Zofia Zielińska-Porayska „Popiel”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Zofia Zielińska, drugie nazwisko po mężu Porayska, używam dwóch nazwisk Zielińska-Porayska. W Powstaniu [używałam] nazwiska Zielińska. [Urodziłam się] w 1924 roku.

  • Jaki był pani stopień w Powstaniu?

Bez [stopnia], dzisiaj porucznik.

  • W jakiej formacji pani służyła?

Głównie formacja łączności, to było w „Kordianie”, bo jestem z Ursusa. Ursus w czasie okupacji miał nazwę „Kordian”. Kończyłam trzy różne [kursy]. Byłam sanitariuszką, bo kończyłam kurs sanitarny w szpitalu na praktyce. Kurs łączności był najłatwiejszy i też [kończyłam kurs] służby wartowniczej. Na [kurs służby] wartowniczej przychodził pan, który uczył nas obchodzenia się z bronią, z karabinem, tak że musiałyśmy to zdać, ale okazało się potem, że to nie było potrzebne.

  • W jakiej dzielnicy pani przebywała podczas Powstania?

W Powstaniu mieszkałam w Ursusie, ale jeżeli chodzi o łączność, to chodziłam do Raszyna, do Pruszkowa i do Piastowa, to było najbliżej.

  • Skąd u pani taki pseudonim?

Nie wiem. Tak mi przyszło do głowy – „Popiel”, od złego króla zjedzonego przez myszy. Tak mi się podobało, bo wszystkie z moich koleżanek używały zdrobniałych imion albo jakieś „Stokrotka”, myślę sobie, muszę wymyślić coś innego i tak mi przyszło. Okazało się, że jeszcze jeden „Popiel” był, nie u nas w Ursusie, ale jest taki pseudonim.

  • Z jakiej rodziny pani pochodziła, miała pani rodzeństwo?

Mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Mokotowskiej. Urodziłam się w 1924 roku, a w 1929 roku rodzice sprzedali to mieszkanie, ponieważ tam straszyło, mój tata się bał i osiedliliśmy się w Ursusie. Rodzice pobudowali ładny dom, działka była… Jako pięcioletnia dziewczynka już zostałam w Ursusie, z tym że było marnie, bo nie było szkoły, a miałam za dwa lata [rozpocząć naukę], bo bym miała siedem lat, musiałabym iść do szkoły, a szkoły pobudowali dopiero w 1933 czy w którymś roku. Rodzice mnie uczyli pisać i czytać, i jak szkoła została otwarta w 1933 chyba roku, to od razu poszłam do trzeciego oddziału.

  • Kim byli rodzice?

Tata pracował, był urzędnikiem w Izbie Skarbowej, mama kończyła jakąś szkołę prywatną dla dziewcząt, ale opiekowała się rodziną i dziećmi, bo potem przyszedł na świat mój brat, jak miałam siedem lat. Potem przyjechali do nas dziadkowie, mieszkaliśmy razem, bo dom był obszerny i można było urządzić sobie życie. Do szkoły chodziłam najpierw do trzeciej klasy i jak skończyłam… To była nowo wybudowana szkoła w Ursusie, bo nie było szkoły przedtem. Jak skończyłam szóstą klasę, to zdawałam egzamin do Gimnazjum Narcyzy Żmichowskiej w Warszawie (to było państwowe gimnazjum) i tam oczywiście do wojny studiowałam. Do 1939 roku miałam dwie klasy gimnazjum. Jak wojna wybuchła, to pierwszy rok był rozproszony, nie wiadomo było, co robić. Potem spotkałam koleżankę, która mówi: „Chodź do nas, bo my tutaj mamy tajne kursy”. Wciągnęła mnie na komplety, zapisałam się i skończyłam małą maturę, a potem, też na tajnych kursach, robiłam dużą maturę. To było w Warszawie oczywiście wszystko, ale żeby jakoś zabezpieczyć się przed łapankami Niemców, to z początku z tej szkoły dali nam jakieś lipne [dokumenty]. Chodziłam do fotografa i zajmowałam się retuszem i kolorowaniem zdjęć, i właściciel dał mi zaświadczenie, że u niego pracuję, więc mogłam chodzić tam, jak nie miałam szkoły i jakoś to sobie układałam.
Potem, jak chodziłam dalej, już były studia maturalne, właściwie pierwszy i drugi rok wyższa szkoła, więc zupełnie na tajnych kompletach, bo tam to były część tajne komplety, a część w szkole niby-handlowej, jakiś taki dodatek do tego był. I też mieliśmy z tej szkoły zaświadczenia.
Jeżeli chodzi o 1942 i 1943 rok, bo ja w 1943 roku zdawałam maturę, a ponieważ miałam zamiar iść po maturze na studia artystyczne, bo tak mnie jakoś ciągnęło, ale ponieważ mi wszyscy odradzali, bo to jakoś nie było: „No to wiesz, co ty, pójdź na architekturę”. I ja zdawałam, nawet kierowniczka naszej szkoły Żmichowskiej dała mi takie zaświadczenie, że chodziłam i skończyłam szkołę Żmichowskiej, że prosi o pomoc w zdobyciu tego fachu. Ponieważ to było jakoś tak, że politechnika też była pod przykrywką, to się nazywało kursy rysunku Jagodzińskiego. Zapisałam się i chodziłam do szkoły na kursy, żeby mieć jakąś podstawę, żeby się przedstawić, że coś robię. Poza tym robiłam różne rzeczy i sprzedawałam, bo z pieniędzmi było marnie. Robiłam jakieś broszki.

  • W czasie wojny? Z czego?

W czasie wojny. Były strasznie modne różne formy brosz przypinanych i to robiłam z materiału, ale potem to się utrwalało w płynie, który to utwardzał, potem malowało się i na wierzchu lakierowało. To mi bardzo szło. Pomagałam rodzinie, jak mogłam. Stosunkowo nas było dużo osób, mama nie pracowała i to jednak mama mi troszkę pomagała przy pracach ręcznych i jakoś tak przeszło.

  • Gdzie pani to sprzedawała?

Sprzedawałam w sklepach. Chodziłam do sklepów z pamiątkami czy jakimiś drobiazgami i tam chętnie zamawiali u mnie i sprzedawałam to.

  • Cofnijmy się do wybuchu wojny.

W Ursusie było strasznie, bo mieszkaliśmy koło pola, które było obsiane sałatą i jednocześnie rosły pomidory, ale Niemcy… Wojna nas tam zaskoczyła. Mój ojciec i dziadek bardzo się bali, i mówią: „Idziemy, tu nie zostajemy, bo oni mężczyzn będą brać, to uciekamy”. I uciekli na jeden dzień gdzieś na szosę, było strasznie ciasno i dużo niebezpieczniej, i się wrócili. Dwaj mężczyźni wrócili z powrotem do domu, jak wybuchła wojna. W ogóle to było tak, że my śpimy i raptem słychać, że o dach słychać takie: tup, tup, tup. Myślimy – co to, grad pada czy coś? A to już samoloty były w górze, była obstawa nasza polska też, która strzelała do nich, ale oni lecieli na Warszawę, zrzucać bomby oczywiście. Potem, jak Niemcy wkroczyli do Ursusa, to ustawili przed naszym domem (niedaleko, ze dwadzieścia metrów) armaty i strzelali.

  • Na Warszawę?

Tak, na Warszawę i to było straszne. W Warszawie mieliśmy też sporo rodziny i martwiliśmy się, co tam z nimi się dzieje. To były bardzo przykre chwile. I to, że trzeba było coś jeść, a raczej tak nie było, do piekarni trzeba było chodzić kilka kilometrów, stanąć w kolejce i czekać, ale chodziliśmy na zmianę. Przedtem żeśmy zgromadzili trochę chleba, więc suchary się robiło z tego, jakieś pomidory blisko były na polu, to można było skoczyć.

  • Cudze czy wasze?

Cudze, ale już potem w czasie wojny, jak już stały armaty, to już wszystko opadało, nikt tam tego nie zbierał.

  • Czy trochę zapasów zrobiliście, przeczuwała rodzina, że będzie wojna?

Tak. Cały worek sucharów stał z bułek i z pieczywa, i to się bardzo przydawało później, bo można było podmoczyć, odsmażyć. Ale jeżeli chodzi o takie rzeczy jak wędliny, to w ogóle nic nie było. Dobrze, że też niedaleko nas był z nami zaprzyjaźniony rolnik, który trzymał krowy i miał pola, więc można było chodzić po mleko i przynosić, ale to wszystko było dziwne.

  • Pamięta pani rozmowy, jak wybuchła wojna? Myśleliście, że wojna długo potrwa?

Nie, myśleliśmy, że bardzo krótko, ale niestety żeśmy się przeliczyli, bo liczyło się, że Zachód, który był z nami w takiej przyjaźni, że oni też uderzą od razu, ale skąd. Tak że to troszkę nas… Potem, jak przyszli Rosjanie, to też był koszmar, bo ranni… Rosjanie przychodzili, bo niedaleko nas szła szosa, która prowadziła gdzieś na Pruszków. Często przychodzili Rosjanie, żeby im dać coś do jedzenia, my mówimy, że nie mamy, no skąd. Oni się pytali też: „A panienki są?”. Rodzice zrobili [skrytkę], za szafą była wnęka w ścianie trochę odsunięta i jak tylko Rosjanie wchodzili, to ja się chowałam jakoś, żeby mnie ratować. Marnie było w wojnę, bo jednak było ciężko, jeżeli chodzi o jedzenie.

  • Jak już Niemcy wkroczyli do Warszawy, to co zrobili rodzice? Czy tata znalazł pracę?

Tata pracował jako urzędnik, znalazł pracę i pracował, ale byli przecież jeszcze moi dziadkowie, którzy żyli, było bardzo źle. Z początku jeszcze nie było organizacji, czy w ogóle można było coś robić jawnie czy sprzedawać. Bardzo żeśmy się męczyli przez te lato. Moi rodzice jak kupili pierwszy dom, to potem w czasie okupacji drożyzna straszna zmuszała ich do tego, że sprzedali dom większy, kupowali mniejszy i my w czasie okupacji to chyba ze trzy, cztery razy przeprowadzaliśmy się do innego, mniejszego mieszkania i domu. Już potem dziadkowie mieli jakiś lokal u sąsiadów, tam mieszkali, a my musieliśmy żyć u siebie. Ale dla nas, dzieci to było straszne takie przenoszenie się. Już tu żeśmy się zaklimatyzowali, nie starcza forsy, pieniędzy i trzeba sprzedać dom i kupić. Sprzedawali. Mieli trochę biżuterii, też sprzedawali to wszystko. Troszkę później też starałam się coś robić. Miałam dryg do ręcznych robótek różnych, robiłam korale. Nawet miałam umowę z… Taka firma była nasza polska i oni u mnie zamawiali korale.

  • Z czego pani robiła korale?

Korale – to śmiesznie, bo to był [gips] z klejem, potem miałam farby, malowałam to wszystko, nawlekało się na coś. To mi bardzo szło i trochę dorabiałam. Dorabialiśmy właściwie, bo dla całej rodziny. Nawet potem zatrudniłam znajomą, starszą panią i ona mi pomagała, robiła, bo były spore zamówienia. Ciężko było, ale jakoś [szło].
  • Kiedy zapadła decyzja, żeby pani kontynuowała naukę, bo to się wiązało z jeżdżeniem do Warszawy? Chodzi mi o czas po wybuchu wojny.

We wrześniu przerabiałam z taką panią starszą, która udzieliła mi korepetycji i ona wiedziała, jaki jest program na ten rok i żeśmy przeszły to. Zdałam do następnej klasy i to już było właściwie takie, że już wiedzieliśmy, że coś będzie. Przeczucie nas nie myliło, ale żeby właśnie na te kursy… Idąc na architekturę, musiałam zrobić staż i byłam w firmie budowlanej „Polkowski i Spółka”. Oni mnie wysłali, nie wysłali, bo dojeżdżałam, tam się coś budowało, jakieś sklepy czy coś takiego. Musiałam tam chodzić i sprawdzać, jak się elektryczność zakłada. Potem dostałam oświadczenie, że się dzielnie spisałam i wszystko w porządku, i na tej podstawie właśnie przyjęli mnie na architekturę do politechniki. Ponieważ to było jakoś pod przykrywką – to były kursy rysunkowe Jagodzińskiego – w rok chodziłam do tego, wiedziałam, że nie będę kończyła architektury, bo marzyłam o malowaniu, rysowaniu. Jeszcze w czasie mojej rysunkowej akcji kiedyś przyszedł profesor od rysunków, tak się zatrzymał przy mnie i mówi: „Wie pani, pani rysuje, to jest rysunek bardzo malarski, to nie jest rysunek architektoniczny”. I znów, bo to trzeba było rysować jakieś kolumny, potem głowice, to wszystko takie, ach, to mi nie odpowiadało.
Właściwie do roku 1943… Potem, jeszcze jak mieszkaliśmy w Ursusie, już się wszystko skończyło, gotówka, rodzice się przenieśli do Wawra, bo kupili w Wawrze jakiś mały domek. Przenieśliśmy się do Wawra, ale tam mieszkaliśmy tylko pół roku i całe szczęście, bo tam wybierali mężczyzn i straszne tragedie były. Marzyłam, żeby wrócić do Ursusa, bo tam miałam znajomych, więc chciałam koniecznie do Ursusa, i przenieśliśmy się do Ursusa. To już było wtedy, jak maturę kończyłam, więc jeszcze w Wawrze, to tak jakoś strasznie… Marzyłam, żeby być w Ursusie. Muszę się przyznać do tego, że w międzyczasie (bo ja mnóstwo rzeczy robiłam na raz) jedna z koleżanek zabrała mnie do tajnej pracy. Chodziliśmy na Stare Miasto i była w jednym starym domu drukarnia, tam drukowało się różne ulotki i ja tak chodziłam z nią. Mówię do niej: „Słuchaj, ale co to jest za organizacja, ty mi powiedz?”. – „A wiesz, to taka… Ale ty się nie bój, to wszystko jest tajne, to jest w rodzaju AK, ale to nie jest AK”. Potem przyszedł jakiś facet i coś tam mi mówił. Zastanowiłam się potem i mówię: „Słuchaj, a czy to nie jest przypadkiem Piasecki i ONR?”. A ona mówi: „Tak”. No to ja mówię: „Wiesz co, ja się przenoszę teraz do Ursusa i stąd uciekam, ja nie chcę tu być”.
Ponieważ w Ursusie masę miałam kolegów, koleżanek i właśnie w chórze uczestniczyłam, a nasz pan od chóru, organista, był właśnie związany bardzo z ruchem akowskim, wszystkich nas ciągnął właśnie do AK. Jak wróciłam do Ursusa, to od razu poszłam tam, żeby mnie zapisali do tej organizacji. Odtąd już byłam w zgromadzeniu naszym akowskim, w stowarzyszeniu, bo tam [w ONR] to niby też było, ale masę kolportażu było, trzeba było to nosić, to wszystko podkładać w jakieś domy, coś niesamowitego. I takie wszystko strasznie tajne, że nie wiedziałam, o co chodzi. Jak się dowiedziałam, że to jest ONR, to zrezygnowałam, tam podziękowałam za pracę i tutaj przyszłam, tu złożyłam dopiero (to było w lipcu w 1943 roku) przysięgę i zupełnie było inaczej.

  • Jak się odbywały tajne komplety?

Czasami były lekcje u jednej koleżanki, która miała dość duże mieszkanie, inne były u profesora matematyka, który też miał mieszkanie na Mokotowie, i który też nam udzielał zawsze mieszkania. Już byłyśmy tak przyzwyczajone, że były karty, siedzieliśmy przy stole, ale było nas wtedy ośmioro, więc dwa stoliki i karty, to w razie gdyby ktoś dzwonił i chciał zajrzeć, co tam się dzieje, to zobaczyłby, że gramy w karty. Ale nic takiego się nie stało. Dwa razy chyba ktoś dzwonił, ale się pomylił, przeprosił. Nikt z nas nie wychodził, tylko właścicielka mieszkania, jakoś to się udawało w Warszawie. Potem, jak byłam w Ursusie i u mnie się odbywały [spotkania], to był nieduży dom, właściwie myśmy mieszkali na piętrze nie piętrze, bo to był drewniak i przybudowane dwa pokoiki, na dole mieszkało czterech lokatorów. Jedna z pań była panią lekkich obyczajów, do której przychodzili Niemcy. Któregoś dnia jestem w Ursusie, pracuję i idę, i raptem spotykam koleżankę, która mówi: „Zocha, puścili cię?”. Mówię: „Jak to mnie puścili?”. – „Przecież zostałaś aresztowana tej nocy”. – „Co ty, kto ci takich bzdur naopowiadał?” – „Mówili, że właśnie Zosię z alei Bzów – bo dom był na alei Bzów – zabrali Niemcy”. I taka poszła fama o tym moim niby-aresztowaniu. Niektórzy pouciekali, jakieś zabezpieczenia były straszne, a to wcale była nieprawda. Dopiero mówię, że to jest pomyłka, że tą panią z dołu zabrali, nie wiem, w jakim celu, zresztą ona potem wróciła. Wtedy, zwłaszcza jak były kursy wartownicze u nas, w naszym domu, to przychodził pan z karabinem (schowany miał), ale w razie czego to rzeczywiście by była wpadka straszna. Co my robimy? Ale jakoś był spokój. Nas było sześć ze mną, nas bardzo mało było w [służbie] wartowniczej. Jakoś nam się udawało to wszystko.
Początkowo jeździłam na rowerze do Pruszkowa, ale kiedyś jadę na rowerze z meldunkami i zatrzymują mnie jakieś panie i mówią: „Panienko, niech pani nie jedzie, pani się cofnie!”. – „A co się stało?” – „Proszę pani, tam dalej stoją Niemcy i wszystkie rowery zabierają!” Rzeczywiście zabierali [rowery] i potem już się nie jeździło na rowerach, tylko piechotką, a to było dziesięć kilometrów do Pruszkowa, do Raszyna jakieś dwanaście, ale chodziłam. Znałam, bo chodziłam przeważnie do Pruszkowa, do „Barbary”, to była pani Henryka Zdanowska, która prowadziła łączność na wszystkie najbliższe rejony i tam już mnie znali. Kiedyś właśnie idę do Piastowa i podają mi meldunek, ale jeszcze mówią: „Proszę pani, bo pani idzie w nowe miejsce, to bardzo prosimy, żeby pani… Będzie takie hasło, i odzew, i pani zastuka, ktoś wyjdzie do pani i [pani] spyta się tak: »Proszę pana, czy są króliki do sprzedania?«. A ten pan powie: »Tak, są, ale tylko angory«”. Idę do Piastowa, dzwonię, wychodzi pan i mówię: „Czy są króliki do sprzedania?”. – „A tak są, chce pani zobaczyć, proszę bardzo”. Ciągnie mnie, mówi: „Panienko, szkoda, że pani przyszła…”. Widzę, że chyba adres pomyliłam. Prowadzi mnie do szopy, tam pełno królików, pytam się: „A angory pan ma?”. – „Tak są, ale to nieważne, a które by pani się podobały?” Widzę, że to jest jakaś pomyłka, bo on tak poważnie traktuje, mówi: „Dziwię się, że panienka przyszła sama, trzeba było wziąć kogoś starszego”. – „No tak, nie mogę się zdecydować, bo wszystkie są ładne”. – „To bardzo proszę przyjść z ojcem”. Wyszłam, przyleciałam wściekła i mówię: „Co wyście mi powiedzieli?”. Okazuje się, że miałam zły adres, ale trzeba trafu, że on też miał króliki i o mały włos jakby powiedział: „Tak, ale mam angory”, to by było.

  • Czy były momenty, że czuła pani strach, zagrożenie, że mogło się to skończyć aresztowaniem?

Mogło. To znaczy, jak chodziłam do Raszyna, chodziło się przez pola, ale do Raszyna była też szosa, którą jeździli Niemcy. Któregoś dnia był straszny wiatr, deszcz, pola podmokłe, ja zmoknięta jak licho, a meldunki to (w sukienkach się chodziło) wsuwało się do [wrąbka], albo jak się miało słonecznik, to w słonecznik, ale miałam [w sukience we wrąbku], bałam się, że mi to zmoknie. Idę kawałek szosą, a przede mną się zatrzymują Niemcy: „O panienko, panienka zmokła, prosimy bardzo, przecież tak nie można!”. Mówił taki jeden po polsku, łamaną polszczyzną: „A dokąd pani idzie?”. – „Do babci”. – „A do babci, to proszę wsiąść do nas. Proszę wsiąść, my podwieziemy panią”. Ja tak sobie myślę – rany boskie wsiąść czy nie? Myślę sobie – a co mi, przecież tego nie znajdą, a byli sympatyczni. Samochód był płaski z plandeką i oni tam siedzieli, siedziało ich ze czterech, dosyć młodych chłopaków. Poszłam. Mówią: „Przecież my panią podwieziemy, jedziemy w tamtą stronę. Przecież panienko, nic ci nie zrobimy”. Myślę sobie, jak coś się stanie, to nie wiem… No nic, usiadłam i [jadę]. „A babcia gdzie mieszka?”. O babci zaczęłam opowiadać niestworzone rzeczy i dowieźli mnie. Oczywiście zupełnie wysiadłam nie tam, gdzie trzeba, ale już nie mokłam. Myślę sobie – nie, ja źle zrobiłam, po co ja… Przecież to mogło czymś grozić, ale nie będą mi szukać w sukience we wrąbku. Jeszcze miałam w zawiniątku coś do jedzenia. Tak że raz skorzystałam z usług i jakoś dobrze na tym wyszłam.

  • Nie wiadomo, co by zrobili, gdyby pani odmówiła?

Właśnie, może by im się wydało to podejrzane.

  • Czy jeżdżąc do Warszawy na tajne komplety, była pani świadkiem łapanek, aktów terroru ze strony Niemców?

Tak, ale to były takie sprawy… W Warszawie widziałam łapanki, bardzo były duże, uciekałam wtedy. W Warszawie po wojnie jeździłam głównie kolejką EKD, bo zaraz po wojnie to z komunikacją było coś źle, a można było dojechać kolejką EKD. Później ona działała, miała zupełnie gdzie indziej dworzec, dojeżdżała gdzieś do Grójeckiej i się wysiadało. Jakoś zmienione były… Przed wojną było świetnie, bo pociągi chodziły cudownie, że zegarki można było nastawiać, chodziły dość często. Pamiętam, jak chodziłam do szkoły, to co cztery minuty, co osiem minut [chodził] pociąg elektryczny. Ale żadnych wpadek, jeżeli chodzi o Niemców to nie mam.
To była przestroga, dlatego że jak było w godzinie „W”, to przecież część z nas, cześć łączniczek myśmy przesiedzieli całą noc… Już o godzinie piątej zaczęła się akcja… Na dzień przed Powstaniem myśmy dostały wiadomości, że będziemy musiały wyjść z domu i czekać 1 sierpnia na dalszy nasz los, że przyjdzie wiadomość i my w wielkiej piwnicy u jednej z pań, która też była łączniczką, czekałyśmy przez całą noc. Noc przeszła – nic, rano – nic.
Jeżeli chodzi o moich rodziców, bo niektórzy rodzice byli [źle nastawieni], a moja mama, w ogóle rodzice wiedzieli, mówili: „Słuchaj, Zocha, ty musisz iść, oczywiście”. Absolutnie nie było, że nie pójdziesz, nie. Mama mi dała nieprzemakalny biały płaszcz, bo padało, jak przyszłam, to [mówi]: „Słuchaj, zdejmij ten płaszcz, bo cię widać na kilometr”. Musiałam płaszcz schować.

  • Pożegnała się pani z rodzicami?

Tak, pożegnałam. Widać było, jak polami szli ludzie. Jak szłam do piwnicy, to widziałam, że do Warszawy idą piechotką, ruch się zrobił. Wiedzieliśmy, że już zaczyna się Powstanie. Czekamy i czekamy, i raptem przychodzi łącznik i mówi: „Słuchajcie panie, straszna rzecz się stała!”. Bo to była straszna historia o Pęcicach, gdzie zginęło dużo ludzi, bo szli warszawiacy z Ochoty i tam myśmy mieli się wszyscy spotkać: Ursus, Piastów i Pruszków. Myśmy się mieli spotkać, bo oni nie mieli broni, wszędzie owało broni, ale tam stały samochody i Niemcy byli tak dobrze zorganizowani, jeśli chodzi o Ochotę, że ci musieli się wycofać, aż wycofali się, właśnie szli do kolejki. Powstańcy wsiedli do kolejki, wysiedli przy Regułach i szli na Pęcice, a tymczasem Pęcice były obstawione Niemcami. Tam był piękny dworek, byli Niemcy, cały sztab, pełno samochodów. Jak Powstańcy wyszli i zobaczyli, to w ogóle straszne rzeczy się działy, bo nie dość że wszystkich… Tam w ogóle prawie nikt nie ocalał z Powstańców z Warszawy, którzy uciekali. Strasznie ich [potraktowali], strzelali i zabijali. Tymczasem z Piastowa i z Pruszkowa też ruszyli [Powstańcy] do Pęcic. Naszą koleżankę łączniczkę tam zabili. Widzieli, że coś się dzieje, jak dochodzili tam, że jakiś ranny leży… Już się mieli zabierać, więc wszystkie rzeczy, [które miały ze sobą], jakieś bandaże i potrzebne rzeczy do pomocy [rannym] żołnierzom, one to wszystko powyrzucały i jakoś udało im się przejść. Zatrzymały się w jakimś domku, zostawiły to wszystko u gospodyni, a wzięły jakiś chleb, ciuchy. Część ich przeszła. „Hankę” od razu zabili, a [inne] wzięli na sprawdzenie, zrobili rewizję, ale nic nie znaleźli, całe szczęście. Nasi chłopcy, którzy szli stamtąd, niestety musieli uważać, szli bocznymi drogami, ale też się nie udało. Musieli się wycofać wszyscy i to wszystko upadło. I powiedzieli tak: „Słuchajcie, tu w piwnicy nic, czekajcie na dalsze rozkazy, bo w tej sytuacji nie możecie wyjść w ogóle, bo pewna śmierć jest tam”. Myśmy się wszyscy w jednym miejscu mieli spotkać w Pęcicach i iść na ratunek Warszawie. I tak zostało, że nic nie było, a później wzmogły się…
Tymczasem w Ursusie tak samo pełno było Niemców, cała fabryka obstawiona, bo to przecież bardzo znana fabryka, która też produkowała broń. To, co było już zrobione, to Niemcy powywozili do Niemiec. Wszędzie na szosie pełno Niemców, pełno samochodów, w ogóle nie można było się ruszyć. I tak myśmy czekali, co z tego będzie. Wtedy łączniczki były bardzo pożądane, bo trzeba było bardzo szybko dawać znać czy odbierać meldunki. Na początku Powstania to było bardzo koszmarnie, też trzeba było bardzo uważać na Niemców, to wtedy się mówiło – a to idę do ciotki, a to do babci, bo zaczepiali i pytali się skąd, dokąd. Najgroźniejsze czasy to były zaraz na początku Powstania, bo wszyscy myśleli, że to pójdzie gładko, a tymczasem obrony. Mieli zrzucać zrzuty, były jakieś dwa zrzuty w okolicy Pruszkowa, a tutaj nie było żadnych zrzutów. Z Ursusa też maszerowali koledzy, ale w Ursusie to było tak, że mężczyźni to byli wszyscy prawie w Warszawie. Miałam masę kolegów z „Miotły”, jeszcze chodziłam z nimi do szkoły podstawowej, oni wszyscy byli w Warszawie. W Warszawie było masę zarejestrowanych już jako „Miotła” pod Helenowem, czyli Pruszkowem, i oni już walczyli. Masę ich zginęło, na cmentarzu jest strasznie dużo kopców. Tam to była taka rzeź. Niemcy tych Powstańców, co wzięli do niewoli, rannych, wszystkich wystrzelali wtedy. Wszystkich w jeden dół zakopali. W 1946 roku była ekshumacja tych wszystkich ciał.

  • Proszę opowiedzieć, co się z panią działo po pierwszych dniach Powstania spędzonych w piwnicy?

Strasznie. Wróciłam do domu jednak i poszłam, bo u nas działali… Włoczewscy to byli lekarze bardzo znani i bardzo się udzielali, i byli w naszej organizacji, ale pan Włoczewski też wyszedł, żeby się spotkać w lasach sękocińskich, taka grupka tam była, ale nie zginęli, bo potem wracali do Pruszkowa i wrócili do Ursusa. On nadal był naszym kierownikiem. Oni potem otworzyli nawet dwa… On i jego żona dostali, bo w ogóle te wszystkie instytucje, które społecznie działały, to wszystko jednak działało z nami razem. Myśmy mieli opaski z RGO czy z PCK, jak gdzieś się szło, jak wyciągało się ludzi z wagonów. Najpierw w Pruszkowie był taki [obóz].

  • Jak pani wróciła do domu, to potem znowu się pani gdzieś zgłosiła?

Tak, musiałam. Właśnie u lekarzy był punkt zborny i tam działała nasza komendantka i też wszyscy załamali ręce, co to teraz będzie. Ale też przychodzili, mówili: „Musimy działać, musimy być na straży, bo przychodzi dużo meldunków i trzeba wysyłać”. Dostałyśmy lokal RGO, blisko stacji to było, na Żwirki i Wigury, i tam prowadziłyśmy taką niby-skrzynkę. Zawsze we dwie miałyśmy dyżury, że w razie czego jedna odchodzi gdzieś, to druga zostaje, bo ktoś przyjdzie. Notowało się w „notatnikach”, nikt nie wiedział, co to jest, bo to było wszystko tajne. Raczej zawsze trzeba było pisać godziny, w jakich przychodził jakiś meldunek, i godzinę, o której się zabrało meldunek. Bardzo długo przesiadywałam tam. Myśmy się zmieniali raz dziennie, jedna od rana do drugiej, potem druga partia od drugiej do końca, były takie zmiany.
  • Gdzie pani to nosiła?

Nosiłam do Pruszkowa do naszej najbardziej czynnej [komendantki], dla tej, która przygotowywała dla nas… Te wszystkie panie, które nas później, łączniczki… Ona łączność kończyła i była bardzo świetną komendantką, „Barbara”, czyli pani Henryka Zdanowska. Mieli swój domek w Pruszkowie, nieduży domeczek, i tam była skrzynka „Barbary”. Potem projektowałam tablice, ale to już po wojnie, że tu była skrzynka „Barbary” i tu był taki punkt, gdzie potem, po Powstaniu, harcerze przychodzili i opowiadałam, co się tam robiło, bo byłam bardzo zżyta z tymi paniami. Była matka i córka, była Józefa, matka naszej głównej komendantki, i ona twierdziła, że ja jestem jakąś jej rodziną, bo była też Zielińska z domu i tak się zgadało, że jakaś jej rodzina miała na Czystym jakieś rolnicze działki. Słyszałam, że ojciec też miał jakąś tam rodzinę, ona mówi: „A, to na pewno jesteśmy rodziną”. Byłam bardzo z nimi zaprzyjaźniona. Też trzeba było uważać, ale chodziliśmy tam, też to wszystko ukryte, ale głównie na jesieni to jadło się słoneczniki, miało się w słoneczniku różne meldunki, ale tam było fajnie, bo przychodziła… Nie tylko ja chodziłam, ale ja głównie chodziłam właśnie do nich do Pruszkowa i do Raszyna, a najczęściej do Pruszkowa. Potem mnie przyjmowano nawet jedzeniem i piciem. Do czasu śmierci byłyśmy w kontakcie, nie tyko ja, bo i inne łączniczki to szalenie lubiły, zresztą i po wojnie spotykałyśmy się, jeździłyśmy do Pruszkowa, bo to była rzeczywiście kobieta bardzo przyjacielska i traktowała nas prawie jak córki swoje. W jednym z biuletynów napisałam artykuł o „Barbarze”, bo to był jej pseudonim.

  • Mieliście informacje, jak przebiega Powstanie?

Tak. Mieliśmy zebrania w głównej, to też niby była piwniczka, też właśnie u tych lekarzy. Kiedyś nasza komendantka „Wiga” Lesnobrodzka mówi: „Słuchajcie, jest taka sprawa, że jest meldunek do odniesienia do Warszawy”. To było chyba w trzecim lub w czwartym dniu Powstania. „Kto pójdzie?” Wszystkie się podniosły, ale ona mówi: „No nie, która zna niemiecki”. [Halina Kifer "Kropelka"] powiedziała, że ona zna i jeszcze jedna jej kuzynka. I one dostały [to zadanie], bo mówią: „My znamy niemiecki, kuzynka bardzo dobrze zna, tak że my się przedrzemy”. Rzeczywiście się jakoś przedarły do Warszawy i ten meldunek [zaniosły].

  • Wróciły?

Nie, już zostały w Warszawie i były w „Miotle”, ponieważ my z Ursusa… Baon „Miotły” był dość duży i wzięli jeszcze je. One do końca wojny, [właściwie Powstania, walczyły]  w Warszawie. My z początku nie wiedziałyśmy, co się dzieje, ale potem dostałyśmy meldunek, że wszystko w porządku, że one dostarczyły ten meldunek.

  • Zdawałyście sobie sprawę, że jest kiepsko z Powstaniem, że się nie da wygrać?

Tak, trochę zdawałyśmy sobie sprawę, że jest w ogóle za mało amunicji. Brak było amunicji, czegoś do obrony. Potem Rosjanie zabronili lądować u siebie samolotom, one nie mogły zrzutów robić, tak że to się przedstawiało marnie. Warszawa była tak zrujnowana, że… Wszyscy sobie zdawali sprawę, że to chyba nic, ale stale czekali, że jednak może coś się na Zachodzie ruszy, że może uderzą z tamtej strony, może z Francji, ale nic takiego się nie stało i to było straszne.

  • Kiedy pani oddział usłyszał o kapitulacji?

O kapitulacji to [wiedzieliśmy], już jak zaczęli wracać, bo kapitulacja była w końcu września, pociągi zaczęły z Powstańcami wracać i nie tylko. Początkowo to dziwne było, że od początku jeździły elektryczne pociągi do Pruszkowa, zatrzymując się na każdej stacji, bo coś powiedzieli, że oni muszą, ale to znaczy, że fachowcy od pociągów powiedzieli, że oni coś muszą zrobić, że na stacjach oni się muszą zatrzymywać i się zatrzymali. Wtedy my, łączniczki, zawsze wiedziałyśmy, o której pociąg przychodzi, i trzeba było ze sobą wziąć dzbanki dwa kawy albo herbaty w jednym (drugi pusty mógł być) i jakieś tam bułki czy coś. Przychodziło się na dworzec, pociąg przyjeżdżał, drzwi się otwierały w pociągu i my wtedy (to nie było duże) wybierałyśmy jakichś młodych ludzi i tak… Raz wyciągnęłam młodego chłopaka, on się trząsł, mówię: „Cicho, masz!”. Daję mu dzbanek, przypinam mu RGO, co nosiłam, i PCK, i mówię: „Udawaj, że jesteś tutaj…”. Niemcy nawet zezwolili, że jak szedł pociąg, to można dostarczać żywność do pociągu, ale myśmy chcieli wyciągać, i kto tam poszedł, to zawsze z jednego ze dwie osoby [wyciągał], tylko oni się strasznie bali wyjść z pociągu. Tego młodzieńca [wyciągnęłam] i mówię: „Nie ma pan kogoś tutaj?”. – „Nie, na razie nie mam”. W ogóle był oszołomiony. Był [niedaleko] dom naszej łączniczki, miała świetnych rodziców i przyjmowali [Powstańców], karmili ich i mogli nocować.
U nas w domu to było strasznie, bo jak przychodziły pociągi z Warszawy, nawet nie pociągami, to przychodzili piechotą do nas. Z biura mojego ojca przyszedł kolega z żoną i z dziećmi. U nas dwa małe pokoiki, a do nas jeszcze przyszedł jeden, potem drugi kuzyn. W kuchni porozkładało się jakieś sienniki i tak żeśmy przez jakiś czas żyli, strasznie. Pełen dom ludzi, ale trzeba było im jakoś pomóc. Potem się okazało, że po jakimś tygodniu znajomy pan mówi: „A dziękuję bardzo, muszę się dowiedzieć, bo tam gdzieś mam rodzinę”. I jakoś potem wszyscy poszli, tylko zostali nasi dwaj kuzyni. Też żeśmy się bali. Chodzili Niemcy i strasznie zabierali ludzi na roboty, mężczyzn. Kiedyś przyszli do nas, stukają Niemcy, a ja byłam w sukience z dekoltem… Jak byłam młoda i się zdenerwowałam, to miałam na szyi plamy czerwone, wyszłam, Niemiec się patrzy, mama mówi: „Po co?”. – „Na roboty, trzeba kopać okopy”. [Mówił] łamaną polszczyzną i spojrzał na mnie, a ja takie czerwone plamy [na szyi] i mówi: „O jej, a co to?”. A mama mówi: „Dur, to jest tyfus”. – „Tyfus?” Jak się zlękli strasznie, wynieśli się i już od tej pory nie przyszli do nas. Bardzo ludzi młodych wyciągali z domów, na okopy jeździli do Warszawy czy pod Warszawę i okopy kopali. Wiem, że masę osób tam [wywieziono]… Nawet kara była, jak nie chciał ktoś iść. Poza tym wysyłali też do Niemiec.

  • Proszę opowiedzieć o wyciąganiu ludzi z transportów po Powstaniu. Czy to było zorganizowane?

Tak, oczywiście i to co dzień kilka osób na pewno żeśmy wyciągnęli, bo ja sama, jak miałam tylko dyżur, to już potem, jak ona jeszcze zostawała, to ja wyskakiwałam i znów jakąś dziewczynę wyłapałam. Oczywiście niedużo, żeby nie zwracać uwagi na siebie, ale trzeba było troszkę zamęt robić, nieraz dwie z nas poszły i jeszcze jak jedna doszła, to już było w porządku. To samo było, jak potem były… [Niemcy] w fabrycznej hali zrobili taki jakby dulag dla warszawiaków, też się wyciągało [ludzi] z dulagu, tylko to było już ciężko, bo tam były wielkie sale, masę ludzi, wszystko głodne. Służba sanitarna, nasz komendant, lekarz Włoczewski, jego żona i siostra bardzo sprawnie to wszystko załatwiali. Zrobili tam punkt, który miał wszystkie leki, taki jak gdyby gabinet zabiegowy, badali niektórych ludzi, niektórych zwalniali, oczywiście Niemcy też byli, ale ci mieli jednak wgląd w to, co się dzieje. Kiedyś też mi się udało jedną panią stamtąd wybrać. Zdjęłam swój fartuch i jej przypięłam, ona wzięła fartuch i opaskę, i żeśmy przeszły. Tamci nie zauważyli, bo przechodziło się przez naszych i później przez Niemców. No nic, wszyscy przeszli. Tam stał dalej wóz, zabrał ją, bo ona była chora (ta pani). Jakoś ją wyprowadziłam. Najgorzej było w dulagu w Pruszkowie.

  • Co się działo z tymi ludźmi?

Byli tutaj, a potem do Niemiec na roboty jechali.

  • Co się działo z ludźmi, których udało się pani wyciągnąć?

Jakiś czas byli, myśmy się opiekowali nimi. Były dwa szpitale w Ursusie, też dzięki temu naszemu komendantowi i jego żonie. Oni dostali… Godukiewicz to był nasz wójt, który też działał z nami razem i wiedział, że potrzebne są szpitaliki, i dał jeden dom na szpital i drugi też. Były dwa szpitale, w jednym było trzydzieści osób, w drugim trzydzieści pięć osób się mieściło. Tam też do szpitalików, jak był ktoś ranny, to tam się go prowadziło, tam dostawali jedzenie, a ci wszyscy, którzy nie mieli, to też byli… Były takie domy, które właśnie opiekowały się uciekinierami i mogli się tam przespać, najeść się… Prywatne domy, ktoś się zobowiązał, że będzie [opiekował się warszawiakami]. Tak że akcja taka społeczna była bardzo rozpowszechniona i naprawdę [zorganizowana].
Dlaczego prowadziłam komplet wartowniczy? Bo chłopcy, drużyna męska mieli napaść na… Już mieli to w swoim programie, że czeka, to już mieli odbić, napaść na fabrykę i ją uwolnić. Już ten dzień nadchodził…

  • Fabrykę w Ursusie?

Tak. Ale w przeddzień zobaczyli, że [dzieje się] coś makabrycznego czy ktoś dał znać, nie wiem. Obstawione było wszystko dookolusieńka, pełno samochodów, broni, Niemców masę. Tak jak oni potem mówili, że Niemcom zależało na tym, żeby uderzyć, bo oni wtedy chcieli wszystko zbombardować, cały Ursus, całą fabrykę i osiedle. Jakoś to doszło do nich, w końcu nie wiem, oni zobaczyli, że w ogóle nie dadzą rady, bo część jeszcze nie wróciła z lasów, w Warszawie byli też chłopcy, tak że zrezygnowano z [ataku]. Tak się stało, że zrezygnowali i fabryka została ogołocona, bo już wszystkie [maszyny] Niemcy z fabryki zabrali. Oni podobno czekali na jeden zryw, żeby ktoś zaczął, to [Niemcy] wtedy wszystko rozwalają.
U moich znajomych, państwa Falborskich, też uciekła taka dziewczyna z Powstania, oni się dowiedzieli, ktoś ich wsypał i ich potem zastrzelili, ale to już było 14 grudnia 1944 roku, zabili ich obydwoje. To była znana sprawa.

  • Czy podczas pomagania uciekinierom z transportów, ktoś kiedyś wpadł?

Nikt nie wpadł. Mnie się zdaje, że nawet chyba Niemcy się tego bali, bo nie widać było, żeby jakoś obstawione było Niemcami, [chociaż] oni mogli być po cywilnemu, ale nic się nie wydało. Tak to było załatwiane, żeby przeważnie… Między wagonami były łączenia i tam się otwierały same drzwi, był przedpokoik jak gdyby, i widać było. Jak się kogoś [chciało wygarnąć], stało kilka osób, myśmy stały – bo zawsze chodziło nas we dwie albo we trzy – [robiłyśmy] sztuczny tłok i kogoś się wyłapywało. Wtedy jedna znikała, a tu się wydawało [że jest bez zmian]. Tylko musiałyśmy mieć dzbanki.

  • Zdarzało się, że ktoś nie chciał wyjść, tylko wolał jechać dalej?

Zdarzyło mi się, nie chcieli, mówię: „Niech się pan nie boi, niech pan wyjdzie”. – „ Nie”. To tylko nalałam kawy czy herbaty, ale to przykre.

  • Proszę opowiedzieć o pierwszych dniach wolności w Ursusie.

Warszawa była zniszczona, nie wiadomo było, co się dzieje. Byliśmy w październiku, zobaczyć, jak to wygląda – makabrycznie. Kolejki [pełne ludzi] ciągnęły do Warszawy, ale też nie chodziło nic, pociągi nie chodziły. Kolejka dojazdowa chodziła, ale troszeczkę przed Warszawą stanęła i trzeba było dojść. To był straszny widok, bo się zdawało, że w ogóle nikt nie żyje, że nic nie ma.
Byłam zdumiona, jak właśnie dostałam wiadomość, że się otwiera Wyższa Szkoła Plastyczna, żeby iść. Szłam, i rzeczywiście na ulicy przy Rozbrat, przy Solcu stał budyneczek, dowiedziałam się, że tam był profesor, jeden, drugi, trzeci i powiedzieli, że oni otwierają jednak Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych, czy ja bym chciała [się zapisać]. Mówię, że bym chciała do akademii, oni mówią: „O nie, akademia to pewnie będzie dopiero w 1946 roku”. I żeśmy się zapisali, kilka moich kolegów i koleżanek, ale to było straszne, bo trzeba było jeździć kolejką, potem iść kawał – chodziliśmy. Trwało to aż do 1946 roku. Potem już było lepiej, bo już było troszkę posprzątane. W 1946 roku był egzamin do Akademii Sztuk Pięknych, więc poszłam, bo czekałam, kiedy będzie. Zdałam egzamin i odtąd już byłam studentką Akademii Sztuk Pięknych. Od 1946 do 1952 roku studiowałam, właściwie do 1950 roku, a potem to już były prace dyplomowe. Miałam nakaz z Biura Ochrony Zabytków, żeby pojechać do Czerwińska (tam jest piękny kościół), bo trzeba uratować freski, które powstały w XII wieku. Kilka z nas pojechało, byliśmy w Czerwińsku. Rzeczywiście, piękne… Ale to dziwne, bo freski romańskie, a przykryte jeszcze jakimiś gotyckimi malowidłami. Trzeba było zabrać jedne malowidła, ale też nie uszkodzić, potem te drugie, więc na siatkach się robiło. Potem [pokazywały się freski] od spodu, no piękne. Zresztą do dzisiejszego dnia są w kościele, to jest stary kościół. One są w prawej nawie i w głównej, ale to już jest kwestia późniejsza, po Powstaniu.
Po Powstaniu, po skończeniu matury mogłam coś działać i byłam tu, potem właśnie jeszcze robiąc dyplom, pracowałam tutaj. Potem mnie wysłali pod Rawę Mazowiecką, też był kościółek na wsi, piękny. Z Krakowa był kolega i jeszcze jakaś koleżanka, i tam żeśmy w trójkę znów odkrywali freski, które w XIX wieku jakiś ksiądz kazał zamalować, bo jak myśmy to odkryli, to one były piękne. Zapomniałam, jak się nazywa ta miejscowość, taka znana z powodu tego kościoła i fresków. Piękne freski, które ktoś zamalował olejną farbą. Jeden z kolegów wpadł na pomysł, że może to się da [zdjąć] żelazkiem – kładło się serwetki, żelazko się przykładało, farba się przyklejała do serwetek i odsłaniała piękne freski. A dlaczego oni chcieli [odsłonić freski]? Bo tam byli naturalnej wielkości ludzie i konie, jakaś walka, piękne malowidła.

  • Nigdy pani nie miała kłopotów, że była pani w AK?

Nigdzie nie byłam. Nigdzie myśmy nie pisali, bo jeszcze w czasie Powstania nasza komendantka „Barbara” z Pruszkowa, z którą byłyśmy zżyte, uciekła, zniknęła na kilka miesięcy i powiedziała: „Słuchajcie, nic, cisza!”. Nawet do 15 stycznia było… „Cisza, nic, jakby was nie było”. Nigdzie nie napisałam nic, że byłam w AK, w ogóle nic nie było na ten temat. Nic na ten temat się nie mówiło, nie pisało, nigdzie, do szkoły, w ogóle, ależ skąd, w domu siedziałam. Były trudności, bo było za dużo, tutaj szkoła, tutaj roboty różne, to tutaj jeszcze jakieś dyżury w AK i praca, to jednak zajmowało dużo czasu.

  • Jak pani z dzisiejszej perspektywy ocenia Powstanie?

Powstanie według mnie musiało być. Niektórzy są tacy zdruzgotani tym, że nie powinno [wybuchnąć]. Według mnie tak, myśmy powinni [walczyć], byliśmy wszyscy przygotowani, czekaliśmy na tę chwilę. Nie tylko młodzi, bo i moi rodzice, i wszyscy [czekaliśmy na to], że coś musi być, że to przecież jakby wybuchło tak samo z siebie, to jeszcze gorzej by było, a tak, chociaż jako tako zorganizowane to wszystko, ale było i można było coś tam uratować czy naprawić i poczuć się na kilka godzin, dni, że jest się wolnym człowiekiem. Uważam, że nie było wyjścia, musiało być Powstanie, bo co by nie było, Niemcy i tak nie mieli wyjścia, oni mieli w planach zbombardowanie całej Warszawy w ogóle, spalenie wszystkiego, jakby odchodzili. Tylko że Rosjanie [nam] nie pomogli. Jak stali nad Wisłą na drugim brzegu, mogli coś pomóc, ale jednak nic się takiego nie działo. To była taka szkoła dla wszystkich, jak cenić wolność, swój kraj. Pozytywnie się odnoszę do tego, chociaż tyle było ofiar, ale te ofiary byłyby bez tego jeszcze większe. Jak by to wszystko poszło tak na dziko bardziej, a musiało, bo już nikt nie wytrzymywał tego [napięcia], to by było straszne.






Warszawa, 27 października 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol
Zofia Zielińska-Porayska Pseudonim: „Popiel” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: VI Rejon AK „Helenów”, 3. Batalion, 10. kompania „Kordian” Dzielnica: Ursus Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter