Irena Budzyńska

Archiwum Historii Mówionej

Irena Budzyńska, urodziłam się 6 kwietnia 1934 roku w Warszawie. Podczas Powstania mieszkałam na ulicy Gibalskiego 9 mieszkania 12.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną?

Na ulicy Dzielnej, ale dom został zupełnie zbombardowany, w związku z czym przeprowadziliśmy się do jeszcze niewykończonego domu. Klatki schodowe były bez poręczy, schody były zrujnowane, ale przetrwaliśmy do końca Powstania.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Nie miałam rodzeństwa. Miałam ciotecznego brata, który też był z matką podczas Powstania w Warszawie, nosi to samo nazwisko. To był syn brata mojego ojca, Włodzimierz Budzyński. Też mieszka w Warszawie, natomiast [jego] matka nie żyje, tak jak moi rodzice.

  • Czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?

Mój ojciec pracował w 1. Pułku Lotniczym. Został wywieziony do byłego Związku Radzieckiego. Wrócił tuż przed Powstaniem.

  • Tata był oficerem?

Pracował w 1. Pułku Lotniczym.

  • Brał udział w kampanii wrześniowej?

Tak.

  • Gdzie brał udział?

Nie pamiętam. [...] W 1939 roku tata już był w Warszawie z nami.

  • Jak to się stało, że został wywieziony?

Nie potrafię powiedzieć. Wtedy byłam małym dzieckiem.

  • Mama o tym nie wspominała?

Ojciec zapisywał gdzieś swoje wspomnienia. Dokładnie nie pamiętam ani daty, ani miejscowości, ani miejsca.

  • Jak to się stało, że znalazł się w obozie koncentracyjnym?

Był zabrany, bo pracował w BMW przy silnikach lotniczych. Niemcy go zabrali. To były zakłady, które produkowały samoloty. Ojciec montował silniki lotnicze, to była jego specjalizacja, był zabrany przymusowo. Stamtąd uciekł. Złapali go w Powstanie i wywieźli do Oświęcimia. Najpierw do Buchenwaldu, potem do Oświęcimia.

  • Pracował w zakładach BMW w Warszawie?

To było pod Warszawą. Myślę, że to było gdzieś niedaleko naszego lotniska, że stare lotnisko wojskowe było używane do tego. Ale też nie wiem.

  • Mieszkał tam? Nie nocował w domu?

Jeździł codziennie do pracy i wracał do domu.

  • Gdzie był tata, jak wybuchło Powstanie?

Jak wybuchło Powstanie, był jeszcze w Warszawie.

  • Z państwem był?

Bardzo krótko.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944?

Przyszedł do nas mój wujek, który nie powiedział, gdzie ojciec jest, ale że już nie przyjdzie do domu, dlatego że jest gdzieś zaangażowany. Wujek został w AK, przeżył jednak. Ojciec został złapany przypadkowo i wywieziony najpierw do Buchenwaldu, potem już do Oświęcimia. Do pieców gazowych transportowali ludzi, którzy nie poruszali się o własnych siłach. W nocy transport czeski odbił wagony. Czesi zawieźli półmartwych już ludzi gdzieś do szpitali. Po półtorarocznym pobycie, gdzieś między Czerwonymi Krzyżami i szpitalami, ojciec wrócił pieszo do zrujnowanej zupełnie, zbombardowanej Warszawy. Myśmy mieszkały na Pradze u kuzynów, bo w Warszawie nie było możliwości. Ale jeszcze przed tym, po upadku Powstania, siedziałyśmy przez kilka dni w schronie, nie można było wyjść. Była straszna strzelanina, po wodę nie można było wyjść. Niektórzy nocą wychodzili po wodę. Dwóch zostało zabitych, to starsi panowie. Mężczyzn nie było, były tylko kobiety i dzieci. Przyszli Niemcy…

  • Była radość, że wybuchło Powstanie?

To była ogólna radość, ogólna euforia. Nikt nie wiedział, jak to się skończy. Nikt nie przewidywał takiej strasznej katastrofy.

  • Pamięta pani sąsiadów, z którymi pani siedziała w piwnicy?

Tak, oczywiście. Pamiętam chłopca z matką, który właśnie poszedł po wodę i z karabinu maszynowego przestrzelili mu obydwie nogi. Była starsza pani, która wyszła na chwilę, też karabin maszynowy poucinał jej nogi. To były straszne wspomnienia. Dziecko zawsze pamięta swojego kolegę, z którym się bawi i nagle taka straszna katastrofa – tego się nie da zapomnieć. Mieli wrzucać granaty do schronu. Przyszli Niemcy z „ukraińcami”, powiedzieli, żeby wszyscy natychmiast opuścili schron, dlatego że będą rzucać granaty. Myśmy zaczęli wychodzić. Były pokopane rowy (takie jak wojskowe), karabiny maszynowe były ustawione. Był dom z cegły vis-à-vis naszego domu. Ustawili nas pod murem, nastawili na nas karabiny maszynowe, kazali nam się zbliżyć do tego dołu. W tym momencie przyjechał jakiś oficer na koniu, coś porozmawiał, tak że z powrotem nas zapędzili pod ten mur. Po dwóch czy po trzech godzinach – bo to strasznie długo trwało dla mnie – popędzili wszystkich ludzi z okolicznych schronów do Pruszkowa. Po drodze mnóstwo zabitych, rannych. Konie, jakieś pojazdy, furmanki poprzewracane. I bardzo dużo oczywiście trupów na ulicach. Ostatnio już palili zwłoki, bo bali się sami. Jak szliśmy, to [były] przygotowane ognisko i tak: głowa, stopy, głowa, stopy. I tak dookoła, a w środku popiół. Myśmy szli pieszo do Pruszkowa. Były duże hangary. Wyglądało to jak hala dworcowa. Na ziemi był beton. Myśmy spędzili tam półtora dnia. W nocy poopierani o mur w kucki siedzieliśmy, było zimno wtedy, mimo że to lato. Nie było toalet, więc ludzie nie wychodzili, bo nie mogli wyjść z tej hali.Rano przyjechały wagony towarowe. Resztka mężczyzn, która została, była oddzielnie, a kobiety z dziećmi oddzielnie. Był taki oficer niemiecki, podszedł do mojej mamy i coś mówił, pociągnął mnie za rękę... Byłam widocznie za duża do grupy matek z dziećmi. Mama okryła mnie płaszczem i powiedziała do niego: „Może nas pan zastrzelić, ale my się nie rozdzielimy”. Poszliśmy do grupy z dziećmi. Dwa razy strzelił, ale strzelił w powietrze. Myśmy zostały. Wpakowano nas do wagonów towarowych. To się ciągnęło dosyć długo. Zamknięto wagony i wieźli nas. Nie wiedzieliśmy gdzie. Otworzyły się wagony – były takie laski, piaski, bardzo ładny pejzaż. Okazało się, że to jest gdzieś pod Głownem. Wyrzucili nas z wagonów i każdy dostał swoje miejsce u jakiegoś wieśniaka. Myśmy trafiły do bauera, to był Niemiec, który miał swój własny, nieduży mająteczek. Pamiętam, że to były takie piachy. Na pewno piachy, bo bardzo mi się to podobało. Jesteśmy w laskach i piach jest, słońce świeci. Ci państwo okazali się bardzo sympatyczni. Mama pracowała. Ale oni musieli też uciekać.

  • Traktowali was jako pracowników?

Mama musiała pracować, bo po to nas wzięli. Od czasu do czasu kubełek wody przyniosłam, ale mama musiała pracować.

  • Dostawała jakieś wynagrodzenie?

Skąd! Dostawałyśmy jeść i spałyśmy w stodole. O żadnych wynagrodzeniach nie było mowy.Było sporo ludzi. Pieniędzy na pewno nie miałyśmy, bo jak bauer wyjechał, dali nas do następnego wieśniaka. Wieśniak pozwolił nam odejść. Jak się przewaliła ta nawałnica – bo był front raz rosyjski, raz niemiecki – już jak weszli Rosjanie, to myśmy pieszo wróciły do moich kuzynów do Bolimowa. Pozwolili nam odejść, bo to już byli polscy gospodarze. W Bolimowie z powrotem przyszli Niemcy, ale już więcej Ukraińców. Myśmy były wtedy pod Łowiczem. W Bolimowie dotrwałyśmy do końca wojny, jak już weszli Rosjanie, Niemcy w ogóle wyszli. Posiedziałyśmy rok albo półtora roku. Wtedy mój tata wrócił. Pieszo szedł dwa i pół miesiąca z Czechosłowacji. Pamiętam jego nogi, były [spuchnięte] jak balony. Był żółtozielony, cera jak wywoskowana. Wrócił chory oczywiście, ale wrócił.

  • To była partyzantka czeska czy słowacka?

Czescy partyzanci. W nocy odbili wagony, które szły do pieca, bo było część ludzi żywych, część nieżywych. Mój ojciec nie mógł przewrócić się z boku na bok o własnych siłach. Wyciągali z wagonów żywych ludzi. Miał zastrzały, po prostu organizm przestał się bronić. Poza tym głodowali. Wszystko jedli, trawę, szczury. Wszystko, co dało się zjeść. Nie dostawali ostatnio jedzenia żadnego. Każdy wie, co się działo w Oświęcimiu. Wyrzucali ich w nocy na mróz gołych, robili apele, doświadczenia, głodzili.

  • Czesi uratowali im życie?

Tak. Czeska partyzantka.

  • Tata mówił o tamtych czasach?

Tak. W obozie w Oświęcimiu było bardzo dużo narodowości. W takich bardzo trudnych warunkach poznaje się ludzi. Ojciec mówił, że najsolidarniejszymi i najbardziej pomagającym wszystkim byli Rosjanie, a do Czechów mu było słów uznania. Przecież Czesi wszystkimi się zajmowali, przecież to właściwie żywe trupy. Półtora roku leczyli, żywili i dali wszystko, co może dać człowiek człowiekowi poza psychicznym i moralnym poparciem. Dawniej nie było psychologów, o tym się nie mówiło, bo człowiek chciał tylko i wyłącznie przeżyć, wystarczył suchy chleb. Mój ojciec przez trzy lata chował kromki chleba pod poduszkę.

  • Mieszkał u Czechów w mieszkaniach prywatnych?

Nie. W szpitalu. Cały czas był w szpitalu, nie mógł się ruszać. Był tak odwodniony i zamorzony, że nie mógł o własnych siłach siedzieć. Nie mógł się przewrócić na bok, wyciągali go z pociągu. Po półtora roku wrócił jeszcze bardzo chory. Szedł pieszo dwa miesiące. Też żywił się byle czym.

  • Pamięta pani miejscowości, w których był w szpitalu?

[…] [Nie pamiętam]. Ojciec prowadził coś w rodzaju pamiętnika. Bardzo wiele rzeczy zapisał; w którym miejscu ich odbili, gdzie leżał w szpitalu, gdzie dochodził do siebie, ale to był cały czas szpital. […] Pracował najpierw w kamieniołomach w Buchenwaldzie, a potem przywieźli ich do Oświęcimia.Wrócił. W Warszawie nie można było mieszkać, nie było jak, nie było gdzie.

  • Dom na Gibalskiego ocalał?

Tak. Tylko były pozrywane sufity, klatki schodowe porujnowane. Na zewnątrz był trochę podpalony i zrujnowany, ale nie dało się wejść, bo schodów nie było. Schody były zawalone. Niedaleko był cmentarz żydowski i od strony cmentarza Niemcy strzelali z armat. Pamiętam, że w nasz piec upadła bomba, w piec, który stał na przeciwległej ścianie. Jedna ściana się obsunęła. Potem nie mogliśmy wejść, bo jak zeszliśmy do schronu, to już schodów nie było. Były straszne walki na Woli. Nikt nie mógł wychylić nosa ze schronu. Nie tylko karabiny maszynowe, czołgi były i bombardowali. Potem przyszli z benzyną, ale naszego domu już nie palili, tylko palili Wolską, po tych głównych okolicach. Naturalnie Śródmieście było całe spalone.

  • Pani to widziała?

Widziałam. Oczywiście. Jechał mały furgonik z benzyną, był normalny wąż i otwierał [kran i] to paliło się w powietrzu. Podobno to była benzyna, ale to się paliło w powietrzu już, jak on to otwierał.

  • To było robione specjalnie?

Oczywiście. To było podpalanie specjalnie. To było systematycznie specjalnie rujnowane. To, co można było zniszczyć, to było niszczone. Jak wróciliśmy do Warszawy, to Muranów, Wola, gdzie było getto, to nie było ulic, nie można było się zorientować, tylko jeden kościół Augustyna stał ostrzelany, ale cały, jak na pustyni z gruzów. W ogóle nie było widać torowisk. Główne ulice – można było się zorientować, gdzie były Aleje. Nie było ani jednego mostu, nie można było przeprawić się na drugą stronę. Dopiero Rosjanie położyli most pontonowy między Pragą a Warszawą. Cały transport, wszyscy ludzie, pieszo przechodziliśmy przez most pontonowy. Był niesamowity tłok. Komunikacja wyglądała w ten sposób, że na samochodach ciężarowych woziło się ludzi. Płaciło się parę groszy i to było oblepione wszystko. Żadnego innego transportu nie było, żadnego normalnego samochodu. Były [tylko samochody], które wojsko ofiarowało czy porzuciło. Po prostu ciężarówki. W tych ciężarówkach ludzie byli poupychani jak śledzie. Nawet na schodkach ludzie jak winogrona [wisieli], a reszta pieszo chodziła. Potem to odgruzowanie, cała gehenna po wojnie. Jeszcze mnóstwo min, bomb. Przede wszystkim dzieci ginęły. Chłopcy lubili majstrować [przy niewypałach], pełno bomb, min leżało jeszcze. Przy odgruzowaniu dużo ludzi zginęło.

  • Szybko musiała pani opuścić piwnicę, ten schron. Co to byli za ludzie, którzy chcieli was rozstrzelać, jak byli poubierani?

To byli Niemcy typowo ubrani – albo w furażerki, albo w hełmy, ale większość w hełmy. Na koniach byli „ukraińcy”, to była konnica. Nie widziałam innych. Właśnie „ukrainiec” przywiózł rozkaz oficerowi niemieckiemu, po prostu nie rozstrzelali nas, może nie mieli już czasu. Nie wiem dlaczego. Popędzili nas do Pruszkowa.

  • To był Wehrmacht?

Tak. To był Wehrmacht. To nie było SS, to był oficer Wehrmachtu w charakterystycznej niemieckiej czapce. To był zielony mundur, bo SS miało opaski SS, rude mundury, bardzo charakterystyczne. […]

  • „Ukraińcy” byli na koniach?

Tak, na koniach. Nigdy nie nosili hełmów. Mieli coś na głowie, jakieś czapki, furażerki. Na pewno nie mieli hełmów. Natomiast Niemcy mieli hełmy.

  • Rewidowali was?

Nie. Nikt nikogo nie rewidował. Cudem nas uratował rozkaz, nie wiadomo dlaczego. To był ewidentnie rozkaz, bo powiedział mu coś i kazał nam dołączyć do tych ludzi. To był marsz, to było tysiące ludzi. Każdy z jakąś walizeczką, pierzynką, poduszką.

  • Jak wyszliście, to rowy były wykopane?

Były wykopane. Przygotowane to było wszystko dla nas, karabiny już były ustawione w odpowiedniej odległości. Przeprowadzili nas pod ścianę, ustawili i myśmy czekali.

  • Dużo było osób?

W schronie było z osiemdziesiąt osób. To cały budynek, jeszcze z sąsiedztwa, gdzie nie było schronów. Piwnica była duża, było już przyszykowane... Starsi przyszykowali suchary i woda była. Ponad dwa tygodnie tam siedzieliśmy. Mnie się wydawało bardzo krótko. Były dzieci i przeważnie starsi. Było dwóch mężczyzn i właśnie jeden z nich został ranny. Wychodzili po wodę w nocy i na którymś piętrze w przeciwległym budynku siedział strzelec. W dzień nie było mowy, żeby ktokolwiek się pokazał.

  • Jak staliście nad dołem, to były jakieś krzyki, płacze?

Nic nie było. Nikt się nie odezwał ani słowem. Była martwa cisza. Tak to pamiętam. Nikt nie krzyczał, nikt się nie szamotał. Po prostu staliśmy. Mama mi ciągle zasłaniała głowę, wpychała mnie pod płaszcz. Nikt się nie odezwał.

  • Wiedzieliście, co was może spotkać?

Oczywiście. Była absolutna cisza. Słychać było tylko rozmowę Niemców i słychać było, jak „ukraińcy” dalej szwargotali między sobą. Pamiętam „ukraińca”, który pędził na koniu i zatrzymał się przed Niemcem. Nawet nie schodził z konia. Coś mu poopowiadał i wtedy…

  • Cud.

Tak. To zakrawa na cud rzeczywiście.

  • Tym bardziej że jak się szło, to było mnóstwo trupów po drodze?

Straszne. W ogóle jeżeli ktoś upadł – bo czasem ludzie biedni walizki ze sobą nieśli – to strzelali do niego od razu. Jak ktoś nie mógł iść, to [zabijali].

  • Ludzie rzucali to wszystko?

Rzucali po drodze, oczywiście. Już jak doszliśmy do Pruszkowa, to już nikt niczego nie miał. Wyszłyśmy tak jak stałyśmy, bo nie miałyśmy niczego, nawet ubrania na zmianę. Była woda do picia, to nikt się nawet nie mył w tym, to było straszne. Wszyscy robiliśmy do takiego dużego pojemnika i to tuż przed schody wszystko się wylewało. W nocy, po cichu wynosili to, głównie ci dwaj mężczyźni, którzy byli jeszcze sprawni. Woda była tylko do picia. Każdy w co miał, buteleczkę, garnuszek. Potem to już było wszystko jedno właściwie. Wyszliśmy ze schronu po groźbie rzucania granatów, bo tak robili – jak ludzie nie wychodzili, to rzucali od razu granaty. Za chwilę miał ten sam los spotkać nas, bo bali się wchodzić do schronu. Nie wchodzili do schronu. […] Pamiętam, jak myśmy wychodziły z mamą, dwóch [Niemców] stało i był karabin przygotowany do strzału. Nas popędzili pod murek i potem rzeczywiście rzucili granaty.

  • Krzyczeli po polsku, czy po niemiecku?

Nie. Raus – po niemiecku. Wszystko po niemiecku, ani słowa po polsku. Dorośli rozumieli na tyle, że już nawet zapamiętałam niektóre [słowa].

  • W jaki sposób załatwiało się potrzeby fizjologiczne?

Ze dwa kubły były i były wyrzucane wieczorem.

  • Przy wszystkich?

Absolutnie, w kącie.

  • Czy mieliście światło w schronie?

Nie było światła, świeczki były. Świeczek właściwie się nie paliło, tylko…

  • Nie pamięta pani nazwiska tego Niemca z Głowna?

Nie pamiętam. Nawet nie pamiętam nazwy wsi. To nie było w samym Głownie, to była jakaś wioska nieduża pod Głownem. Był jeden bauer, bo nie słyszało się, żeby jeszcze był jakiś inny Niemiec. Może był nawet pochodzenia polskiego – folksdojcz.

  • Mówił do was po polsku, czy po niemiecku?

Po polsku, miał akcent – tak jak dawniej się mówiło – poznański. Nie bardzo czysto, ale mówił po polsku. Mama moja trochę znała niemiecki. Pamiętam, że rozmawiała z nim po polsku.

  • Dużo było warszawiaków w wiosce?

Wszyscy byli z Warszawy. Nie wiem, czy wszyscy urodzili się w Warszawie, ale wszyscy, którzy byli wzięci z Warszawy, byli z naszych okolic.

  • U bauera była pani z mamą?

U bauera to byłam tylko z mamą. Przeważnie były kobiety z dziećmi.

  • Niemcy was nachodzili?

Nie. Nigdy nikt się nie pokazał. Nie pamiętam, żeby się ktoś pokazał, bo miałyśmy niebezpośrednie wiadomości, gdzieś pod Łowiczem się bili bardzo.

  • Czy bauer miał żonę i dzieci?

Tak. Miał żonę i dwoje dzieci, ale dzieci były już duże. To chyba był chłopiec i dziewczynka. Dzieci były bardzo niekontaktowe. Na podwórku byłam sama. Mama coś zawsze robiła, czasem wodę ponosiłam. Potem się wynieśli. Było pakowanie i wtedy poszłyśmy gdzieś indziej.

  • To było przymusowe, czy pani sama chciała iść?

Myśmy w ogóle nie miały prawa odejść stamtąd. Myśmy były przydzielone i miałyśmy zostać. Ponieważ Niemiec wyjeżdżał, bo już po prostu uciekał, to nas też dali do jakiegoś chłopa. Pamiętam, że u tego chłopa były dwie osoby – on i żona. Myśmy były u niego bardzo krótko. Jak bauer wyjechał, to wszystko się rozluźniło. On też pilnował innych ludzi, miał na pewno jakieś konkretne zadania. Nam nie wolno było poruszać się, gdzie chcemy i jak chcemy, iść do sąsiedniej wsi. Myśmy miały być. Ponieważ on wyjechał, to dali nas do następnego chłopa, a potem było wiadomo, że już nie mieli czasu się nami zajmować.

  • Czy kogoś z sąsiadów z Gibalskiego spotkała pani po wojnie?

Nie spotkałam nikogo. Natomiast moi dalecy kuzyni wiedzieli, jak to wszystko się odbyło.

  • Czy ktoś przeżył?

Tego nie wiem, bo bardzo dużo ludzi było pomordowanych, bardzo dużo ludzi po prostu umarło po drodze, pojechało do obozów.

  • A kuzyni?

Kuzyni mieszkali wtedy na Pradze. Z Pragi też ich pewnie wypędzili. Miałam dwie rodziny na Pradze. Jak przyszliśmy do Warszawy, zatrzymaliśmy się u drugiej rodziny. Mieszkaliśmy u Waszkiewiczów, dalekich kuzynów mamy. Rodzina Waszkiewiczów straciła w Powstaniu dwóch synów i córkę. Natomiast jeden syn, który był w AK, który do nas przychodził i powiedział nam, że wybuchnie Powstanie, przeżył i pracował po wojnie w Polskich Liniach Lotniczych, ale już nie żyje.
Warszawa, 27 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Irena Budzyńska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter