Henryk Kleniewski „Mały Henio”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Henryk Kleniewski, pseudonim „Mały Henio”. „Pycio” właściwie wcześniejsze, ale później w czasie okupacji i Powstania Warszawskiego „Mały Henio”. Urodziłem się 15 grudnia 1926 roku w Sochaczewie, gdzie mieszkałem do śmierci rodziców, to znaczy do dziesiątego roku życia. Po śmierci rodziców, z uwagi na opieki, zajęło się mną wujostwo w Warszawie, którzy mieli syna w moim wieku. W związku z tym razem z nim byłem wychowywany, łącznie lata wojny, okupacji i Powstania Warszawskiego. W Powstaniu byłem strzelcem, jak wielu innych, którzy przystąpili do działań wojennych. Jak wspominałem zostałem wzięty do Warszawy. Mieszkałem w pobliżu Placu Teatralnego, to znaczy na tyłach ratusza, ulica Daniłowiczowska, gdzie byłem do wybuchu Powstania Warszawskiego. Później ten dom został spalony, zniszczony, tak że już nie było dokąd wracać. Wracając do wybuchu wojny w 1939 roku, miałem lat trzynaście, należeliśmy w tym czasie do harcerstwa. Chodziłem do szkoły na rogu Senatorskiej i Podwale, bodajże to była szkoła numer 35. W tej szkole, w harcerstwie mieliśmy różne wykłady, różne wycieczki, to było akurat zajęcie dla młodzieży, która w godzinach wolnych po szkole miała wycieczki różne i tak dalej. To nam się później przydało, bo w 1939 roku, kiedy wybuchła wojna, Niemcy atakowali i bombardowali Warszawę, my jako mieszkańcy Warszawy znaliśmy ulice, dzielnice. Pomagaliśmy wojskom, które tu do Warszawy ściągały, dostać się w odpowiednie miejsca. Przecież oni nie znali rozkładu ulic i w ogóle. Naszą powinnością było właśnie, tych młodych chłopców, harcerzy i nie tylko, pomóc nie tylko żołnierzom, ale i w ogóle ludziom starszym, bo w czasie bombardowania Warszawa się strasznie paliła i były olbrzymie straty, gruzy i ludzie zabici, ranni na ulicach. Tak że w miarę naszych możliwości pomagaliśmy.

  • Co pan robił w czasie okupacji? Jak pan się zetknął z konspiracją?

W czasie okupacji pracowałem w Zakładach Elektro-Mechanicznych na Powiślu. Trzeba przyznać, że tamci właściciele Chodkowski Władysław i Marian, byli żołnierzami Armii Krajowej zaprzysiężeni i oni znali nas akurat z tej strony, bo już należeliśmy do konspiracji. U nich w warsztatach mieliśmy zaświadczenia, że warsztat wykonuje dla Niemców pewne usługi i takie zaświadczenie nam wiele pomagało w razie jakichś łapanek, bo Niemcy przecież zatrzymywali na ulicach, zresztą na nasz młody wiek, pomagało nam to uniknąć wywózki do Niemiec, czy na roboty. W każdym bądź razie z panem Władysławem Chodkowskim, Władysławem…, Marian Chodkowski, a Władysław…

  • A kto był właścicielem?

Marian Chodkowski, Władysław… był naszym sąsiadem, gdy mieszkaliśmy razem na Daniłowiczowskiej. Ponieważ mój opiekun był piłsudczykiem, walczył w Pierwszej Wojnie Światowej, to oni byli kolegami i w związku z tym byliśmy zaufanymi chłopcami, którzy w tym warsztacie pracowali.

  • Jak trafiliście do konspiracji?

Władysław Kozicki. Do konspiracji, to już z harcerstwa zostaliśmy zaprzysiężeni. To były lata, w których był tak zwany mały sabotaż. Wielu młodych ludzi, akurat w tym czasie roznosiło bibuły, czy jakieś inne materiały przenosiło w ramach jakiejś akcji, bo starsi nie zawsze byli na tyle sprytni i nie tyle, że odważni ale i bezczelni, bo trzeba było być bezczelnym. Tak jak my młodzi, to w wielu przypadkach nie zdawaliśmy sobie spawy nawet z tego co mogło [się wydarzyć]. W każdym bądź razie w lata okupacji dzień za dniem człowiek wychodził i nie wiedział czy wróci, bo szalał terror niemiecki, ludzie w łapankach ginęli na ulicach rozstrzeliwani, nie było łatwo i prosto żyć. Nie było wody, było pożywienia, tak że trzeba było starać się o to żeby jakoś egzystować, przeżyć. Co jeszcze jeśli chodzi o lata okupacji?

  • Jak pan trafił do Powstania?

Byliśmy w konspiracji, w Szarych Szeregach i zaprzysiężenie mieliśmy w roku bodajże 1943, to było w kościele u kapucynów. Służyliśmy tam do mszy świętej, tak że znaliśmy wszystkich braci i cały kościół, ojcowie znali nas z kolei i to było powiązanie obopólne. Trzeba nadmienić, że w czasie okupacji, bodajże pod koniec 1943 roku, Niemcy aresztowali wielu ojców i braciszków, zostali wywiezieni z kościoła kapucynów, prawdopodobnie gdzieś do obozu. Później nie mieliśmy już możliwości kontaktowania się. Jeżeli chodzi już o sam początek Powstania Warszawskiego, to jak zbliżała się godzina „W”, byliśmy już nastawieni, przygotowani. Punkt zborny mieliśmy na Świętojańskiej 10.

  • Gdzie pan miał przydział, do jakiego zgrupowania?

Do zgrupowania staromiejskiego oddziału „Roga”, ale to była Sto Czwarta Kompania „Syndykalistów”, właśnie na Starym Mieście. Walczyliśmy do końca Starówki i część oddziałów, która przeszła na Powiśle i Śródmieście, w dalszym ciągu walczyła. Niestety ci, którzy zostali, czy zabici, czy ranni, zostali wyeliminowani na Starym Mieście i to już był koniec naszej kariery, jak to się poprawnie mówi. Ja osobiście byłem ciężko ranny w czasie jednej z akcji, około 25 sierpnia na ulicy Brzozowej 12, gdzie Niemcy atakowali Dom Profesorów, mieliśmy tam punkt oporu.

  • Chciałabym, żeby pan rozpoczął opowiadać pana losy w Powstaniu od początku, od 1 sierpnia.

1 sierpnia na ulicy Świętojańskiej 10 mieliśmy punkt zborny i tam oddziały nasze już się zaczęły zbierać, mobilizować. 1 sierpnia godzina siedemnasta, był to żelbetonowy budynek, duża fabryka firanek akurat tam mieliśmy punkt zborny, zbiórkę i od tego się zaczęło. To były pierwsze dni sierpnia i z bronią było słabo, bo jednak oddziały nasze były słabo uzbrojone, w każdym bądź razie atak, jaki w pierwszych dwóch dniach, na Pałac Krasińskich, na Placu Krasińskiego, udał się i zdobyliśmy dużo broni i amunicji, oraz czterdziestu trzech Niemców, jako jeńców.

  • Co się z nimi stało?

Niemcy byli przez nas do końca Powstania na Starym Mieście przetrzymywani jako jeńcy, ale wykorzystywaliśmy ich do rozbrajania pocisków, bo oni to fachowcy wojskowi jednak byli, także [wykorzystywani byli] do transportu różnych rzeczy, czy odgruzowywania. Bombardowania były silne i wielu tam zostało naszych ludzi przywalonych. Trzeba było ich ratować. Oddziały nasze przecież były na stanowiskach i walczyły, a oni byli z nami jako jeńcy, więc byli wykorzystywani do pomocy gospodarczej i [jako] siła robocza. Oni do końca Powstania byli z nami. Później jak nasze oddziały się wycofywały ze Starego Miasta, to zostali przejęci przez oddziały niemieckie, które zajęły Stare Miasto. Natomiast, tak jak nadmieniłem, na Świętojańskiej 10, na skutek silnych bombardowań została zlikwidowana, rozbita nasza jedna kwatera, potem druga na Świętojańskiej i zostaliśmy przeniesieni później pod halę handlową. W piwnicach był urządzony nasz punkt opatrunkowy, szpital polowy. Rannych mieliśmy dużo, mieliśmy sanitariuszki, doktora Adama, który nas tam dzielnie łatał, kroił ratował, ale to wszystko było mało. W każdym bądź razie sanitariuszki, które obsługiwały w tym szpitalu polowym to były dzielne dziewczęta, ale wytrzymałość ich też była [duża], bo to niewiadomo kiedy spały, a ciągle jakoś …

  • Pamięta pan nazwiska albo pseudonimy?

Z głównych naszych, to była siostra Unaker, dowodziła sanitariuszkami. Niezależnie od tego była przecież i Ala Staniszewska, jej siostra, które zostały potem na Starym Mieście, po tym jak oddziały nasze się kanałami przedostawały, to one zostały z nami w szpitalu, na Długiej 7. Któż jeszcze? Wandzia Peżot, no ale już nie żyją te koleżanki, tak się akurat złożyło.

  • Co z panem działo się dalej w Powstaniu?

Ja nadmieniłem, byłem ciężko ranny w brzuch i potem mnie przenieśli do naszego szpitala polowego, gdzie doktor Adam połatał mnie jakoś i do końca Powstania, to znaczy do końca września byłem tam z rannymi.

  • Co stało się z pana kolegami, kiedy pan był ranny?

Część z nich, [na przykład] wiem na pewno, zginął „Dyzio” Władysław Odorowicz, Józio Borowiec, zginął Zbyszek „Ptasznik”, który był ze mną jednocześnie tego samego dnia ranny ciężko, to wiem na pewno. Inni szli dalej kanałami do Śródmieścia i tam też poginęli, o czym, się dowiedziałem później z książki naszego kolegi Stanisława Komornickiego, który był naszym dowódcą plutonu i przeszedł kanałami do Śródmieścia. On opisał w książce swojej „Na barykadach Warszawy”, dalsze losy tych kolegów, którzy jeszcze tam przeżyli i przeszli. Jeśli natomiast o nas chodzi, to z chwilą kiedy oddziały nasze opuszczały Stare Miasto, nas przenieśli Niemcy, ci nasi jeńcy i ulokowali po innych piwnicach, bo nasz szpital polowy, już nie miał możliwości egzystencji, no i między innymi ja i kolega „Rusek” Jurek Chybowski, zostaliśmy przeniesieni na Długą 7, do szpitala powstańczego, no i tam udało się jakoś, tak na siłę nas ulokować w piwnicach, gdzie byliśmy do chwili zajęcia prze wojska niemieckie. Niemcy rozprawili się wtedy bardzo szybko z wszystkimi, którzy tam akurat dostali się w ich łapy. Po prostu egzekucje, rozstrzeliwania rannych i nie tylko rannych, ale w ogóle ludność cywilną, bo były to oddziały takie, nie tylko niemieckie, ale i ukraińskie i inne. W każdym bądź razie nas akurat ten los spotkał w szpitalu na Długiej 7, gdzie leżałem. Wiem, że na górze tym rannym, którzy tam byli, kazali Niemcy wyjść. Niektórzy z noszącymi nosze się przedostali ze Starego Miasta i siostry sanitariuszki, a część tych, którzy tam zostali, Niemcy kazali wyjść na podwórko i tych co wyszli, to tam rozstrzeliwali, następnie podpalili miotaczami płomieni. Tak że tam były stosy ciał, szkieletów, które ja później po tej egzekucji widziałem na własne oczy. Nas w piwnicach, Niemcy zeszli i dobijali poszczególnie. Ciemno tam było, jedynie świeczki gdzieś stały, lampki się paliły, w każdym bądź razie oni mieli latarki przy sobie, oświetlali sobie. Jednak rannych było tam dużo na łóżkach, na ziemi, na materacach i chodzili od jednego, do drugiego, dobijali strzałami albo z pistoletu maszynowego, albo z kbk-u, a jak było kilka osób więcej, to po prostu rzucili granat do sali i szli dalej. Leżałem w przejściowej piwnicy, gdzie z jednej strony było wejście do jednej piwnicy i z drugiej strony do drugiej. Niemcy jak weszli tam zaczęli dobijać tych, którzy tam byli. Usiadłem na łóżku, a leżałem na łóżku z drugim kolegą, ze Zbyszkiem, który miał nogi w gipsie i mówię: „Panie Zbyszku co? Dla nas już nie ma ratunku.” Siedzieliśmy na łóżku, on się wsparł na łokciach, a ja jeszcze oparłem się i się przyglądałem tej egzekucji, jak Niemcy dobijają ludzi. Tych na ziemi, to: „Trach! Trach!” do łóżka dochodził kolejno. I moment jest taki, że gdy doszli już do łóżka obok nas, dostał dwa strzały, ja leżałem bliżej przejścia między łóżkami, tak że można było bokiem dojść do rannego, żeby mu coś podać i tam ktoś zaczął strasznie wyć. Oni się odwrócili, poświecili latarką, to jeszcze zauważyłem, potem widziałem jak tamten dostał strzał i głowa się rozsypała, fontanna mózgu rozbryzgała się, ja po prostu fiknąłem z łóżka i spadłem między łóżka na ziemię. Ponieważ ten ranny został zabity, to zaczęło coś spływać na mnie, straciłem przytomność i zostałem cały ochlapany jego krwią. Niemcy dokończyli swojego dzieła mordowania, podpalili na odchodne miotaczami płomieni. Sienniki, koce, ludzkie ciało jak się pali to niesamowity smród i fetor jest, nie było czym oddychać, powietrza nie było, jak to w piwnicach. Ocknąłem się, odzyskałem przytomność i próbuję się spod łóżka wydostać, zamazany cały jestem krwią, macam kolegę Zbyszka, on już jest prawie zimny, czyli świadczy to o tym, że to jakiś czas trwało, zanim przytomność odzyskałem, ale usiadłem na rancie łóżka i zacząłem płakać. „Co ja teraz ze sobą zrobię? Niemcy, żeby mnie dobili, to tak, a teraz ja się będę smażył w tym ogniu.” Niestety tu płomienie, żar niesamowity, smród, nie ma czym oddychać. Ale człowiek, jak to w takich chwilach, stara się resztkami sił. Mimo, że byłem ciężko ranny i nie mogłem przecież chodzić, nie wiem skąd się tyle sił zebrało, że zacząłem próbować podnieść się, usiąść, potem stanąć i po krawędzi łóżka iść w kierunku drzwi, o których wiedziałem, że tam akurat są w kierunku wyjścia. Mało tego, doszedłem, a tu wszędzie płomienie palą się. Po drodze spotkałem kolegę Jurka Chybowskiego. Trzy kule dostał w pierś, w rękę, w twarz, oprócz tego że miał ciężki postrzał podudzia. Patrzę jak on na tle tych płomieni, jakoś próbuje się odsunąć, bo tam ten żar. Zobaczył mnie i mówi: „Heniek, to ty?!” Mówię: „Jurek, a co ty tu robisz?!” On mówi: „Zobacz co ze mną zrobili.” Ja sam mimo to, że przecież dopiero co… jak to się mówi spod łopaty śmierci wyszedłem, nie wiem skąd tyle siły nabrałem, że podszedłem do niego i go od tego żaru zacząłem odciągać w dalszy koniec piwnicy, a tu kocem i piaskiem, bo tam był piasek, zacząłem obsypywać ogień, żeby jakoś zgasić te płomienie. To mi się jakoś zaczęło udawać, najgorsze było to że już płomienie były palące, ale mało tego, przecież powietrza nie ma i dopiero bliżej drzwi, dla Jurka trochę wody z jakiegoś kubełka znalazłem, sam się napiłem, jemu też dałem. Okazało się, że któryś żyje jeszcze, no i w miarę swoich możliwości udało mi się piaskiem płomienie zagasić. Po tym wszystkim, później ze dwa dni tam byliśmy, na dole słychać było buciory wojskowe, bo piwnica nasza była pod bramą, jak tam oni chodzą i walą. Zeszli do piwnicy nawet któregoś razu, chyba następnego dnia i szukali kosztowności, czy kto co miał. Nawet chyba dwie osoby zastrzelili jeszcze […]. Potem jedna z kobiet po niemiecku powiedziała, że ona jest chora i ją Niemcy odtransportowali do kościoła karmelitów, na Krakowskie Przedmieście, koło Mickiewicza. Tam ona zdała sprawozdanie, to znaczy powiedziała, że jeszcze w szpitalu na Długiej 7 jest kilka osób, które tam przeżyły tą egzekucję i stamtąd udało się jakiś transport zorganizować, tak że pielęgniarki, jacyś młodzi księża przyszli do szpitala, Długa 7 i rannych w dwóch turach stamtąd przenieśli do kościoła karmelitów. Tam pierwszy raz po tylu dniach, mieliśmy możliwość trochę wypić i coś ciepłego [zjeść], przecież w ogóle nie było ani jedzenia, ani picia.

  • Pana kolega też się uratował?

Tak, tylko w drugiej turze on został dopiero zabrany, to opisane jest dosyć dokładnie w książce „Na barykadach Starówki”. W każdym bądź razie tam dopiero pierwsze opatrunki, przecież tego robactwa, tak jak miałem na całym brzuchu, to miałem poharatane wnętrzności, nieomal na wierzchu i nogi, bo jak szpital na Świętojańskiej się zawalił, to miałem jeszcze nogi pogniecione w dodatku. Ale zrobili nam opatrunki, jakoś nas połatali i chyba po kilku dniach naszykowali transport, który nas wywiózł, ale było już zezwolenie Niemieckiego Czerwonego Krzyża na wywiezienie rannych poza Warszawę. Tak że zrobili selekcję na dworcu w Pruszkowie, część tam zatrzymali, a część rannych, jak to nazywaliśmy połówki, przepuścili do Milanówka. Jak do Milanówka nas wywieźli, to już były zupełnie znośne warunki, a stamtąd po kilku dniach udało się przez RGO i siostry, które się nami zajęły, ponieważ niedaleko mieszkałem, bo moje miasto rodzinne to Sochaczew, udało się im jakoś mnie przetransportować przy okazji. W Sochaczewie dopiero, dzięki znajomości mojego przyrodniego brata, zostałem tam przez lekarza operowany i odłamki były wyjęte z brzucha. […]

  • Chciałabym jeszcze wrócić do Powstania. Jak wyglądało codzienne życie powstańcze? Czy były problemy z żywnością, z wodą?

Proszę sobie wyobrazić, że zaczęło się od tego, nie nadmieniłem, ale przecież sam początek wojny w 1939 roku, to była makabra, bo przecież oddziały wojska, które były w Warszawie, Niemcy bombardowali, za wszelką cenę chcieli Warszawę znieść z powierzchni ziemi. Tu paliło się, nie było wody, nie było żywności. Tak jak ja i mnie podobni chłopcy, to po wodę do Wisły chodziliśmy z wiaderkami. Proszę sobie wyobrazić co znaczy z Placu Teatralnego iść do Wisły spacerkiem, a co innego w czasie oblężenia gdzie pociski, szrapnele i bomby lecą, po to żeby wiaderko, czy dwa wiaderka, jak się udało, przynieść do domu i podzielić się z tymi, którzy potrzebują. Jedzenie to samo, do tego stopnia, że jak konie padły, to się koniom wycinało zady po prostu. Jedynie na paliwa nie narzekało się, bo przecież tyle domów zburzonych było i desek było dużo, więc było na czym gotować i smażyć, tylko nie było co. To były lata oblężenia, natomiast w czasie okupacji, to przecież to samo. Ciężko było, bo przecież Niemcy nie rozpieszczali nas i głodowe porcje, jakie nam dawali, to były mocno niewystarczające, na to żeby człowiek miał siłę pracować ciężko.

  • A żywność w Powstaniu?

W Powstaniu, to o tyle że zajęliśmy magazyny na Stawkach, Niemcy się wycofali i tam były duże magazyny żywności, odzieży. To były pierwsze dni Powstania i od nas były zorganizowane przerzuty. Chodziliśmy tam ponieważ nie mieliśmy butów, ubrań. Zostało to zmagazynowane dla naszej kwatery. Następnie żywność, mąka, cukier, płatki, czy cokolwiek innego nadawało się do jedzenia, to oddziały nasze przenosiły na swoich plecach wszystko na Stare Miasto, dla naszych oddziałów. Mieliśmy to zmagazynowane, co później bardzo się przydało, bo przecież ludność cywilna też nie miała co jeść. U nas Niemcy wybudowali jakieś specjalne piece do pieczenia pieczywa, tak że chleb był pieczony na miejscu, rozdawana żywność dla ludzi, cywili, którzy w piwnicach siedzieli, też nie mieli co jeść, no i my jako oddziały powstańcze jak wróciliśmy na kwaterę, to już też mieliśmy posiłek, czy cośkolwiek zjeść, bo przecież z pustym żołądkiem, to ileż można było wytrzymać kiedy było ciężko. Tak że jeśli chodzi o te magazyny na Stawkach, to bardzo pomogły nam przetrwać bardzo ciężkie chwile w czasie Powstania. niezależnie od tego zdobyliśmy Wytwórnię Papierów Wartościowych na Sanguszki. Tam również w piwnicach były niesamowite magazyny niemieckie i w związku z tym, że to nasze oddziały też zdobywały tą wytwórnię, mieliśmy możliwość otrzymania stamtąd żywności, czekolady, kawy, papierosy i to wszystko suma summarum, było o tyle korzystne, że człowiek już w manierce miał przynajmniej jak nie wodę, to wino i jakieś sucharki, czy coś. Wtedy człowiek nie był wymagający, nie miał czasu czasami nawet i na jedzenie, na spanie bardziej, ale to też i spać nie można było, bo przecież ciągle w akcji, ciągle sytuacja taka była, że dzięki Bogu człowiek przeżył, bo wielu niestety nie przeżyło, no ale to już taka kolej losu. Są ludzie, którzy zginęli w pierwszym dniu Powstania Warszawskiego i są ludzie, którzy w ostatnich dniach Powstania zginęli. Niestety taka kolej losu jest, nie wiadomo akurat jak ta…

  • Jak pan był uzbrojony, jak pan wychodził do Powstania?

Miałem nóż, chlebak i suchary.

  • Czy zmieniło się to w trakcie Powstania?

W czasie Powstania tak. Przecież u nas była wytwórnia granatów, „filipinek” na Świętojańskiej. Nawet miotacz płomieni zrobiliśmy, no i zdobyczna broń jak nadmieniłem. Na Placu Kraszyńskich w Pałacu, tam zdobyliśmy Niemców z Barokowej i z Pałacu, tak że to zasiliło nasze oddziały w broń. Tym bardziej jak Niemiec gdzieś został zabity, to nasi już tam w pierwszej kolejności starali się od tego trupa wyciągnąć broń, czy amunicję. To się nie zawsze udawało. Przede wszystkim bardzo ważne w walce były używane butelki z benzyną, samozapalne, które my młodsi przeważnie używaliśmy, bo to przecież trzeba było mieć spryt i w ogóle po tych wertepach. Przecież proszę sobie wyobrazić, że wychodziło się rano normalnie ulicą, a wracało się kupą gruzów, bo bombardowanie było takie że tu gdzie była ulica, to zostały stosy gruzu i trzeba było nie lada gimnastyki, żeby się po tym gruzowisku jakoś przedostać. Ale teraz mając butelki zapalające, to trzeba było szalenie uważać, żeby się nie przewrócić, żeby nie spalić siebie i kogoś w pobliżu. Ale sytuacje były takie, że później, pod koniec już było więcej broni, ale już nie było tych co walczyli. Miałem jeszcze broń krótką ze sobą, parabellum zdobyczne. Jak przenieśli nas na Długą 7, siostra jak zobaczyła, to czym prędzej zabrała wszystko, dokumenty, broń i ubranie, że to szpital cywilny, a nie wojskowy. Granat węgierski przecież jeszcze miałem przy sobie. Jak ona to wszystko zobaczyła, to za głowę się złapała, schowała, ale nie wiadomo co się potem z tym stało. Może po wojnie to się później odnalazło. W każdym razie rannych powstańców, którzy tam trafiali, to siostry od razu, z miejsca obrabiały z broni, z wszystkiego, bo to jest szpital cywilny, a nie wojskowy. Niemcy do tego stopnia, że jak u kogoś zobaczyli skarpetki wojskowe, czy buty, to po prostu nie było tłumaczenia, w czapę, rozwalali. Oni byli bezwzględni pod tym względem, bandytów trzeba było likwidować i to wszystko.

  • W jaki sposób docierały informacje, na temat tego, co się dzieje w innych dzielnicach?

Przecież u nas, dzięki temu że był prowadzony „Głos… specjalna komórka, którą u nas prowadził kolega Szwedowski z naszym… Oni mieli tak zwane iskry, które przekazywały wiadomości i rozpowszechniane były między nas, metodą podaj dalej i wiadomości chociaż co drugi dzień, czy co trzeci się pokazywały u nas i można było dowiedzieć się co tam w naszej sytuacji, w naszej dzielnicy, czy skądś. Tak że wiadomości były u nas rozpowszechniane, na Starym Mieście, niezależnie od żywnościowych i pomocy medycznej, którą też udzielali nasi, to właśnie w dużej mierze była sytuacja informacyjna, którą specjalna komórka redagowała i wydawała u nas „Biuletyn”. Niezależnie od tego, u nas była wytwórnia granatów, na Starym Mieście, na Świętojańskiej, mimo ciężkich i trudnych warunków. Broni było coraz mniej, granatów oryginalnych i trzeba było dorabiać. Była ciężka sprawa, ale w każdym bądź razie jeśli chodzi o materiały wybuchowe, to dużo było niewybuchów i Niemców wykorzystywaliśmy do rozbrajanie tych pocisków. Z materiału, który tam się zdobywało, nasi pirotechnicy robili granaty, „filipinki”, czy jakieś inne, ale własnej produkcji i we własnym zakresie.

  • Jak reagowała ludność cywilna na powstańców?

Euforia była w pierwszych dniach Powstania. Przecież zobaczyli biało-czerwone opaski, z bronią, hełmy, panterki były. Zdobyliśmy magazyny na Stawkach, to już oddziały były w miarę, względnie ładnie umundurowane i wyglądało to jakoś, trochę po wojskowemu. Ludzie bardzo owacyjnie [nas przyjmowali]. Ale potem z biegiem czasu, to też już mieli dosyć, bo przecież ci ludzie siedzieli cały czas w piwnicy. Gdzie mieli wyjść, po co? Jedynie ktoś wyszedł po to żeby trochę wody dostać, czy przynieść coś do jedzenia, a tak to nie było szansy. Przecież na ulicach szalała śmierć, ostrzał z broni maszynowej. Przecież ilu ludzi zostało zbombardowanych, przygniecionych, nie zawsze się udało w porę do nich dostać, żeby ich odgrzebać i uratować. Niestety taka była sytuacja. Później to wszystko jakoś tak zaczęło już siadać i już ludzie mieli dosyć tej sytuacji. Chociaż wiedzieli, że jak nasi odejdą, to przecież ich nic dobrego spotkać nie może od Niemców. Taka sytuacja była, że z chwilą kiedy już nasze oddziały się wycofywały kanałami, była część żołnierzy, którzy jeszcze resztki barykad bronili, no to ci ludzie w miarę możności tworzyli pewne grupy i przechodzili już z białymi opaskami na stronę Niemców. Nieraz się udało, że przeszli, bo Niemcy tam mogli kogoś zabić, ale już stopniowo ze Starego Miasta zaczęły się wycofywać. W związku z tym wielu i rannych, i z powstańców ubranych po cywilnemu z tą ludnością też udało się przedostać, ale czy później przeżyli, to różnie bywało, trafili do obozów, czy gdzieś indziej. Taka była sytuacja, jak nadmieniam, moich kolegów, których rodziny później poszukiwałem w 1945 roku, żeby powiadomić, że ten kolega nie żyje, tamten nie żyje, ten tu zginął, ten tu. To były ciężkie momenty, kiedy trzeba było się zdecydować. W domu jeszcze liczył ktoś, czy ojciec, czy matka, czy brat, że przeżył może, a tu się człowiek zjawia i kategorycznie stwierdza, że zginął, że nie żyje. To były ciężkie momenty, ale tak trzeba było. Przecież znali mnie i ich. „Ty przeżyłeś, a tamten zginął.” Wyczuwało się tą gorycz spojrzenia, ale niestety taka kolej losu.

  • Co się z panem działo do czasu wyzwolenia? Trafił pan do Sochaczewa i co się z panem dalej działo?

Później wróciłem do Warszawy…

  • Czy pamięta pan kiedy?

Tak, w 1945 roku. Odnalazłem dalszych znajomych, żeby jakoś…

  • Zacząć żyć, tak?

…tak, na gruzy już nie można było wrócić, bo Stare Miasto sama ruina, gruzy i mieszkanie gdzie mieszkaliśmy, też wszystko spalone.

  • Co się stało z pańską rodziną?

Brat zginął przy wybuchu czołgu na Kilińskiego, to już wiadomo. Wujostwo zostało z Powstania zabrane do obozu i wujek zginął w Litomierzycach w Czechach, tak jak wiadomość przyszła. Ciocia natomiast [trafiła] do Oświęcimia i Ravensbruck, udało jej się przeżyć. Z Ravensbruck, przez Szwecję, wróciła do Polski, bodajże w 1949 roku. Potem odnaleźliśmy się, a ja nie miałem tu nikogo, w tej chwili. Tylko po znajomych człowiek starał się handlować czymś, papierosami… czy miałem już zawód elektryk… Zresztą też nie przebierało się, tylko po prostu, żeby jakoś się utrzymać. To były ciężkie chwile, bo w ogóle ciężko było, ale jakoś stopniowo, stopniowo zaczęło się życie normować w 1945 roku i wyjechałem na zachód, do Szczecina, w ramach przesiedlenia. Pracowałem w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym w Szczecinie do czasu kiedy powiadomili mnie, że muszę się zgłosić do wojska w 1948 roku. W Szczecinie półtora roku, czy dwa lata przepracowałem. Pracowałem w PUR, tak więc warunki były niezłe. Wróciłem do Warszawy. Z powodu zdrowia z wojska mnie zwolnili, ale się dopatrzyli mojej ciemnej sprawy, no i zostałem aresztowany. Pół roku takie przeszkolenie przeszedłem, że daj Boże zdrowie, ale przeżyłem. Potem obóz Mielęcina półtora roku. Też dali w kość. Ci, którzy znali obozy niemieckie mówią, że tylko zmieniła się mowa i mundur, ale to samo co tam przeżyliśmy. Tam też bardzo wielu ludzi wykończyli. Najlepszy dowód jak dostałem zaświadczenie, że „Sprawował się niedostatecznie”, zresztą nic dodać, nic ująć. Jak mnie zwolnili z obozu to miałem wilczy bilet, ani pracy, ani w ogóle gdzieś się zahaczyć, gdzieś się zaczepić. Tak było. Człowiek musiał się jednak jakoś ratować, żeby się utrzymać na powierzchni i nie dać się. Ale jakoś tak, dzięki Bogu, handel trochę, sprytu trochę i jakoś przeżyło się.

  • Jak z perspektywy czasu ocenia pan Powstanie?

Wielu ludzi twierdzi, że po co to było potrzebne? Ci, którzy tak mówią, gdyby byli tak jak my od początku wojny w czasie nalotów i oblężenia Warszawy. Potem lata okupacji, gdzie człowiek wychodził i nie wiedział, czy wróci, egzekucje uliczne, łapanki i to wszystko, to by się dopiero zastanowił nad tym, czy ten moment, kiedy już było Powstanie, co euforia taka, że człowiek wreszcie mógł się dorwać do tych sukinsynów, do gardła. Po prostu taka była sytuacja, że ja osobiście i moi koledzy, to jak najbardziej szliśmy jak na bal. A że później to się wszystko, jakoś tak trochę, zaczęło inaczej układać, nie wszystko tak pomyślnie i po maśle, ale co zrobić. No taka kolej losu już jest. Udało się przeżyć i potem człowiek wrócił do normalności. Potem ślub. Mam trzech synów, pięciu wnuków i trzeba dbać o nich. Żona jednak też chora jest i wymaga opieki, tak że człowiek musi jakoś się nie dawać.
Warszawa, 9 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Piotrowska
Henryk Kleniewski Pseudonim: „Mały Henio” Stopień: strzelec Formacja: 104. Kompania Syndykalistów Polskich Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter