Leszek Antoni Krzemiński „Daniel”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Leszek Antoni Krzemiński. Urodziłem się w Warszawie 18 stycznia 1930 roku na ulicy Barskiej 12, a mieszkałem później przy ulicy Barskiej 24. Stopień w Powstaniu Warszawskim – kapral, Batalion „Chrobry I”, pseudonim „Daniel”.

  • Proszę coś powiedzieć o latach przedwojennych? Czym się zajmowali pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?

Jestem jedynak. Pochodzę z rodziny patriotycznej. Mój ojciec w 1920 roku, mając szesnaście lat, walczył przeciwko bolszewikom razem z dziadkiem. Później został włączony do 8. Pułku Ułanów. Po wojnie uczył się, szybko go wzięli do wojska. Poszedł na szkołę podoficerską, później dalej. Przy końcu został przeniesiony do Polskiej Policji Państwowej, tak zwanej granatowej konnej policji. Dziadków miałem. Dziadek był dorożkarzem. Nie jeździł sam, bo miał kilka dorożek, miał wozy. Miał, jak gdyby, przedsiębiorstwo. Zresztą na ulicy, gdzie się wychowałem – Barska, obok ulica Węgierska, Kopińska – to były wszystkie ulice, tak zwane, wozaków, tam przyjeżdżali. Mając siedem lat, w 1930 roku, z matką i z babcią poszedłem do kościoła parafii Świętego Jakuba i od tego dnia zostałem ministrantem. Tam poznałem swojego przyjaciela. [...]

  • Jak miał na imię dziadek i tata?

Mój ojciec był Wacław. Dziadek miał [na imię] Jan. Babcia była Antosia, mama Leopolda.

  • Jak pan pamięta przedwojenną Warszawę? Dużo było dorożek, pojazdów?

Bardzo dużo. Wszystko w zasadzie. Samochody to dopiero były w okresie najpóźniejszym, można powiedzieć w okresie okupacji, kiedy zaczynałem być jakoś bardzo dorosły – już się czułem tak. Tak to były tylko konie. Mój dziadek, na przykład, brał zlecenia, węgla nie woził, tylko kartofle. Miał umowy z pocztą, z policją, z wojskiem. Miał kilka dorożek. Dorożkarze jeździli. Miał jak gdyby małe przedsiębiorstwo, zresztą jak większość. Na ulicy Barskiej była też duża fabryka Żyda, „Plutos” się nazywał. To była fabryka czekolady. W 1939 roku wszyscy członkowie z ulicy Barskiej kopali rowy, to nie były barykady, tylko rowy. Wywiad wojskowy był doskonały. Były rowy przeciwczołgowe. Wiadomo było, że Niemcy przyjdą z zachodu, a był Dworzec Zachodni tuż obok nas, gdzieś tysiąc, tysiąc pięćset metrów. Tak też się stało. W 1939 roku Niemcy przyszli z tamtej strony. Dwa czołgi niemieckie dojechały do ulicy Częstochowskiej, zostały zniszczone i jeden [dojechał] do ulicy Barskiej. Na rogu, gdzie był ten, został zniszczony. Z tym że Niemcy go później wycofali. Były ustawione karabiny maszynowe, jeden karabin przeciwlotniczy, drugi karabin normalny, ciężki karabin maszynowy, [był ustawiony] na fabryce czekolady „Plutos”. Tak była ulica Barska uzbrojona. [...]

  • Jak się układały stosunki polsko-żydowskie przed wojną? Chodził pan z kolegami do fabryki zobaczyć, jak się czekolada robi?

Nie. Do fabryki nie chodziłem. Mnie, moim rodzicom powodziło się nieźle. Ojciec miał państwową posadę. Był policjantem w konnej policji. W reprezentacji był dwójkarzem, jak go ciągle nazywali. [Na Barskiej] biedy wielkiej nie było. Byli ludzie też biedni. Byli gołębiarze, były sklepy i żydowskie, kilka żydowskich i polskich. Rywalizacja była typu handlowa. To znaczy Żydzi tak zwykle to robią, że łączyli się jakoś, obniżali towary i Polakom się nie opłaciło handlować. Na przykład rzeźnia, taki Szalembaubmen, właśnie pod dwunastką, który nie mógł utrzymać sklepu. Żydzi już tak tanio sprzedawali, że nie wyrabiał się. Później robili wszystko, żeby odkupić sklep. Szczegółów nie znam, bo byłem za młody. Zrobili coś takiego, że słowo „spółdzielnia” może nie było wtedy modne, [ale] jakiś zespół ludzi, Polaków, którzy utrzymywali sklepy i jakoś się nie dawali. Nie było spraw Żydzi – Polacy. Takich spraw nie było. Żydzi wyglądali w stosunku do nas dość śmiesznie. Nosili chałaty długie, nie zawsze czyste, krymki swoje, czapeczki czarne z krótkimi daszkami. Przeważnie mieli bardzo dużo dzieci, a zatem koszty utrzymania były trudne i utrzymać było trudno. Rodziny żydowskie były siedmio-, ośmioosobowe, gdy polskie były dwuosobowe. Chociaż u nas także było dużo dzieci. Babcia miała czworo dzieci. Druga babcia miała sześcioro. Nasze rodziny także były [duże].

  • Jak wybuchła wojna i kopane były rowy przeciwczołgowe, to wszyscy mieszkańcy zaczęli pomagać?

Tak. Z Barskiej ulicy wszyscy chodzili. Wszyscy na ochotnika chodzili, kopali. Płyty żeśmy wynosili. Młodzi, starzy, kto był. `Trotuar był wykładany przed wielkie, długie rowy. To nie było tak jak barykady w Powstaniu się robiło, tylko rów, licząc na czołgi. Byli instruktorzy i wojskowi. To przygotowane było bardzo dobrze, przecież Niemcy szli od Zachodu, od Dworca Zachodniego. Tu się jakoś zatrzymali i wycofali się. Później już doprowadzili do swojego. Na Placu Narutowicza był dom akademicki – do dziś stoi wielki dom – w domu akademickim mieszkali później Niemcy. Niemiecka żandarmeria się wprowadziła. Żandarmi mieszkali i trójkami szli do tego domu.

  • Jak pan zapamiętał Stefana Starzyńskiego? Jakim był prezydentem?

Cudo. Warszawiacy byli bardzo dzielni. Największy wkład, niedoceniany do dziś, to chyba jest polskich kobiet, które odegrały największa rolę.

  • Jak wszyscy mówią, że Stefan Starzyński, wspominają jego przemówienia do warszawiaków.

Budujące przemówienia. Myśmy mieli radio Philipsa, tak że on [Starzyński] bardzo mobilizował wszystkich warszawiaków. To było to coś, co dawało ducha do walki do ostatniego dnia. Nie było co jeść, konie się zjadało. Koń leżał przy domu akademickim, wiele osób chodziło z nożami i kroiło się po kawale mięsa. Jeść też nie było co. Szkopy walili cały czas. Bombardowali nas okropiście. Warszawa w 1939 roku także była bardzo zniszczona. Dużo było trupów na ulicach. Nasze wojsko jak zawsze było chwackie. Nie było takich, którzy chcieli uciekać, którzy chcieli się schować. Nie było takich. Nie pamiętam nazwiska podporucznika, który zlikwidował czołgi niemieckie. Miałem zapisane i kartka mi zginęła. Młody chłopak, podporucznik, trzy czołgi rozwalił. Na Częstochowskiej dwa i na Barskiej jeden czołg. To był okres dla Polaków trudny. Najgorsze to wejście szwabów do Warszawy. Szli ulicą Grójecką koło kościoła. Przy placu Narutowicza szli koło kościoła, wchodzili do Domu Akademickiego. Cały był zajęty. Zaczęli swoje rządy od razu od rozstrzeliwań, od zabijania. Tak że się szarogęsili. Dziś się upominają od nas…

  • Tata był cały czas w policji granatowej?

Tata był w policji granatowej do 1939 roku. Policja granatowa dostała rozkaz obrony Warszawy, żeby porządku pilnować. Ale ojciec nie wytrzymał. Ponieważ korzystał ze znajomości ludzi z 1920 roku, napisał podania. Chodził do generała, nie pamiętam już, jak się nazywał, Wiśniewski czy Wasilewski, chodził do niego. Ojciec w sierpniu już poszedł. Zostawił mundur policyjny, przywdział mundur wojskowy i został przydzielony do 6. Pułku Ułanów. Zakończył wojnę na Wólce Węglowej. Tam był ranny. Za okupacji wojował cały czas.

  • Nie poszedł do niewoli?

Nie. Ojciec nie poszedł do niewoli, tylko cały czas później wojował. Później wyjechał. Wzięli go za granicę. Później wrócił do Polski, a później go „znakomity” Żyd, Różański się nazywał, przesłuchiwał. Ojciec tylko wrócił, jak zobaczyli go, to na Rakowiecką. Za nim się trochę upominał międzynarodowy Czerwony Krzyż i ambasada angielska, bo miał jakiś swój znaczący udział. Tata nie chciał mówić na temat sowieckich oficerów. Tym niemniej go przesłuchał dokładnie – żebra miał wszystkie połamane. Dwa lata leżał w domu, matka go zabrała. Miał przyjaciela lekarza, który nazywał się Żabczyński, tak jak aktor, Aleksander Żabczyński. Ojca kurował i tak to było.

  • Tata też działał w podziemiu, w konspiracji?

Tak.

  • Jaki miał pseudonim?

Chyba imię miał, „Ludwik”.

  • Jak u pana zaczęła się przygoda z konspiracją?

U mnie się zaczęło tak: to był 1941 rok, jakoś żeśmy – mama, dziadek, babcia – się zgadzali, że ojciec tam wojuje z Niemcami, a my tu siedzimy. Matka mówi: „Warto by pomóc. Patrz, ładne mury są. Może byś jakoś napisał szwabom coś”. Dostałem od ojca w prezencie przed wojną angielski, bardzo dobry, mocny rower. Mniejsze kółka miał wtedy. Nietypowy, bo nie było rowerów z takim bagażnikiem z tyłu. To mówię: „Spróbuję”. Wziąłem kredę i mówię: „To mnie mamo obudź rano”. Matka mówi: „Ty za młody jesteś na wojaczkę – jak matka – ty siedź w domu, nie podskakuj”. Wziąłem kredę. Rano wyszedłem i na murze napisałem kredą: „Polska zwycięży”. Kredą to było kiepsko. Później zebrałem ilu mogłem [kolegów], pomógł mi Edek Jachorz, mój przyjaciel, którego znałem z czasów ministrantów. Zeszło nas się do tej dzwonnicy siedmiu, z tego było pięciu ministrantów, dwóch nie.

  • Do jakiej dzwonnicy?

To jest na placu Narutowicza, tuż koło kościoła była dzwonnica drewniana, żeśmy pożyczyli klucz. Brat był Ludwik. Pożyczył nam klucz. Wychowawcą ministrantów był pan Bobożans, znakomity człowiek, ale się nie wtrącał do tego. To była nasza inicjatywa i zebrałem chyba trzech kumpli. [Brat] zebrał też. W końcu nas było siedmiu. Co robić? Żeśmy uchwalili, że trzeba chyba zacząć od tego, żeby pisać Niemcom: „Polska zwycięży”. Jeszcze nie było znaku „V”. Trzeba im jakoś pisać. Dać znać, że my jesteśmy. Co było najłatwiej pisać? Szubienicę i swastykę. Chętnych za dużo nie było, ale jakoś się udało z Mańkiem Jawońskim. Blisko mieszkał i później jeździliśmy. Farbę mieliśmy czarną, brązową. Różnie to bywało, jak się trafiło. Pędzel osiadał z tyłu, czy trzeba było dołożyć jakoś, bo było za twardo. Rano żeśmy się zrywali. Matka włosy z głowy darła, a myśmy u dziadka zostawiali w wozowni rower i pisaliśmy: „Polska walczy. Polska zwycięży”. Szczyt szczytów to był, że w domu akademickim chcieliśmy Niemcom napisać. Chodził wartownik, ale zmierzyliśmy czas. Było niemożliwe – szwab się wracał. Tylko udało nam się szubienicę i swastykę [namalować]. Ona tam ze dwa dni była namalowana. Później ją Niemcy starli. Było nas siedmiu. Zaczęło się [towarzystwo] powiększać. Co myśmy robili? Mama mi dała dużo instrukcji o broni, o musztrze [należących do] ojca. Do dzisiejszego dnia pamiętam, co to jest karabin. Karabin jest bronią osobistą każdego strzelca, palną, niepowtarzalną, zamkiem zaryglowaną symetrycznie. Tego żeśmy się uczyli. Później jeden z kolegów miał brata starszego – Jabłoński, który był już w AK. Przyniósł pistolet Parabellum. Pokazywał nam, jak się rozbiera, co to takiego jest, i tak dalej. Visa to znałem, dlatego że ojciec, idąc na wojnę, zostawił nowiuteńkiego Visa z 1938 roku. Matka go schowała tak, że go nie mogłem znaleźć. Schowała i cześć. „Gdzie jest?”. – „Co cię to obchodzi? Mały jesteś”. To działo się na szkoleniach, na tych wszystkich sprawach. Za rok nas już było chyba czterdziestu dwóch. Zajęły się nami „Szare Szeregi”. Dowódcą drużyny był Janusz Leydo. Wcielono nas w „Szare Szeregi” dokładnie za rok. To w marcu było, chyba w 1942 roku. Zaczęliśmy jeździć, ćwiczyć.

  • Janusz Leydo kierował wami?

Tak.

  • Mieszka teraz w Toruniu.

Był dowódcą drużyny. Jest lekarzem.

  • Jest lekarzem. Byłam u niego dwa tygodnie temu.

Wspaniały facet. Później się jakoś odłączył, ale pierwszy okres był [z nami]. Żeśmy zaczęli się ćwiczyć, jeździć. Przeważnie to wszystko było na Opaczewskiej, szkoła była naprzeciwko i boisko, krzaki i żeśmy to robili. Ale dziewięciu z nas też się to znudziło, że będziemy pstrykać, że tu już rośniemy, a przecież można by któregoś szwaba utłuc. Zaczęliśmy z Jabłońskim, z jego bratem rozmawiać i on nas zorganizował, żebyśmy przeszli do Armii Krajowej. Tak zrobił. Żeśmy wszyscy przeszli, pięciu tylko zakwalifikowali, tych dwóch nie. Przeszliśmy na Pradze do Armii Krajowej. To był pluton 1680., drugi był pluton 1681. Dowódcą [obwodu] był pułkownik Antoni Żurowski, dowódcą zgrupowania był kapitan Fijałkowski. Zastępczy porucznik – nie pamiętam. Dowódcą drużyny był kapral Tadek Łączak, dowódcą plutonu był sierżant „Maluga”.

  • Wtedy pan składał przysięgę?

Tak.

  • Jak się to odbyło?

Odbyło się 3 stycznia na Pańskiej, na drugim piętrze. Przyszedł kapelan, przyszedł kapitan Leśniewski. Krzyż był. Stanęliśmy wszyscy. Kapelan założył stułę i przysięgamy prezydentowi Rzeczypospolitej. Całą przysięgę żeśmy odczytali Armii Krajowej. Wszyscy złożyli przysięgę. Kapitan powiedział: „Od dnia dzisiejszego jesteście żołnierzami plutonu 1680. 1. drużyny”. Dowódcą drużyny był Tadeusz Łączak. Od tego czasu byliśmy żołnierzami na Pradze. To była Praga i tam żeśmy się szkolili. Jeździliśmy do Chylic, do Konstancina, do Zalesia. Strzelaliśmy z karabinów, strzelaliśmy z pistoletów, strzelałem z Visa. Z Visem się umiałem obchodzić, bo ojciec mnie podtrenował. Parabellum to miało suwak, tak się spiętrzał i z boku miał bezpiecznik. Strzelaliśmy, były ćwiczenia normalnie wojskowe. Było: „Baczność! Spocznij!”.

  • Który to był już rok?

To był rok 1943 koniec i 1944.

  • Do szkoły pan chodził?

Tak. Chodziłem do szkoły Goldmanowej na Mochnackiego. W szkole Goldmanowej też była drużyna, ale myśmy w tej drużynie nie byli, bo chodziłem razem z Jachoszem. [...] Myśmy byli tu i tu wszystkie ćwiczenia. Przyszedł czas, że Święcki, dowódca drużyny mówi: „Chłopaki, będzie Powstanie”. Znaczy nie powiedział słowa „Powstanie”, tylko że będziemy się bić. Umówiliśmy się na ulicy Grochowskiej 248. Tam była szkoła. W szkole mieliśmy zbiórkę o dziewiątej czy coś takiego. Okazało się, że przyszli wszyscy. Tak było dużo, że dowódca miał zastrzeżenia, że Niemcy, ktoś może zwrócić uwagę, że to jest lipiec i tyle ludzi jest w szkole. Można było spać, wszystko. Zbiórka miała być 28, 30 [lipca]. Nie wszyscy równo mieli. Miałem chyba [wyznaczoną na] 30 lipca rano. Przyszedłem, zaczepił mnie dowódca drużyny, to był Tadeusz Łączak. Wyliczył chyba nas ośmiu: „Wy idźcie do siebie. Sprawdźcie jeszcze adresy czy są”. Sprawdzili nasze adresy. „Jak będzie coś, to u was będzie ktoś i was zawiadomi. Macie przepustki ode mnie do godziny dwudziestej drugiej 1 [sierpnia]”. Tak żeśmy się rozeszli. Pierwszego, o godzinie chyba szesnastej z minutami przyszedł do mnie Maniek Jabłoński z listą. Mówi: „Leszek, jesteś już dziesiąty”. On był jedenasty. „[Zebrałem] dziesięciu. Chodziłem – tego mamusia nie puściła, tych dwóch wyjechało na wakacje, ten nie, bo go tak głowa boli, że wytrzymać nie może. Musimy iść”. Jak musimy, to musimy. W te pędy się ubrałem, ale wziąłem swoją mamę, ukląkłem przed nią, mówię: „Mamo, daj tego Visa”. Dała. Miałem plecak mały, założyłem na ramię i z Mańkiem żeśmy pobiegli. Trudno było się dostać z Ochoty na Pragę. Godzina już była po czwartej. Przy Chłodnej miało być czterech jeszcze, mówi: „Tu czekają – bo mieli czekać – byłem u ciebie, ty byłeś ostatni”. Czekaliśmy z piętnaście minut, mówię: „Ty, ojciec. Nie ma na co czekać. Zasuwamy, bo gdzie my na Pragę dojedziemy”. Cały czas byłem przekonany o tym, że musimy się dostać na Pragę, przecież to jest nasz macierzysty pluton 1680. Żeśmy doszli z dziesięć, dwadzieścia metrów. Przed Żelazną w biało-czerwonych opaskach nasi strzelają aż dudni. Z góry walą Niemcy, bo to Nordwache była niemiecka i bunkier. Nas złapał jakiś facet. Mówię: „Słuchaj – bo to był szeregowy – zaprowadź mnie do dowódcy. Powiedz, musimy się zameldować”. Powiedziałem mu, o co chodzi. Mówi: „No dobra. To idź do kapitana »Wacka«”. To była nieprawda, bo „Wacek” był dopiero później. W dokumentach pokręcili trochę. Podszedłem do człowieka, który miał gwiazdki, to prawdopodobnie był kapitan Milewicz. Popatrzył na mnie. Powiedziałem co jest, jak się nazywam. „Jestem »Daniel«. Jestem z plutonu 1680, z Pragi. Mieliśmy się dostać, nie dostaliśmy się. Jestem i mój kolega, »Jastrząb« ma pseudonim, Maniek Jabłoński”. Mówi: „Chwileczkę”. Zawołał na kogoś. Maks Dobilis się nazywał, starszy sierżant podchorąży. Podszedłem do niego. [On] się nami zaopiekował, mówi: „Tędy nie możemy przejść, bo tu Niemcy cały czas – gniazdo otwarte – walą. Musimy przejść piwnicami, na zapleczach z drugiej strony”. Przeszliśmy na drugą stronę. Chodziło o to, żebyśmy przeszli na drugą stronę Żelaznej. Nie od strony frontu, na Chłodną jak wychodziło, tylko od strony Żelaznej, wachy. Tak nas przeprowadził. 1 sierpnia Niemcy rozstrzelali dwunastu naszych, żołnierzy Armii Krajowej, róg Żelaznej i Chłodnej. W książce, którą mam, jest napisane siedmiu. To jest nieprawda. Dwunastu było. Siedmiu mogło być na zdjęciu, ale oni jeszcze dowalili. Dwunastu żołnierzy Armii Krajowej Niemcy rozstrzelali. Jeszcze wtedy, 1, 2 sierpnia Niemcy byli bardzo silni. Poza tym obstrzał był z getta. Przecież getto było na końcu Żelaznej. Później z tamtej strony przyszedł właśnie porucznik „Wacek”, który jest teraz w Australii czy gdzieś. Z tamtej strony wyzwolił przecież getto. Tam Żydów wyzwolił.

  • Wacław Micuta mieszka w Genewie, w Szwajcarii.

W Genewie, tak. Ale to już było później. Myśmy przeszli i mówi: „Za wszelką cenę musimy zdobyć”. Sprawa się poprawiła, jak zaczęli nasi walić i pod tym gmachem był ogromny luk i były samochody. Samochody żandarmerii zapłonęły, było chyba trzy, może pięć. Wszystkie zaczęły się palić. Szwabom robiło się już gorąco, już płomienie waliły. To był trzypiętrowy dom. Sztuka polegała na tym, że był bunkier i przejście. Kluczem do tego był bunkier. Starszy sierżant podchorąży pyta się: „Który najlepiej rzuca kamieniami?”. To próbujemy. Zaczęliśmy rzucać [granatami]. Który trafił? Pewno ja. Tak że bunkier przestał walić. Nasi już resztę zrobili. To już dorośli wtargnęli.

  • Jakimi pan granatami rzucał?

Niemieckich nie było. To nasze obronne, małe takie „pućki”. Dobre granaty. „Pućki” kanciaste z każdej strony, przecięte, bo niemieckie pałkowe, takie na drewnianej, to nie.

  • Z jakiej odległości trzeba było rzucać granaty.

Osiem, dziesięć metrów. Trzeba było podejść. Nasi ubezpieczenie dawali. Trzeba było podejść, to tłukli w łęk strzelecki, że szwab musiał się schować, żeby podejść. Zostałem ranny w głowę. Czy ciężko? Chyba nie. Przypuszczam, że jakimś szrapnelem, odcinkiem blachy czy czegoś byłem [ranny] w głowę. W każdym razie jak się spojrzałem na siebie, to byłem jak Indianin. Tak leciała krew, że myślałem, że mi się pół głowy zdjęło. Jak później lekarz przemył to wszystko, to miałem pręgę. To wszystko na twarz. Mundur dostałem nowy przy okazji, bo to było wszystko czerwone. Włosy mi wycięli, a w tym czasie miałem gęste włosy, tak że można to było jakoś [ukryć]. Przylepili to wszystko, polepili, pokleili. Bolało mnie to długi czas. Później miałem też z tym jakieś problemy. Stamtąd, jak już to wszystko było jakoś, to zaczęliśmy się przesuwać na Chłodną.

  • Chciałam wrócić do tych zabitych powstańców. Pan ich widział, że wie, że tam ich było na pewno dwunastu? Pan to widział na własne oczy?

Tak, widziałem. Siedmiu i później z boku, żeśmy rachowali dwunastu.

  • W którym to było dokładnie miejscu?

Nawet jest zdjęcie. Pokażę. Napisali siedmiu. Na samym rogu Żelaznej i Chłodnej. Myśmy tam przechodzili w nadziei, że któryś może być żywy, ale nie. Z cekaemów siekli jak bydło do bezbronnych i wysiekli ich wszystkich.

  • Myślałam, że Niemcy byli wzięci do niewoli.

Stamtąd byli wzięci i Niemcy też, ale już losów nie znam. Wtedy byłem trochę w latach za krótki. Nie do wszystkiego poza tym. Byłem szeregowiec. Przyznam się, że kłopot mój i tego Jabłońskiego polegał na tym, że myśmy z „Chrobrego I” to nie znali nikogo. Myśmy tego dnia przyszli. Poza tym w „Chrobrym I” nie było staruszków, ale było wszystko starsze chłopaki po dwadzieścia dwa, cztery lata. Mój dowódca plutonu Maks Dobilis miał dwadzieścia dwa lata. Wszyscy byli dużo starsi od nas. Myśmy przeszli później, po zdobyciu broni, nadciągali Niemcy, jedną Parabelkę jeszcze gwizdnąłem. Przeszli na drugą stronę Chłodnej i na wysokość kościoła Karola Boromeusza. W jaki sposób się Niemcom udało, tego nie wiem. W każdym bądź razie po przeciwnej stronie Karola Boromeusza, była szkoła i oni szkołę wysadzili. Czy to było rano, czy to było w nocy to nie pamiętam, ale wybuch był przeokropny. Wszystko się rozwaliło. Przygotowali się do tego. My stamtąd, szyki dowódca zorganizował, przeszliśmy na plac Grzybowski koło kościoła. Z drugiej strony kościoła jest duży plac i na tym placu żeśmy – to był chyba pierwszy i ostatni posiłek taki, że jedliśmy grochówkę. Tam nas rozdzielano: gdzie, kto. Część poszła na Starówkę, część na nieszczęsny Pasaż Simonsa, ci co poszli, to ich wybili co do nogi wszystkich, sztukasy niemieckie. Tak że poszli w jedną stronę, ja poszedłem razem [z innymi] w stronę Śródmieścia. Bardzo się trzymałem swojego dowódcy plutonu. Później, za kilka dni spotkałem swojego przyjaciela z Goldmanowej, z gimnazjum. Tylko on był w jakimś innym zgrupowaniu, ale był w Śródmieściu.

  • Jak przyjaciel się nazywał?

Krzysiek Zawadzki. Właśnie na nieszczęście, ostatniego dnia, 30 września zginął. Przyszło mi go pochować. Napisać kopiowym ołówkiem jego dane, wsadzić w butelkę i zatknąć. Stamtąd żeśmy przeszli dalej. Później, nocą była wielka przygoda. Żeśmy pędem pobiegli na wsparcie. To pułkownik „Zagończyk,” wtedy major, nas wysłał i mówi: „Zasuwaj szybko, lećcie wszyscy do sierżanta na Grzybowską, bo od Ciepłej [nacierają]”. Na rogu Chłodnej była straż ogniowa, wieża i szło na wprost, na nas, na Grzybowską, a tam była fabryka dalej Jarnuszkiewicza. Myśmy od strony Jarnuszkiewicza mieli barykadę i szła wataha RONA, ci Rosjanie i te wszelkie ścierwa, Waffen-SS szło na nas. Chodziło o to, żeby walić, gdzie mogłem. Pułkownik mi kazał, mówi: „Żebyś był taśmowy”. Nigdy tego nie robiłem, nie wiedziałem jak, co mu podawać. Skończyło się dla mnie tak głupawo, że był zabity celowniczy. Pułkownik zaczął straszliwie krzyczeć. Miał cekaem na rogu, a ci cały czas szli. To był polski cekaem. Znałem broń teoretycznie, ale praktycznie nie. W każdym razie moja pierwsza seria to była po bruku przed nimi na półtora metra. Później już było lepiej. Już później jakoś to poszło. Później stamtąd się wycofaliśmy i Grzybowską żeśmy szli. Jeden moment miałem, pamiętam, żeśmy weszli gdzieś na oddech, pić nic, nie było wody. Domy się paliły przy nas i nie było czym gasić i jak gasić tych domów. Żeśmy wpadli na jakieś podwórko się ochłodzić. Nawet w piwnicy, bo było dosyć niebezpiecznie wejść, bo się podchodziło właśnie pod RONA. Znalazłem spirytus. Litrówki wyciągnąłem chłopakom. Spirytus się przydawał do różnych celów. Do picia też. Na podwórku Niemcy (sztukasy, meserszmity, ale głównie sztukasy) rzucali bomby. Bomby były duże i blaszane, ale tylko z pozoru. W momencie, kiedy spadały to z tych bomb się rozsypywało, nie wiem, czy dwadzieścia czy trzydzieści, ileś krótkich małych bombek, to były jakieś fosforyzowane. W każdym razie się straszliwie paliło. To rąbnęli. Myśmy się pochowali po piwnicach. To rzuciło. Wyskoczyliśmy, a domy się palą. Myśmy wyszli na ulicę, dom płonie i wrzask jest okropny. Stoi dziadek bez nogi. Ma tylko jedną drewnianą kulę i lachę, i było dwoje dzieci – okno otwarte, bardzo krzyczeli. Mnie się na to trzecie piętro udało dobiec. Dziewczynka to była leciutka jak piórko. Chyba miała ze dwa, trzy lata, nie wiem ile. Wziąłem ją pod siebie, chłopak koło mnie. Myśmy zdążyli tylko na podwórze dosłownie [wyskoczyć]. Schody były drewniane, stropy były drewniane. To wszystko było drewniane. Trzeba było się odsuwać, bo gruzy, to wszystko leciało. Był bardzo emocjonalny [moment]. Nikt mnie tyle razy w rękę nie pocałował co wtedy. Udało się. Później dostałem rozkaz. Chyba z „Kilińskiego” zdobywali PAST-ę. Nasz oddział miał też zdobywać, wiem, że pułkownik mówił, że będziemy, że [trzeba] się szykować, wszyscy się jakoś szykowali, ale nie. Mówi: „Przydacie się, nazbierajcie jeszcze ochotników, cywilów co tam są. Trzeba zrobić im barykadę, bo jak podejdą Niemcy, to jak do kaczorów będą strzelali”. Było o tyle niebezpiecznie, że przez Zielną to rykoszety szły. Strzelali i były już worki z piaskami układane i rykoszety się odbijały na tym. Trzeba było [układać] chyłkiem. Myśmy układali, Niemcy walili, ale chyba znośnie to wyszło… Nie wiem jak, nie umiałbym tego ocenić. Nasi zdobyli wszystko. Później zostaliśmy użyci do fabryki Jarnuszkiewicza. Było dużo soków, a szczególnie zboże. Chodziło o to, żeby coś jeść, przecież człowiek zdychał z głodu. Był owies. Kazali dowódcy owies brać. Ile mogłem wziąć tego owsa? Piętnaście kilo? Ja wiem, ile wtedy w woreczki się mieściło? Chodziło o to, żeby owies na drugą stroną Marszałkowskiej, pod kino „Palladium” [przenieść]. Niebezpieczeństwo polegało na tym, że Niemcy byli w Ogrodzie Saskim. [Byli] umocnieni, mieli cekaemy, a na Marszałkowskiej była barykada. Tylko co z tego, jak się szło pod barykadą, a Niemcy z tej strony strzelali. W nocy to może. Chodziło o to, żeby parę worków przerzucić. Tam pierwszy raz zobaczyłem „Bora” Komorowskiego. To było kino „Palladium”. Do kina „Palladium”, żeśmy kilka worków zanieśli.

  • Co wtedy robił „Bór” Komorowski? Stał czy rozmawiał?

Rozmawiał z kimś. Jakaś narada była wyższych oficerów. To tragiczna sprawa była, jak zamordowali tych naszych chłopaków trzystu. Samoloty. Wywiad szwabski musiał być dobry, że wiedzieli, że to w Pasażu Simonsa.

  • Pan nie był tam?

To jest szczęście. [Ja] i mój dowódca i jeszcze jeden Kazio, żeśmy dostali patrol. Mówi: „Przejdźcie się chłopaki” – i myśmy we trzech wyszli. Za pół godziny okazało się, że był nalot. Zobaczyliśmy, co tam było.

  • To pan przeszedł ze Śródmieścia na Stare Miasto, na Simonsa?

Nie.

  • Pan był w Śródmieściu?

W Śródmieściu tak.

  • To się stało na Starym Mieście.

Myśmy wyszli ze środka, ze Śródmieścia, mieliśmy obejść i dostać się. Dowiedzieliśmy się, co się stało. Bośmy nie widzieli tego. Stało się, jak się stało. Później Kazio Żelazowski, było nas trzech, zginął w Powstaniu. Zostało nas dwóch. Podchorąży w roku 1947 czy 1948 dostał się na Rakowiecką i już nigdy nie wrócił. Byłem u jego matki, dowiedzieć się od matki. Matka już nie żyła, a siostra ją pochowała. Dowiedziałem się, że on się tak nie nazywał, tylko nazywał się Szkiłąc Adam. Mieszkał na Filtrowej 62. Dowiedziałem się od dozorcy. Też nie chciał mówić, co i jak, bo nie wiedział kto. Miałem przygodę z pistoletem. Jak zobaczyli, że jakiś gnój pistolet nosił przy boku, to chcieli zabrać.

  • Kto chciał zabrać?

Któryś ze starszych.

  • Ale to w Powstaniu? Z powstańców?

Jeden z powstańców chciał: „Ty, dawaj tą spluwę. Ja ci dam tu małą. Co ty będziesz strzelał do much?”. Jakieś takie docinki.

  • Gdzie pan miał cały czas kwaterę?

To było na Pańskiej, na Żelaznej, część na Złotej. W różnych miejscach jednak. Jak później się meldowałem u majora „Zagończyka”, to na Żelaznej. Spaliśmy na Pańskiej 29. To jest blisko Zielnej. Naganem dostałem za to, że wyjmowałem broń. Nie chciałem oddać. Jakiś raport napisał. Później pułkownik, jak miał sprawę z nami, to powiedział, że ci najmłodsi, w tej liczbie wyczytał i mnie, było siedmiu czy iluś, że mamy iść z ludnością cywilną z Warszawy, że nie możemy iść z wojskiem.

  • Pan dostał pod koniec Powstania awans?

Ale już go nie usłyszałem. Tylko się dowiedziałem, że dostałem awans.

  • Za co pan dostał awans?

Chyba za wojnę.

  • Za „Nordwache” dostał pan jakiś odznaczenie?

Tak.

  • Co to było?

Krzyż Walecznych.

  • Jak to się odbyło?

Było przypięcie. Część oficerów i część podoficerów oddawała swoje odznaczenia do dowództwa. Niektórzy dostawali przerobione odznaczenia, niektórzy dostawali tylko świstek, że z rozkazu z dnia tego i tego dostaniecie, jak będzie [wolna Polska]. Coś takiego. Dostało pięciu: nas dwóch dostało Krzyż Walecznych, a trzech dostało Krzyż Zasługi. To właśnie dostaliśmy na placu Grzybowskim. Był generał Chruściel, mnie akurat on nie przypinał, tylko „Zagończyk”.

  • Wróćmy do Powstania. Czy ma pan jakieś pozytywne wspomnienia z Powstania? Czy były momenty radosne, jakieś chwile?

Pewno, że były radosne, jak żeśmy trochę szwabom, szczególnie pierwsze dziesięć dni było takich, jak żeśmy wszystko zajmowali. Nawet „Nordwache” i to wszystko było układnie. Niemcy się poddawali. Przecież jak [została] zdobyta PAST-a, to Niemców do niewoli było tylu wziętych. Nawet raz pilnowałem szwabów, jak kopali. Tak że były radosne [momenty].

  • Co ci szwabi kopali?

Kopali ulice, tak żeby były szersze, jak się obsypało domy, żeby można było przejść.

  • Niemcy jak się zachowywali?

Butnie się zachowywali. Dużo Ruskich było, bo to była RONA Kamińskiego. Ukraińcy też pewno jacyś byli, ale głównie byli Ruscy.

  • Żydzi jacyś walczyli w „Chrobrym 1”? Wśród powstańców widział ich pan?

Nie. Ani jednego. Ani AL-a ani Żyda. Mówią, że AL walczyło też tam. Nigdy nie widziałem. Przecież łaziłem po całym obszarze.

  • Ludność cywilna jak się odnosiła do powstańców?

Znakomicie. Nie było takich, którzy mówili źle. Wszyscy co mogli, to super.

  • Czy miał pan kontakt z rodzina? Z mamą? Z babcią?

Nie. Z nikim. Babcię zamordowali Niemcy.

  • Na Ochocie przecież…

Babcię zastrzelił Niemiec. Tak dokładnie do niej strzelał, że całą serię jej wkitolił. Dziadka też zamordowali. Nawet ich grobu nie mam. Drugi wujek był w „Baszcie”, róg Madalińskiego i Kazimierzowskiej. Jest tabliczka, że zginęli. Był dowódcą kompani K-2, kapitan.

  • Jak się nazywał?

Piotr Słowikowski, pseudonim „Pawłowicz”. Z 13 na 14 sierpnia zginął, zdobywając szkołę, która stoi do dziś, a w której Anetka kończyła liceum. Tu stała właśnie Waffen-SS.

  • Mama przeżyła Powstanie?

Mama tak.

  • Czy przeszła przez Zieleniak i później ją gdzieś wywieźli?

Mama nie przeszła przez Zieleniak. [Część] prowadzili od razu jakoś z boku, bo część poszła na Zieleniak, a część poszła z boku, prosto, jak wieś Salomea była i z tej wsi prosto na Pruszków.[Kobiety w Powstaniu] w każdej chwili, zawsze kiedy były najpotrzebniejsze, były. Może nie musiały stać na barykadzie, bo po co? Ale były tam, gdzie było trzeba. Kiedy trzeba było odpocząć, żeby człowieka nakryć, dać chociaż kilka kropli wody, były zawsze i wszędzie. Kiedy trzeba było budować barykadę, kiedy było trzeba opatrzyć rany, kiedy było trzeba być przy rannych, przy żołnierzach, przy ludziach, przy wojsku – zawsze były polskie kobiety.

  • Miał pan może jakąś sympatię w czasie Powstania?

Nie.

  • Czy jakaś sanitariuszka ani łączniczka się panu nie podobała?

Może podobały. Podobałem się dziewczynom. Mnie się udało chyba dwa czy trzy razy zanieść dużo wody dziewczynom. Miały kłopot. Wtedy byłem wycałowany, bo w ogóle nie było wody, a mnie się udało w bańce wody [przynieść], studnia była na Złotej. Później kropnął z armaty kolejowej „Berty”, walnął i zasypał później, ale wtedy się udało wody napić i wodę im dać. To były kobiety nad wyraz uczynne. Wszystkie! Nie było takich. Spotkałem na Szpitalnej swoją ciotkę bliską – to była siostra cioteczna mojego ojca – ciotkę Stefę. Była wtedy już plutonowym, oznaczenia miała, ze Starówki przeszła. Zobaczyła moją głowę, że się trochę paskudziła. Była sanitariuszką i mnie jakoś jeszcze uzdatniała. Widziałem się z nią parę razy, ale była w kompanii K-1 czy K-21, kanałami przeszła przez Starówkę. Bardzo dzielna kobieta. Nie żyje, bo już dziewięćdziesiąt siedem lat miała.

  • Jak się nazywała?

Mirzutowicz. Miała nazwisko z pierwszego męża – Lech. Wyszła drugi raz za mąż, za męża swojej starszej siostry, Mirzutowicza, starszego sierżanta. Jeszcze Piłsudskiego pamiętał, bo był przy nim.

  • Tutaj właśnie zdecydowano, że ci najmłodsi wyjdą z ludnością cywilną a nie z żołnierzami?

Tak.

  • Kiedy pan wyszedł?

Chyba 3 lub 4 października. 2 października podpisana była całkowita kapitulacja. Jeszcze spotkał mnie major „Zagończyk”, mówi: „Żebyś nie kombinował, tylko masz wyjść z ludnością cywilną”. Miałem tylko to szczęście, że spotkałem – jak był róg Alej i Żelaznej, w gmachu, gdzie później była „Trybuna Ludu” – rotmistrza Witolda Pileckiego. Z tym że trafiłem też do „Chrobrego II” na kilka dni. Nikogo nie znałem poza właśnie Pileckim, żywego człowieka. Znalem tylko swojego starszego sierżanta. Nikogo z nich nie znałem. Już się sprawa zakończyła, nie mieliśmy żadnych zadań. Pilecki walczył ze szwabami. Z piętra na piętro zjeżdżali i to było wszystko.

  • Rotmistrza Pileckiego to pan poznał na miejscu, w czasie Powstania, czy znał go pan wcześniej?

Nie. W czasie Powstania go poznałem, na ulicy Miedzianej go spotkałem. Coś mówił, roześmiał się, coś powiedział, mówi: „Rośnij, żebyś był duży”, jakieś śmieszności i wojował. To był człowiek nieprzeciętny. Teraz o nim historia i to wszystko, co piszą, to był człowiek wielki, największy ze wszystkich. Superbohater.

  • Jak pan wyszedł z ludnością cywilną?

Co zrobiłem? Skręciłem, jak wspomniałem już, w tą wieś Salomeę. Był skręt. Nas prowadzili Niemcy. Eskortowali głównie żandarmi i Wehrmacht, i dużo żołnierzy lotników, którzy byli na Okęciu. Obstawieni byliśmy z każdej strony. Mnie się udało i mojemu przyjacielowi, którego poznałem, Adzik Szablewski, skręcić i uciec w lewo. Żeśmy nie doszli nawet do dworca, do pawilonu, gdzie brali nas i wszystkich. Żeśmy uciekli do lasu dalej. Okazało się, że wszystko można było kupić za pieniądze, a miałem cały plecak pieniędzy i go wyrzuciłem. Powiedzieli nam, że pieniądze nie idą.

  • Skąd pan miał plecak z pieniędzmi?

Plecak to miałem z drapacza chmur. W tym czasie akurat żeśmy jakoś tam byli i forsy leżało przy kasach wszędzie [pełno]. Mówią: „Do podpałki będzie”. Myśmy brali pieniądze, później pozbierali to. Wreszcie wszyscy wyrzucili forsę.

  • Z którego drapacza chmur?

Na placu Napoleona.

  • Prunential?

Tak.

  • To w czasie Powstania?

Oczywiście.

  • Dużo było pieniędzy?

Rozsypane wszystko było. Rozwalone.

  • Co to było?

To były pieniądze okupacyjne, żeśmy nie zwracali na to uwagi żadnej. Później jakoś się rozglądałem, żeby szukać matki, szukać NSZ.

  • Narodowych Sił Zbrojnych?

Tak.

  • Dlaczego?

Żeby z Ruskimi wojować. Jakoś się udało znaleźć kontakt. Dowódcą moim był podpułkownik Jerzy Packiewicz. Zadań wielkich nie miałem, ale byłem. Siedemnaście lat miałem, jak mnie wsadzili.

  • Gdzie pan był z NSZ, w którym rejonie Polski?

Z nimi? W Puszczy Kampinoskiej, jak się jedzie na Grójec. Później żeśmy się w zasadzie rozeszli, później żeśmy się spotkali.

  • To nie w Puszczy Kampinoskiej?

Nie.

  • Pan powiedział, że był pan w Puszczy Kampinoskiej, jak się jedzie na Grójec, a Puszcza Kampinoska jest na północ od Warszawy.

Nie. W lasach.

  • Chojnowskich?

Tak. Mogłem mylić nazwy. Później zaczęliśmy szukać, już jak się to tak stabilizowało. Później znalazłem matkę, zaczęliśmy budować dom. Przyszliśmy popatrzeć, jak nasz dom wygląda. To gdzieś na wysokości drugiego piętra, to wszystko było... Dom babci, dom matki, nasz. Tak że zaczęliśmy tworzyć. Nieprzeparta była chęć, by robić wszystko, żeby Polska była wolna.

  • Co pan robił w partyzantce? Jakieś były ataki?

Raz tylko byłem w Łochowie koło Warszawy, to jest w stronę Małkini. Tam mieli rozstrzelać żołnierzy Armii Krajowej w jakimś więzieniu gdzieś blisko. Szczegółów nie znam. Było nas chyba około dziesięciu. Jechaliśmy różnymi środkami lokomocji: pociągiem, samochodem. Ale wszystko rozeszło się w zasadzie, z tego niewiele wyszło. Samochody jechały, trzeba było uciekać, trzeba było się chować. Później pułkownik wyjechał za granicę, zostałem aresztowany.

  • Jak pan został aresztowany?

Ulica, to jest Koszykowa, w piwnicy. Później to chyba Pawilon X.

  • Na ulicy do pana podeszli?

Nie, nie podeszli. Przyszedł zwyczajnie milicjant, że mam się zgłosić na komendę. Komenda Milicji Obywatelskiej była przy Słupeckiej na Grójeckiej. Zgłosiłem się i stamtąd już pojechałem prosto. Mnie opowiadano niestworzone rzeczy – co to prawda, kto z kim. Z tym że z uwagi chyba na mój wiek, długo to nie trwało. Jakieś amnestie były, później partie się łączyły. Byłem stosunkowo krótko.

  • To znaczy ile?

Jakieś trzy tygodnie.

  • Był pan bity, torturowany?

Nie. Raz tylko dostałem, oddałem. Później ze trzech dokładnie też oddało.

  • Jakieś zarzuty stawiali?

Tak, stawiali, że chcę obalić Polskę. Przez całe moje życie nie było łatwo być synem policjanta granatowego. Nawet kiedy na uczelnię się starałem dostać, to ktoś był w komisji weryfikacyjnej, co mówi: „On jest synem granatowego”. Takie rzecz były. Przychodząc na przykład z pracy (bo miałem wypadek, byłem trzy miesiące w szpitalu na nogę) to już w moim pokoju kto inny siedział, nie było tego. Mnie prezes (bo pracowałem w spółdzielni) wezwał i mówi: „Nie wiedziałem, że wy przeciwko Polsce Ludowej, że wy chcecie, że wy macie”. Takie bzdury, takie slogany chlapał. Wymówienie dostałem i do widzenia.

  • Ktoś kto zna historię, to wie, że część granatowych policjantów było bardzo uczciwymi Polakami, współpracowało z Armią Krajową, ale część nie.

Tak. Część nie była. Z tego co czytałem, to było stu, którzy zostali zweryfikowani i z tych weryfikowanych nie było ani jednego, który współpracował. [...]

  • Dlaczego pan przyjął pseudonim „Daniel”?

To było spontaniczne. Myśmy byli wtedy w parku na Opaczewskiej, było nas kilku, żeśmy hasali jeden z drugim – kto jaki [pseudonim]. Jeden „Jastrząb”, drugi jakiś tam. Na przykład Krzysiek, który zginął, miał „Jeleń” z kolei. Tylko że akurat w tym momencie nie był z nami. Wziąłem po prostu „Daniel”. Mówię, że jestem taki szybki, rączy i „Daniel”.

  • Czy jakby pan miał znowu czternaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Na pewno!
Warszawa, 19 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Leszek Antoni Krzemiński Pseudonim: „Daniel” Stopień: kapral Formacja: Batalion „Chrobry I” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter