Hanna Maria Malewicz „Grażyna”, „Hanna Jędrzejewska”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Malewicz.

  • W jakim oddziale była pani w czasie Powstania?

W czasie Powstania byłam w VI Zgrupowaniu, w [III] Batalionie Pancernym „Golski”, siedziba Architektura.

  • Jak pani wspomina dzieciństwo i dom rodzinny?

Jak najlepiej. To, co wyniosłam z domu, to później mogłam przekazać moim dzieciom czy wnukom. Chodzi mi o miłość do ojczyzny, o patriotyzm. Cała konspiracja, cała okupacja, Powstanie, to wszystko było kontynuacją wychowania domowego.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Moja mama oczywiście nie pracowała. Jako pani domu prowadziła dom. Nas było trzy w domu, miałam dwie siostry. Mój ojciec był inżynierem budowlanym.

  • Jak się nazywali pani rodzice?

Mama z Filińskich Czesława, ojciec Ignacy Maria Kruszewski.

  • Jak wspomina pani szkołę?

Moja szkoła to była jedna z najlepszych szkół warszawskich imienia Cecylii Plater-Zyberkówny. Nie Platerówna Emilia, tylko Cecylia. Szkoła na ulicy Pięknej. Bardzo dobra szkoła, bardzo dobra renoma, ze świetnymi profesorami, dająca nam też bardzo wiele korzyści dla życia późniejszego.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

Wybuch wojny był bardzo tragiczny. Moi rodzice rok przed wojną zmienili mieszkanie, garnitur mebli nowych – po prostu w pewnym okresie [było] to prosperity. Mieszkaliśmy Wspólna 45 tuż przy Marszałkowskiej. Wybuch wojny zastał mnie w kościele na mszy z moją koleżanką, a później na balkonie. Z balkonu naszego mieszkania obserwowałam, zdawało się, zenitówki. Tak się wtedy mówiło, że to są ćwiczenia naszych polskich żołnierzy, a to były już niemieckie samoloty zrzucające bomby. Dwudziestego siódmego września (tragiczny wrzesień Warszawy) 1939 roku całe mieszkanie zostało spalone, cały dom legł w gruzach. Ledwo uszliśmy z życiem, cała rodzina. Dzięki temu, że wcześniej zostało wyburzone (czy przekopane) przejście z ulicy Wspólnej na ulicę Hożą podwórkami, mogliśmy tam przechodzić i ratować życie. Każdy z nas miał naszykowaną malutką walizeczkę. To było lato, letnie sukienki, tenisówki na nogach. Niestety nie można było zabrać, bo ludzie musieli się spieszyć, aby przechodzić, a kiedy wróciliśmy po walizki, które stały przy tym wejściu, w tym wlocie, niestety [okazało się, że zostały] skradzione. Tak że zostaliśmy absolutnie (mama i my trzy) [bez niczego]. Ojciec mój wcześniej wyszedł w kierunku wschodnim, tak jak pułkownik Umiastowski zarządził (czy też ogłosił), że mężczyźni powinni opuścić Warszawę. Nie było go w tym okresie.

  • Gdzie się panie w tym okresie przeniosły?

Na szczęście ojciec mojej mamy (dziadek) mieszkał na Skorupki. Bardzo duże mieszkanie i dom, który do dzisiaj jeszcze stoi, ocalał. Myśmy się tam schronili, tam zostali, oczekując na dalsze koleje losu.

  • Jak wyglądało dalsze życie okupacyjne?

Mój ojciec pracował między innymi w dziale budownictwa (to się chyba nazywało magistrat) i jeden z panów opuszczał Polskę z żoną, miał już paszport. Mieszkał na ulicy Lwowskiej. Zgłosił się do przyjaciela czy kolegi i mówi: „Słuchaj, zostawiam ci mieszkanie. Zaopiekuj się tutaj rodziną moją, którą tu zostawiam. A jak ja wrócę, to z powrotem wrócę do tego mieszkania”. Ten pan nigdy nie wrócił, a ulica Lwowska do ostatniego momentu po Powstaniu, jak żeśmy opuszczali Warszawę w początkach października 1944 roku, była absolutnie niezniszczona. Niemcy w okresie tendencyjnego niszczenia Warszawy całą ulicę spalili. Tak że to mieszkanie też zostało spalone. Ale okres okupacji mieszkaliśmy Lwowska 9. Bardzo dobre mieszkanie, trzypokojowe. Tam się odbywały moje lekcje kompletów, matura, później uniwersyteckie, mojej siostry matura, później medycyna. Tam była kolebka konspiracji.

  • Z czego się panie utrzymywały podczas okupacji?

To też jest skomplikowana sprawa. Myśmy były dziewczyny bardzo zahartowane, harcerki, przyzwyczajone w ogóle do życia praktycznego. Nauka pierwsza rzecz, konspiracja druga rzecz, bo najpierw kontynuacja harcerstwa, a później od początku 1941 roku już konspiracja w organizacji. Nie wiedziałyśmy, jak się organizacja nazywa. Po prostu koledzy [powiedzieli]: „Słuchaj, pracujemy. Chodź, bądź z nami”. Każda z nas była (dwie moje siostry młodsze) w innej organizacji, nic o sobie nie wiedziałyśmy, później się dopiero dowiadywałyśmy. Tak że pierwsza nauka, później konspiracja, a trzecia [praca], ponieważ były bardzo ciężkie warunki materialne moich rodziców, myśmy właściwie prawie nic nie mieli. Mieszkanie było, ale były prymitywne meble, prymitywne jakieś garnczki, pościel. Na drutach żeśmy robiły. Robiłam rękawiczki, do trójkąta w kole, moja siostra swetry. Najmłodsza siostra, która jest obecnie na emeryturze (profesor Akademii Sztuk Pięknych) robiła drobiażdżki, jakieś broszeczki. Żeśmy, jednym słowem, pomagały rodzicom. Mój ojciec pracował normalnie, miał biuro.

  • Kiedy pani tata wrócił do Warszawy?

Mieszkaliśmy na Skorupki u mojego dziadka. To było dość duże mieszkanie. Jeszcze prócz nas inni uciekinierzy czy też spaleńcy, czy też jacyś poszkodowani. Na balkonie wisiała gęś, przecież nie było jeszcze wtedy lodówek. W każdym razie gęś była przeznaczona na jakąś uroczystość. Ale zdecydowaliśmy, że jak wróci mój tata, to będzie gęś. Ale gęś już przestała być [świeża], dała znać o sobie, że musi być zjedzona. Zdecydowaliśmy, że dzisiejszy obiad będzie z gęsią. W tym momencie, kiedy siedzieliśmy przy stole, ktoś zadzwonił. Pani domu (nie żadna z nas, tylko druga żona mojego dziadka) podeszła do drzwi i mówi: „Słuchajcie, przyszedł jakiś biedny, obrośnięty z jakimś tobołkiem na plecach”. Okazało się, że to był mój ojciec. To był mój ojciec i wszedł dosłownie na obiad z gęsią. Niebywała historia. Ale takich historii było więcej w życiu. To był listopad 1939 rok. Mniej więcej w grudniu 1939 roku żeśmy się przeprowadzili na Lwowską. Szyby powybijane, ale dom cały, stojący, niezniszczony. Zagospodarowane mieszkanie. Ci państwo, wyjeżdżając, zabrali wszystkie swoje [wartościowe rzeczy]. Łyżka, miska, garnek – to wszystko było.

  • Czy na Lwowskiej w tym mieszkaniu ktoś jeszcze mieszkał oprócz państwa?

W tym mieszkaniu tylko my.

  • W którym momencie życia wstąpiła pani do harcerstwa?

Byłam w „szóstce”. To była 6. drużyna harcerska przy naszej szkole, przy szkole Cecylii Plater-Zyberkówny. Byłam zastępową, miałam w swojej grupie, w zastępie kilka dziewcząt i jak zaczęła się wojna, to żeśmy kopały rowy, zaklejały (to dziwne może się wydaje) okna paskami, jak będą gdzieś strzały, bomby, to żeby szyby nie powylatywały. Taka była strasznie prymitywna świadomość wojny. Człowiek sobie nie zdawał sprawy, jaka to będzie tragedia i że także rowy kopane nie były potrzebne. Nosiłyśmy bieliznę pościelową i pościel na Uniwersytet Warszawski, bo tam organizował się szpital dla żołnierzy. To była pomoc przez 1939 i 1940 rok. Od 1941 roku konspiracja.

  • Jak wyglądało życie konspiracyjne?

Mój ojciec nie wiedział o tym, że my wszystkie pracujemy w konspiracji. Moja mama była duszą nas wszystkich. Przyjmowała ulotki, przyjmowała komunikaty, bo to były zbierane różne komunikaty. Byłam też w oddziale zwiadowczym, powiedzmy, [notowałam], gdzie przemarsz wojsk, gdzie folksdojcze. Później w czasie Powstania też pierwszy miesiąc to samo kontynuowałam. Prócz tego gazetka, normalna prasa, poczta harcerska. To wszystko się gromadziło w naszym mieszkaniu. Moja siostra półtora roku młodsza ode mnie już potem komplety miała i maturę, i studia w tym mieszkaniu. Druga siostra (ta jeszcze żyjąca), była cztery lata młodsza, więc tylko tyle, że uczyła się wtedy. Nie wiem, jak ta jej konspiracja wyglądała. Natomiast w czasie Powstania była oczywiście w szpitalu, który mieścił się w naszej szkole [przy ulicy] Pięknej 24. W szkole Platerówny był szpital powstańczy i tam pracowała moja najmłodsza siostra.
  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądało tajne nauczanie w czasie okupacji.

Nasz komplet, najpierw szkolny, [to było] cztery, pięć koleżanek.

  • Czy pamięta pani te koleżanki?

Oczywiście, że pamiętam, ale one już nie żyją, niestety.

  • Czy mogłaby pani je wymienić?

To były moje koleżanki z klasy i później z liceum humanistycznego. Ponieważ były dwa licea w naszej szkole: matematyczno-przyrodnicze i humanistyczne, więc komplety były też i matematyczne, i humanistyczne. Była Irena Milko „Inka”, która później pracowała w konspiracji z moją młodszą siostrą, o czym ja nie wiedziałam; wiedziałam, że coś robią, gdzieś są, ale nie wiedziałam co i jak. Była Wiśka (Jadwiga) Kozłowska, późniejsza w szkole Ratyńska, była Basia Smoleńska, później docent naukowy, naukowo pracowała [jako] historyk średniowiecza. [Byłam] ja i już nie pamiętam, która dołączyła do nas. Przychodzili profesorowie albo myśmy chodzili do profesorów. Nie więcej. Oczywiście był przygotowany patefon z płytami, były oczywiście przygotowane robótki ręczne, karty na stole, jak było więcej osób albo chłopcy. Komplety szkolne to były tylko dziewczęta. Natomiast komplety [studia] (byłam najpierw na polonistyce, a później na farmacji), to byli i panowie. Pamiętam, był Rysio Herbatowski (później wiem, że był farmaceutą), była Zosia Kowalska-Chodkiewiczowa (żyjąca, z którą się jeszcze komunikuję).
Albo u państwa Kowalskich były te spotkania, albo u nas, i było nas wtedy sześć osób. Profesorowie z Politechniki Warszawskiej, z Uniwersytetu Poznańskiego imienia Mickiewicza, na przykład wspaniały chemik, profesor Krauze przychodził na te nasze spotkania, profesor mineralogii ze Lwowa (profesor Weinberg, bodajże), profesor Skupiński – przeżył, wystawił mi później zaświadczenie ze studiów z tego przebytego roku farmacji, którego zresztą nie skończyłam już później (studiów nie skończyłam nigdy), pracował później na Uniwersytecie Łódzkim (chyba) jako przyrodnik. Te nazwiska pamiętam.

  • Ile trwało takie jedno spotkanie?

Tyle ile trzeba było. Mniej więcej godzina.

  • Pani siostry też działały w konspiracji. Czy w ogóle panie o tym nie rozmawiały, czy lepiej było o tym nie rozmawiać?

To znaczy każda z nas wiedziała, że tak, ale żadna z nas nie wiedziała, gdzie i z kim, i kto. Mogłyśmy się domyślać, powiedzmy, z którymi z kolegów czy z koleżanek. Ale nic poza tym. Moja siostra jako siedemnastoletnia dziewczynka za aparatami radiowymi wyjeżdżała w kierunku Małkini, na Lubelszczyznę [?? – Małkinia w kierunku na Podlasie – red.], tam się przedzierała przez lasy do jakiejś miejscowości i tam sygnalizowane były miejsca, gdzie lotnicy przylatujący z zachodu zrzucali konspiracji, Polsce pomoc, zrzuty. Tak samo pracowała w czasie Powstania. Też na Jasnej w Komendzie Głównej siedziała na dachu, gdzie była sygnalizacja, światła i tak dalej. Nawet opisuje w swoich wspomnieniach, że kiedyś o mało jakiś zasobnik nie spadł jej na głowę. Myśmy wiedzieli, gdzie ona pracuje.
Miałyśmy pomoc domową, bardzo prymitywną dziewczynę, która przychodziła do nas. Pakiet gazetek konspiracyjnej prasy żeśmy upchnęli w skrzyni pod węglem. Ona to wyciągnęła, ja przychodzę do kuchni, a ona poukładała to wszystko tak, żeby było elegancko. To była jedna taka historia. Druga, jak pistolet wykopany z ziemi trzeba było czyścić i stał na kuchni w oleju czy w wodzie, prawie że się gotował. Ale w ten sposób się czyściło. Znowu była dekonspiracja wtedy.

  • Pani tata przez cały czas nie wiedział?

Tata nie wiedział. Wiedział, że się uczymy, oczywiście wiedział, że młodzież przychodzi na spotkania naukowe. Owszem, potem były różne dyskusyjne tematy, ale nie wiedział, że pracujemy w zbrojnej części konspiracji. Tego nie wiedział. On się na pewno domyślał, pozwalał na komplety, oczywiście, na naukę. Ale gdyby wiedział, że się odbywają jakieś [akcje] z bronią, kiedy przychodził kolega (ale to nie tylko w naszym mieszkaniu), [chyba by się nie zgodził]. Miałam taki przypadek z moim chłopcem, który później zginął w partyzantce w 1943 roku. Szliśmy na spotkanie, gdzie on uczył nas, [przeprowadzał] szkolenia zbrojne. Mięliśmy broń w małym neseserze, przykrytą jaśkiem i tak dalej, schodziliśmy Tamką w dół. W budynku, gdzie [mieszkały] siostry (do dziś podobno te siostry mieszkają), było spotkanie i nasze szkolenie. To była mniej więcej szósta rano, niedziela. Naprzeciwko czteroosobowa policja niemiecka czy gestapo z karabinami. Ja zamarłam, ale pamiętam, że wtedy uczepiłam się go gwałtownie, zaczęłam się śmiać, coś opowiadać jak idiotka. Jak oni nas minęli, przeszli spokojnie, to dosłownie on mnie powstrzymał, bo myślałam, że zemdleję. Nogi się ugięły pode mną. Wszystko się bardzo dobrze skończyło, ale moment był bardzo tragiczny. Na Pawiaku były przecież wielkie ogłoszenia: „Komplet”. Dwanaście osób: profesorowie i dziewczęta, które się kształciły były na tym komplecie – aresztowani, straceni. To też było niebezpieczne. Jeżeli mój ojciec na to się godził… Zresztą sam był w tak zwanym PLO… Pomoc Lotnicza Obywatelska – coś takiego. Tak że w czasie Powstania barykady robił – też był bardzo czynny.

  • Czy oprócz życiowych spraw codziennych, jak nauka, konspiracja, ma pani prywatne, dobre wspomnienia?

Wszystkie były najlepsze, zawsze, wszystkie. To znaczy, że byliśmy wtedy młodzi, weseli, wiedzieliśmy, że dobrą robotę robimy, chcieliśmy i uczyć się, i pracować w konspiracji. Była to zgrana paczka. Punktem naszych spotkań była msza w kościele Zbawiciela. Była Szkoła Mazowiecka. Ze Szkoły Mazowieckiej przychodzili do kościoła na dziesiątą, my z Lwowskiej, ze Śródmieścia, z innych i po kościele spotkaliśmy się zawsze pod kościołem. Wtedy szliśmy na jakąś herbatkę, były potańcówki różne. Było życie normalne. Zimą jeździliśmy na nartach na górkach warszawskich, na saneczkach. Latem spotykaliśmy się w Podkowie Leśnej czy w Zalesiu Górnym, bo tam rodzice naszych koleżanek czy chłopców mieli swoje wille. Tak że nie było tak, że byliśmy bardzo nieszczęśliwi i uważaliśmy, że czujemy się w niewoli. Owszem, poczuliśmy się w niewoli, jak był już straszny terror przed Powstaniem. Poczuliśmy pierwszy dzień wolności – dla mnie 2 sierpnia, kiedy na ulicy Lwowskiej zobaczyłam chłopców biegnących w długich butach tak jak i mój mąż późniejszy (miał wtedy siedemnaście lat, ja dwadzieścia jeden, więc byłam starsza od niego), wielu innych. Biegli do Architektury, zbierali się i tam się zgromadziło również zgrupowanie „Golskiego”.

  • Czy w czasie okupacji była pani świadkiem łapanek, rozstrzeliwań?

Świadkiem na pewno, nie raz. […]

  • Mówiła pani o terrorze przedpowstaniowym…

Bardzo odczuwany, niestety było bardzo dużo łapanek, było bardzo dużo aresztowań, było już bardzo dużo tragicznych momentów w naszym środowisku. Terror okropny, przecież Niemcy zarządzili, że młodzież ma iść kopać dla nich okopy. Sto tysięcy Polaków miało tylko liczyć miasto Warschau i być niemieckim robotniczym miastem, pracującym na rzecz Rzeszy. Wtedy żeśmy się wszyscy zdecydowali. To był nasz spontaniczny zryw powstańczy. To nie był rozkaz, że nam kazali. Nie, myśmy chcieli sami, wszyscy. Gdyby powiedzieli, że nie, to byśmy się nie zgodzili.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?

Byłam skoszarowana na ulicy Mokotowskiej z koleżanką Marysią Frelich (późniejszą aktorką Teatru Polskiego Marią Homerską – umarła dwa czy trzy lata temu) i trzecią koleżanką, której nie znałam (ani nazwiska, ani imienia), i miałyśmy mieć przydział na Stare Miasto. Czekałyśmy do momentu ogłoszenia dla nas adresu, gdzie się mamy zgłosić. Ponieważ nie dostałyśmy [adresu] do końca godziny „W”, Powstanie wybuchło godzina piąta po południu, wróciłam (jeszcze wtedy można było przejść ulicami z Mokotowskiej na Lwowską) do domu.
Rano 2 sierpnia od razu zgłosiłam się. Wtedy zobaczyłam – ten wybuch Powstania był cudowny. Flagi wszystkie, wszyscy rozluźnieni. Wszyscy szczęśliwi, że trzy dni potrwa i będziemy wolni. Tak to się mówiło. Rozmawiałam z matką mojego narzeczonego, który zginął w partyzantce w 1943 roku, żegnałam się z nią. Ona mówi: „Słuchaj, to będzie tragedia”. Mówię: „Mamo, o czym ty mówisz w ogóle? Przecież my zwyciężymy! Lecimy, to będą trzy dni, zobaczymy się z tobą”. Tragicznie później zginęła w czasie Powstania. „Własowcy” weszli na Marszałkowską 111 do domu, kazali wszystkim mieszkańcom zejść do bramy i tam wszystkich rozwalili granatami. Takie tragiczne rzeczy się działy.

  • Jak dla pani potoczyło się życie powstańcze?

Dobrze. Byłam w Architekturze, miałyśmy małą grupkę. Naszym dowódcą był na początku porucznik „Wróbel” (to był jego pseudonim), a później, kiedy wyszedł do Kampinosu, przekazał nas do dowództwa „Golskiego”. Oto, jak relacjonuje działalność oficera informacyjnego porucznik „Norbert”: „Zadanie oficera informacyjnego polegało na rozpoznaniu położenia nieprzyjaciela będącego w styczności z naszym zgrupowaniem. Informacji w tym zakresie dostarczali obserwatorzy w punktach obserwacyjnych i łączniczki wysyłane do wysuniętych placówek i barykad, skąd otrzymywały od dowódców aktualne meldunki sytuacyjne. Dla ustalenia na przykład w pierwszych dniach Powstania stanowisk ogniowych nieprzyjaciela wychodziłem – pisze pan „Norbert” – w towarzystwie łączniczki Irki, Teresy i Hanki (ale to nie ja) w otwarte przestrzenie Pola Mokotowskiego. Stanowiska Niemców w budynku PKO na ulicy Chałubińskiego ustaliłem, udając się na teren Politechniki i stamtąd z budynku [Wydziału] Chemii […]. Specjalni obserwatorzy wypatrywali miejsca, skąd ostrzeliwali ulice tak zwani gołębiarze przyczyniając się do ich likwidacji”. Z porucznikiem „Wróblem” biegałam po dachach i szukałam tych, którzy z innych dachów ostrzeliwali nasze pozycje. „Cel, w jakim porucznik »Wróbel« prowadził daleki wywiad (to mój pierwszy dowódca w pierwszym miesiącu. Porucznik „Wróbel” to był [człowiek] z kontrwywiadu i spadochroniarz, który przyleciał z Zachodu) nie był mi znany. Z łącznikami »Wróbla« najpierw nie miałem kontaktu, natomiast przejąłem od »Wróbla« łączników »Karola« i »Zbyszka« („Zbyszek” to był mój mąż późniejszy) oraz łączniczki »Marię«, »Chmurkę« i »Grażynę« (czyli mnie)”.
To była nasza praca. Kiedy zaczął się zacieśniać coraz bardziej teren, zmniejszać po upadku Politechniki 18, 19 sierpnia, zaczęło się coraz więcej rannych, szpital powstańczy rozszerzał się, coraz więcej mogił na terenie dziedzińca czy ogrodu Architektury. Wtedy przejęłam pracę sanitariuszki.

  • Pracując jako zwiadowca, ile wypraw miała pani codzienne?

Bardzo różnie. Każdy miał inną funkcję. Mój mąż na przykład chodził kanałami na Czerniaków, na Mokotów do innych oddziałów, do innych zgrupowań. Ja nie chodziłam nigdy kanałami. Natomiast jak on został bardzo ciężko ranny i leżał w szpitalu Czerniakowskim profesora Orłowskiego na rogu Rozbrat, to chodziłam do niego z oddziału. Nasz dowódca powiedział: „Idź i zanoś mu tam. Dowiedz się, jak [się czuje]”. Przy okazji przynosiłam meldunki na Powiśle, tylko tam. Ale to nie były kanały, tylko był wzdłuż ulicy Książęcej przekop, dość płaski rów, tym się trzeba było albo czołgać, albo na czworakach przez całą Książęcą przechodzić, bo i z mostu, i ze szpitala Łazarza (wtedy był szpital Łazarza na Książęcej) był bardzo ciężki ostrzał. Przechodziło się przez plac Trzech Krzyży, przez Instytut Głuchoniemych i Ociemniałych i później w dół był tylko maleńki kanał czy przekop pod Rozbrat. Ale to malutki odcinek do tego szpitala, jak na drugą stronę ulicy. Tam kilka razy byłam.

  • Jak wspomina pani swojego dowódcę?

Świetnie. Wszyscy byli wspaniali.

  • A jak swoją grupę, o której pani mówiła, że razem działaliście?

Już teraz prawie nie pamiętam. Wiele osób zginęło, ale wszyscy byli pełni entuzjazmu, wszyscy byli zapaleni. Kolega Konrada Donau-Szpindler, który jest w tej chwili prezesem naszego środowiska „Golski”, był na Kolonii Staszica, przechodził przez Pole Mokotowskie. Później, obeznany z terenem Pola Mokotowskiego, przynosił nam z Pola Mokotowskiego pomidory i marchewkę. Ktoś, kto mieszka na Noakowskiego (a tam mieszkała Mira Zimińska-Sygietyńska) ze swoich zasobów, ze swojego mieszkania dawał konfitury, herbatę. Moi teściowie i mój mąż mieszkali na Śniadeckich. Dom był niezniszczony, niezburzony, a też bardzo zasobny – też nam przesyłali wszystko do jedzenia. Moja mamusia, jak pisze w swoim wierszu, [piekła] z ostatniej mąki ostatnie placki przed wyjściem z Warszawy do obozów czy do niewoli. To już resztka mąki, która była, bo już dom nie był taki zasobny. Cały czas, co można było, to pomagali. W ogóle moje mieszkanie dzięki temu [było zawsze pełne ludzi], Lwowska ocalała. Ci którzy wracali ze Starego Miasta, przechodzili kanałami do Śródmieścia a znali mnie (moje koleżanki, moi znajomi), zawsze przychodzili do naszego domu i tam mogli się czy przebrać, czy umyć, jeżeli była woda.
  • Czy to znaczy, że z żywieniem nie było problemu?

Był, oczywiście, że był. Później już była tylko tak zwana kasza „pluj”. To znaczy radzieckie zrzuty kukuruźników, którzy nam zrzucali kaszę i tą kaszę się gotowało z tymi osiorami czy jak to się nazywa. Kasza „pluj”, ale była. Właśnie, jak mówiła moja mama: „Z ostatniej garstki mąki placuszki jeszcze na pożegnanie”.

  • Jak często były problemy z wodą?

To też różnie było. Mam fotografie ludzi z kubełkami stojących w kolejce. Na Architekturze była pompa. Jak nie było w kranach, to były studnie.

  • Czy pamięta pani kolegów ze swojej grupy z Powstania?

Pamiętam, ale nie miałam później z nimi kontaktu. Na przykład Konrad, nasz obecny prezes. Ale on nie był w mojej malutkiej [grupie], nas było tylko koło dziesięciu osób w informacji. W szpitalu – lekarz. Pamiętam moich rannych w szpitalu. Pierwszy był Leszek Krahelski, to był brat Krystyny Krahelskiej ([pozowała do] pomnika Syrenki), poetki. Zginęła. Nie wiem, co się później z nim działo. Zygmunt Gebethner, który jest w kapitule medalu Virtuti Militari, teraz jeszcze żyjący. Ale to już bardzo luźny kontakt w tej chwili, później już towarzyski po Powstaniu. On żyje. Łeb w łeb, że tak powiem, łóżko w łóżko z moim mężem [leżał]. Mój mąż był najpierw ranny na Czerniakowie, wychodząc z włazu, z kanału. Ostrzelony [był] i miał całą lewą nogę strzaskaną. Nie mogliśmy go znaleźć, szukaliśmy go wszyscy. Okazało się, że on gdzieś [leżał] jako ranny w jakiejś piwnicy na barłogu. Chodziło się i szukało się: „Zbyszek Malewicz »Przyczółek«”. Nagle ktoś z końca pomieszczenia, ciemnej piwnicy, z barłogu jęknął, odezwał się. To był właśnie mój mąż. Jego potem przenosiliśmy z Czerniakowa tą samą drogą, Książęcą przez Instytut Głuchoniemych, przez Śródmieście na ulicę Lwowską 11 albo 13, gdzie w podwórku był malutki pałacyk, w którym był ginekologiczny szpital przedwojenny, prywatny. Tam był szpital powstańczy. Tam leżał mój mąż z Zygmuntem Gebethnerem, jeden koło drugiego. Bardzo ciężko [był] ranny. Byli tam świetni lekarze, między innymi późniejszy profesor Dega, znany ortopeda (już nieżyjący oczywiście) poznański. Kiedy mój mąż już prawie leżał na stole operacyjnym do amputacji, powiedział: „Zostawcie tego chłopaka, ja go uratuję, nie pozwolę mu umrzeć. Nie obcinajcie mu nóg”. Dzięki temu mój mąż później miał sztywną nogę, krótszą o trzy centymetry, ale świetnie biegał i chodził, i tańczył. Później jako dorosły człowiek jeździł na polowania do lasu, polował. Mówię, takie były losy tragiczne. Jeżeli chodzi o ranę mojego męża, pamiętam, jak on miał nogę zupełnie strzaskaną. W tym miał larwy musze, białe lichy i to się kręciło. Mówił: „Nie wytrzymam, jak mnie to tam łachocze i swędzi”. Nie było jeszcze wtedy penicyliny. Muchy pomogły mu zwalczyć zgorzel gazową, zapalenie. A doktór Dega uratował mu tę nogę.

  • Czy pani była wcześniej przygotowywana do pracy jako sanitariuszka?

Tak, oczywiście. Myśmy miały w czasie okupacji szkolenia cały czas, i wojskowe, i sanitarne. Naszą koleżanką była Bronka. Nie pamiętam jej nazwiska panieńskiego, późniejsza Kurzynina, która zresztą była później, po wojnie nauczycielką (chyba polonistką) w szkole u sióstr na Czerniakowie. Moje córki skończyły tę szkołę nazaretanek.

  • W którym momencie zaczęła pani pracę jako sanitariuszka.

Koniec sierpnia. Później pracowałam najpierw na miejscu w Architekturze, jak [był] ktoś ranny. Pierwszym moim rannym był Leszek Krahelski. Pamiętam, prawie serce było widać – okropne. Wtedy mało nie zemdlałam. Potem przeszłam już do szpitala, byłam w szpitalu na Koszykowej 45.

  • Jak wyglądała praca w szpitalu?

Okropnie. Był Mirek Mirosławski, spalony strasznie. Tak poparzony okropnie, że skóra mu schodziła. To było bardzo tragiczne.

  • Pamięta pani lekarzy i pielęgniarki?

Nazwisk nie pamiętam. […]

  • Jakie były warunki w szpitalu?

Najpierw szpital był w podziemiach, w piwnicach. Później był przeniesiony, to było pierwsze czy drugie piętro. Nie wiem, dlaczego tak bardzo idiotycznie. Jak bomby leciały, to się wszystko trzęsło, leciały szyby, okna, wydawało się, że za chwilę runie to wszystko. Ale tam był umieszczony [szpital]. Ja sama (przy jakimś przejściu do Śródmieścia) byłam przysypana. To już był chyba 27 września, koniec września, tuż przed końcem Powstania. Byłam przysypana na rogu Marszałkowskiej i Koszykowej. W tym miejscu, gdzie w tej chwili znajdował się Orbis i Cepelia. Nie wiem, bo już pięć lat nie wychodzę na miasto, jestem tu w niewoli teraz.

  • Wracając do warunków szpitala – jak było z lekami?

Było niestety bardzo tragicznie pod każdym względem: sanitarnym, czystości. Opieka była, robiliśmy, co mogliśmy, ale to było wszystko bardzo prymitywne i bardzo złe warunki, można powiedzieć.

  • Czy dużo było osób, które tam pracowały?

Wszyscy ludzie mieszkający w okolicy pomagali, kto tylko mógł. Kiedyś miałam spotkanie z koleżankami, z kolegami (potem pracowałam jako przewodnik warszawski) w ratuszu, w dużej sali na placu Dzierżyńskiego. Mieliśmy spotkanie i były dwie opcje: pytano nas, jak zachowywała się ludność cywilna w czasie Powstania. Uważałam, że wspaniale, dlatego że byłam w Śródmieściu, gdzie była inteligencja. Druga koleżanka mieszkała na Woli i tam spotykała się z ludźmi, którzy byli w straszliwy sposób [traktowani], nie było wystarczającej ilości żołnierzy, Powstańców i tam całe tysiące ludzi były mordowane w straszliwy sposób. Tam ludzie byli przeciwni, tam ludzie wychodzili z białymi płachtami z Powstania, uciekali od Niemców, jak Niemcy pozwolili, to wychodzili. Tutaj odwrotnie: wszyscy się z nami solidaryzowali, wszyscy nam pomagali, wszyscy budowali barykady, wszyscy przynosili wodę, jedzenie i tak dalej. Co kto miał w domu, [także] ubrania. Tak że tutaj jak najbardziej był pozytywny stosunek i do Powstańców, i do Powstania. Pomoc niebywała ludności cywilnej.

  • Jak pani była ubrana podczas Powstania?

Mój narzeczony zginął rok wcześniej i jeszcze na czarno byłam ubrana, w czarnej sukience, czarna bluzka, spódnica, czarny beret – zwyczajnie. Później, jak mój późniejszy mąż został ranny, to [jego] pilotkę [nosiłam]. Jak on został zabrany do szpitala do Milanówka jako ranny jeszcze przed końcem Powstania, [to kiedy] wynosili rannych na noszach ze szpitala, otrzymałam od niego tę pilotkę. Później już w tej pilotce byłam i byłam w niewoli.

  • Oprócz życia żołnierskiego jak wyglądał dzień? Czy cały dzień był zagospodarowany działaniem sanitariuszki, czy wcześniej jako zwiadowcy?

Wszystko jak trzeba było, ale wszyscy byliśmy zawsze gotowi i raczej zawsze bardzo czynni. Może jak ktoś był bardzo zmęczony, na przykład w szpitalu sanitariuszka, to musiała pójść odpocząć czy przespać się, ale normalnie, to nie.

  • Czy wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?

Tak, miałam przepustkę. Przechodziłam przez Aleje Jerozolimskie. To też było bardzo trudne przejście, była barykada, był ostrzał z mostu Poniatowskiego i budynku banku BGK z ulicy Aleje Jerozolimskie, tak że przechodziłam kilkakrotnie, chodząc z meldunkami do Komendy Głównej na Jasną. Później, jak upadło już Stare Miasto, tośmy przenosili nocą rannych. Już nie na noszach, tylko w prześcieradłach, dwie osoby albo cztery, zależnie od tego, kto był ranny, jaką wagę miał, czy był już bardzo wychudzony, czy normalny. Przenosiliśmy [ich] do Śródmieścia na naszą stronę, do naszych szpitali. To też był bardzo ciężki okres, druga połowa września.

  • Jak nosiła pani meldunki?

Albo ustnie, albo normalnie meldunek.

  • Czy pamięta pani jakichś oficerów, do których pani nosiła meldunki?

Nie.

  • Wówczas pani wiedziała, do kogo pani nosi?

Tak, oczywiście. Do komendy, do tego i tego miejsca i tak dalej.

  • Czy była pani kiedyś zagrożona aresztowaniem albo bliska bycia złapaną?

Był taki moment, kiedy żeśmy szli z całym neseserem pełnym broni i granatów na szkolenie. Na Lwowskiej były aresztowania w sąsiednim domu. Aresztowali ojca naszego przyjaciela z Powstania, „Żwira” (Marek Raczyński, też nie żyje), inżyniera Raczyńskiego. W naszym domu na Lwowskiej 9 też były aresztowania. Nasze mieszkanie było na drugim piętrze, a na pierwszym pode mną mieszkał „Jurwiś”, to był dowódca harcerzy i Pomarańczarni, to znaczy chłopcy od „Batorego”. Nie wiem dlaczego, ale Pomarańczarnia się nazywało. Tam też były momenty bardzo przykre. Brat „Jurwisia” zginął, były aresztowania, przychodzili Niemcy do państwa Kozłowskich na dół, ale „Jurwiś” nie mieszkał w domu.

  • Czy podczas Powstania była pani świadkiem zbrodni wojennych?

Nie. To znaczy w ten sposób, że ostrzeliwaliśmy, łapaliśmy folksdojczów – to wtedy, ale to już się sąd nimi zajmował. Już nie uczestniczyłam w tym, mówiliśmy tylko kto i gdzie. Albo ci snajperzy, którzy ukrywali się między kominami na dachach, tak zwani gołębiarze.

  • Czy w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym?

Tak. W każdym chyba zgrupowaniu, a u nas na dużej hali w Architekturze. Było u nas dwóch kapelanów. Przychodzili, przypuszczam, z kościoła Zbawiciela. Zawsze odbywały się msze święte. Był ślub mojej koleżanki (już nieżyjącej) i jej męża (też nieżyjącego) Ewy Stolarskiej z domu Piaszczyńskiej z Jurkiem Stolarskim „Wirem”. Jej pseudonim „Zofia”, ślub był 28 sierpnia. Bardzo elegancki, bardzo uroczysty.
Oprócz religijnych były wielkie przyjemności oświatowe, bo pani Mira Sygietyńska przychodziła do nas, śpiewała, tańczyła, robiła nam spektakle. Pan Mieczysław Fogg, który mieszkał na placu Zbawiciela, przychodził i śpiewał. Więc były i takie atrakcje dla chorych, dla rannych, dla nas. Momenty relaksu.

  • Jak często takie spotkania miały miejsce?

To trudno powiedzieć, sporadycznie zupełnie.

  • Czy mogłaby pani powiedzieć, jak wyglądał ślub powstańczy?

Już też nie pamiętam.

  • Jak często księża przychodzili z kościoła Zbawiciela?

Do każdych rannych. Do wszystkich umierających. Cały dziedziniec Architektury to był grób koło grobu. Tak że księża zawsze w tym uczestniczyli. Jeśli chodzi o ślub, to ja nie widziałam tego, tylko moja koleżanka, która była w Powstaniu na ulicy Hożej, więc bardzo bliziutko. Było zgrupowanie „Wrona” czy „Wron”. Poznała swojego przyszłego męża w czasie Powstania, spięli się agrafkami i przyszli do księdza, powiedzieli: „Jesteśmy nierozłączni, proszę nam dać ślubu”. Ksiądz udzielił im ślubu. To jest koleżanka, która żyje, która do mnie tu przychodzi często. Była lekarzem, jest na emeryturze. Wiem, że takie historie też były.
  • Czy podczas Powstania miała pani kontakt z siostrami?

Tak, oczywiście, dlatego że na Pięknej przechodziłam i zaglądałam do tego szpitala, gdzie moja najmłodsza siostra była sanitariuszką. Nasza nauczycielka, pani Sawkówna była kierowniczką tego szpitala. Już nie pamiętam, tam był chyba doktór „Brom” (czy „Morwa”, nie pamiętam). Siostra, która pracowała w zrzutach z Komedy Głównej, często przychodziła do domu przebrać się, umyć, wypocząć, zjeść coś. Tak że miałam kontakt.

  • Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?

Tak. Mam [jeszcze] jakieś dwie gazetki.

  • Czy był dostęp do radia?

Nie, to było gorzej. Przypuszczam, że był. Na pewno dowódcy nasi mieli, oczywiście. Dawali nam później instrukcje czy meldunki, powiadamiali nas, ale tak, żeby powszechnie ktoś sobie z radyjkiem chodził i słuchał , to nie było możliwości.

  • Jak pani zapamiętała żołnierzy nieprzyjaciela? Jako zwiadowca często ich pani wyszukiwała. Jakie to były kontakty?

Muszę powiedzieć, że u nas w Architekturze było kilku wziętych do niewoli. Byli dość dobrze traktowani. Do tego stopnia, że zamiast ich trzymać jako więźniów, to kiedy zrobiły się bardzo ciężkie warunki i było masę rannych, to oni byli wzięci jako sanitariusze czy pomoc, [mieli] przynieść wody, przenieść coś. Tak że współpracowali. Nie doświadczyłam osobiście, ale nasza koleżanka, która była kierowniczką szpitala, mówi, że po kapitulacji, kiedy władze polskie przyszły i chcieli się rozprawić z tymi, powiedzmy, niewolnikami, to powiedzieliśmy, że oni nam tak pomagali, że Niemcy nam wobec tego pomogli i dali sanitarki do przewiezienia naszych rannych do szpitala po kapitulacji. Ja tego okresu nie znam, bo wyszłam do niewoli z całym moim oddziałem. Nie zostałam w Warszawie, nie poszłam z cywilnymi. Druga moja siostra również, a trzecia została ze swoim szpitalem i oni byli w Polsce.

  • Miała pani z Niemcami osobisty kontakt?

Przypominam zawsze i mówię o tym z wielkim wzruszeniem. W obozie niemieckim mieliśmy strażników, co chodzili z karabinami i pilnowali nas. Kiedyś podszedł do mnie starszy człowiek, Niemiec, wyjął kawał chleba zza pazuchy i mówi: „Masz, jedz”. Powiedziałam: „Won! Od Niemca broń Boże, nie”. Nie znałam dobrze niemieckiego, tyle [o ile] po okupacji. On mówi: „Głupia, weź. Może moja córka jest gdzieś tam, może jej ktoś da kawałek chleba. Weź, jedz. Moja córka też walczy, też Hitler ją zabrał do wojska”. Miałam wielki odruch z jego strony. Nie miałam w czasie Powstania styczności, natomiast w obozie mieliśmy okropnego feldfebla. To był gestapowiec i oczywiście jak zostaliśmy wyzwoleni przez naszych „maczkowców”, to natychmiast sąd wojenny i od razu dostał w łeb. Nas bardzo gnębił. Ale w czasie Powstania nie miałam możliwości, mimo że na wprost naszej szkoły na Pięknej w dawnym gmachu ambasady niemieckiej była tak zwana mała PAST-a i tam byli Niemcy. Stamtąd też wychodzili, byli zabrani do niewoli. Ale żadnych tragicznych [spotkań] nie miałam.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania?

Chyba ranny Leszek Krahelski. Pierwsza taka [sytuacja], bo to był szok dla mnie. Potem w szpitalu, jak widziałam tego spalonego strasznie, dosłownie prawie zwęglona twarz. On żył, trzeba go było pielęgnować, smarować nie wiem czym, bo co to za pomoc była wtedy. Noga mojego męża, gdzie te lichy tak łaziły. Jak on strasznie cierpiał, cibazolem go wtedy ratowali, [był] żółty od cibazolu. Noga spuchnięta, rozwalona i lichy w tej ranie. Później moment, kiedy zostałam przysypana. Marszałkowska, gdzie jest Orbis, z kościoła Zbawiciela ostrzał w tym kierunku, barykada na drugą stronę do przejścia w kierunku Politechniki, w kierunku Architektury, mojego oddziału. Stała kobieta z dwojgiem dzieci. Na ręku jedno dziecko, za rękę drugie, malutkie dzieci. Mówi: „Proszę pani, jak tam się dostać?”. Mówię: „Widzi pani, tam jest ostrzał, musimy się bardzo przychylić, tu jest barykada. Trzeba przeczekać”. W tym momencie „krowa”. Poszedł cały dom i wszystko, zostałam przysypana. Już nie widziałam później tej kobiety ani tych dzieci. Myślę, że wszyscy tam zginęli. Mnie jakoś wywiało w kierunku drugim, leżałam przysypana, nie wiedziałam, co się dzieje. Straszny huk. W pewnym momencie zobaczyłam, jak kurz, pył cały osiadał, osiadał i zaczęło się rozwidniać. Wiedziałam, że tam jest wylot. Wyszłam na podwórko i tamtędy jakoś dotrwałam i doszłam do oddziału i do domu na Lwowską. Byłam wtedy strasznie zszokowana i [mam] uraz ucha z Powstania, z tego świstu. To było takie bardzo przykre.

  • Czy w czasie Powstania nocowała pani w domu?

Nie. W domu nie.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Wszystkie były dobre. Była klęska, jak Politechnika padła, ale znowuż jak jakieś zwycięstwo, jak ktoś [cos] przyniósł, coś mówił, jak się ktoś uratował, jak przeszli z Kolonii Staszica przez Pole Mokotowskie, przeczołgali się nocą i przyszli do nas. Spotkanie, przyjaciele przyszli, nie zginęli. Była Bogna Semerau-Siemianowska, żyje jeszcze […]

  • Jak się pani dowiedziała o upadku Powstania?

Nie wiem, to było wiadomo. Wiedzieliśmy, że musi być kapitulacja. Nie pamiętam tego momentu, żeby nam ogłosili. Nie.

  • Co się działo potem?

Wtedy była decyzja, czy zostać w Polsce, czy iść z ludnością cywilną. Niemcy wyrzucali wszystkich, ale była możliwość, że jak szli starsi ludzie, to puszczali ich wolno. Ale młodzież albo brali do więzień, albo mordowali, zabijali, albo kazali pracować dla siebie, albo pójść do niewoli z oddziałem. Byliśmy już uznani jako kombatanci. Wtedy to była jakaś możliwość zachowania życia. Myśmy obydwie (siostra moja i ja) zdecydowały (z tym że ona była w zupełnie innym obozie, ona była oficerką, ja nie byłam oficerką, byłam szeregowym) [wyjść].
Byłam w Sandbostel, w dwudziestotysięcznym olbrzymim lagrze, gdzie były wszystkie nacje. Tam byliśmy do 18 grudnia. Osiemnastego grudnia przeszłyśmy jako pierwsza garstka tuż przed Bożym Narodzeniem do Oberlangen, gdzie były baraki z dziurawymi podłogami, bez drzwi, bez okien, zimno. To był dawny obóz karny wrześniowców. Najpierw Niemców, później Włochów i wrześniowców. Później opustoszał. Puste baraki stały. Tam nas przesiedlili właśnie do obozu Oberlangen.

  • Czy była pani razem z ludźmi ze swojego oddziału?

Tak. Później [dołączyły] koleżanki inne ze wszystkich stron Warszawy, z innych oddziałów. W każdym razie nas było dwa tysiące, ale w każdym baraku trzysta. Mniej więcej te trzysta, tośmy się znały. Ale również były koleżanki szkolne, spotkałyśmy jakieś inne, o których nie wiedziałyśmy, że biorą udział w czasie Powstania. Byłyśmy wtedy wszystkie razem w obozie. Ale to już inne życie było, ale też ciekawe bardzo.

  • Jak wyglądało życie w obozie?

Czytam w książkach (mam książkę „Dziewczęta z Oberlangen”), że gdzieś dostawały paczki i urządzały sobie przyjęcia, jadły torciki, jakieś kanapeczki, sardynki i tak dalej, [ale] w naszym baraku był głód, u nas tego nie było. Mieszkałyśmy w tak zwanych kamienicach. Prycze jak w Oświęcimiu, dwanaście łóżek, dwanaście prycz, dwanaście osób – kamienica. Mieszkałam na parterze. Deski, na tym troszkę słomy, jakaś dziurawa szmata jako koc. To były nasze wyrka. Jeszcze żeśmy te deski brały na opał. To było jeszcze gorzej, jeszcze gorzej się spało. Już nie leżało się na jakimś poziomie, na jakiejś podstawie, już się prawie wpadało. Miałam dziurę i szczur do mnie przychodził. Jak sobie zostawiałam jakiś kęs chleba na później, to miałam taki przykład, że mi zjadał ten szczur, więc później musiałam zjadać wszystko. Były takie historie, ale uczyłyśmy się wszystkie. Ewa Stolarska (już nieżyjąca koleżanka) znała dobrze angielski, prowadziła lekcje angielskiego. Sanitariuszki prowadziły dalsze szkolenie sanitarne, uczyłyśmy się języków. Nauczycielki, które były, prowadziły jakieś swoje zajęcia dla wszystkich. Tak że życie obozowe było bardzo czynne. [Była] kaplica, ksiądz Włoch [odprawiał] msze święte, śluby w niewoli. Dziewięcioro dzieci się urodziło.

  • Barak był kobiecy, a cały obóz?

Oberlangen tylko, a Sandbostel międzynarodowy. Myśmy były jedyne kobiety i dlatego tą małą garstkę kobiet, które tam były, [przenieśli]. Miałyśmy sąsiedztwo Sowietów i ci prawie rzucali się na nasz [barak], bałyśmy się, że dojdzie do tragedii, że wpadną do nas. Tak że nas później dlatego stamtąd, z Sandbostel przesyłali do innych obozów. Między innymi moja grupa do Oberlangen.

  • Jakie nastroje panowały wśród współobozowiczek?

W naszym bardzo dobre. Ale jak mówię: czytam, że były wielkie kontrasty. Nawet nie wiedziałyśmy o tym. Miałyśmy codziennie o piątej rano apele. Buty nam zabrali, w ogóle skórę zabrali.
[Miałyśmy] tragiczne spotkanie z Niemcami. To było po Powstaniu, kiedy jechałyśmy zamkniętymi bydlęcymi wagonami, gdzie trzeba było dziurkę czymś zrobić na siusianie. Później wypuszczanie na inne potrzeby fizjologiczne chłopców i nas razem. Nie było papieru toaletowego. Opowiadali, że jak miałyśmy pięćsetki, ktoś miał jeszcze pieniądze, to użytkował w taki [sposób]. Niemcy później zbierali, myli, wycierali i użytkowali. Ale może to tylko było opowiadanie, ale to było bardzo przykre i tragiczne dla nas miejsce. Pierwszy postój, to było gdzieś chyba pod Berlinem, gdzieśmy cztery dni stały, może mniej. Było bombardowanie miasta. Myśmy stały w zamkniętych wagonach, nie wiedząc, czy te bomby za chwilę nie spadną na nas. To było przykre.
Pierwsze wypuszczenia nas, rozebranie zupełnie do gołki, przez Niemców popychane do wielkiej sali, gdzie było zupełnie ciemno. Myśmy były przekonane, że to jest gaz i że nas zagazują. To była [łaźnia] parowa. [Myto nas] jakimś lizolem czy [czymś innym w obawie] przed wszami. Niektóre kobiety były golone (nie wszystkie), niektórym włosy obcinano. Wtedy nam zabrali wszystko, co było ze skóry. Wzięłam futro mojej mamy, idąc do niewoli. Liczyło się, że trzeba być jakoś ubranym ciepło. To zabrali. [Zabrali też] buty wszystkie. Później w obozie miałyśmy saboty drewniane holenderskie. Tak że na apelach o piątej rano, jak żeśmy stały, [to w sabotach]. Wody nie było. Myjnia wyglądała [jak] koryto i krany, ale jak zamarzło wszystko, [to] nie było. Jak był śnieg, to śniegiem się wycierałyśmy. To już obozowe życie. Dostawałyśmy jedzenie minimalne, wodnista ciecz, którą (z przeproszeniem) trochę się piło, a trochę trzeba było do higieny używać po prostu, żeby się troszkę umyć. Zupa – trochę brukwi. Raz w niedzielę było – my mówiłyśmy, że na mięsie – była grochówka z robaczkami. Jak wlałyśmy do menażki czy w talerze, to wianuszek z czarnych robaczków był. Mówiłyśmy, że na mięsie zupę mamy. Takie były obrzydlistwa.

  • W Oberlangen pani doczekała wyzwolenia?

Tak, to był najszczęśliwszy dzień naszego całego okresu, kiedy powiedzieli, że jakieś wojska się zbliżają. Nam powiedzieli, że czarni, że kolorowi, że Murzyni, to znowuż był strach. „Nie wychodźcie z baraków, siedźcie pod barakami”. Strzelają w naszą stronę, jadą jakieś wozy. Okazało się, że to byli nasi chłopcy, że to byli żołnierze [pułkownika] Koszutskiego. Nie wiem, czy Koszutski jeszcze żyje, ale przychodził. […] To wszystko żołnierze generała Maczka. Teraz ufundowałyśmy tablicę generała Maczka, mamy pomnik „maczkowców” w Warszawie, gdzie zawsze składamy kwiaty. Zawsze na wszystkie nasze spotkania byli „maczkowcy” zapraszani.
Jak oni zobaczyli: „Antek, do cholery, same baby!” – słyszymy polski język! Boże, co to wtedy się działo! Od razu był dziennikarz pan Pape ze strony „maczkowców”, od razu były jakieś spotkania ojców czy córek, czy wujków, czy braci, tak że to był wspaniały zupełnie okres. Stamtąd wyłuskali nas osiemdziesiąt po maturze, niby na studia do Anglii, przetransportowali do Holandii na miesiąc, gdzie w bardzo luksusowych warunkach mieszkałyśmy w willi ubrane, umyte, wyczyszczone, karmione. Chodziłyśmy na koncerty, chodziłyśmy na msze, chodziłyśmy na potańcówki z żołnierzami. Amerykanie nas zapraszali do tańca, wszystko było dla nas nowością. Później dakotą [do Anglii]. Samoloty wyglądały nie tak jak dzisiaj, czyli fotele, krzesła, tylko po dwóch stronach ławy. Siedziałyśmy po dwóch stronach. Jedna z koleżanek przybłąkanego psa sobie wzięła i brała go do Anglii, później płaciła cały żołd za kwarantannę i zajmowanie się tym psem. Ten pies leżał pośrodku nas. Jak przelatywali nad Ostendą, to nas ostrzelali, tak że to też było nieprzyjemnie, bo samolot się zakołysał raz, drugi, słychać było pociski. Ale się nic nie stało, wylądowaliśmy. W Anglii drugi obóz, Wilmslow. Sześć tygodni obozu przystosowania do wojska.

  • W jakim mieście były panie w Holandii?

Enschede.

  • Wie pani może, dlaczego tam?

Dlatego, że tam pewnie wtedy stacjonowali Polacy, nasi „maczkowcy”. Później, jako wycieczkowicz, jako przewodnik, jeździłam na wycieczki, to ja składałam kwiaty na cmentarzu w Bredzie, na grobach polskich żołnierzy.

  • Czy pamięta pani jakichś żołnierzy od generała Maczka? Tych, którzy wyzwalali obóz?

Major Koszutski, nie wiem, w jakim stopniu jest teraz i czy jeszcze żyje, i generał Gutowski. To ich pamiętałam. Ale to nie w pierwszej chwili, tylko później.

  • Jak wyglądało życie w Anglii w obozie?

Okropnie. Powiedziałyśmy: „Z obozu do obozu”. Okropnie. To były baraki blaszane, Wilmslow niedaleko Manchesteru. Pogoda jakaś była wtedy paskudna, wiosna, to już był początek czerwca (maj w Holandii). Tam szkolenie sześciotygodniowe. Jak żeśmy wyfroterowały podłogę w swoje guziki od mundurów, to żeśmy po łóżkach, z jednego łóżka na drugie musiały przechodzić, żeby nie stąpnąć na podłodze, żeby nie było śladu, bo przychodził [ktoś i pytał]: „A to co? A co to? A dlaczego?”. W Londynie już później pracowałam w dowództwie lotnictwa, w naszym dowództwie polskim. Mieszkałam dość daleko w hostelu, wszystkie Polki, razem mieszkałyśmy. Pamiętam, że na ulicy spotkała mnie angielska oficerka i mówi: „A od czego lipstick? Jak ochotniczka wygląda? Proszę się malować”. Takie nawet były rygory.
  • Czy pamięta pani koleżanki, które razem z panią były w Anglii?

Tak, oczywiście. Do dziś żyją. Wunsche obecnie się nazywa, a nazywała się Czapińska – albo wiceprezes czy też prezes sanitarny Związku Powstańców, Halina Jędrzejewska „Sławka”, moja przyjaciółka, bliziutko mieszka, przychodzi często do mnie.

  • Jak wyglądało szkolenie w obozie angielskim?

Nas wzięli po to, żeby nas wziąć na studia. Szkolenie wyglądało tak, że naszą grupkę (akurat mnie) posłali na kurs szycia. Do dziś nie wiem, czy guzik umiem przyszyć – to może jedyne, co umiem szyć. W ogóle nigdy nic [nie szyłam]. Ale była nauka języka. Co więcej… Pewnie nic. Po sześciu tygodniach przesłali nas już do pracy. Na szczęście (miałam szczęście w życiu, muszę powiedzieć) [wzięto mnie] do pracy biurowej w dowództwie polskim na 1 Princess Road, zdaje się, koło Victoria Street Station. […] U generał (czy wtedy była pułkownik) Paszkiewicz pracowałam w biurze jako sekretarka.

  • Czy w tym czasie kontaktowała się pani z bliskimi w Polsce?

Tak, wtedy tak. A w obozie niemieckim… Mam list albo mój do mojej mamy, albo mojej mamy do mnie.

  • Jak długo pani została w Anglii?

Wróciłam w czerwcu 1947 roku. W międzyczasie byłam dziesięć miesięcy we Włoszech. […] Bardzo się źle czułam i chorowałam, jestem trochę astmatyczka, miałam takie historie, a Londyn bardzo mi nie służył. Byłam w szpitalu, miałam astmę, ale niezależnie od tego źle znosiłam klimat angielski. Niezależnie od tego dostałam dwutygodniowy oficjalny urlop do Francji, do Nicei na spotkanie z moją siostrą, która była we Włoszech. Miała tam przyjechać i miałyśmy się spotkać na dwa tygodnie. Podróż najpierw stateczkiem przez Kanał La Manche, później pociągiem do Paryża. Miałam osobny przedział, bo przecież byłam w wojsku zwycięzców po wojnie. Miałam osobny przedział sypialny, podawali mi na tacy posiłki niebywałe, co tylko nie do przejedzenia, to, co nie pamiętałam już od dawna, bo w Anglii to okropne jedzenie. Najbardziej pamiętam z Anglii fish and chips sprzedawane na ulicach w gazecie. Ale żeśmy kupowały i jadły: „Och, jakie pyszne!”. W gazetach sprzedawali ten fish and chips. Tak to było.
Przyjechałam po trzech dniach pobytu w Paryżu, gdzie się spotkałam z koleżankami z klasy. Jedną z nich była Maneta Rose. Jedna była z ojcem, który nas zaprosił na kolację bardzo elegancką do wspaniałego hotelu. Nie pamiętam, czyśmy pamiętały, jak i gdzie leżą sztućce, jak się nimi je, na jakie talerzyki zmieniać. Po obozie, po okresie wojny… myśmy były czasem jak dzikie, nie pamiętałyśmy tych wszystkich kanonów. To wszystko było bardzo wspaniałe. Stamtąd przejechałam do Nicei. W Nicei kwitły mimozy, chodziłam w kostiumie po plaży, a przecież był to grudzień, koniec grudnia, Boże Narodzenie. Pierwszego stycznia jeszcze byłam w Nicei i Monte Carlo. Jeszcze w Nicei oglądałam pierwszy raz operę „Carmen”. Nie spotkałam się z moją siostrą, ale mój wujek był w korpusie Andersa w stopniu porucznika, a jego brat w stopniu majora [był] lekarzem. Oni powiedzieli: „Kochana, ty nie wracasz w ogóle do Anglii, tylko masz tu zaświadczenie lekarskie, że jesteś chora i zabieramy cię do Włoch”. Zabrali i byłam na przykład dwa miesiące w prewentorium w Arko w Alpach na leczeniu w szpitalu, jak tylko przyjechałam. Wystawiali mi zawsze lekarskie zaświadczenie. Jak korpus się przenosił (korpus generała Andersa), kończył się we Włoszech, musieliśmy opuszczać Włochy (wszyscy żołnierze), to wtedy przyjechałam z powrotem do Anglii. Tak że dziesięć miesięcy od stycznia do października byłam we Włoszech.

  • Co zdecydowało, że wróciła pani do Polski?

Po dwóch latach powiedzieli Anglicy: „Kochani, albo zostajecie, albo gdzieś wyjeżdżacie, emigrujecie”. Miałam możliwości takie, że Polacy, chłopcy [proponowali]. Ten się kochał, chciał mnie do Indii, drugi do Kanady [zabrać]. Powiedziałam: „Nie, nie, kochani. Ja wracam do Polski. Wracam do ojczyzny, do Polski, do rodziny”. Wtedy wróciłam. Przyjazd też był tragiczny. Wysiedliśmy z tego statku olbrzymiego, osiemset osób tam było – to się wydawał wielki statek. Pamiętam, że jak wysiadłam, spotkałam się z rodzicami i powiedziałam: „Mamo, ja się boję tych bolszewików”. – „Dziecko, o czym ty mówisz?” – „No tych żołnierzy, co to tacy ogoleni, w takich mundurach okropnych i prawie ze sznurkami karabiny”. – „Przecież to są nasi polscy żołnierze”. To był taki szok, to pierwsze spotkanie. Później przyjechałam do Warszawy. Komunikacja – ciężarówy. Stałyśmy w kolejce. Mówi: „Pchaj się, wchodźże, nie czekaj”. Stałam grzecznie w kolejce, tak jak w Anglii się w kolejce stało, przechodziło grzecznie. Musiałyśmy się przystosować do tego, co tu się działo. Był bardzo ciężki ten pierwszy okres, ale była radość, że jesteśmy w Polsce. Zdawało się wtedy, że w wolnej Polsce.
Potem się dostało w łeb. Moja konspiracja to były kierunki paksowskie, wydawnictwa, paksowskie gazety, bo ja w takiej organizacji byłam w konfederacji. Od razu chcieli mnie zaangażować, ale mój chłopak z Powstania (ten ranny) w pierwszy dzień po moim przyjeździe do Warszawy już się zgłosił, już był, już jeździł samochodem (bo jeszcze nie chodził, ale samochodem mógł jeździć), nie odstępował mnie. Zaręczyłam się, po roku wyszłam za mąż, po dwóch latach miałam dziecko i następne i już się nie angażowałam zupełnie. Powiedziałam: „Nie”. do tej mojej dawnej konspiracji. Powiedziałam: „Kochani, ja jestem niezorientowana, ja nie wiem. Ja nie mogę się angażować, bo ja nie wiem, w co ja się angażuję”.

  • Czy uczestnictwo w Powstaniu miało dla pani później jakieś konsekwencje? Represje?

Myślę, że może wszystko. Nie dostałam się na studia, starałam się. Chciałam kontynuować, nie dostałam się. Myślę, że dlatego, że i zostałam dłużej, że byłam w szkole katolickiej, dlatego że byłam w czasie Powstania. Myślę, że na pewno. Ale na przykład Halina Jędrzejewska „Sławka” wróciła rok wcześniej i była na Uniwersytecie Poznańskim i tam skończyła medycynę. Te, które wróciły wcześniej, dostały się. Moja siostra w 1946 roku skończyła medycynę, też dostała się. Ona wróciła względnie od razu, w 1946 roku.

  • Po tylu latach jakie jest pani spojrzenie na Powstanie?

Zawsze najbardziej pozytywne i uważam, że zawsze absolutnie konieczne. Zawsze bronię tej tezy, uważam, że nie mogło być inaczej.




Warszawa, dnia 19 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Hanna Maria Malewicz Pseudonim: „Grażyna”, „Hanna Jędrzejewska” Stopień: strzelec, łącznik, sanitariuszka Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter