Hanna Teresa Musiał „Hanka”
Nazywam się Hanna Teresa Musiałowa. Urodziłam się 8 marca w 1926 roku.
- Czy pamięta pani czasy swojego dzieciństwa?
Lepiej niż to, co robiłam wczoraj.
Ojciec mój był kapitanem, legionistą Piłsudskiego. Wtedy mieszkaliśmy w Jarosławiu, jestem jarosławianka, to województwo lwowskie było wtedy. Tak się wydarzyło, że mama moja pierwsze dziecko poroniła, drugie dziecko… Mieli wypadek, bryczką jechali, i bryczka się przewróciła, więc też straciła dziecko. Dopiero trzecie to był mój brat, którego pamiętam. Brat Jerzy, w domu nazywany Juruś, był zupełnie wyjątkowym dzieckiem. Był nad wiek poważny, w ogóle taki nie na te czasy. W każdym razie dokazywaliśmy razem. Pamiętam z dzieciństwa taką historię: miałam niecałe trzy lata, mama ze swoją przyjaciółką, moją matką chrzestną szły, a dzieci naprzód. Juruś mnie za rękę prowadzi i mówi tak: „Wiesz co? My tu wejdziemy do bramy. Zobaczysz, one pójdą i nie zauważą”. I do bramy. One poszły, nie zauważyły, a my w tej bramie (miałam niecałe trzy lata, a to pamiętam) skakaliśmy, że one poszły i wcale nie zauważyły, że my w bramie siedzimy. Potem, w 1929 roku, mama z nami była gdzieś w górach (nie pamiętam gdzie, jak na wczasach, tylko wtedy nie nazywało się wczasy), w jakimś pensjonacie. To już mama mi opowiadała. Jak wróciliśmy, to mama się pyta Jurusia: „Podobało ci się tam?”. – „Bardzo”. – „To wiesz co, w przyszłym roku też pojedziemy”. A Juruś mówi tak: „Pojedziesz z Hanusią, bo ja to już nie będę mógł”. – „Dlaczego?”. – „Tak się złoży”. Trzy tygodnie potem nie żył, umarł. […]
Pamiętam. W Stołpcach chodziłam do szkoły. Już nie wiem dokładnie, jak to było, bo to odległe czasy, w każdym razie mój ojciec był w Stołpcach dowódcą batalionu. Pułkownik Sulik, znane nazwisko. Tam był batalion. Do granicy ze Związkiem Radzieckim było jakieś dwadzieścia kilometrów, a na samej granicy była strażnica. Tam szedł pociąg w wąwozie i była brama wjazdowa, żelazna. Po polskiej stronie było napisane po rusku: „Witamy w Związku Radzieckim”, a po ruskiej stronie było wypisane: „Witamy w Polsce”, po polsku. Komendantem tej strażnicy był kapitan Sznuk, ojciec Tadzia Sznuka. Ponieważ Tadzio nie miał się tam z kim bawić, bo tam nie było dużo ludzi, sami dorośli, to jak kapitan Sznuk przyjeżdżał do Stołpców po rozkazy, sprawozdania, przywoził ze sobą Tadzia i zostawiał u nas, bo z dzieckiem nie mógł iść. Mieliśmy miejscową gosposię, dziś powiedzianoby: Białorusinkę. Jak kapitan Sznuk z Tadziem przyszedł (Tadzio miał wtedy cztery, pięć lat), to mówiła: „O! Tadzia przyjechawszy!”, zaciągając mocno. Tak na marginesie: gdyby w tym czasie komuś z miejscowych powiedzieć, że jest Białorusinem, to by dostał, przepraszam, po buzi, to by się obraził.
- Pamięta pani dzień 1 września?
Bardzo dobrze pamiętam. Pierwszego września, kiedy Niemcy wtargnęli, to przecież Gniezno było pięćdziesiąt kilometrów od granicy. Na bocznicy za miastem postawiono pociąg, miał osiemdziesiąt wagonów i dwie lokomotywy. Jedna ciągnęła, a ostatnia pchała. Tylko jeden wagon był osobowy, pulmanowski, tam była starsza pani, żona dowódcy pułku. Poza tym byli jacyś ludzie chorzy w tym wagonie. Poza tym były trzy wagony towarowe, kryte, reszta to były odkryte, lory tak zwane. Ponieważ tory były zajęte, bo wojsko jechało, to staliśmy na tej bocznicy właściwie cały dzień. Od piątej rano już tam ciągnęliśmy, a ci oficerowie, którzy jeszcze nie wyszli z Gniezna, to dojeżdżali. Mój ojciec też: co trochę, to doskoczył. Materace nam przyniósł, jakieś koce, poduszki, bo tylko na deskach się siedziało. Miałam lat trzynaście, moja siostra miała lat dziewięć, a brat miał lat sześć. Znaleźliśmy się na odkrytej lorze. Prawie cały dzień tak siedzieliśmy, a upał był niesamowity, czterdzieści stopni w cieniu było, dosłownie. Tak samo w czasie Powstania były niesamowite upały. Poprzywozili nam jakieś jedzenie, do picia coś. Dopiero nocą stamtąd ruszyliśmy i kierowaliśmy się (już nie pamiętam dokładnie, bo to tak dawno) jak Koło, Konin, Kutno. Potem na Warszawę. W dzień przeważnie staliśmy, bo wojsko jechało, dopiero nocą jechaliśmy. Były straszne upały. Jak staliśmy na bocznicy, no to panie wyciągały kocyki, jedzenie. Piknik dosłownie, wychodziły sobie na trawkę. Jak tak jechaliśmy, na trasie Koło, Konin, Kutno, to pojawiły się polskie samoloty. Jeden z nich nad naszym pociągiem przeleciał, pilot machał, wszyscy do niego machali, a on wrócił i: tatatatata. Niemcy zajęli nasze lotniska, część samolotów i lotniska zbombardowali, ale nie wszystkie. Latali naszymi samolotami i do nas strzelali. Tak że polski samolot, jeszcze machał do nas, leciał na wysokości pierwszego piętra. Na tej lorze, co myśmy byli, dwóch chłopców siedziało, już licealistów, szesnaście, siedemnaście lat, braci. Jeden siedział w rogu, oparty, a drugi położył się, oparty był na nim. Jedną kulą ich zabili. Przez jednego przeleciała i drugiego, utknęła mu w płucach. Oczywiście gdyby była natychmiastowa operacja, to by chłopca może uratowano. Ale nie było operacji, tak że on jeszcze może miesiąc żył i umarł.
- Kiedy pani dojechała do Warszawy?
Nie pamiętam dokładnie.
Tak, dojechaliśmy.
- Co się działo z panią w Warszawie?
Zanim dojechaliśmy do Warszawy, to nasz transport został rozbity, tak że nie było czym jechać. Potem trzeba było iść szosą, a po szosie szło wojsko, więc my tylko na poboczu. Pamiętam, miałam sandałki z paskami na wyrost, bo zawsze się dziecku na wyrost kupowało. Paski się zerwały i je zgubiłam, i szłam na bosaka. Szedł stary Żyd, pejsaty. Jak chwilę siedzieliśmy, odpoczywaliśmy (grupą szliśmy), to jakieś szmaty wyjął i mi zawiązał jakimś sznurkiem. Szliśmy potem na piechotę do Warszawy.
W Warszawie mieliśmy krewnych. W Warszawie mieszkała siostra mojej mamy. [Miała] niewielki mająteczek w Chotomowie pod Legionowem., tak zwana resztówka. Jak rozparcelowali ziemię, to został dwór, trochę ziemi, jakieś zabudowania gospodarcze. A w Warszawie miała mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią. Miała trzech synów, najstarszy skończył szkołę podstawową na wsi (dwie albo cztery klasy, już nie wiem) i wynajęła w Warszawie pokój. Myśmy się kierowali do cioci. Dotarliśmy tam, ale okazało się, że tam zupełnie ktoś inny mieszka, a ciocia umarła dosłownie dwa, trzy dni przed wybuchem wojny. Na raka umarła w Szpitalu Czerwonego Krzyża. Szpital Czerwonego Krzyża wymalował biały dach i czerwony krzyż, było świetne miejsce, żeby bombardować. Jedno z pierwszych zbombardowanych to był Szpital Czerwonego Krzyża, bo tak był wymalowany. Tak że tam nie zastaliśmy cioci. Ktoś nas pokierował do teściowej mojej cioci, która mieszkała w Warszawie na Lesznie, naprzeciwko Sądów warszawskich. Czasem pokazują taki balkon, na którym wiszą, jest szubienica. To jest balkon mieszkania teściowej mojej cioci. Myśmy jej w ogóle nie znali, ale nas bardzo serdecznie przyjęła. Miała trochę żywności, tak że mieliśmy co jeść. W jednym pokoju była wnęka w ścianie i tam stało łóżko, a za ścianą była piekarnia i ściana była ciepła. Tak że jak przyszła zima, nie było opału, to nas, troje dzieci, mama kładła do tego łóżka, bo tam było ciepło.
- Jak pani się utrzymywała w Warszawie?
Moja mama miała obrączki, ze trzy złote pierścionki miała. Wszystko sprzedała, żeby było co jeść. Potem w Warszawie wybuchł tyfus, a Niemcy dwóch chorób się bali jak zarazy: szkarlatyny i tyfusu. Tak że jak było gdzieś mieszkanie konspiracyjne, to pisali na drzwiach: tyfus. Oni nie weszli do tego mieszkania. Po ucieczce, po tym wszystkim zachorowałam, miałam temperaturę (nie wiem do dzisiaj, co to było), leżałam. Dozorca powiedział Niemcom, że w tym i w tym mieszkaniu leży dziewczyna, pewnie chora na tyfus. Mamy nie było, bo jak zwykle gdzieś chodziła, żeby coś do zjedzenia zdobyć, była tylko moja młodsza siostra i brat, ja leżałam w łóżku. Przyszli Niemcy, zabrali mnie w piżamie z łóżka i zawieźli do szpitala. Nie pamiętam, na jakiej ulicy to było. Tam na sali (szpital był w sali fabrycznej) było sto łóżek. Wszystko było chore na tyfus, a ja tyfusu nie miałam.
Nie. Diabeł we mnie siedzi. Tak że tam przeleżałam na tyfus. Miałam długie włosy, nazywali mnie Zosia, kojarząc z Zosią z „Pana Tadeusza” Mickiewicza. Przy tyfusie goli się głowę, bo wszystkie włosy wyłażą. Jak wyjdą włosy przy tyfusie, to nie odrosną. Dzisiaj są środki, ale wtedy, jak była łysa kobieta, to było wiadomo, że chorowała na tyfus. Chcieli mi włosy ściąć, a pielęgniarki nie pozwoliły. I okazało się, że wcale nie miałam tyfusu. W dodatku nie wolno było odwiedzać, bo tyfus.
- Czy pani w czasach wojny zetknęła się z konspiracją, czy chciała pani pomóc?
Tak, oczywiście. Konspiracja była niesłychanie głęboka. Początkowo miałam koleżanki, które roznosiły różne ulotki i im pomagałam, ale nie wiedziałam, gdzie są. Potem one mnie wciągnęły do grupy. Znałam tylko trzy osoby z pseudonimów, do dziś nie wiem, jak się te trzy osoby nazywały. Tylko z nimi mogłam się kontaktować. Oni ze mną, a ja z nimi. Każdy z nich mógł się kontaktować tylko z trzema osobami. I tylko pseudonimy. Do dzisiaj nie wiem, co to byli za ludzie. Moja mama była członkiem „Kedywu”. Ogromną rolę spełniała. Jestem mała, a mama była malutka. W tym czasie miałam metr pięćdziesiąt sześć (teraz mam mniej, bo do dołu rosnę), a mama miała półtora metra. Ważyłam czterdzieści pięć kilo i mama czterdzieści pięć kilo. Oczywiście nic o tym [działaniu w „Kedywie”] nie wiedziałam. Dopiero się po wojnie dowiedziałam. Mama miała za zadanie… Niemcy dowcipnie przewozili z Pawiaka czy z innych więzień na przesłuchania, na aleję Szucha, tramwajem. Było zawsze trzech, czterech więźniów i jeden żandarm z karabinem. Mama miała za zadanie, żeby był sztuczny tłok w tramwaju. Jak była taka ulica, że zakręt czy coś, to motorniczy zwalniał i oni wyskakiwali. Tam już na nich czekali czy samochodem, czy… Wieźli na jakiś punkt i natychmiast znikali, rozpłynęli się, nie ma ich. Byli tam godzinę, dwie, potem po nich przychodzili i gdzieś dalej ich przerzucali, stamtąd jeszcze dalej, tak żeby po nich ślad zaginął. Tak że nawet nie wiedziałam, że mama się takimi rzeczami zajmuje. Przypomina mi się anegdota z wojny, że chłopcy nie mieli broni. Nie wolno było nosić broni, bo w razie gdyby znaleźli czy w tramwaju, czy gdzieś, to by wszystkich rozstrzelali z całego tramwaju. Dopiero jak miała być akcja, to łączniczka przynosiła broń. Była taka sytuacja, że miała być większa akcja i łączniczka z dużą torbą niosła, miała tam granaty niemieckie, „tłuczki”, jak to nazywaliśmy, całą torbę miała: i pistolety, i maszynowe, dużą torbę. Zatrzymali ją żandarmi i się pytają: „Co tam masz? Jaka ciężka ta torba, to wszystko niesiesz?”. –„Muszę”. – „A co tam masz?”. – „Mam granaty, takie wasze, mam »sidolówki«”. Sidol do mycia klamek. To były puszeczki blaszane, z tego chłopcy robili granaty. Jak gdzieś był niewypał, to oni z bomby wygrzebywali proch i robili, żeby można było użyć jako granat. Ona mówi: „Mam wasze granaty i pistolety, i dwa pistolety maszynowe”. Oni się zaczęli strasznie śmiać, mówią: „Idź, idź, tylko żebyś się nie podźwigała”. Autentyczne. Nie mogli uwierzyć, że ona coś takiego niesie i takie rzeczy mówi.
- Pamięta pani sam wybuch Powstania Warszawskiego?
Oczywiście. Trzeba sięgnąć do korzeni. Powstanie Warszawskie ma korzenie w 1939 roku. Od momentu, kiedy Niemcy zajęli Polskę i Warszawę, było nastawienie, że nie pozwolimy na to, żeby tutaj długo byli. Mówiło się, że oni pół roku. Wtedy powstały różne partyzantki, AK jeszcze wtedy się nazywało ZWZ – Związek Walki Zbrojnej. Potem był rozkaz, nie rozkaz, trudno powiedzieć, że tak się mamy zachowywać, żeby żaden Niemiec tu się pewny nie czuł. Zanim przejdzie, żeby się trzy razy za siebie oglądnął.
Znam taki przypadek: mieliśmy znajomego lekarza, miał przepustkę nocną i kiedyś nocnym tramwajem jechał. W tramwaju było zupełnie pusto, było koło północy. W wagonie siedział ten lekarz i siedział oficer niemiecki. W pewnym momencie lekarz wstał, żeby wysiąść. Podszedł do niego oficer (a po polsku mówili [tak dobrze], że tylko by się od nich nauczyć, pięknie mówili po polsku, naprawdę) i mówi: „Przypuszczam, że pan ma nocną przepustkę?”. – „Tak, bo jestem lekarzem”. – „Jak by pan był taki grzeczny i odprowadził mnie do domu”. On go do domu odprowadzał, bo się bał. I o to chodziło, żeby nie byli pewni. Miałam też taką historię… Czasem pokazują w telewizji różne filmy, pokazują, że jest brama wjazdowa i dwa bunkry z okienkami są z dwóch stron. To było na rogu Chłodnej i Żelaznej. Obok był budynek, chyba dwupiętrowy, to była niemiecka klinika stomatologiczna, a następny budynek – tam mieszkaliśmy. Kiedyś moi kuzynostwo (wtedy miałam czternaście lat, może piętnaście, a oni byli już dorośli oboje, po dwudziestce) po mnie przyszli. Nie pamiętam, gdzie myśmy mieli jechać i co robić, nie mam pojęcia. Ale to niezwiązane było z konspiracją, coś innego. Przyszli po mnie i zabrali. Ujechaliśmy dosłownie pół przystanku:
Halt! Ustawili nas w kilku rzędach. Odbierali wszystkim wszystkie torby (na kupę, nawet nie patrzyli, co tam jest) i sprawdzali dokumenty. Niektórych puszczali. Na przykład pielęgniarka czy gdzieś u Niemców pracowała, to ich puszczali. Przede mną stała babka z ogromną torbą, ciężką. Też musiała mieć jakieś granaty. Mówi do mnie: „Potrzymaj mi, bo muszę wyjąć dokumenty”. I ja, głupia, wzięłam. Matko święta, aż się ugięłam! A ona pokazała, puścili ją. Ja zostałam z torbą. Wszystkim odbierają wszystko, a ja tę torbę… Wprowadzili nas, jak są te bunkry. Tam był budynek, i chyba do Grzybowskiej dochodził. Wprowadzili nas do budynku. Był bardzo długi korytarz, okna. Wchodziło się do różnych pomieszczeń, na korytarzu co kawałek były drzwi. Nas tam wprowadzili, ale drzwi były pootwierane. Jak nas wprowadzili, to w pewnym momencie szurnęłam torbę [pod] te drzwi. Mówię: „Jak znajdą, to wszystkich nas zastrzelą”. Zaprowadzili nas do pomieszczenia jak całe moje mieszkanie. Tam były drugie drzwi i ja przy tamtych drzwiach się znalazłam, na drugim końcu sali. Z tramwaju, gdzie były trzy wagony, nas tam była ze setka. Stoję przy tych drzwiach. Człowiek nie wie, gdzie jest. Może by próbował uciekać. W pewnym momencie ktoś otwiera drzwi. Tak stałam, że jak ktoś otwierał drzwi, to się usunęłam. Tak się szczęśliwie usunęłam, że jak stałam, jak otworzył drzwi, to się… Oficer niemiecki. Oni nosili szpicruty jak Anglicy i się po nogach pukali. Z taką szpicrutą wszedł. Usunęłam się, jak te drzwi otworzył. Tak stanął, że mnie zasłonił. Ale mówię: „Nie wiem, gdzie jestem”. I stoję. W pewnym momencie jak machnął, to wyleciałam na korytarz, przewróciłam się, aż poleciałam po tym korytarzu. Leżę wystraszona. Mówię: „Teraz wyjdzie, to mnie zastrzeli”. A on zamknął drzwi, podniósł mnie, otrzepał, wziął pod rękę i mnie zaprowadził aż na Towarową, z Chłodnej na Towarową, na drugi koniec Warszawy. Tam zasalutował i sobie poszedł. Do dziś nie wiem, czy był młody, czy stary, czy wysoki, czy chudy, czy gruby. Nie mam pojęcia, jak ten człowiek wyglądał.
- Czy wie pani, co się stało z tymi ludźmi, którzy byli w tym budynku?
Wywieźli ich. Moje kuzynostwo zostało wywiezione. Potem pisali z obozu do mojej mamy, że bardzo im przykro, ale nie wiedzą, co się ze mną stało, bo w tym tłoku gdzieś się zgubiliśmy. Jak mama im napisała, że jestem w domu, to nie mogli się nadziwić, jakim cudem. Tak że takie różne rzeczy były.
- Pamięta pani dzień wybuchu Powstania?
Oczywiście. Dla mnie Powstanie zaczęło się… O godzinie siedemnastej miało się zacząć Powstanie. Byłam na kursie sanitarnym w Alejach Jerozolimskich, to chyba był szpital dla dzieci założony przez Janusza Korczaka. Tam miałam kurs sanitarny. Kurs sanitarny trwał zaledwie sześć tygodni. Wróciłam z tego kursu na Chłodną, a tam horror. Jeszcze nie powiedziałam bardzo ważnej rzeczy. Jak ojciec szedł na wojnę, to powiedział do mojej mamy, że w razie czego mamy się próbować przedostać do Jarosławia, do swojego rodzinnego miasta, bo tam ojciec miał rodzinę. Miał pięciu braci, był najmłodszy z braci. Tam żeśmy rzeczywiście dotarły. Szły wozy z rannymi, to moją siostrę i mojego brata na takim wozie z rannymi posadzili, a my z mamą, trzymając się, dosłownie truchcikiem biegłyśmy za tym wozem. Tak tam dotarłyśmy. Tam mieszkałyśmy, ale Polak pracujący w Arbeitsamcie (Polacy tam pracowali, bo nie wszyscy [Niemcy] mówili po polsku) przyszedł do mojej mamy i mówi, że jestem na liście do wywiezienia na roboty do Niemiec. Jak mój ojciec był w Legionach, to w tym czasie w Warszawie był pensjonat, hotelik prywatny na Moniuszki 5. Właścicielkami były trzy siostry, na nazwisko miały Roman, panny Romanówny. Tam jest chyba jakieś muzeum w tej chwili. Piłsudski u nich zawsze się zatrzymywał. Jak Austriacy wcielili Legiony do wojska austriackiego (początkowo Legiony to było wojsko polskie, ale po jakimś czasie Austriacy postanowili wcielić do wojska austriackiego) większość ludzi nie zgodziła się, między innymi poeta Broniewski nie zgodził się. Były obozy koncentracyjne i on w takim obozie siedział, bo się nie zgodził. Mój ojciec i jego trzech kolegów uciekli stamtąd, to było na Podkarpaciu. Do jakiegoś chłopa wpadli. Jak to u górala: jedna wielka izba gościnna i jakieś alkierzyki. W tej wielkiej izbie tych czterech legionistów. Okno było na łąkę i zaraz las. Ponieważ bardzo dużo uciekło, to Austriacy, Rosjanie i Niemcy zawarli porozumienie, że jeżeli się pojawi jakiś uciekinier czy z tego, czy z tego wojska, to ma być tak zwanym ciupasem odstawiony, to znaczy pod strażą. Albo był rozstrzelany, albo do obozu trafiał. Którejś nocy oni sobie śpią, drzwi się otwierają. Żandarmeria. Otwiera drzwi, wchodzi, popatrzył i mówi: „Nie ma tu nikogo”. Mój ojciec zdębiał, bo to był jego rodzony brat, który też był w Legionach. Został wcielony do austriackiego wojska i był w żandarmerii. On wszedł i mówi: „Tu nie ma nikogo”. Tak że tamci za nim nie weszli. A ci przez okno, do lasu. Ojciec przedarł się do Warszawy. Jedna z tych sióstr, co miały [hotelik], złożyła przysięgę w kościele, wobec księdza i przy ołtarzu, że jeżeli Polska odzyska niepodległość, to ona wstąpi do klasztoru. I wstąpiła do klasztoru. Ojciec do niej dotarł, wiedział Moniuszki 5. A ona mówi do mojego ojca: „A ty, synku, chodziłeś do jakiejś szkoły?”. – „Tak”. – „A maturę masz?”. – „A skąd?”. – „To nie wojować, tylko uczyć się trzeba, bo Polsce będą mądrzy ludzie potrzebni”. W Warszawie była szkoła, gdzie się uczyli, bardzo droga, właścicielem był Górski, szkoła Górskiego. Z tej szkoły potem powstał Uniwersytet Warszawski. To znaczy wszyscy profesorowie tam wykładali, wyposażenie całe przejął Uniwersytet Warszawski. Ona tam mojego ojca posłała. Oczywiście to była bardzo droga szkoła, ale ona miała układ z panem Górskim, że jak kogoś przysłała, to on nie brał za to pieniędzy. Była niesamowitą osobą. Wysoka, postawna, a na zakonnicę się nadawała, jak to się mówi, jak wół do karety. Wstąpiła do zmartwychwstanek, do Sióstr Imienia Zmartwychwstania Pańskiego. Taka anegdota, że kiedyś list przyszedł do którejś z sióstr i było napisane: „Klasztor Sióstr Zmartwienia Pańskiego”. […]
- Może niech pani powie o swoim ojcu, bo pani ojciec również walczył.
Ojciec był w 1937 roku przeniesiony ze Stołpców, z granicy ze Związkiem Radzieckim, tak zwanego KOP-u (Korpus Ochrony Pogranicza), do Gniezna, na drugą granicę, tyle kilometrów. Wtedy już był majorem i był w gnieźnieńskim wojsku. Każdy oficer, jak jest czas poboru do wojska, dostaje zapieczętowaną kopertę, że na wypadek, jak wojna wybuchnie, ma odpieczętować i jest jego przydział, gdzie ma się zgłosić. To wcale nie musi być tam, gdzie był, tylko zupełnie gdzie indziej go poślą. Żeby było śmieszniej, to ojciec taką kopertę zalakowaną dostał i powiedział mamie: „Schowaj, bo jak ja schowam, to nie znajdę”. W domu był zegar, była szafka, szufladka, potem jakieś półeczki, i potem druga szafka, gdzie był zegar z dużym wahadłem. Ta szafka zamykała się na kluczyk. Moja mama schowała to do tej szafki. Tam też pistolet ojciec miał zamykany na kluczyk. I zapomniała. „Matko święta – mówi – gdzie to jest?!”. Ojciec biurko miał duże, wywrócili całe mieszkanie do góry nogami, nie mogli tego znaleźć. Nareszcie jakoś tam mama zajrzała i okazało się, że tam było. Ojciec dostał przydział (już wtedy był majorem) do Armii Poznań. Ale muszę wrócić. Cały lipiec mój ojciec przejeździł na motorze, w koszu, żołnierz z karabinem, na siodełku jego przyjaciel, kapitan Murzyński. Korygowali mapy sztabowe. To się jakoś nazywało, nie pamiętam. Chodziło o to, że jak mapa była robiona, na mapie sztabowej jest każde drzewko, każdy lasek, wszystko jest zaznaczone. Był dom, teraz domu nie ma, tylko jest lasek albo jest łąka. Oni musieli to wszystko zmieniać. Tak że cały lipiec jeździli po całym województwie poznańskim i te mapy zmieniali. Potem dostał przydział jako oficer ordynansowy generała Kutrzeby. I też mówił, że całą wojnę przejeździł na motorze. Dlaczego? Kłopoty były z łącznością, bo linie telefoniczne były zajęte przez Niemców. Natomiast to, co miało wojsko, miało na krótkie odcinki polowe. Skutek był taki, że nie było łączności. Ojciec przez generała Kutrzebę był wysyłany z różnymi rozkazami.
- Pani walczyła w Powstaniu?
Tak.
- Co pani dokładnie robiła?
Może zacznę od tego (zresztą mówiłam o tym), że najpierw pomagałam koleżankom, a potem mnie wciągnęły, ale w dalszym ciągu nawet nie wiem, w jakim byłam zgrupowaniu w owym czasie. Później byłam w Zgrupowaniu „Chrobry II”, ale początkowo nawet nie wiedziałam. Robiłam różne rzeczy: co mi jedna z tych trzech osób, co się z nimi kontaktowałam, poleciła. Jak mówiłam, pierwsza rzecz była, żeby Niemiec się nie czuł swobodnie w Polsce, żeby bez przerwy się tylko bał. Powstanie miało wybuchnąć o godzinie siedemnastej z uwagi na to, że ludzie pracowali jak teraz, do trzeciej, czwartej, żeby zdążyli wrócić do domu. Dzieci chodziły do szkoły, bo szkoły podstawowe były otwarte, ale uczono czytać, pisać, rachować i na tym koniec. Tak na marginesie: kiedyś był rzeźnik, który się bardzo dobrze miał, jak każdy rzeźnik. Miał dwoje dzieci, które chodziły do szkoły i się uczyły. Mówi, że by chciał, żeby te dzieci miały i historię, i geografię, i przyrodę, i wszystko. Ktoś mnie polecił. Miałam wtedy lat czternaście czy piętnaście. Chodziłam i to, co sama umiałam, te dzieci uczyłam. Rzeźnik płacił mi niewiele, ale dostawałam do domu pajdy chleba z szynką, z boczkiem, z kiełbasą, tak że mieliśmy (moja mama, siostra i ja) ze trzy posiłki z tego. To były grube pajdy, można było każdą jeszcze przeciąć na pół, grubo masłem posmarowane i obłożone. Tak że od piętnastego roku życia własny chleb jem.
- Jakie pani pełniła funkcje?
Przede wszystkim byłam sanitariuszką. Nosze ciężkie – przepraszam – jak cholera, bo to drewniane były i brezent. Jak do tego jeszcze się położyło… Uczono, że cztery osoby niosą. Potem były nas dwie do noszenia, a na koniec zostałam ja i nosze.
Gdzie, na jednych noszach? Owszem, zdarzyło mi się, że chłopaka z rozwalonym brzuchem, którego nie mogłam prowadzić, to trzymałam za nogi i ciągnęłam za sobą. Tak go przytargałam. W końcu te nosze zostawiłam w szpitalu polowym, bo nie było na czym w ogóle kłaść ludzi.
Dla mnie Powstanie zaczęło się o godzinie piętnastej trzydzieści.
Mówiłam o zmartwychwstankach. One miały (mają do dzisiaj) ogromny klasztor na Żoliborzu, znany kościół i klasztor. Ta siostra, o której mówiłam, miała imię Emanuela. Siostra Emanuela założyła dom dla dziewcząt, które się zgubiły w czasie wojny albo których rodzice gdzieś byli. W większości to były córki oficerów. Między nami były też Żydówki, sporo Żydówek było wśród nas. Niektóre z nich nawet nie wiedziały, że są Żydówkami. Było nas od osiemdziesięciu nawet do stu trzydziestu dziewcząt. To był prawdziwy dom. Jak patrzę dzisiaj na domy dziecka, to jest naprawdę rozpacz. To był dom. Starsze dziewczyny opiekowały się młodszymi. Miałam dwie podopieczne, dziewczynki gdzieś od siódmego roku życia. Rano musiałam wcześnie wstać, koło siebie wszystko zrobić, potem obudzić te dziewczynki, dopilnować, żeby się umyły, ewentualnie je umyć, żeby się ubrały. Musiałam dbać, żeby miały czystą i wyprasowaną bieliznę, tak jak w domu starsze rodzeństwo młodszym się opiekuje. To był prawdziwy dom. Mną się opiekowała (bo tam były też studentki) taka, co była studentką. Czy trzeba było w lekcji pomóc, czy… W internacie bardzo był duży ruch, bo wiecznie ktoś przychodził, ktoś wychodził. Tam były też wykłady z medycyny, szkoła wyższa pedagogiczna, szkoła średnia pedagogiczna. Wśród wykładowców między innymi był Makuszyński. Były trzy pisarki, co przed wojną dla dzieci pisały: „Na Wojtusia iskiereczka mruga, chodź opowiem ci bajeczkę…” – to jednej z nich. Trzy były, nie pamiętam ich nazwisk. One tam wykładały w szkole pedagogicznej, tam je poznałam. Poznałam też Marię Rodziewiczównę. Muszę powiedzieć, że to był taki męski typ, nie tylko z wyglądu, ale i w zachowaniu taka była. Nie była lubiana. Tak bywa. Potem, w czasie Powstania, poznałam Marię Dąbrowską. Siostra jej była ranna. Moja siostra siedziała na warcie, ja przyszłam skądś, mówi: „Idź tam. Tam jest Maria Dąbrowska”. I Tadzia Fijewskiego, a poza tym jeszcze inne osoby, w tej chwili trudno wymienić wszystkie.
Warunki były straszne. Szpital znajdował się… To był, można powiedzieć: dom akademicki, ale wtedy domów akademickich nie było. Siostra, o której mówiłam, Emanuela, wynajęła dom dwupiętrowy, front i dwie oficyny. Tam wynajmowała pokoje dla dziewcząt, dla studentek, które były spoza Warszawy, musiały wynajmować stancje. Tam też była stołówka i to wszystko co potrzeba, pralnia i tak dalej. Panienki z bogatych rodzin ziemiańskich i różnych innych płaciły słono za to lokum, pościel, wszystko jak należy. A panienki zdolne, które nie miały możliwości się kształcić, bo było płatne, mieszkały za darmo. Tamte tyle płaciły, że i dla tych starczyło. Tak że to był pierwszy dom akademicki i ona ten dom wynajmowała. Jak tam początkowo był szpital, to był normalnie. Były dwa piętra. Ale potem, jak się zaczęły bombardowania, to trzeba było znieść najpierw na parter, a potem do piwnicy. Zdarzyło się, że trzech oficerów (chyba niemieckich) było rannych. Jeden pamiętam, że miał brzuch rozwalony i cały obandażowany, drugi miał nogę, tak że nawet mieli mu nogę amputować do samej pachwiny, a trzeci, jak mówili, „na samolocie” miał rękę. Nie wiem, jak to się nazywa.
Nie. Dzisiaj też noszą takie. Jak jest złamanie, to temblak nie wystarczy. My to nazywaliśmy, że „na samolocie” nosi. Oni leżeli na strychu. Strych był obszerny. Jak oni się bali bombardowań, to przechodzi ludzkie pojęcie. Myśmy naszych do piwnicy wzięli, a ich tam zostawiłyśmy. W dodatku trzeba było ich karmić. Na przykład moja siostra chodziła ich karmić. Pamiętam, któregoś dnia było bombardowanie, to ten, co chodził, zbiegł po schodach do piwnicy, a ci dwaj chodzić nie mogli, szczególnie ten z brzuchem. Specjalnie ich nie [braliśmy], niech się poboją trochę, tak jak my. W końcu mówimy, że coś trzeba z nimi zrobić jednak, bombardują. Ten z rozwalonym brzuchem na schodach się położył i nogami się zsuwał po schodach, żeby uciec stamtąd. Muszę powiedzieć, że jak Powstanie upadło i weszli Niemcy, to kazano nam wszystkim na podwórku się ustawić w dwuszeregu, tak jak w wojsku. Tamci trzej przyszli i powiedzieli, że byli tutaj bardzo dobrze traktowani, byli leczeni i wszyscy trzej mieli operacje zrobione, podawane leki i tak dalej. Niemcy ich przebadali i stwierdzili, że naprawdę profesjonalnie było wszystko zrobione. Dzięki temu nas nie wywieźli, tylko zostawili.
Jeszcze anegdota. Chodziło się do apteki (gdzie, nie pamiętam) po leki. Apteki miały zapasy, a poza tym miały z czego zrobić leki. Jak mnie posłano, jak mnie tylko zobaczyły, to mówiły: „Idź! Idź sobie, my przyniesiemy”. Bo jak poszłam, to zawsze tam jakiś granat wybuchł albo coś. Jak tylko się pojawiłam, to zaraz musiało coś łupnąć.
- Czy pani się bała podczas Powstania?
Nie miałam kiedy się bać. Gryzelda Studzińska jest prezeską koła akowców w Łodzi. Nie znałam jej, ona była w „Szarych Szeregach”. Kiedyś do mnie mówi: „Matko, jak ja się strasznie bałam. Jak tylko mogłam, to siedziałam w piwnicy”. – „A czego się bałaś?”. – „Jak czego? Mogli mnie zabić”. – A jak nie było Powstania, to cię nie mogli zabić? Przecież bez przerwy strzelali po ulicach”. – „A ty się nie bałaś?”. – „Nie”. – „Dlaczego?”. – „Bo nie miałam czasu”. Ja nie miałam czasu się bać. Miałam bez przerwy ręce pełne roboty, bo jak byłam sanitariuszką, przy okazji byłam też łączniczką. „Lecisz tam, tam jest oddział, to powiedz to czy tamto”. Nie posyłano na papierze, bo w razie, jakby się papier znalazło…
Zaczęłam mówić o zmartwychwstankach. Ten internat był na ulicy Chłodnej, przy Żelaznej, to już Wola właściwie była. W lipcu na Woli straszne rzeczy się działy. Niemcy wpadali do budynku i rzucali wiązkę granatów. Jak rzucili tę wiązkę granatów, to potem wpadali. Jak ktoś leżał ranny, to go dobijali, jak ktoś nie był ranny, to go brali za ręce, za nogi, wyrzucali i dalej szli. Wpadli tam, gdzie myśmy były. Tam było tak, że schodziło się do piwnicy z parteru, były schody, potem był podest, okienko, potem pod kątem prostym schody dalej. W piwnicach, poza tym że była kotłownia i koks, były też zrobione prysznice i wanny, tak że myśmy tam schodziły się myć. Oni wpadli do budynku. Wszyscy siedzieliśmy w piwnicy. Rzucili granaty, popękały rury z wodą, i woda zaczęła płynąć, tak że pokryła schody w dół. Myśmy w tej wodzie sterczały. Zobaczyli, że tam jest woda, i poszli sobie.
Wcześniej na Woli dokazywali. Tam był dom, gdzie mieszkaliśmy. Od frontu była facjatka i balkon, zwyczajny balkon z prętami, mały. Wróciłam ze szkolenia, godzina wpół do trzeciej. Wiedziałam, że o godzinie piątej zacznie się Powstanie. Ale zobaczyłam, co się dzieje, Niemcy latają. Wyciągnęłam flagę. Była szafa, gdzie było płótno białe, płótno czerwone. Na prześcieradła, na obrusy, a to czerwone, purpura… Szpilkami się spinało i zakładało. Zrobiłam tak, flagę wyniosłam na balkon. Wysunęłam za balkon i odwróciłam się, żeby wziąć sznurek i przywiązać. W tym czasie: tratatatata i flagę zestrzelili. Żebym się nie odwróciła, to by mnie zabili. Wtedy się dla mnie zaczęło Powstanie. To było wpół do trzeciej.
Zaczęłam mówić, jak zalało się wodą. Oni się wycofali. Przez to okienko, co mówiłam, wyszłyśmy wszystkie na dziedziniec, i (chyba Grzybowska była następna, nie pamiętam już) do tej następnej ulicy żeśmy dobiegły. Potem przyszła nasza koleżanka, która była łączniczką. Przeprowadziła nas do fabryki „Norblin”. U „Norblina” też trochę siedziałyśmy, a potem nas przeprowadziła do Śródmieścia.
- Czy ludność cywilna pomagała?
Wszyscy pomagali, jak się nie włączyli do walki. Większość włączyła się do walki od razu, niektórzy mieli jakąś broń nawet. Szczególnie, jak miał broń, to natychmiast był przyjęty. Większość broni się zdobywało na Niemcach. Jak się gdzieś poszło, to od razu napić się, zjeść, umyć się. Pamiętam, że biegłam kiedyś i pozrywały mi się paski u sandałków. Szewc był. Zwykle szewcy to mieli swoje warsztaty w suterenach. Lecę, a ten z okna [zobaczył], wyszedł i mówi: „Chodź no tu!”. Mówię, że nie mam czasu, bardzo się śpieszę. „Chwileczkę to potrwa”. Zdjął mi sandałki i na poczekaniu mi je naprawił. Mówię: „Ale ja nie mam pieniędzy”. – „A ja się ciebie pytam o pieniądze?”.
I taka śmieszna historia: lecę gdzieś, a chłopcy rozpalili ognisko i na patyku coś smażą. Mówią: „Pewno jesteś głodna?”. – „Jestem głodna, ale nie mam czasu”. – „Chodź na chwilę”. Mówią: „Lubisz wątróbkę?”. – „Bardzo lubię wątróbkę”. – „A zjadłabyś?”. – „No pewnie, że bym zjadła”. Daje mi, ja to jem, a jeden mówi: „Powiemy jej?”. – „E, to się porzyga”. – „Powiemy jej, niech się wyrzyga. Wiesz co za wątróbka?”. – „Nie wiem”. – „Psia”. Bardzo mi smakowała, szkoda tylko pieska. Przecież jedliśmy psy i koty, niestety tak było.
- Moje kolejne pytanie dotyczy żywności.
To jest osobna historia. Na Stawkach w Warszawie chłopcy zdobyli magazyn. Tam były różne kluski, kasze. Poszła nas cała wyprawa (ze dwadzieścia osób) po to. Przyniosłam cały worek na plecach, pewno z dziesięć kilo. Już nie wiem, czy to były kluski. Wszyscy inni po drodze albo pogubili, albo im poprzestrzelali i się wysypało, tak że ja jedna, ale ja mała, ci wysocy. Była też może śmieszna historia, że gdzieś byłam z którymś z kolegów, wysoki chłopak. Przychodzimy, ja we krwi cała, sukienkę miałam całą zakrwawioną, bok cały. On też. Szliśmy blisko obok siebie. Mówię: „Zaraz, zaraz, nic nie czuję”. – „Nie czujesz, bo na początku się nic nie czuje”. Rzeczywiście. Wzięłam (jeszcze woda była) pod kran i mówię: „Patrzcie, wcale ranna nie jestem”. A chłopak mówi: „To ja też pewno nie jestem ranny”. Jak wstał, leci. Ja z tyłu pod ręce go wzięłam, ale razem z nim lecę, bo to chłopisko wielkie. A on miał tak oberwany mięsień, że tylko na skórze się trzymał. Potem był chłopak bardzo ranny w nogę, w udo. Wdała się gangrena, czerwona pręga szła. Lekarz mówi do mnie, żebym go przygotowała do operacji, a miał to zabandażowane. Musiałam to zdjąć, ranę oczyścić i przygotować do operacji. Jak to zdjęłam, to zdębiałam. Wokół rany białe robaczki, takie od much. Zdębiałam. Z powrotem na to położyłam gazę, żeby się to nie rozlazło i mówię: „Panie doktorze!”. A doktor (to był profesor Loth) mówi tak: „Bogu niech będą dzięki. Nie będziemy nogi amputować”. Dlaczego? Te robaczki oczyściły całą ranę. Śmiać mi się chciało, jak parę lat temu powiedzieli, że Amerykanie wymyślili nową metodę leczenia. O tych robaczkach mówili.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt z podziemną prasą, czytała pani gazety?
Tak, gazetki czytałam.
Tak, słuchałam.
- Czy pamięta pani msze święte?
Oczywiście.
Oczywiście.
Gdzie się dało. Przede wszystkim jak ksiądz spotkał grupę, to zatrzymywał się od razu, wszyscy klękaliśmy i
in articulo mortis. Od razu. Poza tym przychodził ksiądz, bo chowali kogoś, czasem tak było. Tutaj wykopany dół, wkładają, ksiądz się nad nim pomodlił, a tu stoją trzy, cztery pary i ślub biorą. Jest taki aktor znany, w „M jak miłość” gra, też brał udział w Powstaniu. On miał narzeczoną, ta narzeczona mogła go jedną ręką przykryć. Wysoka, postawna, jakby tu weszła, to musiałaby się schylić. A on mojego wzrostu, malutki. Oni wzięli ślub w czasie Powstania. On poszedł do niewoli ze swoim oddziałem, ona ze swoim oddziałem. Jak wrócili po wojnie, to wzięli rozwód, bo nawet nie mieli nocy poślubnej. Minęło ileś czasu, byli w obozach i rozeszli się. Ona skończyła medycynę, potem nawet moja siostra ją poznała, bo leczyła się u niej.
- Pamięta pani najgorsze wspomnienie z Powstania, najbardziej smutne?
Wiele było takich. Jak chłopaków trzeba było pochować. Chowało się wszędzie, gdzie kawałek ziemi, na każdym skrawku trawnika, gdzie się tylko dało. Kiedyś, pamiętam, biegłam koło Szpitala Wolskiego. Biegnę, nie patrzę na boki, tylko lecę, bo mi się bardzo śpieszy, a w bramie stoi dwóch chłopców i łapią mnie, mówią: „Czyś ty zwariowała, nie widzisz, co się dzieje?”. Nie widziałam. Oni w bramie, po drugiej stronie szpital, dookoła szpitala Niemcy z karabinami maszynowymi, strzelają, a ludzie ze szpitala wyskakują z okien pierwszego piętra, z parteru. Oni do nich strzelają. Mówią: „Czyś ty zwariowała? Popatrz, co tam się dzieje”. A ja bym tego nawet nie widziała. Potem była taka sytuacja, że alarm, trzeba było się chować. Na chodniku został wózek z niemowlakiem. Nie wiem, czy miał pół roczku, czy mniej. Wózek został na ulicy, matka spanikowała czy coś. Siedzimy w piwnicy, patrzę przez okienko. Jakiś oficer podszedł do tego wózka, i [mówi] do dziecka: „Tiutiutiu”. Dziecko się śmieje, rączki wyciąga. Wyjął spluwę i strzelił mu w głowę. Widziałam to na własne oczy.
- Żeby była przeciwwaga, to zapytam o najlepsze wspomnienie z Powstania.
Najlepsze jest dla mnie to, że czułam się potrzebna. Człowiek jest tyle wart, ile jest potrzebny drugiemu. Jeżeli nie może mu pomóc, to jest źle, a jak sam potrzebuje pomocy, to jest kompletne dno. Tyle jest wart, ile drugiemu pomoże.
- Co się z panią działo, gdy zakończyło się Powstanie?
My, dziewczyny, dostałyśmy rozkaz, żeby wyjść z ludnością cywilną, bo nie wiadomo było, co z nami zrobią. W dziejach ludzkości od czasów starożytnych nie zdarzyło się, żeby zwycięzca calusieńkie miasto wypędził. Nie zdarzyło się od najstarszych czasów zapisanych w historii. Zabijało się przywódców, ale żeby wszystkich pod rząd, dzieci, dorosłych… Pędzili nas do Pruszkowa. Szła moja mama, siostra, ja szłam. Tam był punkt zborny, z którego wysyłali do obozów. Powiedziałam mamie, że do żadnego obozu nie pójdę, mowy nie ma, żebym poszła do obozu. Mama mówi: „To cię zastrzelą”. – „To niech mnie od razu zastrzelą, niż mają mnie tam męczyć. Nie idę”. Zaczęłam się przesuwać, bo nas szło całą szerokością dwadzieścia osób czy ileś, każdy z jakimś tobołem. Za mną poszły jeszcze dwie dziewczyny, których nie znałam w czasie Powstania. Droga była przez wieś, co pięćdziesiąt metrów szedł żandarm niemiecki z wilczurem, a psy były tak wyszkolone, że przewracały człowieka i przegryzały krtań. Nie ugryzły, za nogawkę nie złapały, za rękę, tylko przewróciły i przegryzały. Tak były wyszkolone. Przesuwam się do brzegu, za mną poszły jeszcze dwie dziewczyny, których nie znałam w czasie Powstania. Droga idzie, jest rów. Lało, niesamowita ulewa była. Każdy na sobie miał mnóstwo ubrania, bo było zimno i co kto miał… Nie było toreb, żeby zapakować… Miałam na sobie trzy męskie koszule, bo mi przyniósł kolega, Żyd z powstania żydowskiego. Przechował się, potem brał udział w naszym Powstaniu. On przyniósł mi trzy męskie koszule, dwa swetry w serek i kurtkę męską. Miałam ją prawie za kolano, rękawy dwa razy zawijałam, bo była wielka. Byłam w to ubrana. Tak lało, że miałam czarne plecy od tej kurtki, tak pofarbowała. Niesamowicie lało. Miałam długie włosy, to wykręcałam. Idzie droga, jest rów z wodą i od czasu do czasu mała kładka do chałupy. To ja bęc do rowu. W rowie siedziałyśmy, dopóki cała kolumna nie przeszła. Nie wiem, ile to było, pół godziny czy mniej, czy krócej, nie wiem. Siedzimy w tej wodzie. Przeszli, furtka była, weszłyśmy. Wchodzimy mokre niesamowicie (jak stanęłyśmy w kuchni, to dosłownie była kałuża na ziemi, z nas leciała woda), a tam siedzą niemieccy żandarmi. Był taki starszy i do gospodarza mówi: „Niech wysuszą ubranie, dajcie im się w coś ubrać”. Był piec kuchenny z okapem i drąg, na którym wieszano ścierki, żeby się to wysuszyło. [Żandarm] mówi: „Połóżcie ich spać”. Chłop nas zaprowadził do ziemianki na kartofle, ale tam kartofli nie było, tylko było dużo słomy i koce. Było widać, że tam niejeden już spał. Chłop przyniósł nam duży garnek ziemniaków w mundurach i słoik smalcu. Do dziś nie zapomnę tego smaku. Myśmy nawet skórek nie zdejmowały, nie jadłyśmy, tylko żarłyśmy dosłownie. Że myśmy się nie pochorowały wtedy... Ten smalec palcem… Byłyśmy wygłodzone niesamowicie. O godzinie gdzieś piątej rano przychodzi główny żandarm i mówi: „Ubierać się i
Raus!”. Myśmy się pozbierały, wyprowadził nas kawałek, stanął i mówi:
Raus! Raus! My w nogi, uciekamy. Potem ktoś mówi: „O siódmej przychodzi zmiana”. O piątej nas wygonił stamtąd, bo o siódmej zmiana przychodzi.
Potem gdzieś idziemy i jakiś się znalazł, mówi: „Tutaj mieszka nauczyciel, to was zaprowadzę do niego, on się wami zaopiekuje”. Ta szmata nas zaprowadziła na komendę niemiecką. Jest dom, jest pomieszczenie, siedzą żandarmi. Potem drugie pomieszczenie, stoi tapczan z kocami, na tapczanie śpi kobieta i dwoje dzieci. Jedno ze trzy, drugie pięć lat, małe dzieci. Nas tam, trzy dziewczyny, zaprowadził i za chwilę przyniósł trzy niemieckie płaszcze żołnierskie i dwa koce. Mówi: „Tu nie ma miejsca, na podłodze się połóżcie”. Na tych kocach i płaszczach niemieckich. A ten nas zaprowadził, że jest nauczyciel, do komendy, wszarz, psia mać. Byli tacy. Jeżeli chodzi o sprawę żydowską, to za każdego Żyda płacili tysiąc złotych. To był majątek. Przeciętna ówczesna pensja wynosiła jakieś sto dwadzieścia, sto czterdzieści złotych. Tylko w Polsce tak było, że za ukrywanie Żyda… Francuzi swoich Żydów wydali.
- Co się później z panią działo? Pani nie trafiła do obozu?
Nie. Uciekłam z transportu. Ze dwadzieścia kilometrów od Błonia jest majątek, resztówka po parcelacji, nazywa się Łuszczewo. To był dawniej majątek autorki „Panienki z okienka”, Jadwiga Łuszczewska się nazywała, to był jej majątek rodowy. Po parcelacji został dwór, jakieś zabudowania gospodarcze, łąka i rzeczka Pisia. Gdzie nie obejrzeć się, tam płynie Pisia. Dwór, schody, weranda, wejście oszklone. Tam mieszkała taka pani, wdowa. Moja mama pracowała za niańkę u kogoś (pozwolili jej mieć mojego brata przy sobie, mały był, trzy, cztery lata), a chłopak był taki złośliwy, że potrafił ją złapać zębami za rękę i podkurczyć nogi. Cała pogryziona była. Ktoś powiedział mojej mamie, że tutaj pani we dworze i że chętnie przyjmie jakieś dziecko na czas wojny. Już miała dwóch chłopców, ale ci dwaj chłopcy to byli koledzy jej syna, byli starsi, mieli po czternaście lat. Mój brat był mały. To blisko Puszczy Kampinoskiej. Jak miał dziewięć lat, to latał do Kampinosu z różnymi rozkazami. Poszłam tam. Znałam tę panią, bo od czasu do czasu, parę razy nas zapraszała na Boże Narodzenie, mamę i moją siostrę. Mój brat tam mieszkał. Do Puszczy Kampinoskiej było niedaleko, parę kilometrów. Jak Niemcy podpalili Puszczę Kampinoską, to oddziały z Kampinosu przyszły do Łuszczewa. Tam nie było w pobliżu żadnych dworów ani nic, było trochę na uboczu. Tam się rozlokowali.
Pamiętam, w sali jadalnej oficerowie siedzieli i mnie ta pani prosiła (coś do jedzenia zrobiła), żebym podała im do stołu herbatę czy coś, żebym im zanosiła. Jak oni się kłócili! Chcieli się przebić, nie wiem gdzie, nie pamiętam. Dowódca, major „Okoń”, był znany w czasie Powstania, człowiek niesłychanie apodyktyczny. Tak musiało być wszystko, jak on [chciał] i koniec, nie ma odwołania od tego. A jak co, to rozstrzelać. Strasznie się kłócili, bo on chciał na Jaktorów przeprowadzić, a w Jaktorowie była silna placówka niemiecka. Tam był rozjazd kolejowy, mnóstwo torów, wiecznie pociągi tam jeździły z Niemcami. Oni chcieli (jeszcze nie było północy), żeby o północy wyruszyć i jeszcze przed świtem, jak jeszcze będzie ciemno, się przez to przebić. Nie, o piątej rano pójdą, bo żołnierze muszą się wyspać. Taki był koniec, że jak poszli, to Niemcy ich wszystkich złapali i poszli siedzieć.
Byłam tam. Jak to na wsi, co trzeba było robić, to [robiłam]. Była tam służącą. Dwór był taki, że drzwi oszklone, jak się wchodziło, duża sala, jakby salon, z tego się wychodziło na szeroki, wewnętrzny korytarz. W końcu korytarza był ogromny, chlebowy piec. Na wsi było tak, że jak ktoś piekł chleb, to piekł dziesięć bochenków i rozdawał innym. Ktoś następny piekł, potem się zmawiali, razem piekli. Nawet na wsiach stały na drodze takie… Schodziło się z korytarza do piwnicy, tam była kiszona kapusta. Woła do mnie: „Masz tu garnek, przynieś kapusty kiszonej”. Już schodzę (podnosiła się klapa), a ona mówi: „Nie masz miesiączki?” – „Nie mam. A bo co?”. – „Bo jakbyś poszła po kapustę, to by zgniła”. Był parobek od koni, rzeczywiście znał się na koniach. Mieszkał na wsi i przychodził. Ale nie przyszedł jeden dzień, drugi dzień, trzeci dzień. Ta pani mówi: „Trzeba by zajrzeć, bo on jest sam, może co potrzebuje”. Syn tej pani i ja poszliśmy. Baby na drogę wyszły, bo panicz ze dworu przyszedł i panienka. Mówimy: „Przyszliśmy zobaczyć, może mu co trzeba”. – „A co jemu trzeba? Jemu już nic nie pomoże”. – „Dlaczego?”. – „Bo się w chłopie macica obróciła i już z tego nie wylizie”.
- Wróciła pani do Warszawy?
Tak.
Tak. Po zakończeniu wojny, po ukończeniu studiów w Łodzi. Ze studiami była taka historia, że nie pozwolono mi robić egzaminu magisterskiego ze względu na to, że ojciec był oficerem sanacyjnym. Jakby wiedzieli, co robiłam, to bym poszła od razu do gułagu, bo wysyłali do gułagów. Moje trzy koleżanki poszły do gułagu. Nie mogłam znaleźć pracy. Poszłam do samego, ważnego prezesa związków zawodowych. Pokazuję dyplom, a dyplom ukończenia studiów zawodowych do dzisiaj mam, uprawnia do uczenia szkół takich czy innych. Gomułka zarządził, że ci, co nie mogli tego robić, to mogą zrobić. Ale już nie zrobiłam, bo dzieci były małe, mieszkaliśmy, gdzie diabeł dobranoc mówi, na zapadłej wsi, a to trzeba było przez rok jeździć do Łodzi. Mój mąż robił, cały rok musiał do Łodzi jeździć stamtąd, a wieś była taka, że osiem kilometrów do środka lokomocji bez żadnego dojazdu, na piechotę. I w domu cisza, bo tata się uczy. Powiedziałam mu: „Zrobisz egzamin magisterski i weźmiemy rozwód”. Miałam tego dotąd. Mówię: „Dotąd już mam. Cicho ma być, że nie można nawet kichnąć, bo tatuś się uczy. Wiecznie cię w domu nie ma, wszystko na mojej głowie”. Gomułka zarządził, nie zrobiłam. Najpierw trzeba było pojechać i zdać egzamin, żeby dopuścili, a ja pojechałam i nie zdałam tego egzaminu. Całą noc jechałam pociągiem, żeby dojechać do Łodzi. Byłam zmęczona, niewyspana, coś pokręciłam i nie zdałam. A potem już mi nie był do niczego potrzebny. I tak na mnie całe życie mówili „pani profesor” i do dzisiaj mówią.
Warszawa, 13 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek