Hanna Wiesława Leja „Grażyna”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Hanna Leja, z domu Łukasik.

  • Jak wyglądało pani życie przed wojną?

Przed wojną to było wspaniałe życie. Mieszkałam na ulicy Sosnowej róg Chmielnej, w Śródmieściu. Urodziłam się w rodzinie bardzo patriotycznej. Mój ociec [Jan Łukasik] był architektem i konserwatorem zabytków, pracował na Zamku Królewskim w Warszawie, restaurował kościół Świętej Anny w tym czasie, kiedy byłam jeszcze w szkole powszechnej. Moja mama była stomatologiem, dentystką, miała gabinet u siebie, w naszym mieszkaniu. Miałam siostrę młodszą o trzy lata i trzy miesiące. Nie byliśmy bogaci, ale byliśmy… to była inteligencja pracująca, tak się nazywała wtedy tego rodzaju sfera. Wyjeżdżałyśmy na wakacje, na kolonie w lecie. Jeden miesiąc na kolonie, drugi miesiąc z rodzicami gdzieś, ostatnie wakacje w Kazimierzu, w Brańszczyku przedtem. Nie byliśmy bogaci, ale to była bardzo szczęśliwa rodzina i wybitnie patriotyczna, bo mój ojciec walczył z bolszewikami w 1920 roku. Był za młody, że brać udział w I wojnie światowej, ale w dwudziestym roku był, był [także] harcerzem. Mama, [Kamila z domu Jurkowska] też… Mama może troszeczkę mniej się udzielała, bo jako kobieta miała dzieci i pracę w domu. Ona nie pracowała osiem godzin dziennie, nie wiem, jak teraz dentyści pracują, ale miała takie dwie godziny rano i dwie godziny po południu, a z ojcem zawsze wychodzili gdzieś wieczorem. Myśmy zostawały ze służącą, a oni chodzili po kawiarniach, chodzili po rozmaitych [miejscach kultury]. Życie przed wojną w Polsce było wśród tych, powiedzmy… Nie chcę nazwać to wyższą klasą, bo to była klasa pracująca, ale życie było bardzo ciekawe, było mnóstwo kultury dookoła. Z ojcem architektem to, wiecie państwo, wszędzie były rajzbrety, kalki, projekty z gipsu. Pamiętam kościół Świętej Teresy, od Dzieciątka Jezus, który ojciec projektował, we Włochach, w którym byłam teraz. Byłam w tej katedrze, w kościele. Myśmy widziały te modele z gipsu i z plasteliny i z gliny, na desce i na rajzbrecie i potem fotografie, tak że to było bardzo ciekawe życie.

  • A do której szkoły pani chodziła?

Chodziłam najpierw do prywatnej szkoły pani Szadebergowej na ulicy Hożej 48, przez pierwsze trzy oddziały, a potem rodzice mnie wysłali do państwowej szkoły, żebym się tak otarła ze wszystkimi, z biedniejszymi ludźmi też, żebym nie myślała, że jestem jakaś uprzywilejowana. Chodziłam wtedy na Raszyńską do szkoły, która się wtedy nazywała 164., więc mam bardzo miłe wspomnienia i z tej szkoły, i z tamtej szkoły. Byłam dobrą uczennicą i byłam dość pilna, a poza tym moje życie spędzałam przy fortepianie, bo od dziecka uczyłam się muzyki i wstąpiłam do konserwatorium warszawskiego na kurs przygotowawczy, a potem zdałam na niższy, potem na średni, będąc jeszcze w szkole powszechnej, więc to była taka wielka moja chluba do pewnego stopnia. Kochałam się w muzyce, tak że miałam tam i teorię, i solfeż. Pamiętam profesorów, miałam naprawdę bardzo wspaniałe życie, mnie się wydaje, moja młodsza siostra, [Basia], tak samo.
Wszystko się skończyło, kiedy w 1942 roku ojciec został zabity przez odłamek bomby sowieckiej, która padła na Warszawę, ale była celowana prawdopodobnie na tory kolejowe, bo to było w kilka miesięcy po tym, jak Niemcy uderzyły na Rosję. Jak państwo wiecie, [Niemcy] szli bardzo szybko, bardzo łatwo weszli, ale potem Rosjanie [ich zatrzymali], w międzyczasie tam było mnóstwo ludzi, to był szalony potencjał ludzki. Jak oni się zmobilizowali, to zaczęli pchać Niemców z powrotem. Tory kolejowe, węzeł Warszawy był bardzo ważny, bo Niemcy musieli się przesiadać w Warszawie, bo inne tory były na Wschód, węższe czy szersze, już nie pamiętam, chyba węższe. W każdym razie Warszawa była punktem, gdzie wojsko przyjeżdżało, więc ta [bomba] wymierzona [była] w tory, żeby Niemcom zrobić szkodę. Bomba spadła nie na dworzec, tylko spadła na Chmielną, a odłamek spadł przez okno i zabił ojca z miejsca. Mama stała obok i w ogóle była kontuzjowana, a nas nie było. Myśmy zostały, Basia, moja siostra i ja zostałyśmy na wakacjach i u tych państwa, u których byliśmy, żeby jeszcze do końca wakacji zostać tam, a mama została z ojcem, bo ojciec się spieszył do pracy, bo w lecie dla architekta to jest największy sezon, najbardziej pracowity czas. To oczywiście była straszna tragedia. Tego nie możemy zapomnieć nigdy. Byłam teraz w kościele, który ojciec projektował, więc ten kościół powstał później w kilka lat, to znaczy był wybudowany w kilka lat po śmierci ojca, ale według planów ojca. Tylko pewne rzeczy były zmienione, na przykład fasada jest inna, to miał być piaskowiec.

  • A jak wyglądało pani życie w okupacyjnej Warszawie? Czy codzienność się zmieniła?

Sytuacja się bardzo zmieniła. W połowie okupacji straciłam ojca i przede wszystkim zostałam wciągnięta do konspiracji przez kolegę. Nazwisko można podać?

  • Oczywiście.

Andrzej Danysz, który był wtedy studentem medycyny, a poznaliśmy się na wakacjach, tuż przed śmiercią mojego ojca, tak że nasze rodziny się poznały. On mnie wciągnął do konspiracji, to musiał być czterdziesty drugi rok. Ojciec zginął 20 sierpnia, a on prawdopodobnie odczekał pierwsze tygodnie po pogrzebie i przyszedł do mnie i zapytał się: „Haniu, czy też chciałabyś pracować w konspiracji?”. – „Oczywiście”. On był starszy ode mnie przeszło dwa lata, więc to mi bardzo imponowało, i dał mi kilka zadań, które były, jak później się dowiedziałam, bardzo niebezpieczne. Okazuje się, że ta jednostka, w której on był, nie tyle jednostka, ile ta konspiracja, to był kontrwywiad. Miałam bardzo trudne jedno zadanie, znaczy może ono nie było trudne, ale nieodpowiednie dla dziewczyny, która ma siedemnaście lat.

  • Co należało wtedy do pani zadań?

Właśnie chciałam powiedzieć. On mi dał arkusz papieru, druk, który był jak gdyby z dziennika opieki społecznej, znaczy ktoś, kto pracuje dla opieki społecznej, ma książkę i w tym są kwestionariusze, które [powstają w ten sposób, że] idzie kogoś i zbiera wiadomości o tej osobie do opieki społecznej. Włożyłam tę kartkę w nuty Beethovena. To był album, który miał skórzaną okładkę, ja to tak sobie wkleiłam jakoś, że to niby jest w tym. To zadanie, które on mi dał, powiedział, że na ulicy Puławskiej, pod numerem takim i takim, jest jakaś kobieta, która chodzi z gestapowcami czy żandarmami niemieckimi, jedno albo drugie. Oczywiście to było straszne przestępstwo w czasie wojny, żeby Polka chodziła z Niemcami. I ja miałam udawać osobę, która pracuje dla opieki społecznej, z tym kwestionariuszem, żeby pójść do dozorcy albo do sąsiadów i wypytać się, kiedy ona jest w domu, kto do niej przychodzi, jak ona wygląda, takie rozmaite rzeczy. Więc poszłam do dozorcy i pytam się, czy mogę zrobić tutaj wywiad, bo jestem z opieki społecznej, a on zaprosił mnie do siebie, do dyżurki, z bramy wejście. Usiadłam, on też, i zaczynam swoje opowiadanie, czy on mi może opowiedzieć o tej pani, która tutaj mieszka pod takim i takim numerem, kiedy ona jest w domu, kiedy nie jest w domu, co ona robi, czym się zajmuje i tak dalej, i tak dalej. Tam piszę te rozmaite rzeczy na tym arkuszu papieru i on tak słucha, słucha, od czasu do czasu coś tak odpowiada i w pewnym momencie mówi: „Panienko, panienka nie powinna takimi rzeczami się zajmować. Panienka powinna się uczyć, a nie… To jest bardzo niebezpieczne”. Więc ja byłam zdetonowana, ale nie mogłam się przyznać, że on ma rację czy nie ma racji, tylko powiedziałam: „Bardzo panu dziękuję. Ja już teraz [pójdę]”. I zaczęłam się wycofywać, żeby wyjść tak jakbym nie była ani zdziwiona, ani dotknięta, tylko jemu podziękowałam i tak dalej. Oczywiście w duchu jemu dziękowałam, bo on mógł mnie zadenuncjować do Niemców. Cała ta kamienica była pełna Niemców. Przed Powstaniem oni zaczęli uciekać, bo oni wiedzieli, że będzie Powstanie i te kamienice, gdzie mieszkali Niemcy, rodziny gestapowców i tak dalej – oni wiedzieli, że będzie Powstanie i oni ich wysłali z powrotem do Niemiec. W każdym razie uważam, że ten dozorca uratował mi życie, bo gdyby to był ktoś inny. Teraz proszę sobie wyobrazić, on jest dozorcą i on takiej młodej dziewczynie chce powiedzieć, że ona tego nie powinna robić, ale nie denuncjuje jej, tylko jej daje możność wyjść, więc się wycofałam, ale nigdy nie mówiąc, że coś robię i tak dalej, broń Boże, nic. Tylko podziękowałam za wiadomość i wyszłam po prostu. Ale co się stało później… Bo ja w tej komórce byłam bardzo krótko. To było zaraz po wybuchu… nie po wybuchu Powstania, tylko oczywiście w czasie okupacji. To było zaraz po wakacjach, więc to był sierpień 1943 rok chyba. Mój ojciec zginął w czterdziestym drugim… To [jednak] było w czterdziestym drugim roku. Ja wycofałam się z tego, ale w międzyczasie… Nie, ja się nie wycofałam, ja się wycofałam od tego dozorcy, ale się nie wycofałam od moich [obowiązków], że tak powiem, nie byłam zaprzysiężona, ale nie zrezygnowałam z tej pracy, ale mama moja zaczęła podejrzewać, że coś robię niebezpiecznego, bo bardzo wcześnie rano wychodziłam z domu: „A gdzie ty idziesz?”. – „A, ja idę tam, a ja idę tu, a tu do konserwatorium, a tam na lekcje”. A komplety były u nas w domu, więc właściwie nie miałam powodu wychodzić.

  • Czyli pani jeszcze uczestniczyła w kompletach?

Uczyłam się na kompletach w czasie okupacji, tak, bo do gimnazjum zdałam tuż przed wojną, w czerwcu i potem we wrześniu jest wojna. Komplety były u mnie w domu i mojej koleżanki, która żyje jeszcze i widziałam ją teraz. Zawsze, jak przyjeżdżam do Polski, to ją widzę. Byłyśmy wielkimi przyjaciółkami, też Hania, ale wracając do tego, więc… W tej organizacji, o której mówiłam, byłam bardzo krótko, bo mama moja zrobiła taką rzecz: pewnego dnia zawołała mnie do gabinetu i tam był pacjent na fotelu czy tam przy fotelu, którego widziałam w domu kilka razy, w poczekalni, więc pacjent to pacjent. Mama mówi: „Haniu, to jest przyjaciel twojego ojca i on chce z tobą porozmawiać”. Jest proszę pani tak: fotel dentystyczny, ja stoję tyłem do okna, mama po tej stronie, on po tej stronie, fotel pusty. Jestem między młotem a kowadłem. Mama mówi: „To jest przyjaciel twojego ojca. My chcemy z tobą porozmawiać. Ten pan chce z tobą porozmawiać”. – „No proszę bardzo”. On się pyta: „Czy Hania jest w konspiracji?”. Ja mówię: „Nie – mówię – chyba tak, właściwie chyba tak”. – „A co panna Hania robi?” Zaczęłam mówić o tym, co pani teraz powiedziałam, o tej wycieczce na Puławską, żeby zrobić wywiad o jakiejś kobiecie, która chodziła z Niemcami, z gestapowcami. Jemu się oczy tak kręcą dookoła, mama zbladła i on mówi tak: „Bo, panno Haniu, ja mam dla pani bardzo ważną pracę. Czy pani była zaprzysiężona?”. Ja mówię: „Nie, nie byłam zaprzysiężona”. – „To ja panią teraz mogę zaprzysiężyć”. Stałam tak przed tym fotelem, mama tutaj, on tutaj i słowo po słowie przysięgę na wierność Rzeczpospolitej wypowiadałam za nim. I wtedy on mi powiedział: „Teraz pójdziemy do tego pokoju, który ma balkon, który wychodzi na klatkę schodową i jest połączony z mieszkaniem”. Idziemy, on klęka na podłodze, tak patrzy się, ile tam, widocznie liczył ilość metrów od okna (to były drzwi wychodzące na balkon), wyjmuje agrafkę z kieszeni, otwiera agrafkę i [robi] tam jakąś kropkę na podłodze. A wie pani, w Polsce posadzki były przepiękne wtedy, w tamtych czasach, wzory rozmaite, z kilku rodzajów rozmaitych dębów i tak dalej i tak dalej. I jak nacisnął tam jakąś kropkę, to się otwiera taka skrytka. To znaczy „skrytka” – myśmy to nazywali skrytką. To było tej wielkości, szerokości i długości, kwadrat na sprężynie, więc to mój ojciec musiał albo kazać zrobić, albo sam zrobił. A przyjaciel ojca wiedział, gdzie to jest. Co tam było przedtem, to ja nie wiem, ona była pusta. Domyślam się, co tam było – tam była broń. Bo wiem, że ojciec brał udział w zamachu na gestapowca, o czym dowiedziałam się od matki po latach, mama mi powiedziała. Więc ta skrytka musiała być na broń i ten przyjaciel ojca po śmierci ojca ją na pewno opróżnił, bo wie pani, konspiracja była tak zorganizowana, żeby ktoś, kto ma broń czy miał kogoś, kto może albo wyratować, albo wyciągnąć, schować coś, jakby się coś stało… Właśnie w ten sposób się dowiedziałam od tego mojego przyszłego, powiedzmy, komendanta jak gdyby, co ojciec robił. Przecież ja nie zrobiłam tej skrytki ani mama, ani służąca, tylko ona była zrobiona przez mojego ojca albo na jego życzenie przez kogoś, bo jego kolega wiedział, jak otworzyć i w którym miejscu, więc on powiedział tak: „Pani musi skończyć tę robotę, którą pani robi, bo to jest bardzo niebezpieczne. Młoda dziewczynka nie powinna się takimi rzeczami zajmować. No ale pani będzie kierowniczką – a mnie to oczywiście bardzo schlebiało – punktu rozdzielczego. Na czym to będzie polegało? W co piątek rano o siódmej pani musi być w tym pokoju”. To był pokój, który się łączył z klatką schodową i z mieszkaniem, rozumie pani, osobne wejście, ale też się łączył z mieszkaniem. „Pani będzie po prostu czatowała, jak będzie stukanie, pani musi tam być i wtedy hasło ktoś powie i pani powie odzew, i to będziemy zmieniać tam co tydzień czy co dwa”. Zmiana była tego hasła i odzewu, więc pierwszego dnia, jak to dostałam, to młody człowiek, może miał dwadzieścia lat, nie za duży, nietęgi, on prawdopodobnie jechał rykszą albo dorożką, bo on by tego nie udźwigał. Przynosił taką pakę, a papier jest bardzo ciężki. Tam były gazetki, ale nie jedna gazetka, znaczy nie jedno wydanie jakiejś gazetki, ale kilka, jakieś pięć, sześć, siedem rozmaitych gazetek. I tych gazetek po dwadzieścia czy trzydzieści. Ja miałam potem tak… Musiałam się nauczyć jego pseudonimu, bo on jak stukał, to mówił hasło, nie pseudonim, tylko hasło i ja mówiłam odzew, wtedy się wpuszczało. Mój zwierzchnik od czasu do czasu zmieniał ten odzew i hasło. To nie było tak przez cały czas, co tydzień czy coś się zmieniało. Więc co ja robiłam? Po prostu odbierałam te gazetki i zamykałam się od wewnątrz w tym pokoju, żeby nikt nie wszedł (bo mieliśmy też służącą), rozdzielałam według rozdzielnika, że jak przyjdzie jakaś „Basia”, to jej dać dwadzieścia „Biuletynów Informacyjnych”, ale tam były i inne gazetki. Tam były z rozmaitych partii, bo były partie polityczne w czasie okupacji i one wydawały swoje [gazetki]. Byli demokraci, byli prawicowcy, lewicowcy i tak dalej, ale „Biuletyn” miał największe wydanie i to pamiętam. Nie pamiętam tytułów innych gazetek w tej chwili, nie mogę sobie [przypomnieć]. Jakaś „Błyskawica”, ale nie wiem, nie mogę powiedzieć. W każdym razie ja to rozdzielałam na paczki i potem musiałam pamiętać, że jak przyjdzie „Basia”, to jej dać tyle i tyle tego i tak dalej, i „Janusz” czy tam jakiś „Zdzisio” czy ktoś, zawsze imiona jakieś tylko, więc…
  • A ile osób przychodziło po te gazetki?

Ze trzy, cztery, pięć może najwyżej, ale wie pani, jedna była straszna rzecz… To było przed Wielkanocą. Robimy porządki, mieliśmy służącą, ale mama zawsze musiała ją tam poprawiać albo mówić, co ma zrobić. W salonie czyścimy te okna, podłogi i tak dalej, i ona zaczyna mamę szantażować. Znaczy myśmy nie wiedziały, że to będzie szantaż, ale ona mówi, że chce mieć podwyżkę, a mama mówi: „Przecież gosposia miała podwyżkę dwa miesiące temu. Ja jestem wdową, gdzie ja będę… Dzieci, wojna i tak dalej. My ledwo mamy co jeść i gosposia chce mieć podwyżkę?”. – „A, ja muszę mieć podwyżkę!” – i tak dalej. Tak się ceregieluje z mamą i w pewnym momencie mówi: „A ja wiem, co się tam szortuje? Gazetki w tamtym pokoju. Ja wiem, że tam się szortuje – ona [właśnie tak] powiedziała – gazetki w tym pokoju”. Myśmy obydwie słyszały, co ona powiedziała, ale taka była [konsternacja], moment, dwie sekundy ciszy. Mama mówi tak: „Gosposiu, ja się śmierci nie boję. Ja straciłam męża, ale jeżeli jednej z moich córek włos z głowy spadnie, to ja się będę bardzo martwić o gosposię”. Czy pani wie, czy państwo wiecie, że ona zamilkła, a ja odetchnęłam. Zdawałam sobie sprawę z tego, że mama mogła ją, że tak powiem, przestraszyć o konsekwencjach, jeżeli by ona nas wydała. Jak ona mogła wiedzieć, że tam się sortuje gazetki, to nie wiem. Oczywiście, jeżeli podsłuchiwała pod drzwiami, to mogła usłyszeć jakiś szelest papieru, ale żeby widzieć gazetki. Ona musiała rozmawiać z kimś, musiała mieć jakiegoś chłopaka czy coś, który jej tam coś powiedział. Sama by tego nie wymyśliła, więc myśmy zamarły wtedy zupełnie. Oczywiście, jak przyszedł ten kolega ojca, który przychodził jako pacjent… Jeszcze muszę wam powiedzieć bardzo ważną rzecz, nie wiem, czy powiedziałam to czy nie. To był ktoś bardzo wysoko postawiony w konspiracji.

  • A wie pani, jak się nazywał?

Nic nie wiem.

  • A pseudonim?

Ani pseudonimu, ani nazwiska, nic. Wiem tylko dwie rzeczy, bardzo charakterystyczne. Może to kiedyś ktoś odkryje, bo to był wielki człowiek. I on był… Nie dlatego że byłam taka ważna czy coś, tylko on musiał pracować z moim ojcem. Oni robili bardzo poważne rzeczy, a ja tylko odziedziczałam to, że tak powiem, do pewnego stopnia i przypuszczam, że mama jemu się poskarżyła, że wychodzę, że pewnie gdzieś jestem w jakiejś komórce i tak dalej. Ona nie wie, co robi. Oni mnie po prostu woleli mieć, znaczy ten przyjaciel ojca i mama, uważali, że to będzie bardziej bezpieczne, jeżeli będę robiła, powiedzmy, rozdział tych gazetek i rozdawała. To było bezpieczne i bardzo niebezpieczne, bo szyldy ojca i matki były na bramie i na drzwiach wejściowych, więc ktokolwiek by wyszedł od nas i wpadł w ręce niemieckie, i był torturowany, to mógłby podać nasze nazwiska i adres, tak że to było bardzo niebezpieczne, ale wszystko było niebezpieczne, życie było niebezpieczne, więc… Tylko chcę powiedzieć, że ten pan… Co wiem o nim? Przede wszystkim jak już jesteśmy w Ameryce, pytam się mamy: „Jak ktoś tak wysoko postawiony…”. Bo myśmy się zorientowały później, że on musiał być bardzo wysoko w hierarchii akowskiej, nie dlatego, że on był moim tym [przełożonym], tylko dlatego że on był kolegą ojca, a my wiemy, że ojciec był bardzo zaangażowany i ta skrytka w domu była zrobiona przecież nie dla zabawy. Jeden fakt, który wiem o nim, że żonę miał we Lwowie. Czy on był lwowiakiem, tego nie wiem, bo jego akcent tego nie zdradzał. Według mnie on chyba nie był lwowiakiem, może się urodził tylko tam, ale żona jego była we Lwowie, a on był skoczkiem. On kursował między Warszawą i Londynem i za każdym razem jak przyjeżdżał do Warszawy, to serce mu biło, bo chciał zobaczyć żonę, ale nie mógł, bo gdyby pokazał się we Lwowie, to by go tam od razu rozstrzelali, bo był bardzo znany. To tylko to wiem od mojej mamy, a mama z nim rozmawiała więcej niż ze mną o takich sprawach, bo prawdopodobnie jeszcze zanim weszłam do tej konspiracji.

  • A czy pani mama też była czynna zaangażowana w konspirację?

W tym sensie, że w domu jej był rozdział gazetek, [to tak]. Ona tego nie robiła, ona robiła co innego, utrzymywała dom, dzieci, ale wiedziała, co się dzieje i modliła się, żeby się nic nie stało, więc mama bezpośrednio nie, ale ona pomagała wszystkim tym, którzy to robili. Czynnie nie mogę powiedzieć, żeby ona coś robiła, ale jeżeli matka zezwala na coś takiego i ma w domu ten punkt rozdzielczy – jakby gestapo się do nas dobrało, to cała rodzina by poszła, to by wszystkich zaaresztowali, mamę i…

  • A jakie są imiona pani rodziców?

Jan Łukasik i Kamila Łukasik z Jurkowskich.

  • A czy w czasie okupacji była pani świadkiem lub ofiarą represji ze strony Niemców?

Nie byłam świadkiem, ale opowiadał nam mój ten zwierzchnik… Aha, bo zmierzam do zakończenia [wątku konspiracyjnego]. Tuż przed Powstaniem nasz punkt był zamknięty, to znaczy jakieś dwa tygodnie przed Powstaniem musiałam wszystko opróżnić, pociąć na kawałeczki, pospuszczać do klozetu i tak dalej czy spalić, dlatego że była jakaś wpadka. Szła dziewczynka z gazetkami w teczce, szła Marszałkowską (to mój zwierzchnik opowiadał) i czy ona należała… Ja jej nie znałam. Takich punktów jak mój to było na pewno bardzo dużo. W każdym razie ta dziewczynka szła i w teczce miała gazetki, ileś tam gazetek. Na Krakowskim […] stoją żandarmi i jakąś dziewczynę zatrzymali. Ja to znam z opowiadań tego mojego przewodnika czy kierownika, powiedzmy, bo nie wiem, kto to był. Ona miała gazetki w teczce, pusta ulica, ona je otwiera, to się wysypuje, i ona ręką w twarz temu Niemcowi, on za strzelbę, ona ucieka i on ją zabija, znaczy padła, wiedząc, że będzie zastrzelona. Aha, zmierzam końca, nadchodzi 1 sierpnia.

  • Pani wiedziała, że Powstanie będzie?

Tak, myśmy wiedzieli, że się szykuje Powstanie, więc właśnie do tego zmierzam. Przychodzi ten mój zwierzchnik i mówi, że musimy pozamykać wszystkie… to znaczy pozbyć się gazetek. To, co jest, trzeba rozdać i wstrzymujemy ten rozdział. Nikt nie będzie przychodził tutaj po gazetki, nikt nie będzie przynosił gazetek. No i że Powstanie wisi na włosku, że już lada chwila będzie Powstanie. Ja się pytam, jaki mam przydział w Powstaniu. A on mówi: „Panna Hania nie ma żadnego przydziału, dlatego że my musimy się liczyć z tym, że do Warszawy mogą wejść bolszewicy. Jak wejdą bolszewicy, to my musimy naszą działalność prowadzić dalej, więc pani się nie będzie dekonspirowała”. To się odnosiło do mamy i do mnie. On mamę uważał jako osobę, która dawała swój lokal na to, na te gazetki, a córka jej zaangażowana w to, ona na to zezwala. Ona była w pewnym sensie tak zaangażowana jak ja, tylko nie fizycznie, nie robiła tego, co ja robiłam, ale odpowiedzialność szalona. Myśmy się liczyli właśnie z tym, że wejdą Rosjanie.

  • Gdzie panią zastał 1 sierpnia?

1 sierpnia zastał mnie w domu. Nie, nie w domu, w Warszawie, ale nie w domu. Byłam na placu Unii, szłam na Mokotów, bo ten, który mnie wciągnął, ten kolega, mieszkał na Mokotowie, a czułam, że jak gdzieś dojdzie do Powstania, to mama może chcieć mnie chronić, żebym nie była w jakiejś sytuacji bardzo niebezpiecznej. Myślę sobie, jak będę bliżej Mokotowa, to jak tam pójdę i on mnie wciągnie z powrotem, to będę mogła Niemców tam gdzieś walić. Ale po drodze wpadłam jeszcze po koleżankę, która mieszkała na rogu i należała do naszego kompletu gimnazjalnego i przychodziła do mnie do mieszkania na te komplety, tą Irkę Trausolt zabrałam ze sobą i szłyśmy Marszałkowską. Doszłyśmy do placu Unii i na placu Unii, będąc jeszcze na tej części północnej – [nie wiem,] czy dobrze powiedziałam, północna część – w każdym razie nie przeszłyśmy przez plac jeszcze i słyszymy pierwsze strzały. Ona ucieka, ja zostaje sama. Przechodzę przez plac Unii i po prawej stronie Puławskiej jest parkan. Nie wiem, co za parkanem, więc przechodzę przez ulicę na drugą stronę i to jest pierwszy dom. To był numer 3/4 czy 2/4, bo to była parzysta strona Puławskiej. Więc tam zostałam przez całe Powstanie i nic nie robiłam. Tam była młodzież, tam byli studenci, było trochę kobiet ze wsi, które z mlekiem i z masłem przyjechały do Warszawy, bo sprzedawały, więc różne towarzystwo było.
Porozstawiali nas po rozmaitych… Było jedno mieszkanie, jakiś krawiec był i ten dom wychodził na… Puławska, wchodziło się do Puławskiej, ale [dom] się łączył jakąś drugą bramą z drugim podwórkiem i po drugiej stronie była ta ulica, która szła w dół, jak gdyby troszeczkę od placu Unii, nie pamiętam, jak ona się nazywa. W każdym razie tam było dość spokojnie, znaczy nie było strzałów specjalnie, ale nikt nie wiedział, kto jest kto. Było kilku młodych ludzi, była jedna dziewczyna, nas przydzielili do jakiegoś krawca, który był sam. Ja się strasznie bałam, bo on się chciał strasznie bardzo przylepiać do nas i myśmy nie spały całą noc, we dwie byłyśmy w tym jego mieszkaniu, to znaczy on miał tam taki pokój, w którym miał pokrojone te garnitury męskie i tak dalej i szył, więc myśmy gdzieś tam spały na jakiejś kozetce, te dwie dziewczyny, i modliłyśmy się, żeby nie przyszedł do nas, bo on robił takie wrażenie, że jest bardzo samotny i bardzo chciałby mieć kogoś.

  • Czemu panie akurat do krawca były przydzielone, jaką on miał tam funkcję?

Dlaczego byłam przydzielona? Nie byłam przydzielona. Wskoczyłam do bramy…

  • Tak, tak, tylko powiedziała pani, że jak panie tam już były, to razem z koleżanką czy jakąś dziewczyną zostały przydzielone do tego krawca.

Czy myśmy były przydzielone, czy… Wie pani, to było tak, spało się w rozmaitych sytuacjach. Na przykład, w ogóle w Powstaniu spałam na schodach, na klatce schodowej, siedzenie na jednym stopniu, nogi na dwa niżej, a łokieć jeszcze tak, w rozmaitych takich sytuacjach, ale tam nie było…. Aha, ten dom, Puławska 2/4, był pełen Niemców, którzy wyjechali, bo wiedzieli, że ma być Powstanie, znaczy tam mieszkali Niemcy i Polacy. Dozorca był Polak, tam jeszcze służba była polska, ale było dużo mieszkań zamieszkałych przez Niemców. Oni wszyscy wyjechali, bo oni wiedzieli podobno o Powstaniu. Oni się ewakuowali, to były rodziny gestapowców czy jakichś tam innych szwabów, więc ja tych ludzi nie widziałam, bo myśmy były w bramie, na schodach, a potem jakiś krawiec powiedział, że on ma tam dwa pokoje czy jeden pokój czy coś, i ja z koleżanką, z jakąś nie koleżanką, tylko z drugą młodą dziewczyną, która była tam, byłyśmy tam i na jakiejś takiej wąskiej kozetce żeśmy spały razem w takim zakładzie krawieckim i modliłyśmy się, żeby on tam nie przyszedł.

  • Co się działo dalej, po tej nocy? Jak przebiegały dalsze dni Powstania?

Mniej więcej tak samo. To nie była jedna noc, to było kilka nocy. Aha, wśród tych, którzy się znaleźli w tej bramie, jak Powstanie wybuchło, to byli przechodnie. Było dwóch inteligentnych bardzo chłopców, którzy byli ciut, ciut starsi ode mnie, przypuszczam, że mogli być już na Uniwersytecie Latającym. Myśmy siedzieli na schodach i rozmawiali. Myśmy mówili, co, jak i tak dalej, gdzie Niemcy mogą być, jak to długo może trwać. W pewnym momencie… Zaraz, zaraz, jak to było, uciekło mi coś, jakiś wątek mi uciekł. Kilku chłopców weszło na strych i gdzieś tam przez jakąś dziurę w dachu oglądali, co się dzieje dookoła, i powiedzieli tak… A to była niedziela już, a Powstanie wybuchło we wtorek czy piątek, wtorek albo piątek, nie pamiętam. Wtorek, myślę, że był wtorek. Ja tam byłam.

  • Już była niedziela i co się działo?

Przez szparkę gdzieś tam na strychu zauważyli, że kobiety niosące kobiałki z mlekiem, bańki z mlekiem, kobiałki z jajkami, ze stacji Grójeckiej, z dworca Grójeckiego, znaczy te, które przyjeżdżają zasilić Warszawę swoim prowiantem, bo tak w czasie okupacji było.

  • Ale to była okupacja czy już Powstanie, bo pani mówi już…

Powstanie.

  • Powstanie, tak? To te kobiety przychodziły, chodziły sobie po ulicach?

One przyjechały i Powstanie je zastało, tak że one nie mogły wrócić, więc one są w takiej samej sytuacji jak my. Nie są Powstańcami, ale są bezdomne. Ktoś zauważył, że te kobiety, zaraz…. Ktoś z chłopców, jakiś inteligentny chłopak, który też był w konspiracji… To było zupełnie jak… to się czuło, po pytaniach i tak dalej. Jakiś bardzo sympatyczny był tam licealista albo ktoś, kto mógł być już na uniwersytecie, ale oczywiście uniwersytety były zamknięte, ale istniały komplety uniwersyteckie też.

  • Co ten kolega zauważył?

Ten kolega wlazł na strych i zauważył, że pomiędzy naszym placem a placem Zbawiciela przechodzą kobiety, które przyjechały z tym mlekiem, z serem, na stację Grójecką. Idą i Niemcy, żandarmi je puszczają i wtedy powstał pomysł, czy ktoś z nas, z kobiet takich jak ja, znaczy dziewcząt takich jak ja, nie poszedłby, żeby przejść, bo myśmy byli odcięci od Śródmieścia, a wiadomo było, że w Śródmieściu jest najwięcej akowców, że tam się może dziać Powstanie. Powiedziałam, że pójdę i wyszłam.

  • Sama?

Sama nie. Kilka kobiet tych z tymi kobiałkami za mną. Byłam pierwsza i jak doszłam do patrolu niemieckiego, to podniosłam ręce do góry, a miałam torbę ze sobą, taką torbę z brezentu. Z torbami się zawsze chodziło, bo może coś można kupić tutaj albo tam, a tu nie ma, to się dostanie i przyniesie do domu, więc taką torbę miałam z brezentu i kenkartę w ręku, bo widziałam, jak oni mi mówili, że oni tak na strychu widzieli, jak inni przechodzą, akowcy przechodzą (może nie akowcy, ale Polacy przechodzą), trzymają ręce do góry z kenkartami na górze i Niemcy ich puszczają tam, [pozwalają] przejść dalej. Powiedziałam, że pójdę na ochotnika. Oczywiście oni mi dali [numer] telefonu, żeby zadzwonić do nich, jak przejdę, nie wiedząc, że wszystkie telefony były zupełnie wyłączone, bo PAST-a od razu była… tam była straszna rzeź w budynku PAST-y. Wszystkie telefony, pierwsza rzecz, którą Niemcy zrobili, to wyłączyli wszelką komunikację na terenie Warszawy, więc wyszłam na ochotnika, to była niedziela rano, to znaczy tam byłam od wtorku do niedzieli.
  • Przepuścili panią bez problemu?

Szłam z tymi rękoma [uniesionymi]… Znaczy zaraz powiem, jak to wyszło. Więc ja wychodzę z tej Puławskiej 2/4 i idę tą samą stroną. Na placu Unii leżą trupy w ten sposób, jak plac jest okrągły, to tak jak ryby czy śledzie, wszystko mężczyźni, ale oni tak… Ale potem za placem Unii muszę dojść do placu Zbawiciela. Po prawej stronie – ja idę prawą stroną, znaczy idę na północ – po prawej stronie nie ma domów. Tam było jakieś ministerstwo wojny czy wojska, ale oczywiście Niemcy tam siedzieli, to znaczy kamienice były po lewej stronie na Puławskiej, a po prawej – przepraszam, to już nie była Puławska, to była Marszałkowska – po prawej było jakieś ministerstwo. Przed tym ministerstwem straszna rzecz – jest patrol niemiecki, Niemcy stoją na jezdni, ja idę chodnikiem i przed sobą widzę taką scenę: mur, który oddzielał ten ogród z tym ministerstwem jakimś przedwojennym, i pod tym murem leżą mężczyźni jak śledzie i na głowie mają kapelusze, to znaczy nie na głowie, tylko jak gdyby leżą na wznak i głowy czy twarze mają przykryte tymi czapkami. Nie wiedziałam, co mam zrobić, bo się nie mogłam cofnąć. Nie wiedziałam, że w ogóle zobaczę taką scenę. Żandarmeria niemiecka stoi na jezdni, a na chodniku oni leżą pod parkanem, a ci trzymają strzelby. Ja nie jestem sama, mam kobiety ze wsi, które przyjechały z masłem i jajkami do Warszawy, żeby sprzedać, i one chcą pójść do jakiejś kolejki, żeby wrócić do domu…. Na czym ja skończyłam?

  • Widziała pani tego żandarma i obok ciała zabitych Polaków.

Nie wiem. Nie widziałam, czy oni są żywi, czy to są zakładnicy, czy wszyscy już nieżywi. Proszę pani, leżeli nieruchomo, twarzą do ziemi i jakby kapelusze czy czapki tak na głowach, a żandarmeria stała na jezdni. Miałam chodnik dla siebie, znaczy szłam chodnikiem, ale jak zobaczyłem tę scenę, to nie wiedziałam, co zrobić. Przeszłam na jezdnię czy zostałam na tym chodniku, [nie pamiętam]. Oni leżeli pod murem jakimś, takim płotem, powiedzmy, trochę ażurowym. On mógł mieć trochę cementu na dole, a potem jakieś pręty. Do tej pory nie wiem, czy oni byli zabici, czy nie. Tylko wiem, że szłam z tą torbą i z kenkartą i oni mnie puścili, Niemcy.

  • Co się dalej działo?

Doszłam wtedy do placu Zbawiciela i dalej widzę – hełm, drugi hełm. Więc ja znów ręce do góry i tą torbę wiszącą i podchodzę tam, z tą kenkartą, a tam się odzywa ktoś prawdziwa polszczyzną: „Co panna, do cholery, ręce trzyma [uniesione]! Tu są przecież Polacy!”. Tak mnie przywitali na placu Zbawiciela chłopcy, którzy byli w hełmach niemieckich, bo innych nie było i jakieś tam mieli te lampartki też niemieckie. Więc ja już jestem w polskich rękach.
Teraz tak, wszyscy mi mówią, że do domu nie dojdę, bo przez Aleje nie przejdę. Ale mówię: „Ja mam rodzinę…”. Aha, to jeden Niemiec mi powiedział. Ja też tak.... Ten Niemiec, zanim doszłam do Polaków, ten Niemiec mówi, patrzy na kenkartę, mówi: „Sosnowa”. Oni znali tak dobrze Warszawę, że ten Niemiec mi powiedział, że: „Ty nie przejdziesz tam, bo to jest za Alejami”, znaczy on po niemiecku mi to mówił, ale wiedział, gdzie jest Sosnowa, więc mówię: „Ale ja mam rodzinę po tej stronie” – i miałam. Poszłam najpierw do jednego wujka, nie ma nikogo. On był aresztowany przedtem zresztą, to się spodziewałam, że jego nie było, bo on był zaaresztowany, ale cioci nie było i nie było jej syna. Idę do drugiego wujka, brata mojego ojca i w bramie widzę, on, jego żona, matka żony i młody Leszek, ich synek jedyny, dziesięcioletni chłopczyk, stoją w bramie, żeby wyjść z ludnością cywilną. My się witamy tam, więc nie mogę wejść do nich, do mieszkania, bo oni wychodzą. Potem poleciałam dalej, na Hożej była dentystka, która była przyjaciółką mamy jeszcze z uniwersytetu. Nazywała się Steinhagen z domu i Steinhaus z męża albo odwrotnie, dwa niemieckie nazwiska. Myślę sobie, że nikogo więcej tam nie znałam. Tego wujka nie ma, tamten wyszedł i tak dalej, więc poszłam tam i ona miała u siebie ze czterdzieści osób i wszystkie karmiła. Jej służąca gotowała zupki trzy razy dziennie. Dostałam jakiś tam maleńki pokoiczek, pamiętam. Ona, jak otworzyła drzwi i zobaczyła mnie, mówi: „Haniu, ty też tutaj?”. Polka o niemieckim nazwisku z męża i panieńskie też, ale stuprocentowa Polka. Czterdzieści osób przyszło. Ona musiała być w konspiracji, bo kto by tyle osób mógł tam mieć od razu. Ludzie szli na jakieś zbiórki prawdopodobnie, a ja…

  • Jak długo pani tam była?

Ja tam byłam parę dni, może sześć dni. Aha, dlaczego ja byłam? Aleje [Jerozolimskie] były w rękach niemieckich, znaczy oni nie byli wszędzie w Alejach, ale tanki stały na moście Kierbedzia i przejścia przez Aleje odbywały się tylko w nocy i tylko od czasu do czasu. Ja w ten sposób przeszłam przez Aleje. To przejście było bardzo trudno, bo przedtem spaliśmy na rogu Kruczej i Alei, w jakiejś tam oficynie, na schodach, to tak mówię, siedzenie na jednym schodku, nogi na drugim schodku, głowa na trzecim schodku, i czekało się, aż ktoś powie, że można iść, że przepuszczają przez Aleje, bo Niemcy mieli coffee breaks, to znaczy przestawali siać, że tak powiem, swoje… Nie wiem, co to było, nie bomby, tylko wystrzały z karabinów maszynowych i [granatów] siekli w Warszawę. Siedzieli na moście i jak ktoś się ruszał, przechodził przez Aleje, to strzelali do nich, ale mieli coffee breaks, więc nam powiedziano, że jak ktoś chce przejść przez Aleje, to musi [zatrzymać] się w domu na Kruczej, który łączył się [podwórko z Alejami]. Wie pani, były takie kamienice, że miały dwa podwórka. Jedno podwórko wychodzi na tą ulicę, drugie na tamtą. W takim domu właśnie na schodach spałam, czekając, aż ktoś powie, krzyknie, że można przechodzić przez Aleje i potem to przejście tak wyglądało, że tuż po moim przeskoku przez Aleje… Bo oni puszczali tak, była barykada z jednej strony i z drugiej strony Alei, ja skakałam przy Brackiej i to nie było na wprost, tylko trochę na ukos, znaczy długość tego przeskoku była dłuższa niż gdyby to było pod kątem prostym. Nie zapomnę, jak przeskoczyłam przez te Aleje na drugą stronę. Zanim wskoczyłam do bramy, zauważyłam trawnik. W Alejach były trawniki pomiędzy chodnikiem a jezdnią i one były otoczone drutem, a wewnątrz była trawa oczywiście i w tej trawie była taka tabliczka, [z napisem]: „Nie deptać prawników”. Warszawa się pali, Warszawa zburzona, wojna, kanonada i tak dalej, i ta tabliczka: „Nie deptać trawników”. To była taka ironia losu, ale człowiek się uśmiechnął do pewnego stopnia. Wpadłam do bramy na Kruczą, znaczy ona wychodziła z jednej strony na Kruczą, a z drugiej strony w Aleje. Jak tylko wpadłam do tej bramy, a oni nas wpuszczali w odstępach, powiedzmy, tak że nigdy nie było więcej osób niż dwie, trzy, [osoby] biegnące w poprzek Alei, to znaczy nie gęsiego, tak żeby ci, którzy stoją na moście Kierbedzia nie mogli trafić w nas, bo oni strzelali. Jak wpadłam tam, zrobił się jakiś straszny szum. Ktoś gdzieś podobno latarką świecił, przeskakując przez Aleje, więc od razu było podejrzenie, że ktoś chce nas zdradzić, znaczy naprowadzić Niemców na nas, ale nie wiem, czy to był jakiś pomyleniec, czy coś, ale szum był wielki z tego powodu, tak że w tej drugiej bramie już, która nas przyjmowała, było wielkie poruszenie, żeby szukać kogoś, kto wpadł na taki idiotyczny pomysł, żeby latarką świecić przy przeskoku przez Aleje. To było pod kątem, to nie było tak na wprost, bo tu była kamienica, a tam ta kamienica nie była do tego przygotowana. Ta miała dłuższą barykadę, wie pani. Ci nasi żołnierze w hełmach, stojący przy barykadach, wszędzie się pytali o hasło, a ja nie miałam hasła, nie wiedziałam, jakie jest hasło dzisiaj, bo nie byłam w AK, to znaczy byłam i nie byłam. To jest bardzo trudno ocenić. Ja uważam, że byłam w AK, ale nieformalnie, nie miałam jakiegoś tam ani stopnia specjalnego, ani nic, więc jak dobiegłam tam [na drugą stronę Alei], to wtedy szłam do domu.
Szłam i cisza była w Śródmieściu. Była cichość, [kompletna] cisza. Doszłam do mojego domu. Dozorca otworzył drzwi, [bramy], bo to już było późno, to była niedziela. We wtorek wybuchło Powstanie, a ja byłam jakoś do niedzieli tam na Mokotowie, to znaczy na placu Unii, a potem szłam prawie tydzień, bo tu nie można było przejść, tu Niemcy, tu nie ma barykady, tam strzelanina i tak dalej. Więc jak doszłam do domu to już był jakiś dziesiąty prawdopodobnie, 10 sierpnia. Dozorca jak mnie zobaczył, to powiedział: „Ale mamusia się ucieszy. Ale mamusi nie ma w domu, mamusia jest na punkcie”. – „Tak, a gdzie?” – „Panienka niech teraz pójdzie do sąsiadów i się wyśpi i odpocznie, a ja dam znać mamusi, że panienka już jest”. I tak było. On zawiadomił, wysłał tam chłopaka na ten punkt sanitarny, na Złotą 22, gdzie była Izba Skarbowa przed wojną. Tam był punkt, w którym moja mama już przyjmowała pacjentów, to znaczy ona była dentystką, ale zamieniła się w sanitariuszkę. Ja oczywiście tam byłam na drugi dzień i też byłam sanitariuszką.

  • Jak wyglądały dni w tym punkcie opatrunkowym?

Jak to wyglądało? Więc najpierw byłyśmy na parterze. Złota 22 miało wyjście na ukos. Bardzo dziwnie to wyglądało. To nie było z bramy, tylko prosto z miasta, znaczy z chodnika i jakieś ukośne drzwi pod kątem [i tu] była przed wojną Izba Skarbowa, w której się płaciło podatki. Pamiętam, jak chodziłam z mamą płacić podatek dochodowy, bo ona miała własny gabinet, to znaczy nie była na pensji jakiejś i musiała się z tego wyliczać. I w tym właśnie miejscu był pierwszy punkt sanitarny w tej dzielnicy. To nie był szpital, to się nazywało punkt sanitarny. On był na parterze, z tymi drzwiami skośnymi. To było gdzieś między Sosnową a Zielną.

  • Co należało do pani zadań?

Jak już tam doszłam, to przede wszystkim dyżury. Więc szpital był w piwnicy. W piwnicy były prycze zrobione z drzewa, na tym jakieś imitacje sienników i na tym ranni, więc tak się zaczynał ten punkt sanitarny. Na górze była pomoc dla tych, którzy byli ranni, a jak byli tacy ranni, że musieli leżeć, to schodzili do tej piwnicy i tam w tej piwnicy na tych wyrkach… Ja podawałam baseny przede wszystkim, miałam pod sobą chorych, miałam kobietę ciężarną, przepiękną kobietę, która się spodziewała dziecka w każdej chwili, i właśnie w nocy, kiedy ja miałam wolne i spałam z mamą na... Wie pani, jak myśmy spały? Na korytarzu, w poprzek, przykryte jakimiś paltami swoimi, bez poduszki, bez niczego, a nasi żołnierze jak wracali z takiej strzelaniny, to czasem byli pijani.

  • Nasi Powstańcy?

Nasi Powstańcy. Ja pamiętam, jak wchodzili, to przechodzili nad nami. Korytarz wąski, my leżymy w poprzek, a oni wracają z takiej jakiejś eskapady, znaczy strzelaniny, i przechodzili tak nad nami. Mama mnie tylko przytulała do siebie i pamiętam, powiedziałam: „Mamusiu, gdyby to nie było dla Polski, to my byśmy tu nie były, prawda?”. A ona mówi: „Masz rację, śpij kochanie”. Takie były sytuacje. Ci chłopcy, oni szli walić tych Niemców, nie było co jeść, a Gajewski był niedaleko. U Gajewskiego był likier, likier do ciast, który się dodaje, do lodów czy do takich rozmaitych rzeczy. Nie wiem, czy panie wiedzą, ale to była cukiernia nad cukierniami. On miał kilka sklepów. Na Chmielnej miał bodajże główny sklep. Więc myśmy mieli [do jedzenia] kaszę „pluj” i likier. Takie były sytuacje.

  • Czy jak Powstańcy byli pod wpływem alkoholu, to zdarzały się jakieś sytuacje…

Nie, ja nigdy nie widziałam żadnych... Znaczy wie pani, ja byłam z mamą. Gdybym ja była sama, to może by coś było niebezpiecznego, ale ja byłam cały czas pod jej opieką.

  • A czy oprócz pani i pani mamy były inne osoby w tym punkcie?

Były, oczywiście, bardzo ważne osoby. Pierwszym doktorem w tym punkcie był doktor Teter, Jerzy Teter. Myśmy go nazywali doktorem i on był na pewno doktorem, ale bardzo młodym. On mógł być tuż po dyplomie, ale nazywało się jego doktorem. I był jeden, jak oni nazywali takich... sanitariusz może…. Nie pamiętam nazwiska. Potem doktor Teter odszedł i przyszedł na jego miejsce doktor Konarski z żoną i córką.
Teraz muszę wam opowiedzieć, że asystowałam przy operacji obcięcia nogi Powstańca powyżej kolana. Mama jako narzędziarka, mama była dentystką, ale pełniła rolę narzędziarki, która podawała narzędzia doktorowi Konarskiemu. Jego żona była sanitariuszką, to znaczy nie z zawodu, tylko z potrzeby. Córka w moim wieku i ja jesteśmy w piwnicy. W piwnicy, gdzie dawniej przed wojną leżał węgiel albo w najlepszym razie beczki z kapusta kiszoną i ogórkami, ale przede wszystkim węgiel. W tej piwnicy jest jakiś stół i na tym stole doktor Konarski tnie nogę temu [Powstańcowi]. Ja miałam bardzo ważną funkcję, trzymanie karbidówki nad tą nogą, czyli ja nie mogłam się patrzeć gdzie indziej. Ja musiałam patrzeć, żeby nie nakapać karbidówką na te rany. To jest bardzo trudne zadanie być asystentem, nie mając zielonego pojęcia, co się dzieje w ogóle, tylko widzieć, co się dzieje. W takich warunkach ten szpital się rozrósł i później myśmy mieli na takiej sali, która była piwnicą, powyrzucane były z niej rozmaite beczki i nie beczki, które w niej mogły być, i porobiono prycze dwupiętrowe. Na początku był tylko jeden parter, a potem trzeba było więcej, więc Powstańcy to robili. Ja podawałam baseny. Miałam dyżury w nocy, dyżury w dzień.

  • Jak było ze środkami opatrunkowymi czy lekami?

Bardzo słabo. Mamusia wzięła z domu wszystko, co mogła przynieść. To były dentystyczne rzeczy, ale w gabinecie są pewne rzeczy, które mogą się przydać w takich miejscach, czyli wata, lignina, woda utleniona. Wszystko co mogła, to wzięła i przyniosła.
  • Czy zdarzały się pani momenty bardziej pogodne w czasie Powstania? Uczestniczyła pani w koncertach bądź wieczorkach z wierszami?

Nie, na żadnym koncercie w czasie Powstania nie byłam, ale śpiewało się piosenki żołnierskie, absolutnie. To wszystko bardzo pomagało na duchu i tak dalej.

  • A które pani śpiewała?

Które? „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Ta mi utkwiła najbardziej w głowie. Ale bardzo dużo tych pieśni nauczyłam się dopiero po wyjściu z Powstania, bo już można było nuty gdzieś dostać czy kupić, to się grało. W czasie samego Powstania nie wiem, czy miałam okazję śpiewać specjalnie. Ja myślę, że chyba nie tak bardzo, to raczej później dopiero ten „Marsz Mokotowa” i „Marsz Żoliborski”.

  • Czy w pani otoczeniu istniało życie religijne w czasie Powstania?

Tak.

  • Przychodził ksiądz? Czy były wspólne modlitwy jakieś?

W czasie Powstania? Bo przed Powstaniem, zawsze. Maj, wszystkie nabożeństwa majowe. W październiku różańcowe na podwórkach, przez całą okupację. To było bardzo charakterystyczne dla Warszawy przede wszystkim. Jeśli chodzi o Powstanie, ja nie byłam w kościele żadnym na pewno, tak żeby pójść w niedzielę do kościoła na mszę. To było jak jeden dzień, jak jedna msza. Człowiek się modlił cały czas i na zmianę kule.

  • A czy do rannych przychodził ksiądz?

O tak, oczywiście!

  • A wie pani, jak się nazywał?

Nie, nie wiem.

  • Jak często przychodził?

Wie pani, że ja sobie nie mogę tego [tej] w chwili uświadomić. W tej piwnicy, gdzie myśmy byli, gdzie ja miałam dyżury, na Złotej 22, ja nie mogę powiedzieć, żeby jego nie było gdzieś obok, ale nie widzę [tego] teraz, w tej chwili.

  • Czy oprócz mamy była jakaś osoba, z która pani się bliżej trzymała, jakaś koleżanka?

Była jedna pani, która do mamy bardzo [przylgnęła]. Była sama. Miała męża, ale gdzieś on się zaplątał, w każdym razie była sama, bezdzietna. Ona z nami wyszła z Powstania i pojechała do niewoli i była w tym samym obozie i myśmy się nią opiekowały. To była Alfreda Włodarska. Ona albo miała, albo pracowała w takim sklepiku z materiałami piśmiennymi na Złotej koło Sosnowej. Czy to był jej sklep, czy ona tylko tam pracowała, to nie wiem. Ona z nami przetrwała całe Powstanie i myśmy się nią opiekowały, bo była sama, więc miała tak jak gdyby trochę więcej… Ktoś do niej przemówił po imieniu i to było więcej, niż inni mogli mieć. Ona się tak do nas „przytuliła”, że tak powiem, do mamy mojej. Ona była raczej w wieku mojej matki niż moim, ale myśmy się nią opiekowały. Ona była bardzo ranna. Jak przyszła do niewoli, to jeszcze w niewoli miała czarne całe nogi od granatu, znaczy te [fragmenty granatu] jakoś wpadły pod skórę i maleńkie odłameczki były pod skórą.

  • Czy w czasie Powstania w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?

Na pewno jakieś były. No, Żydów już wtedy nie było w Polsce. Ja miałam bardzo serdeczną nauczycielkę, która uczyła mnie muzyki, która była Żydówką i ja miałam dla niej bardzo dużo sympatii i po wojnie moja córka znalazła ją, odnalazła ją. Żydzi są bardzo chronieni przez swój związek i myśmy dostały jej [adres], wiemy, gdzie ona jest, ale listy do niej pisane były na jej córkę i córka odpowiadała za nią, tak że myśmy nigdy nie dostały konkretnych kontaktów z nią. Moja nauczycielka teraz już jest tak wiekowa, że szkoda mówić, bo ona [ma teraz] dziewięćdziesiąt parę lat, prawie setkę, jeżeli jeszcze żyje, ale wysyłamy tam jakieś karty co roku, tylko to nie jest ten bezpośredni kontakt, a żałuję, bo ją bardzo lubiłam. Mój sentyment do niej zaważył na pewno na moim życiu, na tolerancji w stosunku do mniejszości narodowych, do Żydów.

  • Czy w czasie Powstania miała pani dostęp do prasy powstańczej lub do radia?

Tak.

  • To znaczy do radia miała pani dostęp czy do prasy, czy do jednego i drugiego?

Do prasy.

  • A jakie to były tytuły?

„Biuletyny Informacyjne” były najpowszechniejsze.

  • A czy rozmawiało się o tym, co tam jest w środku?

Tak.

  • Pamięta pani, o czym się mówiło?

Nie, już tak daleko nie sięgam pamięcią.

  • A czy wiadomo było, jak Powstanie się toczy w innych rejonach miasta?

Tak, były te wieści.

  • Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych popełnianych w czasie Powstania, oprócz tych rozstrzeliwań, o których pani wspominała na Mokotowie?

Nie, chyba nie. Osobiście nie byłam. Ja widziałam tylko tych rannych. Wiem, w jakim byli stanie.

  • Jak była pani ubrana w czasie Powstania?

W cywilu. Oczywiście w jakiejś spódnicy. Znaczy ja miałam dostęp do domu, bo nasz dom nie był zburzony i myśmy wychodząc do niewoli, mogły się [przygotować]. Mama, jak było powiedziano, że idziemy do niewoli, i doktor Konarski powiedział, że kto ma blisko dom, to niech idzie do domu i zabierze, co może. Dwie godziny nam dał. To było już po kapitulacji, znaczy w dniu kapitulacji. Kapitulacja była w nocy, zdaje się, podpisana, a to było zaraz na drugi dzień. Myśmy poszły do domu i moja mama wyciągnęła dwie walizki. Do jednej walizki ubrania dla nas dwóch, palta zimowe musiałyśmy włożyć na siebie, bo by zabrały za dużo miejsca, a do drugiej walizy ona włożyła wszystko, co mogła, z gabinetu, więc lekarstwa, świdry, kleszcze, pęsety, [narzędzia] do wyrywania zębów i materiały, a prócz tego starą maszynę nożną, której nie używała, ale przeszła przez dwie wojny za życia swojego, więc nic się nie wyrzucało, zawsze się chowało. Ona rozkręciła tę maszynę starą i te części wszystkie poszły do tej walizy i myśmy wyszły na piechotę z Sosnowej do dworca. To nie było daleko, ale to było bardzo ciężkie. Ja niosłam tę walizę i wiem, że mi się ręce wydłużyły wtedy od dźwigania tej walizy. Myśmy wyjechały, mając trochę ubrań na sobie i w walizce, i cały sprzęt dentystyczny, który mogła mama zmieścić w tej jednej walizie, i ja to niosłam. To była strasznie trudna wyprawa. Jak myśmy wróciły na punkt, to nikogo nie było. Jedna osoba była i powiedziała: „Doktor Konarski powiedział, żebyście szły na Dworzec Główny”. I my z tymi walizami na piechotę. Okazuje się, że jak myśmy się pakowały w domu, to nasi ranni byli ewakuowani i to chyba robili Niemcy. Chyba Niemcy musieli pomóc. Nie wiem, jak to było, bo ja byłam w domu w tym czasie, ale to tak wyglądało, że albo oni pomagali, albo dali samochody, żeby tych rannych móc wywieźć z punktów sanitarnych na dworzec. Jak myśmy wróciły z domu z Sosnowej na Złotą, to już nikogo nie było i biegiem na dworzec.
Jak przyjechałyśmy, to zobaczyłyśmy od razu doktora Konarskiego, bo on był wysoki i on nam wskazał wagon, do którego miałyśmy wejść i teraz muszę pani powiedzieć, że te wagony były wyposażone bardzo dobrze, bo one nie były przygotowane dla nas, tylko dla Niemców, którzy byli ranni na wschodnim froncie i przewożeni do Niemiec przez Warszawę, gdzie się przenosili na inne pociągi, bo tory były inne. Czyli ten pociąg, którym myśmy wyjechały do niewoli, był przygotowany nie dla nas, bo Niemcy by nam nie dali takiego ekwipunku, jak tam był. Tam były prycze w każdym wagonie. Jak się wchodziło do wagonu, były po dwóch stronach dwupiętrowe prycze, na parterze i jeszcze [wyżej]. Chyba ze czterech rannych leżało na każdej, to osiem, to szesnastu rannych i do tego przydzielali dwie sanitariuszki, więc mama i ja weszłyśmy od razu razem. Tam na środku były dwa kubły. Jeden miał wodę i drugi był pusty, to sobie pani wyobrazi, do czego to było. Jak tylko żeśmy weszły do tego wagonu, to mama mówi: „Haniu, popatrz, tutaj są ogródki, ludzie mają marchewki, buraczki, cebulki. Wyskocz i zerwij to, to zrobimy zupę dla rannych”. A ja się strasznie bałam i mówię: „A co będzie, jeśli pociąg odejdzie, zanim ja wrócę?”. Mama mówi: „Nie martw się, ja nie dam im odjechać bez ciebie”. Moja mama była szalenie odważna i była wielką optymistką, ale szalenie dzielna w tym wszystkim. Ja wyleciałam, byłam w spódnicy i nigdy w życiu tak szybko nie wyrywałam nic z ziemi jak wtedy i w spódnicę to zapakowałam. Wracam do pociągu i rzeczywiście zaraz potem był odjazd.

  • Tak pokrótce, jak dalej się potoczyły pani losy od momentu wywiezienia z Warszawy?

Co było potem?

  • Wzięto panią do niewoli?

Mam dosłownie lukę w głowie. Dobrze, że pani powiedziała „niewola”. My wyjeżdżamy z Warszawy z rannymi. Pierwszy punkt jest Magdeburg... Pierwszy obóz był pod Magdeburgiem. Najważniejsza rzecz, jak myśmy wylądowały w pierwszym obozie pod Magdeburgiem. Ja chciałam coś opowiedzieć o tych instrumentach mamy, bo to jest niezwykłe. My wyjeżdżamy i mamy ze sobą całą walizę z tym gabinetem i w pierwszym obozie mama leczy wszystkich tymi materiałami i tę maszynę składa i gabinet jest po prostu i to jest pod Magdeburgiem. Po jakimś czasie, po iluś miesiącach Niemcy nas przenoszą. My nie wiemy, gdzie, dokąd i tak dalej, i tracimy ten gabinet zupełnie. Przyjeżdżamy tym razem do stalagu blisko granicy holenderskiej i tam są bardzo dobrze zorganizowani więźniowie, Francuzi, Belgowie, Holendrzy i tak dalej, i witają nas bardzo serdecznie. La femme de Varsovie, wiedzą o Powstaniu, zasypują nas swoimi paczkami z Czerwonego Krzyża. Jest czekolada i kakao i takie rozmaite rzeczy – po prostu jakby mogli, to by nas nosili na rękach. Mama mówi: „Ja bym mogła leczyć was tutaj wszystkich – bo oni chodzili pięć kilometrów do dentysty w innym obozie – ale mi Niemcy zabrali tam w tamtym obozie i nic nie oddali”. Czy pani wie, że oni to wszystko ściągnęli. Przekupili szwabów papierosami, które były z Ameryki i z Anglii, i mama odzyskała te swoje skarby, więc w tym drugim obozie zrobił się drugi gabinet dentystyczny. To było bardzo charakterystyczne, bo mama była fighter, to znaczy potrafiła sobie dać radę ze wszystkim, jak nie tędy, to tędy. Byłam w Londynie kilka lat temu odwiedzać siostrę i jakaś koleżanka podeszła do mnie i mówi: „Proszę pozdrowić mamusię. Gdyby nie mamusia, to mnie i moim koleżankom groził szkorbut”.
  • A z tego drugiego obozu jeszcze gdzieś państwa przenoszono czy doczekały już panie końca wojny.

Nie, tam była wolność i to było niesłychane.

  • A kto wyzwalał obóz?

1 Dywizja Pancerna generała Maczka. Wie pani, to było coś fenomenalnego. To było nie do opisania. Radość i taka nagroda jak gdyby za te wszystkie upokorzenia. Przecież akowcy byli upokarzani, a oddawali życie za to i tu nagle 1 Dywizja Pancerna nas odbija. Ten drugi obóz był tuż przy granicy holenderskiej. Armia polska przechodziła przez Holandię w tym czasie i szła do Niemiec. Holendrzy powiedzieli Polakom w dywizji na terenie Holandii, że o parę kilometrów dalej, za granicą, jest obóz Polek z Warszawy, więc generał Maczek i tak miał tędy iść, więc przeszedł i 1 Dywizja oswobodziła nasz obóz. To była niedziela, tydzień po Wielkanocy, niedziela przewodnia, zdaje się tak się nazywała. Jest bardzo ciepły dzień. Raptem zrobiło się ciepło i wszystkie dziewczęta wyskoczyły z baraków i zaczęły się opalać na trawie, w tym, czym chodziły, znaczy w spódnicach, tu beret jakiś, pół-wojskowo, pół-cywilnie, co kto miał. Nagle się robi jakiś szum, wszyscy biegną w jedną stronę więc i my biegniemy, a tam każdy obóz był oddzielony od niemieckiego drutami, a Niemcy byli obok, też w takim obozie, gdzie była kuchnia, Niemki gotowały te zupy dla nas i był jakiś Hauptmann i jeszcze jakiś lejtnant, z dwóch oficerów, jeden sierżant, jeszcze jakaś kobieta prawdopodobnie i oni byli tymi, którzy sprawowali władzę nad nami. Szum, my nie wiemy, co się dzieje, i widzimy, że wszyscy biegną w stronę przedobozia, znaczy to co było przed obozem, a to było niemieckie, Niemcy tam mieszkali – Niemcy, którzy nas pilnowali i administrowali tym obozem, kuchnia niemiecka. Jak myśmy tam dobiegły, to tam była taka scena, że brama się jakby otworzyła czy ktoś ją otworzył i wjechał przez tę bramę na motocyklu kapral podchorąży czy kapral, Polak z 1 Dywizji Pancernej, więc to był krzyk i wrzask i płacz jednocześnie. Myśmy wychodziły z siebie, a on oszołomiony, nie wiedział, że tam tyle Polek zobaczy. To był taki wjazd. To było 12 kwietnia w 1945 roku.

  • Jak przebiegały dalsze pani losy?

Więc po odbiciu zrobiłam maturę w polskim gimnazjum i liceum, w miasteczku, które nazywało się Maczków, to było oczywiście miasto niemieckie, które się nazywało przedtem Haren, ale ponieważ dywizja stała obok, to myśmy przemianowali na Maczków. Tam po maturze byłam w wojsku oczywiście, a potem pojechałam do Anglii. Nie ja sama, tylko wszyscy żeśmy wrócili do Anglii. Było kilka osób, które pojechały prosto do Polski. Jakieś osoby, które miały matkę czy męża, czy żonę, nie chciały zostać nigdzie indziej, tylko wrócić do Polski. Byli tacy, ale większość dostała się do Anglii, a ponieważ byliśmy oswobodzeni przez 1 Dywizję Pancerną, to ja na przykład weszłam w skład 1 Dywizji Pancernej, pracowałam na centrali telefonicznej, miałam nocne dyżury, które były bardzo ciężkie dla mnie […]. Trudno mi było nie spać, a nie mogłam spać, znaczy mogłam tak się zdrzemnąć, ale telefony budziły. Potem zrobiłam maturę w Maczkowie [w polskim liceum], bo mi owało jednego roku, i później wyjechałam do Anglii. […]

  • Wracając na chwilę do czasów Powstania, to jak było z wodą, jak pani była na Złotej?

Nie mogę sobie uświadomić specjalnie. Gajewski był o blok od nas, firma Gajewskiego, więc był likier u Gajewskiego, czekolada, ale nie było na przykład kartofli. Po kartofle chodziłyśmy do domu. Ja przynosiłam z domu kartofle ugotowane na gazie u nas w mieszkaniu, w kuchni, zakręcone ręcznikami, [dla] rannego naszego, jak już mógł jeść, to karmiłam kartoflami ugotowanymi w mieszkaniu. Przenosiłam po prostu gorące kartofle. To było takie trochę nienormalne wszystko.

  • Czy z pacjentów bądź sytuacji w szpitalu zachowały się pani jakieś szczególne wspomnienia?

Mówiłam o tej kobiecie, która straciła dziecko?

  • Mówiła pani tylko o kobiecie, która była w ciąży.

Ona była w ciąży. Bardzo żeśmy się polubiły. Wiedziała, że jej mąż jest gdzieś w akcji, ale ona nie wiedziała gdzie. Nie wiem, gdzie mieszkała, ale przypuszczam, że w naszej dzielnicy, bo tam była ranna i była bardzo ładna i bardzo miła i bardzo sympatyczna. Pewnego dnia przyszłam i dowiedziałam się, że dzieciątko urodziło się, powiedzmy, dzisiaj, a na drugi dzień umarło. Jak to się stało? Prześliczny chłopczyk, coś cudownego, prześliczny naprawdę. Ona miała pryczę w głębi pokoju, w głębi mieszkania. [W piwnicy] ktoś wpadł na pomysł, jak ja nie byłam na służbie, żeby przenieść to dziecko bliżej okna, a okna w piwnicy to były takie bardzo małe z drutami, nie z drutami, tylko takie żelazne pale, szyby nie było albo wybili tę szybę. Żeby on miał więcej powietrza, to przesunęli to dziecko. A jej prycza była w głębi gdzieś, a to [dziecko] przesunęli do okna. Ja przychodzę, nie wiedząc nic rano na zmianę, a ona cała we łzach. Okazało się, że ten dzieciak przesunięty [zostało pod okno piwniczne], jak „krowy” waliły, był straszny podmuch i ten podmuch zabił to dziecko. Ja nie wiem, jak to się mogło w ogóle zdarzyć. Dla mnie to była największa tragedia, jaką widziałam tam wtedy, bo nikt nie umarł z tych moich rannych, którymi się opiekowałam. Nikt nie umarł. Wszyscy przeżyli jakoś, a to małe dziecko, które się tam urodziło, tylko parę godzin żyło. Ja go widziałam tylko rano, a na drugi dzień już go nie było.

  • Wspominała pani o żołnierzach, którzy byli pijani, wracając z akcji, a czy miała pani jeszcze jakieś inne kontakty z Powstańcami?

Tak, oczywiście, miałam. Był jeden u nas bardzo ranny. Jak weszłam do tego szpitala jako sanitariuszka, to ten szpital był w sali, która była na parterze, to nie było w piwnicy jeszcze. Tam był tylko jeden ranny. I on się nazywał German Trybe. Sprawdzałam w bibliotece w Michigan w Stanach i on jest wymieniony jako jeden z wojowników, tak że pamiętam doskonale, jak się nazywał. To był mężczyzna, który miał jakieś dwadzieścia parę lat i dużo żeśmy rozmawiali, bo jak ja przyszłam tam, to on był jedynym rannym. Ten punkt był punktem sanitarnym, to nie był jeszcze wtedy szpital. On został przestrzelony o centymetr czy dwa od serca, bo był tak zwanym ptasznikiem. Oni na dachach siedzieli i obserwowali i sami strzelali do Niemców, a Niemcy do nich. To byli żołnierze, którzy mieli broń, która mogła daleko strzelać. Jego postrzelił jakiś Niemiec, który był na Dworcu Głównym albo w Alejach, a ten był na Złotej, to są trzy bloki co najmniej. Niemiec postrzelił tego Germana Trybę. Imię German, nazwisko Trybe. Jak ja tam weszłam, zobaczyłam, to nie wiedziałam, czy to Polak, czy Niemiec. On uważał się za Polaka, ale zdaje się, że urodzony w Prusach był, tak mi się zdaje. On był bardzo negatywnie ustosunkowany do Powstania. Ja byłam w szoku, bo ja byłam pełna entuzjazmu do tego wszystkiego, co się działo. Jako młoda dziewczyna byłam oczarowana bohaterstwem polskim, uniesiona. A on tak mnie gasił, że to niepotrzebne, że tyle krwi. Pierwszy raz się spotkałam z taką zimną krytyką.

  • Jak ludność cywilna podchodziła do Powstańców?

Mnie się wydaje, że w większości bardzo pozytywnie. Takie są moje wspomnienia. Bardzo pozytywnie. Ja byłam wychowana w rodzinie, gdzie były Legiony w poprzednich latach. Potem to Powstanie. W bardzo patriotycznej rodzinie byłam wychowywana, więc dla mnie to wszystko, co się działo w czasie okupacji przeciwko Niemcom, było heroiczne. Ja to akceptowałam i byłam dumna z tego, że mogę brać w tym udział. Ale słyszało się rozmaite takie krytyki, wie pani, jak to jest na świecie, zawsze znajdą się tacy, którzy coś krytykują.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Ja myślę, że spotkanie z matką. To był taki powrót do normalności, powrót do rodziny i to chyba było takie najlepsze wspomnienie.

  • A najgorsze?

Myślę, że jak ten malutki chłopczyk zginął od podmuchu.

  • Po latach jaka jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?

To jest bardzo trudne pytanie. Ja jestem bardzo dumna z tego powodu, że ja w ogóle żyłam w tym czasie, że mogę mówić o tym i że jakiś tam sposób i że małą kropelkę nadziei komuś dałam czy kogoś ocaliłam od jakiejś choroby czy od czegoś. Ja jestem pełna podziwu dla tych, którzy oddali życie. Dla tych tysięcy niewinnych na Woli, w której zginęła moja ciotka, jej mąż i dwóch synków. I wiem, jak to było. To znaczy ja tam nie byłam. Na szczęście nie byłam na Woli, ale wiem od ludzi, którzy byli obok, bo [przeżyli]. […]

  • Gdyby trzeba było iść jeszcze raz, to poszłaby pani jeszcze raz do Powstania?

Tak, na pewno! Na pewno bym poszła! Wolność, niezawisłość, niepodległość Polski zawsze była wynikiem jakiejś walki. Nasze położenie geograficzne było takie, że albo ci, albo ci, albo i ci, i ci mieli apetyt na nas. Jeżeli naród sam nie będzie dbał o siebie, to kto będzie? Kto zadba o naród? Kto zadba o nasze dzieci, nasze matki, nasze groby i tak dalej? To pokolenie, które żyje. Ono nie jest odpowiedzialne za to, ale to jest jedyny ratunek. Poza tym ja uważam, że Powstanie było krzykiem rozpaczy. Przecież myśmy wiedzieli, że alianci są tuż, tuż.


Warszawa, 9 sierpnia 2013 roku
Rozmowę prowadzi Urszula Adamowicz
Hanna Wiesława Leja Pseudonim: „Grażyna” Stopień: strzelec, sanitariuszka, służby pomocnicze Formacja: Obwód I Śródmieście; IV Zgrupowanie „Gurt” Dzielnica: Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter