Hanna Radziszewska-Palczewska

Archiwum Historii Mówionej

  • Jak pani zapisał się w pamięci moment wybuchu wojny?

Trzeba by było cofnąć się troszeczkę. Początek wojny był dla nas dość dramatyczny. Mój ojciec był specjalistą od broni, przed wojną uruchamiał produkcję Visa w Polsce, to znaczy oczywiście nadzorował, w grupie inżynierów. W 1939 roku był zmobilizowany, popędzony na wschód, ale od Łucka wracał, wrócił do Warszawy. W międzyczasie Niemcy nas wyrzucili z mieszkania. Ojciec musiał się ukrywać, ponieważ go szukali do fabryki. Był oddelegowany w sprawie Visa do dzisiejszych zakładów „Waltera” w Radomiu. To jest przedwojenna fabryka broni. Tam była uruchamiana pierwsza produkcja. Potem był poszukiwany. Mama z nami została sama, a ojciec się przez rok prawie ukrywał.

  • Chodzi mi o sam początek wojny. Państwo mieszkali Warszawie?

Tak. Dziadkowie moi, przechodząc na emeryturę, wybudowali sobie domek pod Warszawą. Spędzaliśmy tam wakacje. Ojciec nas tylko zawiadomił, że już jest zmobilizowany. Mama z nami była w Nadarzynie pod Warszawą. Właściwie pierwsze działania wojenne nas zastały tam. Ponieważ to było bardzo blisko dzisiejszej szosy katowickiej, w pewnym momencie trzeba się było ewakuować jakimiś furmankami sąsiedzkimi. Przemieszczaliśmy się, jak wszyscy, szosą w kierunku Piaseczna. Ponieważ mama w Chyliczkach miała znajomych, więc w tamtym kierunku się udawaliśmy. Ta droga też mi się zachowała w pamięci, ponieważ – to już wiadomo historycznie – Niemcy łowili wszystkich. Widać było, że to są cywilne tabory. Sztukasy się zniżały i bombardowały albo [strzelały] z broni maszynowej. Co ileś kilometrów wyskakiwaliśmy w bruzdy ziemniaczane, mama nas nakrywała. Może nie przy każdym takim postoju, ale pamiętam czerwone kule, które leciały obok. Tak dotarliśmy do Chyliczek. Nie mieliśmy kontaktu z ojcem.
Ojciec potem wrócił, nawet nie wiem dokładnie w jakim momencie, ale zgłosił się do swojego brata, który mieszkał na rogu Marszałkowskiej i Wilczej. Od niego się dowiedział, gdzie jesteśmy. Przyszedł do nas, to już było po kapitulacji, chyba 3 października. To był dzień mojej Pierwszej Komunii. Przygotowana byłam przez księży wypędzonych z Poznania, bo przecież Poznań był wysiedlany. Księża uciekinierzy doszli do wniosku, że ponieważ jest wojna, przygotują mnie do Pierwszej Komunii. Ojciec dobrnął do nas tego rana. Potem stamtąd wróciliśmy po jakimś czasie do Warszawy. Trzeba było szukać jakiegoś mieszkania, bo ojciec się nie mógł ujawnić. Zanim był oddelegowany do Radomia w 1934 roku czy 1935, już nie pamiętam, rodzice przed wojną mieszkali i urodziłam się na Natolińskiej, to jest Koszykowa róg alei Róż. To przecież była dzielnica niemiecka. Ojciec, chcąc się gdzieś schować, wynajął maleńkie mieszkanie na Działdowskiej. Stąd się znalazłam w kręgu powstaniowym właśnie tam. To był pokój z kuchnią. Tylko że kuchnie były większe, jakoś rodzice to urządzili. To był budynek z międzywojnia, tak że już, powiedzmy, nowocześniejszy, ale jeszcze były piece kaflowe. Tam spędziliśmy całą okupację, z tym że ojciec rok z nami nie był, musiał się ukrywać. Potem Niemcy uruchomili… Zanim został do Radomia oddelegowany przed wojną, pracował w warszawskiej fabryce karabinów. Musiał się ukrywać, potem wrócił. Niemcy przychodzili, poszukiwali, jednym słowem były trudne sytuacje, ale się jakoś udało. Mama handlowała kradzioną bawełną. Potem ojciec zaczął handlować, poza tym udzielał się też na tajnych kompletach, w kręgach politechnicznych. Pamiętam, całą wojnę pisał podręcznik w swojej zawężonej dziedzinie. Oczywiście to wszystko poszło z dymem. Taka była moja pociecha, że ponieważ dom na Działdowskiej zaczął się palić w tragicznym dniu 5 sierpnia, nikt stamtąd nic nie wyniósł. Głównie myślałam o Niemcach.

  • Wspomniała pani, że pani ojciec przez rok po powrocie jeszcze musiał się ukrywać. Potem nie tyle przestał się ukrywać, co podjął jakąś pracę. Czy odbyło się to na podstawie fałszywych dokumentów, czy występował pod swoim nazwiskiem?

Występował pod swoim nazwiskiem, z tym że zajął się handlem materiałami piśmiennymi. Trzeba by się cofnąć, bo to jest cała historia, ale to by było za długo. Była znana firma w Warszawie, w miejscu gdzie teraz jest chodnik przed ośrodkiem czeskim. Marszałkowska 77, „Feliks Babski”. To była taka firma jak bracia Pakulscy, tylko z branży elegancji papierniczej, to znaczy nie zeszyty, tylko komplety alabastrowe na biurka, jakieś ekstra pióra wieczne. Ojciec, jak dostał przed wojna nagrodę, chyba w 1937 roku czy 1938, za udział w uruchomieniu produkcji Visa, chciał coś sensownego z pieniędzmi zrobić. Ponieważ w tym domu mieszkał brat ojca, dowiedział się, że ci państwo – firma się nazywała „Feliks Babski”, to była taka firma o ustabilizowanej już renomie – wyprowadzali się do Ostrołęki czy gdzieś. Chcieli oddać firmę w dobre ręce. Oczywiście ojciec nie myślał w ogóle, że będzie się tym zajmował, tylko była taka forma, że się kupowało firmę, potem się angażowało plenipotenta – kogoś, kto prowadził. Te pieniądze miały być odkładane na studia moje i mojej siostry. Ale potem wszystko to poszło z dymem, a jak było odbudowane parterowo, to Stalin zarządził eksmisję.

  • Miała pani Pierwszą Komunię zaraz po tym, jak Warszawa została zajęta przez Niemców. Proszę powiedzieć o sobie, o swojej szkole. Jak rozpoczęła się okupacja, pani była jeszcze na poziomie edukacji podstawowej?

Byłam w drugiej klasie szkoły podstawowej. Miałabym komunię dopiero wiosną, tylko ze względu na sytuację byłam jesienna. Oczywiście nie było mowy w takich warunkach o szkole. Oddział drugiej klasy – tak się wtedy mawiało – mamy bliska koleżanka z ojcem przerobili ze mną. Potem, od trzeciej klasy, już byliśmy na Działdowskiej. Zresztą w styczniu 1940 roku tam zamieszkaliśmy.
Chodziłam do sióstr felicjanek na Syreny, koło kościoła Świętego Wojciecha. W głębi jest klasztor, tam była szkoła. Tam skończyłam sześć oddziałów. Jeżeli się chciało kontynuować naukę, to było siedem klas, po sześciu klasach, tak jak to w tej chwili jest, szło się już do gimnazjum. Właśnie je potem rozpoczęłam. Ale jeszcze może powiem, że już przed wojną grałam. To jest mój zawód. W czasie wojny chodziłam do tajnego konserwatorium. Było konserwatorium na Okólniku, dzisiejsza akademia. To było pod protektoratem niemieckim. Rektorat, część profesorów, ktoś został. Ludzie potrzebowali jakoś żyć, może bali się. W każdym razie na ulicy Sienkiewicza, obok dzisiejszej Filharmonii (wtedy też, tylko zburzonej), w mieszkaniu kilkupokojowym było tajne konserwatorium z całym rektoratem. Rektorem był rektor Morawski, pan profesor Rytel, to są nazwiska historycznie znane w świecie muzycznym. To było pod szyldem szkoła Kazurów [??], po prostu szkołę otworzyli. Tam byłam, chodziłam, jeździłam z Woli przez całą okupację. Ostatni egzamin zdawałam 14 lipca. W trakcie mojego egzaminu – właśnie kończyłam podstawowy kurs, miałam przejść na średni – był napad na bank na Zgoda, sławny napad. To było w trakcie mojego grania. Mam taką pamiątkę właśnie, to było równolegle. Ale bardzo cenna chyba informacja: jak skończyłam sześć klas, oczywiście były tajne komplety. Było pięciu chłopców i ja jedna, taka grupa. Organizowaliśmy się w ten sposób, że co dzień u kogoś innego odbywały się lekcje. Oczywiście musieliśmy być dojrzali, wiadomo było, że były różne sytuacje. Długo by opowiadać takie wpadki. Okazało się na przykład, że piętro wyżej odkryli arsenał broni, że jest obstawa. Pamiętam, jak w naszym domu mama zawsze mówiła – bo to taki wiek – do chłopców: „Słuchajcie, wychodźcie co pięć minut, po cichu”. Bo tak jak chłopcy: co trzy schody. Niby znaliśmy sąsiadów. W tym okresie, gdybym nie miała legitymacji szkolnej, to bym przy każdej łapance… I tak mogłam być wywieziona, przede wszystkim na roboty do Niemiec. Mama przez znajomych trafiła do jakiejś szkoły na Kole, to była szkoła krawiecka, rodzaj zawodówki z jakimiś przedmiotami ogólnymi. Wtedy przecież miałam nieskończone trzynaście lat. Jaka musiała być dojrzałość! Warunki zmuszały. To, cośmy widzieli, moje pokolenie, przez całą wojnę… Musiałam znać nazwiska wszystkich nauczycieli, plan lekcji, bo w godzinach szkolnych nagle mógł mnie zatrzymać gdzieś na ulicy wędrującą, nie w szkole. Miałam legitymację z tamtej szkoły. Właśnie tak odbyłam pierwszą gimnazjalną.

  • Wspomniała pani o kompletach. Jak odbywały się takie lekcje? Wymagało to jakichś środków ostrożności. Zdarzało się, że w sąsiednim mieszkaniu odbywała się jakaś rewizja? Jak przebiegały komplety?

Siedzieliśmy w normalnych mieszkaniach – przed wojną były większe stoły – w jakimś pomieszczeniu. Przychodzili do nas pojedynczo nauczyciele. To było w Gimnazjum imienia Królowej Jadwigi, ale zestaw nauczycieli był chyba z Kalisza. Przychodzili pojedynczo nauczyciele, odbywała się jakaś lekcja przy stole, myśmy musieli się cicho zachowywać, ktoś przychodził za chwilę, tylko tak, żeby to nie rzucało się w oczy. Między innymi były lekcje na dalekiej Woli, u mnie, też na Żelaznej. A jeszcze przecież było getto, doskonale pamiętam tę bramę, postumenty, przejścia. Jeszcze strach, bo Działdowska na rogu – tam jest teraz Szpital Karola i Marii – to był przed wojną, tak się mówiło, budynek ubezpieczalni społecznej. Nie wiem, jakie jest formalne nazewnictwo. To było zajęte przez jakąś jednostkę niemiecką, od Wolskiej zawsze stali z karabinami na warcie. Musiałam co rano przechodzić koło nich, w kierunku Syreny. Jak się tam zbliżałam, za każdym razem umierałam ze strachu, że oni mi zaraz coś zrobią. Miałam taki przypadek, to właśnie jest przykład, jak wyglądały komplety. Wysiadłam na rogu Żelaznej i Wolskiej z tramwaju. Były bunkry, też były jednostki niemieckie. Przeszłam na drugą stronę wcześniej, już po tamtej stronie ulicy zobaczyłam, że idzie patrol niemiecki. Byłam przerażona, że za chwilę mnie zatrzymają. Chowało się przedmioty takie jak – matematyka to pół biedy – język polski. Był „Świerszczyk”, to był podręcznik, literatura. Wtedy miałam na kartkach notatki robione z historii, z geografii, już się uczyłam angielskiego, łaciny.
Jeszcze mi się przypomniało, myślę, że warto zrobić taką dygresję, że Świętokrzyska to była ulica bukinistów. Przed początkiem roku bukiniści, zresztą nie tylko, ale mówię to w związku z podręcznikiem, wychodzili z walizkami na Świętokrzyską i sprzedawali różne książki. Pamiętam, że kupowałam „Disce puer latine”, pierwszy w życiu podręcznik łaciny. W pewnej chwili widzę jakiś popłoch przed sobą, zgrzyt hamulców. Niemcy jeździli, to jest bardzo charakterystyczne – siedzieli trójkami, zawsze na baczność – jak nie padał deszcz, to odkrytymi samochodami, trzymali przed sobą karabiny. Zatrzymywali się, wyskakiwali natychmiast, bo była obława. Człowiek przede mną – ja tyłem do jezdni byłam – łapie to, co się da, i ucieka. A ja z tą książką. Oczywiście wszystko się wiedziało. Odruch: do Marszałkowskiej. Pamiętam, jak niesamowicie biegłam do Królewskiej z tym niezapłaconym podręcznikiem do łaciny. To też jest taki obrazek.
Wracając do kompletów. Widzę patrol, przerażona, a tego dnia nie schowałam za podszewkę, tylko włożyłam do torebki podręcznej kartkę z historii, jakieś wypisy. Weszłam do bramy – Niemcy robili takie zasadzki – a tam pełno, zielono od Niemców. Widzę, jakichś dwóch ludzi siedzi na schodkach do klatki schodowej z bramy, trzymają jakieś dokumenty. Nic nie widziałam, miałam szum w głowie. Stanęłam jak wryta, stoję. Niemiec coś do mnie mówi, ale z przerażenia w ogóle nie wiedziałam, co on ode mnie chce. Pomalutku, po jakiejś chwili wycofałam się wolno, zaczęłam iść w kierunku Woli, do domu z powrotem. Doszłam do Młynarskiej. Bałam się zatrzymać. Do dziś pamiętam ten niesamowity strach, który na plecach miałam, bo mi się wydawało niemożliwe, żeby ten Niemiec mnie puścił, że w związku z tym on idzie za mną cały czas. Nie wiem, jak to się stało, że mnie nie zatrzymali. Wśród nich też czasami ludzie byli.

  • Czy zdarzyły się takie niebezpieczne sytuacje, że przyszli Niemcy z rewizją do mieszkania, w którym odbywały się lekcje, trzeba było w jakiś sposób zakamuflować spotkanie?

Nie.

  • Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło?

Nie przeżyłam takiej sytuacji. Przeżyłam tylko, że nie dotarła jakaś wiadomość. Były telefony, jeżeli ktoś miał telefon, to można było zaszyfrowanym… że gdzieś łapanka, ugrzązł jakiś pedagog, nie dojedzie. Na szczęście bezpośrednio do tego mieszkania… Myślę, że to by się nie udało zakamuflować. W godzinach szkolnych– cóż by było powiedzieć? Młodzież w tym wieku, niemożliwe to by było.
Natomiast przeżyliśmy na Działdowskiej… Vis-à-vis naszego domu był placyk, górka, na sankach tam zjeżdżałam. Nagle obstawiona Działdowska. Biegną jacyś sąsiedzi, mówią, że jakaś obława, że nie wiadomo, o co chodzi. A myśmy byli w budynku. Ktoś doniósł, jakimś cudem oni się zorientowali, że była zakopana broń na placyku. O to chodziło, że oni tam rozkopywali, jakiś czas szukali. Tak że to nie była obława akurat, żeby kogoś szukać w budynkach. Ale co przeżyła moja mama! Nie mogła nas wypuścić, bo ulica była obstawiona z dwóch stron. Nie wiedzieliśmy, co będzie za chwilę. Przecież nikt nie wiedział, w jakim celu oni tam przyszli. Takie były sytuacje. Ale bezpośrednio nie przeżyłam. Natomiast jeszcze przeżyłam taki moment, jak wracałam z tajnego konserwatorium. Wsiadłam w tramwaj, który mnie dowoził na plac Żelaznej Bramy, przesiadałam się. Bardzo często obstawiane były ulice, były łapanki. Motorniczy widząc, co się dzieje, przyspieszał. Czasami to się tragicznie kończyło, bo strzelali, ale ratował ludzi, bo wygarniali po prostu. To były takie tramwaje, wagony, które miały odkryte pomosty. Oczywiście dla Niemców wejście przednie. Weszłam, to była zima, miałam jakieś grube palto, z kradzionego szynela wojskowego było uszyte, gruby materiał. Stanęłam przy samych schodkach. Był otwarty pomost, stałam przyciśnięta plecami, trzymałam przed sobą teczkę, gdzie miałam albumy z nutami. Dojeżdżaliśmy do Królewskiej, kiedy motorniczy zobaczył, że jest obława. Skręcał w Królewską w kierunku Granicznej, w kierunku placu Za Żelazną Bramą. Przyśpieszył, a że to był skręt w lewo, nie mógł bardzo przyspieszyć. Niemiec, który trzymał pod pachą pistolet, podbiegł, złapał mnie za brzeg palta. Tramwaj zakręcał powoli, on mnie ciągnął za palto, a ja się wciskałam, czekałam, że strzeli. Motorniczy skręcił troszkę szybciej, jemu wyskoczyło to palto, jakoś nie strzelił. Dojechałam. Takie też były sytuacje.
  • Wspomniała pani o getcie warszawskim. Jak były postrzegane przez pani rodzinę czy w ogóle otoczenie wydarzenia, które miały miejsce w momencie, kiedy wybuchło tam powstanie? A może wcześniej, kiedy getto było zakładane przez Niemców?

Wcześniej, jak się widziało, jak się przejeżdżało, tych ludzi, którzy przechodzili… Było górą przejście, małe getto i duże getto, były jakby szlabany, że wstrzymywali ruch nasz, aryjski. Przepuszczali tramwaje albo przepuszczali ten ruch, oczywiście rzadziej ruch wewnętrzny. To był widok straszny. Poza tym chodziłam przez plac Żelaznej Bramy, koło Wielopola, gdzie był mur. To straszne. Mama mi czasami dawała kanapki, tylko nie bardzo mogła, bo przecież gdyby to ktoś zobaczył… Do dziś pamiętam podkopane w okolicy placu Grzybowskiego dziury pod tym murem, te rączyny chude, które się wyciągały. To są niezapomniane momenty. Zdarzało mi się rzucać, tylko to wszystko było strasznie niebezpieczne. Ale wiem, że myśmy to bardzo przeżywali. Potem się mówiło w moim kręgu rodzinnym, że to był odruch bohaterski, bo wiadomo było, że oni nie mieli żadnej szansy.

  • Czy w momencie kiedy wybuchło powstanie w getcie, państwo się zorientowali, że coś się dzieje, czy raczej przekazywane było z osoby do osoby, że coś się na terenie getta dzieje? Czy było to na tyle głośne, że dało się od razu zaobserwować?

Trudno mi, bo jednak byłam dziewczynką, mogę dokładnie nie wiedzieć. Z tym że nie dlatego, że mnie izolowano. W tym pokoju z kuchnią całe życie się koncentrowało, razem z dziećmi – brałam udział we wszystkich rozmowach. Myślę, że może nie w pierwszych godzinach, ale było wiadomo od razu, że tam jest powstanie, że coś się dzieje. Potem od razu to płonęło, zresztą to było stosunkowo niedaleko. Nie wiem, czy jakieś odgłosy też, trudno mi już to w tej chwili odtworzyć.

  • Jak były odbierane wydarzenia w getcie? Czy był to szok dla Polaków, że wybuchło powstanie?

W moim kręgu był podziw, że ci ludzie skazani – już przecież wiadomo było, co tam się dzieje – że jest taki odruch honoru powiedzmy. To taki wydźwięk miało. Więcej chyba nie jestem w stanie powiedzieć, dlatego że mimo wszystko byłam za mała.

  • Te wydarzenia mogły być dla wielu ludzi impulsem do samego Powstania, które wybuchło w Warszawie, Powstania Warszawskiego. Czy pani pamięta może nastroje, jak się kształtowały w Warszawie w przededniu Powstania Warszawskiego? Wiadomo, że zbliżał się front, wszyscy wiedzieli o tym, że moment prawdopodobnego wyzwolenia kraju jest coraz bliższy. Czy odczuwało się na ulicach atmosferę, że Powstanie wybuchnie, że jest to tylko kwestia chwil?

Czy bezpośrednio powstanie w getcie było dopingiem? Myślę, z moich odczuć, że nie, dlatego że jednak siatka podziemna była w Warszawie. Przecież cała młodzież… W mojej bliskiej rodzinie to nie tylko mamy brat, o którym wspomniałam, że zginął bez wieści. Też jeszcze jedna osoba, która miała z nami bardzo bliski kontakt, kobieta, rówieśnica mniej więcej. Poza tym myśmy mieli – rodzice – powiązania, już było wiadomo, że to się szykuje. Poza tym te zamachy przecież, jakieś kontakty. Nie wtajemniczali bardzo rodzice dzieci, myślę, że nawet wzajemnie bliscy. Brat, o którym opowiadałam, który zginął, to ojciec mój z nim rozmawiał kilka dni przed Powstaniem. On powiedział, że już jest skoszarowany, tylko mimo bardzo dobrych stosunków rodzinnych nie powiedział, gdzie jest skoszarowany, bo się nie mówiło, żeby w razie maltretowania nie zdradzić po prostu. Czekał na papiery z nowym nazwiskiem, dlatego nie wiemy, pod jakim nazwiskiem zginął. Ojciec opowiadał o tym: odchylił kurtkę, już był uzbrojony. Tak że w moim kręgu, mojego otoczenia, otoczenia moich rodziców, przyjaciół, to było wiadomo. Myślę, że powstanie w getcie nie miało znaczenia. Może dla jakiegoś procenta ludzi, którzy byli jakby poza tym wszystkim. Ale z mojego kręgu wszyscy wiedzieli. Z tym że już był popłoch wyczuwalny, bo Niemcy się wycofywali, to pamiętam dokładnie. Nawet z Działdowskiej z rogu wywozili jakieś papiery, jakieś ciężarówki. Widać było, że gdzieś wyjeżdżają, już nie mówiąc o tym, że dokładnie mam w uszach – to była kanonada artyleryjska, to nie jakieś pojedyncze wystrzały – kanonadę zza Wisły.
Pamiętam dzień, jak Powstanie wybuchło. Właściwie dopiero od niedawna się o tym mówi, może akurat do mnie to nie docierało: ciągle siedemnasta godzina i siedemnasta godzina. Pamiętam pierwsze strzały dwadzieścia po czwartej, wcześniej. Wiem, że już mama… Ojca z nami nie było, ojciec był na rogu Marszałkowskiej. Po tym ta firma oczywiście przestała być firmą, tylko pochowane były wszystkie wartościowe rzeczy, bo Niemcy przychodzili. Po prostu zeszyty, gumki, ołówki… Nachodzili, bo było wiadomo, że taka firma nie może mieć tylko takich rzeczy. Myśmy przymierali głodem. Bo co to było? Ojciec razem ze swoim bratem… Żeśmy przewegetowali w ten sposób. Ojciec pojechał właśnie na zmianę popołudniową, dlatego go z nami nie było, zresztą całe szczęście. Potem pamiętam pierwsze strzały. Po wojnie sprzeczałam się ze wszystkimi: dlaczego to siedemnasta, skoro na pewno wiem, że słyszałam już strzelaninę wcześniej? Teraz już się mówi o tym, że było pewne nieporozumienie na temat godziny „W”. Bo to, że gdzieś na Żoliborzu, to już było wcześniej wiadomo. Ale też w tym rejonie.

  • Jak pani zapamiętała moment wybuchu, jakie były reakcje ludzi?

Uciecha, radość. Myśmy przechodzili trzy razy z rąk do rąk. Nie zapomnę nigdy euforii, jak w okolicy mojego budynku zawisła flaga polska. Wszyscy płakali. W ogóle Działdowską Niemcy uważali za taki Rubikon trudny do przejścia, bo była bardzo duża barykada przy Górczewskiej. Ale przy naszym domu… Numer jeden to był szpital czy ubezpieczalnia, potem numer 3, 3A, 5, 5A. Mieszkałam pod 5, a 5A to był budynek, który stał pod kątem prostym, jakby kończył ciąg domów. Potem był jakiś placyk, dopiero dalej następne budynki. Co ciekawe, 3, 3A stoi, a 5, 5A – do dzisiaj nic się nie dzieje, ciągle sprawdzam. Tam jest jakiś parking dostawczy samochodowy czy coś takiego. Właśnie tam była zrobiona druga barykada, tylko mniejsza. Myśmy wyjmowali własne krzesła, płyty chodnikowe, pamiętam tę całą akcję. Oczywiście nie była tak duża. Wiem, że był unieruchomiony czołg niemiecki. W czasie całej nieszczęsnej nocy oni w kółko mówili: „Wy bandyci z Działdowskiej”.

  • Oczywiście każdy wie, że w Powstaniu brali udział Powstańcy, którzy walczyli na barykadach, ale było również zorganizowane życie cywilne. Jak pani wspomina taką organizację w ramach budynku czy w ramach sąsiedzkich relacji?

Przeżyłam całą okupację w Warszawie, więc i regularne bombardowania Warszawy. Warszawiacy się bronili w ten sposób, że się przebijało piwnice do sąsiednich domów, po prostu otwory się robiło, żeby pochylony człowiek mógł się przedostać. Takie ciągi awaryjne, bo jeżeli kamienica zaczęłaby się walić na głowę, to zanim człowiek się wydostał do wejścia, to koniec, tym bardziej że piwnice były po schodkach. Nie wiem, jak ludzie ryzykowali. To były budynki trzypiętrowe – mieszkaliśmy na trzecim piętrze – płytkie mieszkania, bo to były niewielkie mieszkania. Były już nowoczesne, tak zwane weneckie okna, czyli trzyskrzydłowe. Ojciec zdawał sobie sprawę, że jeżeli dmuchnie gdzieś obok, to odłamki nas po prostu pozabijają. Byłam budzona regularnie, już potem co drugą noc – gdzieś o godzinie pierwszej na ogół się zaczynały alarmy – sprowadzana do piwnicy. Siedziało się tam. Mam do dzisiaj klaustrofobię, pamiętam atmosferę tej piwnicy, tych lokatorów zgromadzonych, zbliżające się „uuu”, bombowce, bomby coraz bliżej. Przy jednym nalocie zmiotło budynek na rogu Działdowskiej i Wolskiej, vis-à-vis szpitala. Tynk się sypał na głowę. Były przejścia, ale jak to ludzie, zawsze się znajdzie ktoś, komu coś przeszkadza. Między 5 i 5A znaleźli się lokatorzy – bo to w tych czasach się trzymało węgiel, kartofle – węgiel mieli. To za duża fatyga. Chcieliśmy pomóc – nie. Zdarzają się tacy ludzie. Tam nie było przejścia, trzeba było wybiec. Ten budynek, ponieważ stał pod kątem prostym, miał dwie klatki schodowe, to oczywiście były niewielkie przestrzenie. Przez to podwóreczko trzeba było przebiec, żeby się wydostać do drugiej klatki, która miała prześwit na placyk, a tym samym łączność z terenem szpitala. Wszyscy się gromadzili, były na klatkach schodowych ołtarze zrobione, przystrojone. Co wieczór spotykali się lokatorzy. Czy to były majowe nabożeństwa, czy jakieś litanie, tam się ludzie modlili, tak że jeszcze była ta atmosfera. Oczywiście podczas nalotów potworny strach, właściwie nic się poza strachem nie działo.
W czasie Powstania natychmiast się wszyscy tam zgromadzili. Zaczęło się gotowanie na jakichś kocherkach czy czymś podobnym, wegetacja, ale właściwie nikt bardzo nie myślał. Tylko że były dzieci, trzeba było jakoś życie organizować. Ojciec był typem naukowca, który był mało praktyczny, jeśli chodzi o życie codzienne. Cały dom trzymała w rękach moja mama, która była bardzo efektowną, przystojną kobietą: duża, okazała, rzucała się w oczy. Była bardzo energiczna, ponieważ wiedziała, że zbliża się wojna, od ojca wiedziała wiele rzeczy zakulisowych, postanowiła skończyć kurs felczerski. Do 1939 roku skończyła ten kurs. Potem w Powstanie natychmiast w piwnicy zorganizowała amatorski punkt opatrunkowy. Jak myśmy przechodzili z rąk do rąk, pojawiali się… Myśmy żywili, wspierali w różny sposób Powstańców. Widzę do dzisiaj biało-czerwone opaski, młodych ludzi. Mam przed oczami chłopca na naszej barykadzie, mojego rówieśnika, który wyszedł, w ręce trzymał kulki. Zginął niestety, tak to było. Wyszedł bez kasku, bez niczego. Takie były odruchy. Każdy z nas na jakieś dramatyczne chwile miał w domu środki opatrunkowe. Ranni byli ciężej ranni, lżej. Pamiętam, że mama się przedzierała na trzecie piętro, przynosiła jakieś cienkie, batystowe ubrania, między innymi ojca białe koszule. Myśmy to darły. Pamiętam, darłam na wąskie paseczki, robiło się kulki, gotowało się, żeby było zdezynfekowane. Do dziś pamiętam jednego z rannych, kula weszła z tyłu do tułowia, na brzeg, była dziura. Mama upychała tam tampony. Potem odprowadzała ciężej rannych przez przejście do szpitala.

Jeśli chodzi o szpital, tak się złożyło, że moi rodzice prywatnie znali dyrektora szpitala, doktora Piaseckiego, to był plastyk płucny. Bywał u nas w domu, ale to była akurat znajomość niezwiązana z tym sąsiedztwem. Poza tym byłam tam operowana, już znałam tych lekarzy, nazwiska wręcz pamiętam. Mnie bezpośrednio młody chirurg operował, doktor Łapiński, który potem był profesorem. Lekarz Łapiński i późniejszy profesor Manteuffel, profesor Grzybowski, oni zaglądali, to byli młodzi ludzie. Ten szpital to była tajna Akademia Medyczna, było bardzo dużo młodych ludzi, którzy byli po prostu na praktykach, asystowali przy operacjach. Miałam jedenaście lat, nie więcej, bawiłam się lalkami, do szpitala poszłam z lalką. To przecież był szpital dla dorosłych. Nie wiem, czy z powodu sąsiedztwa, już nie chcę mówić, że znajomości, tam byłam operowana. Z tą lalką – przed Powstaniem to było – byłam tam znana, wszyscy przechodzili, żartowali, byłam atrakcją po prostu. Siostra Salomea, szarytka, napisała mi dedykację w związku z tą lalką, ona mnie pamiętała. Potem spędziłyśmy tą tragiczną noc razem.
Nawiązując do szpitala: teraz mama, odprowadzając rannych, wiedziała, że tam znajdzie oparcie. Zresztą myślę, że bez znajomości by tak samo przecież było. Ponieważ myśmy przechodzili trzy razy z rąk do rąk, za drugim razem [dom] był podpalony, Niemcy rzucali zapalające petardy, coś takiego, do mieszkań, tak że nasz dom się palił. Wiem, że myśmy własnymi środkami to ugasili. Nagle ucichło. Naprzeciwko naszego domu, koło tego placyku, o którym mówiłam, że broni szukali, był numer 8. Dokładnie pamiętam numer tego domu. Ucichło, było widać, że tam w ogóle życia nie ma. Później dowiedzieliśmy się od sąsiadów: Niemcy wyprowadzili jako osłonę przed czołg – popędzili ludzi w kierunku Młynarskiej. To już było przy drugim odbiciu Powstańcom. Już nikogo nie było. Potem, za trzecim razem, moja mama jakąś godzinę, nawet chyba niecałą, odprowadzała następną grupę rannych do szpitala. Jeszcze szpital – trudno mi teraz określić czas, bo to się zaciera – w każdym razie był w rękach polskich. Jak wróciła, to mówiła bardzo przejęta, że już Powstańcy się wycofują, że Wolę mordują, że palą po kolei, że niestety to już idzie w kierunku klęski, przynajmniej w tej dzielnicy. Zdążyła wrócić, szpital był jeszcze w rękach polskich.
Nie minęło dużo czasu, jak słyszymy łomot. Były wejścia do klatek schodowych, nie brama, tylko wejście do klatki. Łomot straszliwy, dozorczyni zwlekała, powoli otwierała. Słyszę: Raus, raus! Wtedy moja mama tylko krzyknęła: „Za mną!”. Złapała moją siostrę. Już miałam czternasty rok, a siostra się urodziła w 1937 roku, miała szósty rok. Złapała nas, tym przejściem uciekła. Gdyby wyszła ze wszystkimi, to taki los byśmy podzieliły, jak wszyscy moi koledzy, mieszkańcy, z którymi się bawiłam. Tylko był moment. To była straszliwa strzelanina, bo to już była akcja ogromna. Myśmy zatrzymały się, był taki moment. żeśmy przebiegły przez podwórko, które niestety było odkryte, przejście z klatki do przejścia bezpośredniego na placyk. Była taka strzelanina, że stałyśmy tam. Odwróciłam się, już widziałam nasz płonący dom. Płonący to przesada, jakiś dym, to jeszcze nie było całe zajęte przez ogień. Za nami, na tym podwórku, nagle mi się objawił Niemiec z granatem w ręce. Mama krzyknęła, wyskoczyłyśmy w lewo zaraz, dziurą w płocie. Jakie to są odruchy! To była taka strzelanina! W ogrodzie jabłonka rosła czy inne drzewo, myśmy pod tym drzewem się schowały, stanęłyśmy chwilę. Świstały kule. Wpadłyśmy na teren jednego z pawilonów od tyłu szpitala. Były schodki, już nie pamiętam, w każdym razie w podziemiach się znalazłyśmy. Oczywiście w czasie tych wszystkich działań chorzy – zresztą bardzo dużo osób się schowało, cywilów też, Powstańców, różnych ludzi, nie tylko samych chorych, którzy byli w tym szpitalu – oni byli ewakuowani w czasie tych działań do podziemi, tam były łóżka zniesione. W każdym razie, jak myśmy tam wpadły, to było potłuczone szkło, widać było, że się coś złego działo. Pamiętam rozgrzebane łóżka. Nagle spod zmiętoszonej pościeli głos: „Po coście Państwo tu przyszli? Przecież tu egzekucja, tu wszystkich wytłukli!”. Ale myśmy już tam były, jeszcze z sąsiedniego domu jakieś dwie osoby z nami pobiegły. Byliśmy grupką pięciu czy sześciu osób. Pamiętam, że z mojego domu taka starsza pani, która na parterze mieszkała, z nami była, ale gdzie myśmy ją zgubiły potem, nie umiem tego odtworzyć. W każdym razie my byłyśmy, mama z nami dwoma. Oczywiście zatrzymaliśmy się chwilę: łóżka, wrażenie straszne, a już słychać, że po szkle idzie Niemiec. Zszedł Niemiec, oczywiście z bronią w ręku. Przecież mógł nas zabić. Zaczął nas wyprowadzać, ale moja mama znała te przejścia, jakoś skręciła, bo czuła, że coś się dzieje niedobrego, chciała odwlec to wszystko. Był moment, że on zaczął się złościć, bo skręciła nie tam, gdzie trzeba było. Wtedy wyszliśmy do holu na parterze, korytarzem. Patrząc od Płockiej na szpital, to tak jakby z prawej strony korytarzem powoli szliśmy. Na własne oczy widziałam, były gabinety po prawej stronie, widziałam otwarte drzwi. Dokładnie pamiętam dwa biurka, po lewej stronie dyrektor Piasecki leżał zastrzelony, a profesor Zeyland – takie miał nazwisko, mogę trochę przekręcić – po drugiej stronie leżał. Dalej idziemy, nosze, jacyś ranni na noszach, to byli Powstańcy. Pod ścianą kapelan szpitala też leżał zabity. Było zamieszanie, ponieważ tam było SS, SD, „ukraińcy”. To było coś strasznego, ta dzicz kompletna. My przerażone, widzimy, że tu jest jakaś katastrofa. Jeden niesie maszynkę chromoniklową do strzyżenia, zęby szczerzy do tego, inny coś jeszcze. To wszystko dla nich było coś nadzwyczajnego. Mieli taśmy do pepeszy poowijane koło szyi, w rękach bębny. Pamiętam tę broń maszynową z bębnem. Podchodzili do nas, wszystko te gęby takie, przepraszam za określenie. Na przykład podszedł do mnie, tą lufą zerwał mój złoty medalik od chrztu, który miałam na szyi. To dzicz, to w ogóle było coś strasznego. Myśmy tam stali, nie wiedzieliśmy, co z nami będzie dalej. Absolutnie nie umiem określić, ile to trwało. Po jakimś długim czasie – hol był na środku, myśmy przyszli od jednej strony – z drugiej strony zaczęli grupą wyprowadzać. Lekarze w białych [kitlach], zespół pomocniczy szpitalny – tam były szarytki przede wszystkim, cywilnego personelu było stosunkowo mało. Młodzi lekarze, starsi, wszyscy wyszli. Wyprowadzili ich na Płocką. Powoli, za nimi, jeszcze [puszczono] jakąś cywilną grupę ludzi, nas dołączyli do tej grupy. To była spora grupa osób. W każdym razie kolumna z lekarzami nam zginęła już z horyzontu, jak myśmy na końcu dołączyli do grupy.
Wyprowadzili nas głównym wyjściem, na Płocką. Co to było za wyrafinowanie, nie poprowadzili nas w prawo do Górczewskiej, tylko vis-à-vis była kamienica, przelotowa brama, ale nie pamiętam, żeby ta brama miała jakieś wejście, tylko otwór po prostu. Ten dom już płonął. [Przeszliśmy] przez ten otwór, a tam było puste pole, bo to już był odcinek przy Górczewskiej, to były nieraz parterowe, drewniane domy. W każdym razie na tym polu nas zatrzymali. Gdzieś ta grupa, czołówka, już była być może nawet poprowadzona, bo nie widzę lekarzy, straciłam ich z oczu. Zatrzymali nas. Kule świstały, wszystko płonęło, coś okropnego. W pewnej chwili zaczęli odbierać nam zegarki z rąk. Miałam chromoniklowy zegareczek, dostałam przed Powstaniem. To było na kupkę, policzone, była grupa „ukraińców” – dla nich. Potem nas wyprowadzili do Górczewskiej, po palących krokwiach parterowego domu. Drewniane, pamiętam, płonące. Stawało się, to takie rozżarzone było. To był obrazek tragiczny, ponieważ wszystko płonęło. Górczewska to była jedna z głównych ulic, ale to przecież nie były dzisiejsze arterie, zresztą środkiem chyba tramwaje jeździły, były tory. (Chociaż nie pamiętam tego. Wolską – na pewno). Wszystko płonęło, szliśmy po leżących zabitych. Droga od Płockiej do wiaduktu kolejowego to jeden koszmar. Nigdy tego nie zapomnę. Po prawej stronie była jedno- czy dwupiętrowa murowana kamienica. Oczywiście tak, jak później pod moim domem: wszyscy lokatorzy, wał cały, grupa rozstrzelanych, dziecko na wierzchu, jakaś kobieta. Otwarte okna. Na pierwszym piętrze, do dziś pamiętam, fruwające firanki. Niemiec w mundurze – grał nakręcony patefon z muzyką – pod bok stał, roześmiany. Do dziś widzę ten obrazek: patefon grający, taka sceneria. Potem doszliśmy do wiaduktu. Jezdnia schodzi na dół, nas zatrzymali w kierunku pochyłości. To wszystko trwało, bo pewnie nie bardzo wiedzieli, co z nami dalej robić. Moja mama rzucała się w oczy jeszcze z jednego powodu: wybrudziła przy rannych letnie sukienki i założyła białą suknię w jakieś kwiaty, wizytową. W tej sukni wyszła z Powstania. Przy jej urodzie, rzucała się w oczy. Stała z nami. Podszedł Niemiec, pyta moją mamę, dlaczego my, cywilna ludność nie opuściliśmy w pierwszych dniach Powstania Warszawy. Przecież był rozkaz wydany przez Niemców, żeby ludność cywilna dobrowolnie opuściła Warszawę. Mama mówi: „Jaki rozkaz? Nie było żadnego rozkazu. Zaczęli niszczyć, palić wszystko po kolei, teraz widać egzekucje. Nie mieliśmy żadnego rozkazu”. Myślę, że oni SS napuścili na ten straszliwy mord, argumentując, że ludność mogła opuścić dobrowolnie. To ewidentnie była jakaś dziwna sprawa. Już był taki moment, że oddzielili pewną grupę mężczyzn od kobiet. Wiem, że pierwszą grupę wyprowadzili za filary, na prawo, tam już były kartofle. Po chwili tam ich rozstrzelali, jeszcze z pistoletów dobijali widocznie. W każdym razie staliśmy tam dość długo.
Potem nas wyprowadzili – to też mi utkwiło w pamięci, to jest niesamowite wrażenie – w lewo, zaraz za mostem, ścieżką. Prowadzili nas na nasyp kolejowy. Na tym nasypie rozciągnęła się cała grupa. Zatrzymali nas, a stóp nasypu stały na postumentach cekaemy z nawleczonymi taśmami. Myśmy tam dłuższy czas stali. Wszyscyśmy czekali, widząc, co jest po drodze, że lada chwila na tym nasypie będzie bardzo wygodnie nas rozstrzelać. Po jakimś czasie ruszyliśmy dalej. Wiem, że to nie było dobrze widoczne: z daleka, jakieś krzewy czy jakiś płot, było zaplecze jakiejś fabryki, szopa à la stodoła. To było z desek, trochę z ażurem budowane. W każdym razie to było jakby w podwórku. Dość, że w pewnej chwili grupa przed nami zakręcała. Z mamą szłyśmy, oczywiście wyszłyśmy bez niczego, tylko w tym, co miałyśmy. Ale zawsze w piwnicy, już z czasów okupacji, był naszykowany żelazny zapas, były dwie niewielkie, sportowe torby. Panie nosiły takie większe torby. W jednej były środki opatrunkowe, podstawowe lekarstwa, w drugiej były jakieś puszki gdzieś zdobyte – zresztą jak zdobyte, to też jest bardzo ciekawa sprawa – jakiś cukier, podstawowa [żywność], żeby nie umrzeć z głodu. Myśmy to złapały, wybiegając z piwnicy. Miałam to w rękach, bo moja mama moją siostrę na rękach niosła. Trzymałam te torby. Nie zwróciłam uwagi, jak zaczęli zakręcać. Niemcy stali, kazali wszystko, co mieliśmy w rękach, zostawiać. Tylko przeważnie nikt nic nie miał, tylko jakieś torebki. To przecież była pierwsza grupa żywych ludzi, która wyszła z tego. Odruch dziecka, że rzuciłam torbę z jedzeniem, a z tymi lekarstwami schowałam za siebie. Mama stała przede mną. Niemiec uniósł karabin, kolbę, coś krzyknął. Tylko pamiętam krzyk mojej mamy: „Rzuć!”. Oczywiście rzuciłam. Wchodzimy do szopy, widzimy w lewym rogu personel szpitalny na biało. Ponieważ mama znała, to się skierowała w tamtą stronę.

  • To był ten personel ze szpitala?

Ten, który już dotarł przed nami, bo to jakby ta sama grupa ludzi, tylko ponieważ tych ludzi było, jak myślę, kilkaset osób, to się rozciągnęło. A jeszcze możliwe, że jak nam zegarki odbierali, to może nie od lekarzy, tylko od tej cywilnej grupy, w związku z tym tamci już zdążyli dotrzeć. Poza tym myśmy jeszcze stali pod tym mostem, a oni już dotarli widocznie. Mama się skierowała do nich. Był jakiś pył węglowy na ziemi, jakieś składowiska były. To było przy samych torach. Na tych torach stała „Berta”, która tłukła na Warszawę. Ona opodal stała, straszny huk, niebo czerwone, wszystko płonęło. Już się zrobił zmierzch, to było koło siedemnastej. Pamiętam kłębiące się w półmroku czerwone chmury. Gdzieś z boku, mówili, „Tygrys” stał podobno. Też strzelali cały czas. W każdym razie myśmy byli dłuższy czas. W pewnej chwili weszli Niemcy, szmer, zaczęli uciszać, zaczęli strzelać w górę, żeby wychodzili najpierw mężczyźni lekarze. Zapadła cisza, wreszcie pierwszy się podniósł. Ktoś drugi się podniósł, wyszli następni, wszyscy już lekarze mężczyźni wyszli. Następnie mężczyźni. Wyszło iluś mężczyzn, ktoś się pyta: „Rannych też?”. − „Też”. Wyszedł mężczyzna z małym dzieckiem na ręce. Potem myśmy się zorientowali, już nie wiem, jak to było, ci ludzie byli rozstrzeliwani. Jak daleko, trudno mi w tej chwili powiedzieć.

  • Państwo nie słyszeli strzałów? To pewno było głośne.

Była jedna, nieprawdopodobna strzelanina: „Berta”, „Tygrys”, poza tym walki, przecież ciągle były walki. Był taki hałas, zamęt, przerażenie! Dorośli mówili, że się zorientowali, że gdzieś słychać regularny terkot. Trudno dzisiaj takie rzeczy mówić, bo mogą być jakieś złe wrażenia. Niedaleko rozstrzeliwali, to już później było wiadomo. To trwało. Potem – żeby się kobiety ustawiły. Ale jeszcze nie wyprowadzili tych kobiet. W pewnej chwili, to już chyba było dość głęboką nocą, przyjechał gazik niemiecki. Wyskoczyli Niemcy, przywieźli jakieś papiery. Zaczęli to czytać, jak to Niemcy, zaczęli się wściekać, pluli, widać było wyraźnie, że są potwornie wściekli. Po jakimś niedługim czasie, cofnęli kobiety do szopy. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Znów upłynęło ileś czasu. Nagle przyprowadzili cały tłum ludzi. Później się okazało, że to byli ludzie ze Staszica, z Młynarskiej, w prześcieradłach, torbach na plecach, z tobołami. To byłoby logiczne – w pewnej chwili przestali mordować dom po domu, bo już doszło na Zachód, że coś takiego się dzieje w Warszawie.

  • To był moment, kiedy ludzie z Młynarskiej z tobołkami dotarli do tej stodoły czy magazynu?

Olbrzymia grupa osób w stosunku do tego pomieszczenia, w którym byliśmy, mimo że to było dość duże pomieszczenie. Myśmy nie wiedzieli, o co chodzi. Uznaliśmy, że widocznie już padły dalsze ulice, a tym ludziom już nie mają czasu odbierać tego wszystkiego. Potem nas zamknęli w tej szopie. Tam było tylu ludzi, że staliśmy na baczność jeden koło drugiego, do rana. To jest jeden koszmar. Maleńkie dzieci przy piersi, chorzy ludzie, rodziła jakaś kobieta. Tragedia. Jak się podniosło nogę do góry, to już nie było gdzie jej postawić. Jeszcze, jeśli chodzi o personel szpitalny: ocalał jeden mężczyzna, ksiądz, który się przebrał w strój zakonnicy w grupie szarytek. On chrzcił dzieci, potem się jakoś udzielał. Zaczęli się wszyscy przyglądać, że nas zamknęli. Wszyscy widzieliśmy przecież, że rozstrzeliwują, niemożliwe, żeby nas tu chcieli nagle ratować. Ktoś dojrzał, że szopa jest podminowana. Albo nas podpalą… Do rana w oczekiwaniu, że za sekundę coś się z nami stanie. Tej nocy nigdy nie zapomnę, to było coś strasznego. Ale mechanizmy psychologiczne, jak człowiek, młoda dziewczyna reaguje… Jak nas wyprowadzili, to nie było bardzo rano. Trudno mi powiedzieć, która to była godzina, ale już było widać, że świta, że dzień jest, potem słońce świeciło. Jeszcze modlitwy w tej szopie – ponieważ 6 sierpnia to jest dzień Przemienienia Pańskiego – żeby przeżyć do tego Przemienienia Pańskiego.
Potem nas wyprowadzili, zaczęli nas kolumną prowadzić drogą. To nie było daleko od Górczewskiej, mniej więcej w połowie drogi między Górczewską a Wolską. Niemcy byli tak wściekli, że nie udało im się nas zabić, że strzelali sobie dla rozrywki, na przykład takiemu chłopcu piętę urwało, kogoś trafiło w brzuch. Tak sobie, od czasu do czasu, po kolumnie strzelali. Szłam z grupą szarytek. Dlaczego powiedziałam o tym stanie emocjonalnym? Pierwszy raz taki typowy strach poczułam w momencie, w którym zakonnica koło mnie idąca miała otwartą grubą książeczkę do nabożeństwa, czytała. Był napisany tytuł modlitwy: „Modlitwa przed śmiercią”. W tym całym kataklizmie, w tym wszystkim, co widziałam, tych zabitych, dopiero do mnie dotarło, że idziemy na śmierć. Tak naprawdę lęk, czysto ludzki strach, [poczułam] wtedy, kiedy przeczytałam ten tekst. Wyprowadzili nas na Górczewską. W lewo, w kierunku Jelonek szliśmy. Upał niesamowity, bez picia, bez niczego, zmaltretowani szliśmy daleko, wreszcie doszliśmy. Później wiadomo było, że na Fort Wola, na Fort Bema, ale wtedy nie było wiadomo, gdzie nas prowadzą. Nagle olbrzymie doły, wpędzili nas na dół w te doły, było bardzo stromo, musiały być bardzo głębokie. Jakieś wały były, to było okolone zasiekami z drutu. Operacja słoneczna… Jeszcze pamiętam taki moment, myślę, że to było w godzinach popołudniowych. Nadleciała eskadra samolotów radzieckich. Krzyk się zrobił, zaczęli wszyscy machać. Myśleliśmy, że za chwilę zbombardują, że nie będą z góry widzieli, co jest tutaj. Pamiętam taki moment: eskadra, a my machamy do nich.

  • Jak Niemcy reagowali na te samoloty?

Nie pamiętam. Niemcy byli zdezorientowani, co z nami zrobić. Poza tym jeszcze jedno: nie wiem, czy nie przerwałam, jak powiedziałam, że słyszałam kanonadę zza Wisły. Już nie powiem, czy to było pierwszego czy drugiego dnia. To przeraźliwie ucichło, po prostu jakby o pewnej godzinie ktoś przekręcił.

  • I wyłączył.

Tak. To nie były żadne pojedyncze strzały, pamiętam tę kanonadę artyleryjską, to była autentyczna, ciągła kanonada. Potem to nagle wszystko ucichło. Wracając do tych dołów: oczywiście zaczęli ludzie wychodzić, chcieli wyglądać. Już się rozeszła wieść wśród ludności Jelonek, że tu są żywi ludzie. Zaczęli tłumnie przychodzić z wodą, z czymś, z jakimś jedzeniem. Niemcy nie bardzo pozwalali, w każdym razie absolutnie nie dotarłam nigdzie ani do mnie żadne jedzenie. W pewnej chwili ktoś krzyknął, że jest woda puszczona, jakoby jakimś wężem do podlewania. Pamiętam, że to było jakieś zjełczałe, bo to widzę, a jeszcze smak tej wody. Ta woda po pochyłym stoku zaczęła lecieć, ale ludzie się rzucili. Pamiętam, że wyciągnęłam ręce do tej wody. Jakie są odruchy ludzkie: kobieta rzuciła się na mnie, podrapała mnie po twarzy, walcząc o tę wodę. Takie odruchy były. Ta woda nie nadawała się do picia, była jakaś zjełczała kompletnie, dziwny smak W każdym razie może jakoś się trochę napiłam. Już się robił zmrok, kiedy dochodziły wieści, że była doktor. Ona miała nazwisko na M, bardzo działała, lekarka ze szpitala, która usiłowała jakoś wyprowadzić szpital. Tam było część rannych, poza tym dużo ludzi upozorowanych, że ranni. Opatrywali, czym mogli. Na terenie szpitala pozorowali tych rannych. Niemcy się przeraźliwie bali jakiejkolwiek zarazy. Dla nich zgromadzeni chorzy, ranni byli zagrożeniem. Myślę, że to było o tyle, w cudzysłowie, łatwo wyprowadzić ten szpital, organizować. Dostali pomieszczenie, nie wiem, szkołę, przedszkole. Zaczęli organizować szpital, tylko siłami kobiecymi, bo przecież mężczyzn lekarzy już nie było, wyprowadzać wszystkich pokrzywdzonych. Moja mama – ze względu na usposobienie, ona nigdy się niczemu nie poddawała – tak jak uciekła, tak zaczęła wychodzić potem do zasieków, do góry, przewiadywać się. Szukała ratunku dla nas. W pewnej chwili, to brzmi trochę jak bajka, ale to jest prawda, usłyszała, że przy zasiekach był folksdojcz, bardzo głośne nazwisko na tych Jelonkach, Wilhelm Birke. Może trochę to nazwisko przekręcam, ale było o bardzo podobnym brzmieniu, pamiętam, że to był Wilhelm Birke. Rodzina tego Wilhelma poszukuje rodziny, która się znalazła w Warszawie. Moja mama widząc – już szaro się robiło – że wynoszą rannych, że wyprowadzają szpital, doszła ze mną i z moją siostrą do otwartej bramy. Tam stali Niemcy. Ostrym głosem powiedziała, że rodzina Wilhelma Birke nas zabiera. Niemiec zasalutował, myśmy wyszły, tylko usłyszałam od mamy: „Wolno, do pierwszej przecznicy”. Potem biegiem, zakosami, bo to dzielnica willowa, domki jednorodzinne. Na którejś uliczce… Pamiętam wrażenie, że cały czas czekałyśmy, że będzie seria w plecy. Przy okazji sporo ludzi z tymi rannymi [poszło], zamieszanie się zrobiło. Mama w ten sposób nas wyprowadziła.
  • Pani z mamą, z siostrą oddzieliła się od grupy, która była wyprowadzana ze szpitala?

Nie, potem już było wszystko pomieszane. Jakoś nie bardzo w tym dole widzę personel szpitalny. Nie umiem powiedzieć, jak to było. Może być, że już nie było miejsca tam, gdzie była grupa szpitalna. Przecież my [byliśmy] jakby z opóźnieniem, oni pierwsi przybyli. Może być, że już pełno ludzi było, nie umiem powiedzieć. W stosunku do tej soboty, to ta grupa ludzi z ulic dalszych… Już nas było dużo więcej. Podejrzewam, że o to chodziło, że myśmy gdzieś indziej były. Tak że nie widzę tego personelu. W każdym razie wyszłyśmy. Na którejś z tych uliczek szła pani naprzeciwko, w kierunku obozowiska, szukając swojego syna, swojej rodziny. Zatrzymała się, zobaczyła nas. Myśmy były wybrudzone, mama w białej sukni w kwiatki po tym pyle węglowym, ja miałam odłamkiem zranione kolano. Jak zobaczyła, że to sama kobieta z dziećmi, zawróciła, zabrała nas do siebie.

  • Zna pani może nazwisko tej pani?

Nie, zupełnie nie pamiętam. Nie wiem, czy mama zdążyła się dowiedzieć. To już było późno. Oczywiście rozebrała nas, ubrała w coś, wszystko uprały panie, powiesiły. Ciepło było na strychu, ułożyły nas spać. Nie wiem, czym nas karmiła, byłam w takim szoku, że nic nie pamiętam. Natomiast rano zapamiętałam piękny dzień, jajecznicę usmażoną ze skwarkami, okno otwarte do ogrodu. My szczęśliwe, już ubrane, jemy jajecznicę. Wpada ktoś z sąsiadów, krzyczy, że jest obława na warszawiaków. Zorientowali się, że część ludzi się wydostała. Myśmy nie miały nawet dowodów, dokumentów, nic. W ogóle nie byłoby o czym mówić, że rodzina czy coś. Jajecznica została, mama wyskoczyła z nami przez okno do ogrodu, z parterowego domu. Potem wędrówka opłotkami aż do Ożarowa, cały dzień po jakichś polach bez jedzenia, bez picia. W pewnej chwili do mamy powiedziałam: „Patrz, jakie jesteśmy szczęśliwe, idziemy”. Mama, że nic nie mamy do jedzenia. Potem gdzieś się zatrzymywała na jakichś polach, cebulę wyrywała, brukiew czy marchewkę gdzieś po drodze. Był taki moment, bardzo dramatyczny, kiedy nie zdążyłyśmy jeszcze odejść od szosy, to była szosa w kierunku Ożarowa. Siedziałyśmy na miedzy, kolumny niemieckich samochodów ciągnęły do Warszawy. W pewnej chwili zatrzymał się gazik z wojskiem niemieckim. Wychodzi jakiś oficer, coś niesie w ręce, idzie do nas. Oczywiście nie wiadomo było, co zrobi. Podszedł. Oni się widocznie orientowali, przecież to byli inteligentni ludzie, że tutaj siedzi mama z dziećmi. Przyniósł bochenek chleba. Moja mama spojrzała na niego, powiedziała: „Nie, od pana tego nie mogę wziąć, mój brat, mój mąż, Polacy są w gehennie powstaniowej”. On mówi: „Ale ja mam też rodzinę w Niemczech, proszę ode mnie to wziąć jako od człowieka, a nie od Niemca”. Położył ten chleb, ale mama od niego nie wzięła, nie pamiętam, żebyśmy to jadły. Po prostu tu mi się urwał film. Dalej szłyśmy.
Weszłyśmy do jakiejś wsi, też nie wiem jakiej, typowa wieś, po dwóch stronach chałupy. Cisza, to już była pewnie godzina popołudniowa, spragnione. Może nam ktoś da mleka, weszłyśmy na teren, szłyśmy. Przeraźliwa cisza. Wreszcie mama do jakiegoś domostwa weszła na podwórko, zapukała. Myślała, że może ludzie odpoczywają po południu, po obiedzie. Wychodzi kobieta, mówi: „Uciekajcie stąd”. Myśmy się dostały w siedlisko jednej tych z grup, które szły na Warszawę. Oni się wymieniali, jedni jechali, a drudzy po wsiach spali. Kazali sobie dać jeść, mieli bazę, w chałupach spali w ciągu dnia. Ci, którzy nocą być może nas mordowali. Jesteśmy przy jakiejś trzeciej chałupie we wsi. Ona mówi, że nic nam nie może dać, bo spalą, jak ktoś zobaczy. „Teraz idźcie” – odwrót. Ale dokąd odwrót? Mama zaczęła z nami iść dalej. Jakoś się udało, przeszłyśmy. Doszłyśmy wieczorem, już po ciemku, do Ożarowa. Zawędrowałyśmy do jakiejś à la stodoły, już była grupa uciekinierów z Warszawy, przychodziły też jakieś rodziny, poszukiwały kogoś z własnych rodzin. W pewnej chwili przyszła pani, już znam nazwisko, później powiem, która szukała własnego syna z rodziną. Dojrzała moją mamę, wysłuchała, co mama tu robi z dziećmi, w jaki sposób się wydostała. Zabrała nas do siebie. To byli sędziostwo Nienałtowscy, którzy mieli prostopadle do szosy warszawskiej willę, mieszkali na stałe, rodzina była w Warszawie. Starsi państwo, z klasą ludzie. Oni nas przygarnęli. Oczywiście mama pomagała we wszystkich czynnościach domowych, ale przecież myśmy ani pieniędzy nie mieli, ani nic w ogóle. Dlaczego pamiętam dokładnie nazwisko? Ponieważ potem, po wojnie, myśmy całą rodziną jeszcze odwiedzali tych państwa. W każdym razie byłyśmy tam prawie miesiąc. Nie dało się nigdzie iść, bo były cały czas obławy na warszawiaków, łapanki. Parę razy uciekałyśmy w pole, w kopki siana, chowałyśmy się po stodołach gdzieś, bo oni wyłapywali, a dokumentów dalej nie miałyśmy.
Rodzice mojej mamy, jak odchodzili na emeryturę, dziadek odchodził, to się wyprowadzili do Nadarzyna. Myśmy wiedziały, że możemy tam dotrzeć. Ale w jaki sposób? Oficjalnie się nie dało, poza tym nigdy nie było wiadomo. Wiadomo, że Polakom rzadko się zdarzało donosicielstwo, ale różne były sytuacje, różni ludzie. Czekałyśmy, że się uspokoją trochę obławy. Mniej więcej po miesiącu – bo już trudno było u tych państwa siedzieć, poza tym mama sobie zdawała sprawę, że dziadkowie, rodzina wie, że jesteśmy w Warszawie – polami koło Żbikowi, chowając się po różnych krzakach, dotarłyśmy do Nadarzyna. Dziadkowie z kolei już wiedzieli… Jak myśmy na Jelonkach byli, to już Niemcy organizowali Pruszków, bo coś musieli z ludźmi zrobić. Ponieważ usłyszeli to, wędrowali z Nadarzyna pieszo ileś kilometrów do Pruszkowa, tam nas szukali. Wieści przychodziły takie, jakie przychodziły, że z Działdowskiej, z Woli wszystkich ludzi wymordowali, ale co dzień wędrowali i szukali. Radość nieprawdopodobna, mama przyszła. Ale co ojcem, z bratem? Nie mówiąc o tym, że ojca brat był w centrum, jeszcze dalsza rodzina. Ale myśmy się tam znalazły. To były urodziny mojej siostry, 24 września. Dopiero myśmy tam zdążyły dotrzeć, jak znów była obława. Niemcy przyszli, ale nie chodziło chyba tylko o warszawiaków, bo oni się raczej już mało spodziewali, tylko w ogóle wygarniali na roboty. Była dramatyczna scena, ponieważ chcieli zabrać mamę, ale mama… Nie wiem, o co chodziło, czy że mama opiekuje się dziadkami… Byłam wysoka, potem tylko centymetr urosłam. Mama mówi: „Ale ona ma dopiero czternasty rok, ma trzynaście lat”. A on: „Wy wszyscy macie trzynaście lat” – że mama mnie odmładza. Dramatyczna chwila. Dziadek w pewnej chwili stanął, rozłożył ręce w poprzek przy drzwiach, powiedział: „Po moim trupie”. Jakoś trafialiśmy na ludzi. Przecież wiadomo, że najprościej było zabrać nas i już.
Przez jakieś rozmaite wieści dotarło do nas, że ktoś widział mojego ojca zabitego na Marszałkowskiej. A wiadomo, że ojciec cały czas był w kontakcie z Powstańcami, przecież oni wspomagali Powstańców. Doszły wieści, że Działdowska została wymordowana. Ojciec sobie zdawał sprawę, że stracił właściwie całą rodzinę. Zresztą był jeszcze ranny w głowę, był zabandażowany, ale to nie było bardzo dotkliwe. Był do samej kapitulacji, potem z całą kolumną szedł 3 października. Deszczyk, mżawka, bo to już październik. Dość, że udało się ojcu [uciec] z kolumny w jakieś kartoflisko, w nocy.

  • To była kolumna, która szła do Pruszkowa?

Do Pruszkowa. Ojciec jakoś wymknął się ze swoim bratem. Jego żona gdzieś była wywieziona. Potem gdzieś koło Częstochowy, z jakiegoś transportu kolejowego… W każdym razie znalazła się potem, jeszcze nie wywieziona do Niemiec, tylko gdzieś z transportu.

  • Może pani przypomnieć imię i nazwisko brata ojca i pani taty?

Euzebiusz Radziszewski. Noszę nazwisko panieńskie. Imiona były dziwne w rodzinie, dzieci sobie przynosiły imiona. Brat był Gracjan, był młodszy od mojego ojca. Ojciec był trzecim dzieckiem z kolei. Stryj potem opowiadał, że ojciec zamiast szukać prostej drogi, to krążył, jak do dziadków miał przyjść – że ocalał, a cała rodzina nie żyje.
Nagle zobaczyłam na grobli jakąś postać podobną do ojca. Potwornego wrzasku narobiłam, bo mnie się zdawało, że mam jakieś przywidzenie, bo nagle idzie żywy człowiek, jeszcze w bandażu na głowie. Krzyku narobiłam. Proszę sobie wyobrazić to spotkanie. Co nie przeszkadza, że potem się chowaliśmy do stycznia po stawach walendowskich, w trzcinie. Cały czas Niemcy do budowania, na okopy wywozili warszawiaków. Ojciec miał dokumenty, ale warszawskie, a myśmy dalej nie miały żadnych dokumentów. Tak dotrwaliśmy do stycznia. O mały włos nas nie urządziła bomba radziecka, bo obok naszego domu, niedaleko były zbudowane okopy przeciwczołgowe, takie zygzakowate. Oni ostrzeliwali. Bomba uderzyła w nasze drzewo koło domu, ścięła to drzewo. Spałam, wyrzuciło mnie na środek pokoju z łóżka. Tak że o mało nie zginęliśmy.

  • Tam państwo doczekali?

Tam doczekaliśmy, z tym że rodzice zaraz po wyzwoleniu Warszawy… Okres oczekiwania na front, który nas wyzwalał, to też oddzielny rozdział. Tyły, dzicz potworna, gwałcili. Mnie chowali pod łóżka. W ogóle ten cały front styczniowy to było coś niesamowitego. Jak myśmy u dziadków byli, to szosą katowicką rano jechały puste kolumny ciężarówek, już było oczywiście po kapitulacji Powstania, a wieczorem: „uuuu”, obciążone wszystkim, co się dało wywieźć z Warszawy. Potem myśmy stali cały dzień, patrzyliśmy, które ulice płoną. Przesuwały dymy, człowiek stał i patrzył na katastrofę w Warszawie. Można powiedzieć, że nam się udało, wyszliśmy żywi. Mamy brat zginął bez wieści. Nie wywieźli nas, udało się. Potem rodzice przyszli, już było wszystko zawalone na Działdowskiej, zapadło się, tak że nic nie ocalało.

  • Po powrocie do Warszawy?

Następnego dnia pieszo przyszli. To chyba było 17 stycznia, 19 stycznia przywędrowali zobaczyć. Ponieważ myśmy już widziały, że dymy były, widziałyśmy, co się tu dzieje, raczej było do przewidzenia, ale rodzice przyszli do Warszawy. Niestety, nie dało się nawet popatrzeć, wejść, bo wszystko było zawalone. Wrócili oczywiście. Byłam formalnie w drugiej gimnazjalnej, przecież to już był styczeń. Dziadkowie przygarniali z Powstania cały tłum ludzi, którzy się uratowali, po drodze wędrowali. Między innymi był profesor Politechniki Warszawskiej, przygarnęli go dziadkowie wśród różnych innych ludzi, ale on z nami był dłuższy czas. On z ojcem przerabiali ze mną drugą gimnazjalną. Chodziłam gdzieś z drugiej strony tego miasteczka do jakiejś młodzieży, jakieś książki brałam, przepisywałam na kartkach, żeby jakieś materiały mieć, żeby nie tracić szkoły. Coś trzeba było zrobić. Do Warszawy się wrócić nie dało. Rodzice mnie oddali do Szymanowa do sióstr niepokalanek, do trzeciej klasy. Siostra zaczęła chodzić u dziadków na wsi do szkoły podstawowej. Ojciec pojechał szukać jakiegoś oparcia, ponieważ miał kontakt przedwojenny, do Radomia. Tam najpierw sam dostał jakieś mieszkanie, zaczął ze znajomymi inżynierami uruchamiać fabrykę. To polegało na tym, że ławki z parku znosili, gotowali w jakiejś kuchni zupę na słoninie. Pamiętam, jak w menażce przynosił. Byłam rok w Szymanowie, rodzina powędrowała tam, rodzice dostali mieszkanie. Oczywiście wojskowe łóżka, sienniki ze słomą, poduszki z siana, koce wojskowe. Nic nie było. Moja mama, chcąc, żeby dzieci nie zdziczały kompletnie, wycinała z jakichś papierów pakowych serwetki, wycinanki, kładła pod naczynia, żeby nie jeść na gołym stole.

  • Czy pani ojciec wspominał jakieś wydarzenia z okresu Powstania w Śródmieściu? Miał na Marszałkowskiej sklep, jak on wspominał okres Powstania? Czy raczej nie dzielił się tym, co przeżył?

Opowiadał. Myślę, że to, co myśmy opowiadały, to jakby przyćmiło [jego przeżycia]. Oczywiście wiadomo było, że to była pożoga, że ginęli ludzie, to było oczywiste przez cały czas. Już nie pamiętam jakichś bardzo specjalnych opowieści, poza tym że w ogóle dramat.

  • To przyćmiło wszystko.

Tak, to co myśmy przeżyły. Oczywiście, że był świadkiem: Powstańcy, pożoga, przede wszystkim dramat, że wszystko idzie ku klęsce. Myślę, że normalni ludzie przeżywali w potworny sposób, pomagali. Wody przecież nie było, nosili, przygarniali, organizowali kuchnię. Co było w domu u sąsiadów, to się gotowało w jednym garze. Wiem, że takie opowieści były, ale one są już bardzo oczywiste.
Byłam rok [u szarytek], potem pojechałam do Radomia. Potem paru inżynierów uruchomiło fabrykę. Oczywiście to już były czasy wiadomo jakie. Nazywało się to już zakłady „Waltera”. Już to, broń Boże, [nie była] fabryka broni, to była produkcja uboczna. Jakieś łopaty, warząchwie duże, jakby łychy wazowe produkowali. Prototyp na licencji „Singera” – maszynę do szycia, która do dzisiaj funkcjonuje. Ojciec to uruchamiał, nadzorował. Była jakaś afera, bo nić się rwała, ojciec trzy dni nie przychodził do domu, były jakieś potworne nerwy. Jak już została produkcja uruchomiona, produkcja normalnie ruszała, to przyjechali panowie z Warszawy, weszli do gabinetu i powiedzieli: „To jest pana następca, pan jest niepartyjny, pan ma zły wpływ na robotników”. W związku z tym – do widzenia – ojciec został na lodzie. Zaczęło się ciąganie do UB. To był 1949 rok. Byłam w roku maturalnym, mama nie pracowała. W 1950 roku brat się urodził. Ojciec został bez pracy, osiem miesięcy w ogóle nie pracował. Żywili nas znajomi, pomagali nam. Potem zaczęli proponować ojcu wyjazd na Ziemie Odzyskane, gdzieś pod Zieloną Górę, gdzie była jakaś fabryka. Co to znaczyło wtedy: Ziemie Odzyskane? Przecież w ogóle nie wiadomo było, czy to będzie nasze, jak to będzie. Dzieci, wszystko, jechać nie wiadomo gdzie, do jakiejś zapadłej dziury wtedy? Wszystko było poniszczone, przecież [wiadomo], jakie to były czasy. Ojciec wtedy powiedział: „Dzieci głód − w cudzysłowie powiedzmy − biedę cierpiały w czasie okupacji i nie wróciłem do Niemców, wspomagałem ruch podziemny, uczyłem na tajnych kompletach. Teraz mam pojechać na Ziemie Zachodnie? Nie, poradzę sobie, nie przyjmę tego”. Inżynier Poniatowski, bliski ojca znajomy, też dostawał różne propozycje. W pewnej chwili się złamał, ale nie mówię tego w złym znaczeniu. Zaproponowali mu Białystok, on też miał dzieci, pojechał do Białegostoku. Jeszcze trzeba wziąć pod uwagę, że ojciec był warszawiakiem z krwi i kości, z rodziny, przeżył Powstanie. Ci państwo mieszkali przed wojną w Radomiu, nie wiem, skąd oni pochodzili, jego sytuacja psychiczna była zupełnie inna. Ten pan pojechał do Białegostoku, stworzył Politechnikę Białostocką oprócz tego, że jeszcze gdzieś pracował.

  • Chciałbym wrócić do puszek, które były w walizkach w piwnicy. Skąd one się wzięły?

Mama miała dwóch braci, jeden brat to ten, który zginął w Powstaniu, o którym mówiłam, że nie wiemy do dzisiaj, a drugi brat był młodszy od mojej mamy, ale starszy od tego, który zginął, Roman Biedermann. Ta rodzina ileś wieków wstecz po linii dziadka pochodzi z Bawarii, stąd to nazwisko, z tym że były sugestie, że to może być żydowskie nazwisko. Już nie o to chodzi, ale na pewno nie, bo znamy to drzewo genealogiczne. Ksiądz z Bawarii, który już miał jakieś wstępne święcenia, pojechał do Kaplicy Sykstyńskiej, zobaczył piękną Polkę, zakochał się, zrzucił sutannę, przyjechał za nią do Polski. Ta rodzina się potem zasłużyła tutaj, dostała szlachectwo polskie. […] Były ogromne kłopoty w 1939 roku, ponieważ Niemcy nachodzili dziadka, chcieli z niego folksdojcza zrobić. Między innymi też z tych powodów najmłodszy brat powiedział: „Ja się nawet po kenkartę nie zgłoszę”. Roman Biedermann studiował przed samą wojną, wydział lotniczy na Politechnice Warszawskiej. W sierpniu był na praktykach studenckich w hangarach na Okęciu. Mobilizacja, z wojskiem na wschód, dalej przez Rumunię. Dostaliśmy od niego jedyny list z Paryża, w którym napisał: „Słuchajcie, jestem szczęśliwy, kupiłem sobie nowy garnitur w kolorze moich oczu”. To myśmy już wiedzieli, że wstąpił do lotnictwa. Potem znalazł się w Anglii, w RAF-ie, latał w Dywizjonie „Nocnych Puchaczy”. Przy którymś locie ich samolot był zestrzelony. To coś niesamowitego: on wyskoczył na spadochronie, spadochron się zaczepił o skrzydło samolotu. To już było w powrotnej drodze, jeszcze nad Niemcami. On na skrzydle doleciał do Anglii. Potem, już w ostatnim okresie wojny, pół roku czy ileś nie latał, bo to był szok. Przed wojną równolegle do studiów parał się od młodych lat żeglarstwem, miał ogromne osiągnięcia, pełno medali, które zostały w czasie wojny… Były różne nagrody, to był wielokrotny mistrz Polski żeglarstwa na Finnie. Zresztą właśnie on Finna sprowadził po wojnie do Polski.

  • Finn to klasa łodzi?

Finn to klasa łodzi, tak. Zresztą miał mistrzostwo Polski na bojerach też. Ale na razie był w RAF-ie. Nie wiem, jaką drogą to było w czasie wojny załatwione, że przez Portugalię przychodziły raz na pół roku lub w rzadszym okresie malutkie paczuszki do nas i do dziadków. On zostawił narzeczoną, mając dwadzieścia parę lat, poznali się na Wiśle, to właśnie jest ta osoba, o której mówiłam, że miała z Jerzym bliski kontakt w AK. Oni się poznali przed samą wojną, byli zaręczeni, ale wojna ich rozdzieliła. On w ten sposób przez pięć lat – przecież to młodzi ludzie – dawał znać, że o niej pamięta. Przychodziły do niej, do moich dziadków, do nas takie same paczuszki. Wiem, że była kawa, była zawsze puszka sardynek, jeszcze coś. Właśnie to są te puszki, o których mama powiedziała: „Nie będziemy tego jedli, to jest na czarną godzinę”. Były w tej torbie. To też historia wojenna. Oczywiście to też są niesamowite dzieje Polaków. Ona do końca była w AK.
  • Ona, czyli kto?

Ta narzeczona, Zofia Bucelska. Wyszła z grupą, jak Powstanie upadło, przy kapitulacji, wyprowadzona do obozu. Została wywieziona do obozu niemieckiego, na teren Niemiec, gdzie potem weszli alianci. Zresztą była już bardzo zmaltretowana, chora, miała zęby wybite. To przecież była młoda osoba. Pewnego dnia, kiedy wojska alianckie weszły na teren Niemiec, zobaczyła lotników polskich. Myśmy po kolorze paryskim tego munduru domyślili się, że skoro on przysyła, to szły z Anglii te paczki, on jest na pewno w lotnictwie. Zapytała, czy może takiego znają. Mówią: „Jak to? To nasz kolega”. Natychmiast wici, on przyleciał. Ona była w strasznym stanie, poza tym było bardzo trudno ją wydostać, bo trzeba było ją jakby wcielić do służby, a ona była chora. Ale jakoś jednym słowem, wydostał ją. Po drodze, pod namiotem gdzieś był ślub. Zabrał ją do Anglii. Bardzo ciężko na nerki chorowała. Urodziła w 1947 roku córeczkę. W 1949 roku musieli coś postanowić na dalsze życie, czy do Polski wracać, czy jechać do Kanady, czy zostać w Anglii. Wuj, mój chrzestny ojciec, jechał do ambasady. Zdecydowali, że może do Kanady. Po drodze wysiadł z jakiejś linii metra, przesiadł się, pojechał do ambasady polskiej, złożył papiery. W 1949 roku wrócili na swoją zgubę: rafowiec wrócił do Polski, więc się zaczęło. Oczywiście władał świetnie angielskim, miał wykształcenie techniczne, bo jako radiotelegrafista latał w RAF-ie. Miał pracę – pierwsze centrale, mało ludzi znało perfekt angielski – przez pierwsze dwa tygodnie, po czym był wyrzucany. Mój ojciec, zniszczony zupełnie, żywił go, on z ciężko chorą żoną, która zresztą w 1956 roku zmarła na nerki, mając trzydzieści osiem lat, on został z ośmioletnim dzieckiem bez pracy, prześladowany. W międzyczasie, z grupą znajomych, odtwarzał jachtklub polski, pływał, sprowadził Finna, bo w Anglii już pływał na Finnie. Sprowadził pierwszy raz ten typ łodzi do Polski. Miał dalej osiągnięcia, przez lata pierwsze, do 1960 roku, wiele mistrzostw Polski na bojerach, w klasie Finna. I tragedia była. Wyjeżdżał na mistrzostwa różne. Wreszcie wszyscyśmy postanowili, że musi stąd uciekać, nie ma rady, ojciec nie dawał rady. Ojciec nie pracował przez dziewięć miesięcy. Potem organizowano biuro projektów i studiów budownictwa specjalnego w Radomiu, w baraku. Jeden z ojca znajomych przestał się bać, zatrudnił ojca, jakoś to już na tyle przycichło, że ojciec zaczął pracować. To biuro w 1952 roku było przeniesione do Warszawy. Była dawna Poczta Główna na Barbary, z tyłu za Nowogrodzką jest „bąblowiec”, tak się nazywa, półokrągły dom, na dachu świetliki, nazywali to bąble. Tam było właśnie to biuro. W ten sposób rodzice wrócili do Warszawy. Wtedy już dostali mieszkanie.
Mówiąc o moim wuju: to było absolutnie uzgodnione, że on zostanie. Pojechał na jedne z regat do Szwecji, został. Nie prosił o azyl, nie udzielał żadnych tego typu wywiadów, tylko poznał Szwedkę. Pod pretekstem, że chce sobie życie ułożyć, a był wdowcem, tam został. Rzeczywiście się ożenił z tą Szwedka, jest drugie dziecko. Potem myśmy wysłali tę córkę, udało się, moja mama ją zawiozła na prom. Już nikt z nas nie mógł pojechać. Mama nie dostawała paszportu, miałam kłopoty, jeżdżąc z Filharmonii, musiałam tłumaczyć. Jeszcze w Londynie została rodzona siostra mojego ojca, która była żoną majora Wojciechowskiego, który był oddelegowany z centrum Polski do Czortkowa przed wojną, jako dowódca ochrony pogranicza wschodniego. Oni tam się przenieśli. Zginął, a ciotka została wywieziona na Syberię. Potem z Andersem przez Izrael, Jerozolimę przeszła całą tę gehennę. Wydostała się do Londynu. Nie było mowy, żeby tutaj chciała przyjechać. Ojciec nie mógł korespondować, a jeszcze był niepartyjny dalej, był to problem. Ojciec pracował już w biurze projektowym, potem konsultował, do Mielca go wozili, jeszcze na emeryturze był, to go wozili do Mielca w sprawie oprzyrządowania broni.

  • Może pani ma jeszcze jakąś historie z okresu okupacyjnego, może nie być związana z tym, co myśmy wysłuchali, okupacyjna czy powstańcza historia?

Jak ukrywał się brat mamy, który zginął, to miał lewe dokumenty. Były albo złe pieczątki, albo coś, Niemcy nakrywali, różne wsypy były, trzeba było czekać na dokumenty. Zakaźny szpital na Wolskiej, tam był jednym z lekarzy– nawet nie wiem, czy on nie był jakimś oficerem – doktor Mockałło. Na pewno wiem to nazwisko, zresztą potem z rodziną się zetknęłam zawodowo, w innym zupełnie kontekście. Wiem, że to był znajomy moich rodziców. On przechowywał przez miesiąc czy ileś czasu w separatce tego brata bez dokumentów. Niemcy tam rzadko robili obławy, dlatego że oni się pieruńsko bali zakaźnych chorób. Wiem, że miał jakieś okularki, był przechowywany. Takie też były sytuacje, sposób na przechowanie.
Jeszcze takie może wspomnienia: miałam szczęście, mnie ciągle zatrzymywali, legitymowali. Takie [miałam] przeżycia, ale myślę, że to była zwyczajna rzecz, ciągłe blokady. Wychodziłam z moją siostrą na Górczewską, do jakiegoś szewca, załóżmy, nagle blokada. Przywozili, to pamiętam, ludzi z Pawiaka, zawsze zawiązane oczy były, jakby papierowe te ubrania, coś takiego. Zatrzymywali nas przechodniów, blokowali ulicę. Byłam świadkiem parę razy takich egzekucji. Nie można się było odwrócić. Odwracałam moją siostrę, przyciskałam do siebie, trzymałam ją, żeby nie widziała. Musiałam stać, patrzeć. Pamiętam tych ludzi, zawsze z przepasanymi oczami. Pamiętam też powieszonych na Lesznie, na balkonach. Jeszcze mi utkwił taki obrazek, to było na Płockiej, na odcinku w kierunku Kasprzaka. Po jakiejś egzekucji jechała ciężarówka z plandeką. Pamiętam, jak kapała krew. Wieźli z jakiejś egzekucji, gdzieś jechali w tamtą stronę. Takie obrazki.
Tak sobie nieraz myślę, oczywiście nie mówię tego w sensie negatywnym, ale jakaś opieka psychologiczna, trauma ludzi, którzy przeżywają dramaty… Zresztą bardzo dobrze, że tak jest. Myśmy byli zostawieni kompletnie sami sobie. Muszę powiedzieć coś nieładnego, trudno to mówić, bo Polacy przeżywali dramat Warszawy, ale niemniej takie miasto jak Radom, to było na pewno miasto, które przeżyło łapanki, wywożenia, oczywiście, ale ono nie było zrujnowane. Ludzie żyli w ramach strachu wojennego, okupacyjnego, ale jak gdyby normalnie. Na przykład jak myśmy przyjechali, ojciec żalił się, że nie bardzo może bywać, nie ma w czym, nie ma garnituru. Byłam w okresie maturalnym. Pamiętam spotkania towarzyskie. Mówili: „Ty nie masz się w co ubrać”. Pisałam pamiętniki. Zniszczyłam je w pewnym momencie, ale nie dlatego, że nie chciałam, żeby to zostało. W pewnym sensie nie chciałam. Natomiast jakoś nie mogłam sobie z tym poradzić. Pamiętam te teksty, które pisałam, że jak to – takie dramaty, dzieci wychodziły z kulami w ręce, ginęły, młodzi ludzie, tyle dóbr kultury (nie mówię, że Warszawa, stolica), a tu jest ważne, w co się ubrać.

  • Inna percepcja.

Inna percepcja. To nie w sensie oczerniania tych ludzi, bo oni rozumowali inaczej.

  • W innym miejscu byli.

Tak, ale jakby nie przyjęli tego. Może dlatego, że nie było wyobrażenia, że my możemy wywalczyć wolność, to było jakby mało prawdopodobne. Natomiast ja pamiętam atmosferę wojenną tego okresu zbliżania się. Kiedy, kiedy? Dziś można to oceniać różnie – oczywiście ze względów patriotycznych wszyscy wiemy – ale na zimno, w sensie strategicznym. Niemniej to narastało całą okupację. Przecież cała młodzież – to była inteligencka młodzież, myśląca – czekała na ten moment, kiedy wyzwoli, a przede wszystkim przejmie miasto, w kontekście sytuacji wiadomo jakiej. Przecież tymczasowy rząd już był. Oczywiście nie chcę się wdawać w oceny, bo zawsze z perspektywy historii można patrzeć różnie, ale niemniej wtedy ta nasza radość… Pamiętam radość Powstańców, a potem wieści, które przychodziły. Ale ciągle się łudziliśmy, że Wola nie padnie, że nam pomogą przede wszystkim. Zrzuty, ale to potem nie było jak… Nie było baz, nie było czego innego. To, co dzisiaj już wiemy: to było na stracenie, ale nikt tego nie wiedział. Kwiat młodych ludzi. Myślę, że wtedy nikt nie wyobrażał [sobie], że może być inaczej.

  • Pięknie pani dziękujemy, to była niesamowita historia.

Jeszcze jednego nie powiedziałam, może warto. Cofając się do szpitala: trzech lekarzy ocalało, ocalał profesor Manteuffel, który gdzieś z kolumny w okolicy szopy uciekł, profesor Wesołowski i późniejszy profesor Łaciński. Ale w jaki sposób? On po dyżurze pojechał do Otwocka i nie znalazł się w tych dniach w tym koszmarze powstaniowym. To może ważne. Ci ludzie ocaleli, ci dwaj z zupełnego przypadku. Przecież oni by wszyscy zginęli.




Warszawa, 20 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadził Sebastian Ambroziak
Hanna Radziszewska-Palczewska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter