Henryk Lewandowski

Archiwum Historii Mówionej

Henryk Lewandowski, urodzony 10 września 1929 roku w Zamościu. Mieszkałem w Zamościu do października 1942 roku, to znaczy do likwidacji getta zamojskiego.

  • Proszę opowiedzieć, czym zajmowali się pana rodzice przed wojną. Jak wyglądało pana życie przed 1939 rokiem?

Rodzice uchodzili za bardziej zamożnych ludzi. Ojciec był współwłaścicielem browaru w Zamościu. Matka z ojcem pracowali w browarze. Ojciec prowadził dość aktywną działalność polityczną, był przewodniczącym zamojskiej placówki partii Żabotyńskiego, Żabotyńczyków – tak zwanych rewizjonistów. Prowadził szkolenia rolnicze dla młodych Żydów, którzy przed wojną wyjeżdżali do Palestyny i szli do pracy do kibuców.

  • Gdzie pan mieszkał przed wojną?

Wpierw mieszkaliśmy w Zamościu, w centrum miasta. Na wszystkich widokówkach, gdzie jest ratusz zamojski, po lewej ręce jest budynek, tam mieszkałem. Po 1935 roku rodzice przeprowadzili się do browaru, to były peryferia, dwa kilometry od centrum szosą lwowską w kierunku na Tomaszów Lubelski.

  • Gdzie pan chodził do szkoły?

Chodziłem do szkoły na Nowej Osadzie – tak to się nazywało. Skończyłem cztery klasy szkoły powszechnej przed wojną.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Nie. Miałem zawsze pretensje do rodziców, że jestem sam, ale podczas okupacji byłem szczęśliwy, że jestem sam.

  • Jak się nazywał pana ojciec?

Ojciec się nazywał Dawid. Ojciec przeżył wojnę, był też w Warszawie, ale oddzielnie przebywaliśmy. Po wojnie był w Zamościu. Po październiku w 1957 roku wyemigrował do Izraela.

  • Czy według pana przed wojną był duży antysemityzm w Polsce?

W rejonie Zamościa, gdzie mieszkałem, były w zasadzie trzy narodowości: najwięcej było Polaków, nie wiele mniej Żydów i sporo młodzieży ukraińskiej. W szkole były trzy grupy, trudno powiedzieć narodowościowe, [raczej] religijne. Jak były mecze piłkarskie, szkolne, to się nie grało Żydzi z Polakami, ale Żydzi – katolicy, mówiło się w ten sposób. Pamiętam, jako dziecko, że były okresy pikietowania sklepów w Zamościu, bo w Zamościu na trzydzieści cztery tysiące mieszkańców przed wojną było około czternaście tysięcy Żydów. Żydów do Zamościa sprowadził hetman Zamoyski. Sprowadził wtedy Żydów niemieckich i Żydów hiszpańskich. Społeczność wrosła w Zamość w tym czasie. Tak na marginesie: dwa lata temu było odsłonięcie tablicy w Zamościu, tablica w trzech językach: w języku hebrajskim, polskim i angielskim, poświęcona upamiętnieniu Żydów zamojskich. Tablicę w języku hebrajskim odsłaniał ambasador Izraela w Polsce, tablicę w języku polskim – potomek hrabiego Zamoyskiego, aktualny prezydent Zamościa. Kto odsłaniał tablicę w wersji żydowskiej? Chyba rabin, ale nie pamiętam. Wtedy było spotkanie w magistracie, prezydent Zamoyski powiedział, że tak się historia ułożyła, że jego pra pra [dziadek] sprowadził Żydów do Zamościa, a on odsłania tablicę poświęconą Żydom zamojskim. To bardzo podniosłe i dość przyjemne, jeśli coś takiego może być przyjemnego...

  • Pana rodzina przybyła z Niemiec?

Nie, moja rodzina raczej pochodzi z części hiszpańskiej. Rodzina ojca do drugiej połowy XIX wieku mieszkała na Ukrainie – miasto Mierzyń, to jest niedaleko Czarnobyla. Pradziadek już się przeniósł do Zamościa, natomiast rodzina ze matki strony, to byli żydowscy chłopi, mieszkali koło Józefowa, w Zamojskim. Moja babka ze matki strony mówiła chłopską polszczyzną przed wojną. Nie znałem przed wojną języka jidysz, praktycznie rozumiałem może dwa, trzy słowa. Rodzice mówili po żydowsku tylko wtedy, kiedy chcieli, żebym nie rozumiał.

  • Czy można powiedzieć, że pana rodzina była bardzo dobrze zasymilowana?

Tak, zasymilowana. Do synagogi mnie dziadkowie ciągnęli, ojciec był bardzo niechętny, bo ojciec był niewierzący. Żabotyńczycy to była najbardziej nielubiana sfera Żydów. Nie wiem, z czego to wynikało. Ojciec był do śmierci bezbożnikiem, można powiedzieć. Po ojcu to trochę przejąłem. Natomiast rodzina matki była bardziej wierząca, ale dziadkowie, już rodzeństwo matki to byli wszystko ludzie świeccy.

  • Pamięta pan wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?

Zamość był bombardowany tydzień po wybuchu wojny czy pięć dni po wybuchu wojny. Dziadek miał majątek ziemski między Zamościem a Hrubieszowem. Ojciec był na froncie, ja z matką, trochę rodziny, wyjechaliśmy do majątku. 23 września weszli Rosjanie do nas. Dzień przedtem, jest miejscowość Grabowiec, gminna miejscowość, tam ściągnęła polska jednostka. Szefem szpitala jednostki był rodzony brat mojej babki, zawodowy oficer przedwojenny – kapitan Wiślicki. Jak Rosjanie wkroczyli, to jego z grupą oficerów ze szpitala rozstrzelano. Matka organizowała im pogrzeb. Jest wspólny grób na cmentarzu katolickim w Grabowcu, gdzie jest pochowany. Był przechrztą, ponieważ zawodowy oficer przedwojenny nie mógł być wyznania mojżeszowego, podobno było parę nielicznych wypadków, ale z tego co wiem, to tak było. Pierwsza ofiara jaka była w rodzinie, to był Wiślicki. Zginął we wrześniu 1939 roku. Rosjanie się wycofali na linię Bugu. Do Zamościa wkroczyli Niemcy. Pięćdziesiąt procent społeczności żydowskiej, w obawie przed Niemcami, uciekło na stronę sowiecką, większość do rejonów Włodzimierza Wołyńskiego i do Lwowa.

  • Co w tym czasie działo się z panem i pana rodziną?

Wracając do mojej matki – dwaj bracia i siostra wyjechali do Lwowa, dziadkowie zostali w Zamościu, ze strony ojca wszyscy zostaliśmy. Ze strony ojca był straszy brat ojca, adwokat – Mieczysław Garfinkel, którego Niemcy wyznaczyli na przewodniczącego gminy żydowskiej – judenratu w Zamościu. To był jedyny przewodniczący judenratu w Polsce, którzy przeżył wojnę. Jak Niemcy wkroczyli, to się zaczęło poważne osuszanie gleb pod Zamościem i inne roboty przymusowe. Potem, w drugiej połowie 1940 roku, Niemcy już pod kątem wojny z Sowietami, zbudowali sieć lotnisk polowych pod Zamościem. Z samego Zamościa pracowało prawie ośmiuset Żydów. Byłem na drodze z Zamościa do Tomaszowa Lubelskiego. Pierwsze samoloty, które wystartowały na Związek Radziecki wtedy, to właśnie druga flota niemiecka, była skoncentrowana. Ciekawe, że lotniska budowały trzy firmy czeskie, z tym że poza czeską kadrą inżynieryjną resztą byli miejscowi Żydzi, Polacy, pod nadzorem technicznym, wiadomo, Luftwaffe i niemieckim. Stosunki [między ludźmi] były jak to na budowach... Opaski noszono od końca 1939 roku, getta jeszcze nie było. Zaczęło się od wysiedleń z lepszych mieszkań, potem Żydów z centrum miasta, z terenu miasta, przeniesiono na tak zwaną Nową Osadę. Po kampanii wrześniowej myśmy się przenieśli do miasta, do budynku naszego stryja, bo była dewastacja, potem dopiero jak przesiedlono wszystkich z centrum miasta na Nową Osadę, przenieśliśmy się na Nową Osadę. Była tam ciasnota, wiadomo, ale ponieważ Niemcy zaczęli sprowadzać Żydów czeskich i niemieckich, około czterech tysięcy Żydów czeskich i niemieckich, tak że wolną przestrzeń mieszkalną, którą opuścili ci, co wyjechali z Sowietami, przejęli Żydzi czescy i niemieccy. To była duża różnica, niby ta sama narodowość, ale to byli zupełnie inni ludzie. Po pierwsze nikogo nie było z brodą, z pejsami, w chałatach, to byli czyści, pełni Europejczycy, nie mówili w języku niemieckim ani czeskim, z tym że czescy Żydzi znali również prefekt niemiecki. Niemcy mieli większe zaufanie do pracy, na bardziej odpowiedzialne stanowiska, już nie tylko fizyczne, w technice, angażowano Żydów niemieckich. Komendantem policji żydowskiej w Zamościu zrobili byłego Hauptmanna lotnictwa niemieckiego z I wojny światowej – właściwie to jest najwyższe odznaczenie niemieckie – kapitan Lippman. Getto powstało na przełomie lutego i marca 1942 roku. Pierwsze wysiedlenie, tak jak to się nazywało – do Bełżca, tam dopiero był uruchomiony obóz, w Zamościu był 11 czy 12 kwietnia 1942 roku. Z naszej rodziny w tym wysiedleniu nikt nie był. W tym czasie zacząłem pracę w komendzie garnizonu zamojskiego, Ortskommandantur Zamość, robotnik młodociany. Należało do mnie przede wszystkim czyszczenie butów dla całej kadry, ponadto drobniejsze roboty. Pracowałem do likwidacji getta zamojskiego.

  • Jak wyglądało życie w getcie? Jakie były w nim warunki?

To nie było getto zamurowane, większość chodziła do pracy do miasta, do różnych firm niemieckich, tak że problem przyniesienia sobie czegoś do jedzenia, takiego problemu [nie było], decydowały pieniądze, nie było problemu głodu, powiedzmy sobie szczerze. Była biedota, gmina żydowska prowadziła kuchnię. Dużo przyjeżdżających Czechów i Niemców, to byli starzy ludzie, im przede wszystkim trzeba było pomagać materialnie. To nie było największe nieszczęście wtedy. Nieszczęścia to były wysiedlenia od kwietnia do października, czyli do ostatniego wysiedlenia. Zamość przeżył cztery wysiedlenia duże, z tym że ostatnie wysiedlenie było nie do Bełżca, tylko jest miejscowość Izbica, między Zamościem a Krasnymstawem. Tam Niemcy skoncentrowali Żydów z południowej Lubelszczyzny, z zapewnieniem, że Izbica będzie tak jak przed wojną – to było czysto żydowskie miasteczko. Mówiono: „Izbica to żydowska stolica”. Izbicę po paru tygodniach pewnie też zlikwidowano.

  • Jak wyglądały wysiedlenia?

To wyglądało w ten sposób, że już rano (poza pierwszym wysiedleniem, które się zaczęło popołudniu), rano była blokada dzielnicy. Kazano wychodzić wszystkim ludziom na rynek Nowego Miasta, był tak zwany plac targowy. Tam dopiero decydowano... Ktoś miał zaświadczenie, że pracuje. Wręcz przyjeżdżali szefowie niemieckich firm reklamować swoich ludzi. Z początku Niemcy to tolerowali, mieli plan, że miało pojechać do Bełżca załóżmy dwa tysiące ludzi, to woleli, żeby pojechali ci, co nie pracowali u nich, niż ci co pracowali, tak że z początku Ausweisy pracownicze odgrywały rolę. Jak ktoś pracował, na przykład były ogrody SS, to były przed wojną ogrody pana Kowerskiego, to SS przejęło, to mieli kilkunastu ludzi, to do ostatniej chwili, jak to się mówi, ich ochraniali, bo byli potrzebni. W tym czasie, co pracowałem w komendanturze, nikogo z komendantury do likwidacji getta nie wywieziono.

  • Ludzie wiedzieli, co się dzieje? Co Niemcy mówili, że gdzie ich przewożą?

Mówiło się, że to jest wysiedlenie na wschód, ale ponieważ Bełżec uruchomiono gdzieś w lutym 1942 roku. Pierwszy transport do Bełżca to byli Żydzi z Lublina, wtedy uciekł jeden chłopak z transportu w Polsce, uciekał przez Zamość. W Zamościu powiedział, jak to wygląda. Bełżec jak budowano, to budowano, miał być obóz pracy, pewna grupa żydowskich rzemieślników z Zamościa pracowała przy budowie; oczywiście nie wiedzieli, co tam ma być, nie znali się, jeszcze nie było elementów – cyklonów nie cyklonów, ale już wtedy skojarzono, że to jest to. Oczywiście każdy do końca myślał, że to nieprawda. Każdy miał nadzieję. Praktycznie już po pierwszym wysiedleniu, wszyscy wiedzieli, że kto idzie do Bełżca, to już wiadomo, że stamtąd nie wyjdzie. Ucieczek z Bełżca do Zamościa było dwie czy trzy, tam było dość szczelnie. Zbierano prawie wszystkich na rynku Nowego Miasta, potem pędzono wszystkich na rampę kolejową, tam stały już wagony, od rynku do rampy był kilometr trzysta, kilometr dwieście. Były wypadki, że w czasie przemarszu, jak ktoś został z tyłu, to strzelano. Tak że trasa nieraz od rynku do rampy to kilka czy kilkanaście ofiar, nieraz na miejscu. Pamiętam, miałem wtedy trzynaście lat. Miałem szczenięcą miłość, dziewczynę, której prawie nie znałem, z widzenia, bardzo mi się podobała. Jak przy trzecim wysiedleniu wracałem wieczorem z komendantury do domu, jeszcze nie zdążyli sprzątnąć wszystkich trupów, przechodziłem i zobaczyłem ją leżącą, już nieżywą. Wtedy po raz ostatni w życiu płakałem. Już po śmierci matki nie płakałem. Wtedy płakałem po raz ostatni w życiu. Wysiedlenia były do października. W październiku wszystkich skoncentrowano do Izbicy, to jest dwadzieścia jeden kilometrów od Zamościa i przegonili pieszo. Na trasie z Zamościa do Izbicy zginęło około dziewięćdziesięciu osób. Małą cząstkę pozostawiono w Zamościu. Kazano im wrócić do domu i czekać do dyspozycji. Siedzieliśmy tak cztery dni. Dwanaście rodzin, ze cztery dni siedzieliśmy. Przyszli po nas, że nas zabierają do gestapo i stamtąd mamy iść do Izbicy. To był tak: przewodniczący gminy – mój stryj z żoną, ojciec z matką, z obydwoma moimi babkami, dwóch lekarzy było. Większość to byli członkowie rady żydowskiej – judenratu. Jak nas wtedy wygarnęli do gestapo, do Zamościa, to jest koło kolegiatu, budynek Czerskiego się to nazywało, to był właściciel tego domu. Sprowadzili nas tam wieczorem, ponieważ potrzeba było dla nas dużej jednej celi. Dużą celę zajmowała jedna rodzina z Zamościa (dziewczyna co roku przyjeżdża – Gabrysia Bromberg, w tym roku nie przyjechała – w Szwecji mieszka). Wtedy żeśmy stali na korytarzu w piwnicy, ich przeganiali z większej celi do mniejszej, ich było cztery osoby, a nas było tyle. Stryja wzięli od razu na górę na rozmowę. Żeśmy czekali, żeśmy siedzieli, niektórzy spali, niektórzy udawali, że śpią. Po dwóch godzinach stryj zszedł z góry. Leżałem koło matki i słyszałem, jak stryj mówił do swojej żony: „Tusiu, jutro już nas nie będzie...”. Z gestapo jest boczna droga do tak zwanej rotundy, polną drogą z gestapo do rotundy to było jakieś czterysta metrów. Wszystkich wprowadzono boczną drogą na rotundę. Był szef gestapo – Kolps, (ojciec po wojnie zeznawał w jego sprawie w Niemczech), schodzi Kolps z jeszcze jednym, otwiera celę i mówi: [niezrozumiałe] – „Odmarsz do Izbicy”. Stryj na niego popatrzył w ten sposób. Nie wierzył. „Co ty w dalszym ciągu mi nie wierzysz?”. Wychodzimy, stoją dwie furmanki. To już wiadomo, że na rotundę to furmany i nas zawieźli do Izbicy. Co dalej, to się zobaczy. Stryj miał szwagra. Stryj miał cztery żony w końcu. Jedna z jego żon była siostrą, był inżynier – architekt z Warszawy, inżynier Greczyńki. Greczyński przywiózł mu nowe dokumenty jeszcze do Zamościa. Stryj uciekł wtedy ze swoją żoną już prawie do Warszawy. Myśmy czekali na dokumenty, ponieważ matki siostra wyjechała wcześniej z Zamościa, uciekła do Warszawy, była na aryjskiej stronie. Miała skombinować nam dokumenty. Tuż tuż jeszcze dwa, trzy dni później by przyszły prawdopodobnie w dobrym... to znaczy nie wiem, skąd rodzice dostali lewe dokumenty, ale były takie, że popatrzyło się, widać, że to jest fałszywka. Jak była likwidacja getta zamojskiego, wpierw uciekliśmy do lasu, później wróciliśmy do miasta, bo jeszcze resztki były. Trzeba iść do Warszawy. Jakie dokumenty są, takie są. Doszliśmy do Krasnegostawu pieszo, to tak szło się, że razem nie szliśmy, każdy szedł oddzielnie, w razie wpadki, żeby... ale widzieliśmy się nawzajem. W Krasnymstawie był znajomy babki, kolejarz, u niego żeśmy się zatrzymali, kupił nam bilety do Warszawy, ale z Krasnegostawu trzeba było dojechać do Rejowca. W Rejowcu była stacja węzłowa. Z Rejowca pojechałem... Rejowiec–Warszawa pociąg. Ponieważ Niemcy wiedzieli, że była likwidacja getta w Izbicy, uważali, że dużo ludzi mogło uciekać. Stacja była bardzo obstawiona, to znaczy wszyscy wychodzący z budynku na peron, stało dwóch Banschutzów, to folksdojcze miejscowi i każdemu patrzyli w gały. Ojciec przeszedł, przeszedłem, wagon już stał, już mówiliśmy, że będziemy jechać jednym wagonem, ale każdy w innym przedziale i tak staliśmy – ja stałem przy jednym oknie, ojciec przy drugim oknie. Nie ma matki i babki. W pewnym momencie dwóch Banschutzów je obie prowadzi. Była historia, że jeden z Banschutzów chciał jeszcze wyciągnąć pieniądze. Nie miały żadnych pieniędzy, dostał namiary na siostrę matki, żeby z nią skontaktować się w Warszawie. To było świństwo, już dawno nie żyły, kiedy jeszcze chciał wyciągnąć pieniądze, żeby je wyciągnąć.

  • Czyli on je zamordował?

Po paru dniach je zamordował w Zamościu, na kirkucie w Rejowcu.

  • Czy wtedy ostatni raz widział pan mamę?

Widziałem tylko, jak je wyprowadzano, wzięli do aresztu i trzymali parę dni.

  • Od kogo się pan dowiedział, że mama nie żyje?

Po trzech tygodniach, matki siostra pracowała, jeszcze nie było Żegoty, ale współpracowała z tą placówką. Jednym z szefów był zamościanin, pan Stefan Sendłak, poprzez placówkę AK sprawdzał, powiedział wtedy: „Nie masz co szykować pieniędzy, bo one już nie żyją”. Jeszcze było tak, że umówiła się z nim, gdzieś po drodze, że miała przynieść pieniądze, a już nie żyły.

  • Próbował też szantażować siostrę mamy?

Nie miał adresu. Wiedział, jak się nazywa. Matki siostra wzięła legitymację szkolną swojej koleżanki z Zamościa, były do siebie podobne, miały legitymacje szkolą ze zdjęciem, jak w Warszawie wyrobiła sobie dokumenty, to odesłała koleżance legitymację do Zamościa z powrotem po paru miesiącach. Matka zginęła wtedy z babką w Rejowcu. Myśmy z ojcem byli z początku razem, potem myśmy się rozdzielili, ojciec miał wpadkę ze szmalcownikiem, musiał zmieniać adresy.

  • Może pan o tym opowiedzieć?

Myśmy z ojcem mieszkali po przyjeździe do Warszawy, był Hotel Polski, którego właścicielem był pan z Hrubieszowa. Mieliśmy wskazany adres, że mieliśmy się wszyscy spotkać w hotelu. W hotelu byliśmy dwa dni, potem nawiązaliśmy kontakt z siostrą matki. Przeniosła nas jeszcze do innego hotelu na parę dni. Potem na ulicy Stalowej 16 mieszkali państwo Janowscy, to był inżynier, u nich była przechowalnia Żydów, znaczy nie przechowalnia, tylko miejsce, dopóki nie było kwater. W pewnym momencie było nas tam z osiem osób u Janowskich z Zamościa. Przyjechał po nas powojenny Minister Sprawiedliwości – profesor Rybicki. Wtedy zachorowałem na odrę. Miał nas rozwieść po różnych metach w Warszawie. Miał dokumenty folksdojcza, miał hackenkreutze w klapie. Jechaliśmy tramwajem, w przedziale w części nur für Deutsche, zawiózł nas wpierw na Aleje Jerozolimskie, mieszkała tam pani Hałakin, u nich mieszkaliśmy ze dwa tygodnie. Stamtąd nas przenieśli. Z ojcem mieszkałem na Krzyckiego, tam już mieszkałem do Powstania. Ponieważ była wpadka i ojciec musiał stamtąd uciec – przyszedł szmalcownik, o mnie nie wiedział, więc już tam zostałem. Ojciec się przeniósł wtedy na Okęcie, potem z Okęcia przeniósł się na Boryszewską, to jest na Mokotowie. Przyjechała wtedy do Warszawy koleżanka ojca z Zamościa, Polka, mieszkała z nim do Powstania. Ojciec się z nią po wojnie ożenił. Tam byłem do Powstania Warszawskiego.

  • Czego konkretnie chciał szmalcownik?

Pieniądze. Ojciec, co miał, to mu dał.

  • Czy dlatego szantażował, że pana ojciec miał bardzo semickie rysy?

Miał, ktoś musiał widzieć, że wchodzi, nie wychodzi, ktoś musiał szmalcownikowi donieść, trudno było sprawdzić... Czy ojciec miał semickie rysy? Nie wiem, ojciec był ryżawy, miał krzywy nos powiedzmy szczerze, był postawny. Był zawodowym plutonowym artylerii. Był dobrym koniarzem, zresztą to rodzinne, mój dziadek prowadził hodowlę koni, ojciec się znał też na koniach bardzo dobrze. Ojciec mieszkał gdzie indziej, ja mieszkałem gdzie indziej. Siostra matki mieszkała na Żoliborzu. Siostra matki była pełnomocniczką „Żegoty” do rozdawania pieniędzy tym z rejonu Zamojskiego, Lubelskiego. Była stale w kontakcie, lewe dokumenty załatwiała, zmiany kwater, była stale w ruchu. Miałem z nią kontakty cały czas. Z ojcem się wdziałem wtedy dwa czy trzy razy. Niewskazane było wtedy.

  • W którym roku się pan znalazł w Warszawie?

To było koniec 1942 roku, do sierpnia 1944.

  • Nie bał się pan szmalcowników?

Nie było po prostu żadnej kwatery. Kilka dni po szmalcowniku przeniesiono mnie na obecne osiedle Wawrzyszew, już nie ma tego osiedla – „Zdobycz robotnicza”. Tam mieszkałem parę dni. Potem ciotka doszła do wniosku, że ponieważ mieszkanie jest czyste, to wróciłem z powrotem na mieszkanie na Krzyckiego i tam byłem. Rzeczywiście było czyste. Sąsiedzi nie wiedzieli o tym, domyślali się niektórzy. Przechodziłem wtedy mutację głosu i miałem damski głos. Pani, u której mieszkałem, zajmowała się pośrednictwem w handlu z dostawami węgla, bo przecież wtedy na węglu się grzało... Przecież nie było ogrzewań. Były telefony, to ma dziewczynę – Maniusię. „A to Maniusia? To powiedz, żeby przysłali węgiel tu i tu”. Jak wybuchło Powstanie, przyszła sąsiadka, otworzyła drzwi, a ja stałem. „A to ta jest ta Maniusia”. Domyślała się cały czas, że to jest jakieś lewe, nie było problemu.

  • Chłopcom żydowskim było trudniej ukryć swoją tożsamość.

Oczywiście, niestety taka prawda jest.

  • Słyszał pan, że wiele osób próbowało chodzić na operację?

O tym się dowiedziałem, mówiąc szczerze, po wojnie. Wiedziałem, że ktoś mówił, byłem dzieciak, młody gówniarz byłem, to się nazywało „kaptur hiszpański”, choroba. Rzekomo był w Warszawie jeden czy dwóch specjalistów, którzy to robili. Nikt z moich znajomych ani znajomych moich znajomych takiej operacji nie przechodził, tak że nie mogę nic na ten temat powiedzieć. Jak się zaczęło Powstanie, to wiadomo – euforia. Wszyscy zeszli do piwnicy. Rejon kolonia Lubeckiego, kolonia Staszica był bardzo obstawiony, bo było tak: gmach Dyrekcji Lasów Państwowych, koszary Akademii Nauk Politycznych, gdzie jest szkoła dygnitarzy, jak to się mówi obecnie, na [ulicy] Reja, dzisiaj szkoła się nazywa Podyplomowe Studium dla Urzędników Państwowych, też tam były koszary, plac Narutowicza, akademik, koszary policji, tak że dzielnica wyjątkowo obstawiona. Na Raszyńskiej szkoła – była tam jednostka ukraińska. Praktycznie dzielnica najbardziej obstawiona. Praktycznie rzecz biorąc już drugiego dnia Powstania wszystko się działo w piwnicach. Przyszła do nas grupa, oddział siedmioosobowy, z podporucznikiem, właściwie też nie mieli łączności [z dowództwem]. Podporucznik mówi jednemu z nich, żeby poszedł z meldunkiem na ulicę Suchą. Podał numer budynku, że tam jest dowództwo, a chłopak mówi, że on nie jest z tej dzielnicy i nie wie, gdzie jest ulica Sucha. „To kto wie?”. Mówię: „Ja mogę pójść, bo znam”. I szliśmy. To jest tak: idzie się cały czas wzdłuż ulicy Dantyszka, do Suchej są trzy przecznice, Górnickiego, Soreliego i jeszcze jedna. To wszystko jest widoczne z gmachu Lasów Państwowych, który był obstawiony, tak że praktycznie myśmy ponad dwie godziny szli, szczególnie chowali się po krzakach. Doszliśmy do budynku, żadnego dowództwa, nikogo nie ma. To on porwał meldunek i wracamy z powrotem. Wracamy z powrotem, już dowództwa nie ma, gdzieś poszli, nie wiem gdzie. Po wojnie sobie zrobiłem remanent uzbrojenia, co miało tych siedmiu ludzi. Po wojnie, jak byłem w akcji „Wisła”, to miałem lepsze uzbrojenie prawie, niż cała siódemka. Nikt nie wychodził z budynku, ludzie wchodzili na górę zjeść, przynieść sobie do piwnicy i siedzieliśmy. Słychać było ostrzał artyleryjski tylko. 8 sierpnia rano stukanie do bramy. Otkrujcie. Ponieważ pochodzę ze stron zamojskich, się mówiło przed wojną u nas po chachłacku, czyli mieszanina ukraińskiego z polskim, to poszedłem z jednym panem otworzyć bramę. Parę słów po chachłacku powiedziałem, ale to nie byli Ukraińcy, to była jednostka Kamińskiego, „Rona” to była. Wszystkich wyganiali na ulicę, nie pozwalali nic sobie wziąć, od razu wchodzili goście i podpalali wnętrza. Tak z całych uliczek wszystkich ludzi wygarnęli i prowadzili nas Raszyńską, potem skręciliśmy w Plac Narutowicza i Grójecką, aż na Zieleniak. To trwało parę godzin. Zagonili nas na Zieleniak. O tym, żeby jeść, nie było mowy. Do Zieleniaka doszliśmy już pod wieczór. To jeszcze sierpień, to jeszcze widne noce. Zaczęło się najgorsze, zaczęli chodzić, wyciągać kobiety. Pisk, masowe gwałty. Pamiętam, bo taka młoda dziewczyna mieszkała w naszym domu, przykryliśmy damską dużą chustą, się na niej położyłem, że leżę na tłumoku. Parę razy przechodzili. Ale rano, przyjeżdża, widać duży dowódca, grupa mężczyzn doszła do niego ze skargą. Musiał wydać dyspozycje, a to był Kamiński, dowódca, trzeba powiedzieć, że się potem już uspokoili. Po południu zaprowadzili nas na Szczęśliwice, tam stały już wagony EKD. Zawieźli nas do Pruszkowa. W Pruszkowie już było RGO, już było PCK. Były hale Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Tam nas trzymali. Coś do picia dali, jedzenia żadnego nie było. Przenocowaliśmy, a rano segregacja. Na trzy kupki. Nikt nie wiedział, jaka... ale można się było zorientować po układzie wiekowym – jedna kupka, że brali małe dzieci, starsze panie, starszych panów, to wiadomo, grupa, która nie jedzie do roboty żadnej. Druga grupa to byli stosunkowo młodzi, ale starsi ode mnie. Trzecia grupa to były wyrostki jak ja i trochę mężczyzn nie najmłodszych, ale i nie starych. Pani Wolska, u której mieszkałem, była zaliczona do pierwszej grupy staruszków, ja byłem do grupy trzeciej, chciała, żebym przeszedł. Zaczął padać deszcz, zrobił się lekki bałagan, przeniosłem się z grupy tam. O tyle to było dobrze, jak się potem okazało, że ta grupa – nie było wysiedleń ani do obozu koncentracyjnego, ani na roboty do Niemiec, tylko na teren Polski. Wywieziono nas do Łowicza. Tu chciałem powiedzieć, jeśli można powiedzieć o dobrze, sprawnie działającej polskiej organizacji w czasie Powstania, to nie dowództwo, a właśnie PCK i RGO. To było tak zorganizowane, że już na stacji kolejowej w Łowiczu, dwie gminy, które miały zająć się transportem, z tych gmin przyjechali rolnicy, którym powiedziano: „Potrzebujesz pomocy, masz prawo wyboru”. Kto nie miał prawa wyboru, już mu był ktoś wyznaczany. Chodzili ludzie, doszedł do mnie jeden: „Ty na wsi kiedyś byłeś?”. – „Tak”. – „To pójdziesz ze mną”. Mówię: „Proszę pana, tu jest moja ciocia”. – „No to dobrze”. Trafiłem do rolnika, już byłem u niego. Moja ciotka była na Żoliborzu. Żoliborz padł na samym końcu. Wywieziono ją do Sochaczewa. Po trzech dniach w Sochaczewie, w PCK dostała namiary, gdzie mieszkam! Już miałem z nią kontakty. Mieszkała w Sochaczewie, było osiemnaście kilometrów, czasami w niedzielę tam chodziłem.

  • Czy pana ciotka brała udział w Powstaniu?

Brała udział w Powstaniu, z tym że nie poszła do niewoli.

  • Czym się zajmowała? Była sanitariuszką?

Była normalną łączniczką.

  • Jak się nazywała?

Nazywała się Halina Skalska.

  • Pana ciotka działała w „Żegocie”?

Tak. Miała bardzo dobry wygląd. Wyszedłem z Powstania w koszulce bez rękawów, w sweterku bez rękawów, wtedy były modne półdługie spodnie – nie miałem nic. Trochę odzieży było, ale niewiele. Niemcy w tym czasie budowali linię obrony przeciwczołgowej, jak Bolinów – w tamtą stronę, każdy rolnik w zależności od orału ziemi musiał iks dni odpracować, ale on nie musiał, mógł sobie wynająć zmiennika, więc poszedłem, pracowałem za swojego [gospodarza]. Było dwóch rolników sąsiadów, którzy nie mieli [kogo wziąć], to za nich poszedłem. Zapłacili mi za to, ponadto tym, co dłużej pracowali, a to trwało dwa tygodnie, to jeszcze Niemcy na końcu dali wódkę, papierosy Junaki i Holdygeny i kartkę na mięso. I dzięki temu trochę się ustawiłem. Tak doszło do stycznia 1945 roku. Był porządek niemiecki. Na trzy dni przed wyzwoleniem, mój gospodarz, ponieważ bydło i świnie były kolczykowane, był odpowiedzialnym za wieś, za prawidłowe kolczykowanie bydła. Oczywiście kupa było niekolczykowanego, dawało się łapówy w powiecie. Raz z nim pojechałem formułką do Łowicza, załatwiał formalności. Siedziałem przy koniu, miałem kartkę mięsną: „To weź tą kartkę, bo we wsi mięso wydają”. [...] I jeszcze odebrałem kartkę mięsną. Jak weszli Ruscy, poszedłem rano do Sochaczewa, żeby ustalić z ciotką, kiedy będziemy wracali do Zamościa. Zaczęliśmy się pieszo do Zamościa [przemieszczać], trochę pieszo, trochę samochodem, trochę koleją potem. W ciągu tygodnia do Zamościa żeśmy dotarli, a ojciec był na Mokotowie i ich wywieźli w rejon Góry Kalwarii.

  • Pana ojciec brał udział w Powstaniu?

Nie. Wzięli go na wozaka w jednostce niemieckiej w Górze Kalwarii. Po wyzwoleniu, przez Warszawę wracał do Zamościa, ze swoją późniejszą żoną. Wszedł na ulicę Krzyckiego, tam ktoś ich poinformował, że z budynków wszystkich rozstrzelano. Domy były wypalone, no i z żoną szli na Zamość, bo zakładali, że raczej mogę nie żyć. W Rejowcu, gdzie straciłem matkę, staliśmy w nocy. Nie było światła, tłok, czekaliśmy na pociąg, który będzie jechał w kierunku Zamościa. Nagle słyszę głośny krzyk i mówię do Haliny, do ciotki: „Ty, to ojciec”. Mówi: „Rzeczywiście”. Żeśmy się spotkali. Był zdziwiony, to był happy end. Wtedy się dla mnie skończyło.

  • Poczuł pan wtedy ulgę, że może pan wreszcie znów powiedzieć:„Jestem Żydem”?

Powiem szczerze, dla mnie najszczęśliwszy okres okupacji, to był po Powstaniu Warszawskim, do tego stopnia, że zapomniałem że jestem Żydem. Do takiej głupoty dochodziło, że jak wracałem wieczorem z pola, spocony, brudny, rozbierałem się do naga przy studni i się myłem. Potem pani Wolska powiedziała, bo się Czesław nazywałem: „Czesiek! Co ty robisz do cholery jasnej!”. Rzeczywiście głupio tak.

  • Pani Wolska wiedziała, że pan jest Żydem?

Wiedziała, bo u niej mieszkałem w Warszawie przecież. Zapomniałem. Dlaczego? Wszyscy byli wysiedleni, ja też, wszyscy wszystko stracili, ja też. Byłem na równi z wszystkimi warszawiakami. Zapomniałem w ogóle. Chodziłem normalnie. Pracowałem tak jak się pracowało na roli, to nie było zmechanizowane rolnictwo, wtedy wszystko gołymi rękoma się robiło, a ponieważ obróbkę przy koniach znałem dobrze, przed wojną dziadek, mając majątek, miał podpisaną umowę z wojskiem, co roku odstawiał iks koni do wojska. Miał dobre konie, miał dobrą hodowlę. Widziałem, jak to się robi, jak się obrządza, jak się czyści konie. Byłem z warszawiaków, którzy tam byli, chyba najlepiej przygotowany. Przed wojną przeciętny warszawiak wsi prawie nie znał. Było dużo kawałów. Nie wiedział, jak wygląda krowa. Kupa żartów było na ten temat. Pamiętam w gadzinówce warszawskiej był wierszyk, jak to warszawianka poszła doić krowę i zamiast na krowę trafiła na byka: „Co to za cholira, co nie daje mlika?”. Dla niektórych rolników wielu warszawiaków było utrapieniem, bo musieli ich utrzymywać, a nie mieli z nich wielkiego pożytku, z niektórych mieli, a z niektórych nie mieli, tak to wyglądało, ale trzeba powiedzieć, że bardzo ładnie się... Przecież wieś też biedowała.

  • Jak się nazywała ta wieś?

Różyce. Były dwie: Różyce Stara Wieś i Różyce Zastruga. To jest gmina Chąśno w powiecie łowickim. Wszystko były gospodarstwa w granicach dwunastu, piętnastu hektarów, ale ziemia nie była najlepsza. Trzeba powiedzieć, że wielkich kokosów nie było. Były odstawy obowiązkowe, kontyngenty musieli odstawić, to trochę ludzie kombinowali, oszukiwali, ale niektórzy dorabiali bimbrownictwem. Bida. Trochę chłopaków było w lesie, więc automatycznie w domu nie miał kto robić.

  • Wspominał pan, że brał udział w akcji „Wisła”?

To już po wojnie.

  • Wzięli pana do wojska?

Poszedłem na ochotnika. Byłem w jednostce ormowskiej w Lubelskim u nas. W Akcji „Wisła” nie na Rzeszowskim, tylko Hrubieszów, Tomaszów Lubelski, to były ukraińskie powiaty. Bywało różnie. U nas w Polsce nigdy nic nie może być szaro-białe, tylko musi być czarno-białe, nie może być szarobure. Wpierw się mówiło o akcji „Wisła”, teraz się potępia, to jest nieprawda, obie strony popełniały duże przestępstwa. Dwa lata temu czy trzy lata temu była rocznica rzezi wołyńskiej, tego samego dnia była sesja sejmu polskiego i sesja Wierchownej Rady w Kijowie, było ustalone, że podjęli obie tę samą uchwałę. Słuchałem transmisji w telewizji i przemówienia przedstawicieli partii politycznych. Wszyscy oczywiście mówili, że Ukraińcy to zbrodniarze, a my jesteśmy aniołami. Jedyny człowiek, nieżyjący już poseł Małachowski – hrabia, zabrał głos i powiedział, że pochodzi z Ukrainy. „Panowie – mówi – to nie jest tak, przed wojną była akcja niszczenia cerkwi prawosławnych, dużo Ukraińców szło do Berezy Kartuskiej”. Pamiętam w Zamościu – pod pozorem, że drewniane, że grozi pożarem, zniszczono trzy cerkiewki ukraińskie, ale w tym czasie było parę kościółków katolickich drewnianych, była jedna synagoga drewniana, ich nie ruszano. Tak że prawda jest taka...

  • Pana tata wyjechał?

Ojciec wyjechał po październiku. Starał się wcześniej, miał odmowę.

  • Nie chciał pan jechać z nim?

Nie chciałem jechać, byłem już żonaty. Nie chciało mi się po prostu. Ojciec wyjechał, mnie specjalnie nie namawiał. Między nami były koleżeńskie, można powiedzieć, stosunki z ojcem. On szanował moje poglądy, ja szanowałem jego. Jak się z ojcem spotkałem po raz ostatni w życiu, na gruncie neutralnym, bo wtedy z Polski nie puszczano do Izraela, a z Izraela do Polski, spotkaliśmy się na gruncie neutralnym w Rumunii. Wtedy ojcu powiedziałem – miałem do niego żal, że się ożenił zaraz po wojnie z tą panią, między innymi dlatego wyjechałem od ojca. Ale potem pomyślałem, że przecież miał wtedy trzydzieści siedem lat! Młody mężczyzna, to miał tylko dlatego [być sam], że stracił żonę? Wtedy mu to powiedziałem. Przeprosiłem go za to. Dla niego to była duża ulga duchowa.

  • Uważa pan, że jest teraz w Polsce antysemityzm?

On był, jest i będzie. Powiedzmy szczerze – to nie jest sprawa międzynarodowa. Nigdy nie lubiłem przesady. [...] Kiedyś spotkałem się z moim przyjacielem, to jeszcze było w lubelskiem, żeśmy pracowali razem, on mi mówi: „Heniek, jak to było dobrze, żeś ty od razu nie powiedział, że jesteś Żydem, bo by się wszyscy do ciebie...”. Poznaliśmy się i problem [zniknął], były stereotypy. Jak zaczął się tak zwany marzec ‘68, wtedy byłem wicedyrektorem „Domu chłopa”. Trzeba powiedzieć, że załoga mnie [wspierała], nie pozwolono mnie ruszyć.

  • Już jak pan pracował w Warszawie?

Tak. Były naciski, żeby mnie ruszyć, nie ruszono mnie. Miałem przecież dużo kolegów, okazywano mi serdeczność. „Jak cię wyrzucą, ja ci załatwię...”. Tak że nie miałem żadnych obiekcji i nie mam. Moja pierwsza żona była Polką. Mam syna i córkę z pierwszego małżeństwa. Druga żona jest Żydówką z pochodzenia, poznałem ją już, kiedy byłem wdowcem, a ona była po rozwodzie.

  • Czy to prawda, że Niemcy nie potrafili rozpoznać Żyda, a Polacy tak?

Powiem dlaczego: Niemcy byli niewolnikami własnej karykatury. Była niemiecka gazeta, partyjna, antysemicka, Stürmer się nazywała. W każdym numerze był pokazany Żyd – musiał mieć oczywiście pejsy, brodę, jarmułkę, nos łukowy... Przeciętny Niemiec musiał obejrzeć takiego Żyda. Między innymi wiele Żydówek, nie Żydów, starało się wyjechać na roboty do Niemiec. Moja ciotka też chciała jechać, tylko ze względu na mnie nie wyjechała. Bo wychodzili z założenia, że jak pojadą do Niemiec na roboty, to już problem się kończy, bo Niemcy nie umieli poznawać. Po pierwsze w Polsce było więcej Żydów, byli bardziej rozpoznawalni, i tak zwani szmalcownicy, nie tylko szmalcownicy... Często bywam w Niemczech na spotkaniach z młodzieżą niemiecką. Zadano mi pytanie: „Ile ludzi wydawało Żydów Niemcom?”. Operuję przykładem: jesteś na ulicy, mijasz stu ludzi, z tego co najmniej połowa ma wszystko w nosie, ma swoje problemy, idzie, na nikogo nie patrzy. Z drugiej połowy co najmniej dwie trzecie patrzy na ciebie – a może to Żydek, może nie Żydek. Nie pomoże ci ani nie zaszkodzi i wystarczy, że w tych stu ludziach, znajdzie się dwóch sukinsynów i dowie się, dziewięćdziesięciu ośmiu cię nie wydało, dwóch! Przecież szmalcowników to było... Pamiętam, jak byłem na okopach, po Powstaniu Warszawskim. Byliśmy już z dziesięć dni, spaliśmy w jednej stodole. Byli chłopcy. Do robót po Powstaniu się pchali warszawiacy, bo odrabiali za swoich gospodarzy, jak to się mówi... Któregoś dnia kopaliśmy, już była jesień, dziś się skończyło kopanie, już w nocy woda podbiła. Przebiłem ściankę, którą żeśmy przybili i woda zalała okop, który robiliśmy dalej. I jeden chłopak mówi: „A ty synu Dawida!”. Przestraszyłem się. Raz, że ojciec się nazywał Dawid, ale słyszę, to było tylko powiedzenie: „Ty synu Dawida!”. [...]Pamiętam przed Bożym Narodzeniem chodził ksiądz po kolędzie, znał mnie z widzenia, przecież w niedzielę chodziłem do kościoła. „A kiedyś ty był ostatnio u spowiedzi?”. – pyta się. Strzeliłem, że rok temu. „No to przyjdź”. Dobrze byłem przygotowany, nabożeństwa, modlitwy, wszystko znałem, ale nie znałem procedury spowiedzi. Wybieram się do kościoła, a pani Wolska mówi: „Przecież ty nigdy nie byłeś u spowiedzi”. – „A nie byłem...”. – „A ty wiesz...”. – i ona przygotowała mnie, jak to trzeba [po kolei]. Poszedłem do spowiedzi, bo już byłem przygotowany, jak to się mówi, ideologicznie. Wyspowiadałem się.

  • Czuje się pan Polakiem?

Oczywiście, że tak.

  • Polska to jest pana ojczyzna?

Oczywiście, że tak, gdyby nie była moją ojczyzną, to bym tutaj nie żył. Tym bardziej że miałem gdzie wyjechać. Niezależnie od tego, że ojciec był w Izraelu, miałem w Palestynie jeszcze przed wojną rodzinę matki, miałem stryja jednego, który mieszkał w Rodezji, obecnie Zimbabwe, drugi stryj mieszkał w Londynie. Rodzeństwo matki, po wojnie wyemigrowali, mieszkali w Argentynie, odwiedziłem ich zresztą, przyjeżdżają czasem do Polski. Miałem gdzie [wyjechać], miałem oparcie.

  • Można zakończyć wywiad stwierdzeniem, że Polska to jest pana ojczyzna.

Tak jest. Wszystko co jest dobre, to mi się podoba, wszystko niedobre to przeżywam, bo takie jest życie. Co tu poradzić.
Jastrzębia Góra, 28 listopada 2027 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Henryk Lewandowski Stopień: cywil Dzielnica: Ochota, Kolonia Lubeckiego

Zobacz także

Nasz newsletter