisiaj się dziwię, gdzie oni… bo to Rosjanki ukradły kocioł. One się potem, po wyzwoleniu przyznały, że to one ukradły ten kocioł. Gdzie one go schowały, że Niemcy nie znaleźli, to nie wiem, przecież kocioł to nie szpilka. My nie dostałyśmy przez nie jeść.

  • Jak potoczyły się pani dalsze losy? Jak dotarłyście do Warszawy?

Jeszcze żeśmy przeszły gehennę w namiocie, jak się spało, mróz trzaskający, to mama nam nie pozwalała, żebyśmy siadały na ziemi, to tak jedna o drugą się opierała, żeby w kucki trochę, bo ludzie zamarzali. Rano wynosili: „To słabe madziary” mówili na nich, bo to muzułmanie, najsłabsze były Węgierki – jak ona ukucnęła, to tak zamarzła na śmierć i tak ją Niemcy wynosili skuloną.
Potem nas wywieźli z Ravensbrück do Neustadt-Glewe no i tam było właśnie wyzwolenie 3 maja. Przyjechał willis – pamiętam murzyn był z nimi, bo był Amerykanin, Polak i Murzyn. I ja pierwszy raz wtedy widziałam na oczy Murzyna, nie mogłam się napatrzeć. W każdym bądź razie wszyscy ucieszeni, zadowoleni, że nas Anglicy oswobodzili, a oni powiedzieli, że oni są tylko przejazdem i tu przyjadą Rosjanie. I przyszli Rosjanie… I trzeba było uciekać, bo nic nam nie zorganizowali, ani transportu, tylko obiecywali, że będzie transport i że nas wyślą do domu, żeby czekać. Myśmy nie czekali. Mama skrzyknęła… Było tam dużo mężczyzn od bauerów. Była fabryka amunicji koło Neustadt-Glewe gdzieś za lotniskiem. I skrzyknęli się i chyba w trzydzieści osób żeśmy wracali na pieszo do domu.
W Zgorzelcu mamie chcieli dawać jakąś chałupę. „Gdzie pani idzie?”. – „Do Warszawy”. – „Warszawy nie ma, tam są same gruzy”. Mama się spieszyła, bo może ojciec będzie na nas czekał, może wróci i nie chciała [zostawać]. Bała się, bo to poniemieckie było i może coś się zmieni i niestety nas wywalą stamtąd.

  • Jaką pani zobaczyła Warszawę, jak pani weszła?

Jak weszłyśmy od Dworca Zachodniego, to była ulica Bema i nie było [dużych] zniszczeń. Gdzieniegdzie tylko [były zburzone budynki]. Natomiast jak zobaczyłam ulicę Wolską, to się załamałam. Ani jednego domu nie było, wszystko gruzy, kikuty. I jak przyszłyśmy do domu na Dzielną, to jeden pokój ocalał. Zawalona była cała pięciopiętrowa klatka schodowa, od piątego piętra do piwnicy.
Jak wychodziłyśmy, to mama postawiła krzyż i się modliła, żeby Pan Bóg czuwał nad [domem]. Wodę się nosiło z trzeciej ulicy po gruzach, żeby sobie skrócić, bo był kawał drogi. Jak człowiek miał czternaście lat, to jeszcze był silny i mógł kubeł [wody] przenieść, ale mama była bardzo słaba. Nie było pracy. Zwróciła się do Czerwonego Krzyża. Zameldowała się, bo nie było biur meldunkowych. Jakoś tak mieszkałyśmy w jednej chałupie.
Potem ciotka wróciła, też była wysłana, brała udział w Powstaniu, tylko nie wiem gdzie, co i jak? Wiem tylko, że odwiedzała nas. Jak była w pobliżu, to wpadała; miała opaskę, czerwony krzyż i rożek. Była sanitariuszką. […] W każdym bądź razie była w jakiejś fabryce. I potem wróciła. I to też były przegięcia, bo wujek – ciotki mąż… Ona wyszła za mąż w 1938 roku a w 1940 zabrali wujka, bo pracował na Paluchu, był po szkole Wawelberga konstruktorem samolotów. Robili nadużycia jakieś, że te samoloty spadały sobie. I Niemcy ich zgarnęli i wywieźli wujka do Dachau, tam był pięć lat. Nie chciał wrócić do Polski. Został w Szwecji. […]



Warszawa, 24 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Hanna Gontarczyk Stopień: cywil

Zobacz także

Nasz newsletter