Irena Gajewska „Ira”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Irena Gajewska. Urodziłam się w Warszawie 20 lutego 1924 roku. W czasie Powstania Warszawskiego byliśmy przygotowani do służby sanitarnej kobiet. Było nas pięć dziewcząt, które stanowiły oddział. Naszą opiekunką była pani Elwira Wierzbicka.

Zacznijmy od początku. Jak pani pamięta przedwojenną Warszawę, dom rodzinny?

Najlepiej pamiętam nasze piękne parki.

Gdzie pani wtedy mieszkała?

Na Pradze i na Pradze chodziłam do Gimnazjum imienia Marii Skłodowskiej-Curie, którego dyrektorką była pani Moraczewska-Zanowa, siostrzenica ówczesnego chyba ministra skarbu i żona ostatniego Zana. Ona bardzo się nami w czasie okupacji opiekowała. W czasie okupacji mieszkałam na ulicy Pańskiej, a dyrektorka mieszkała na ulicy Mazowieckiej. Nie tak daleko [od siebie]. Cały okres okupacji w domu moich rodziców były komplety naszej klasy.

Czy mogłaby pani coś powiedzieć o szkole przedwojennej?

Chodziłam do szkoły podstawowej. Bardzo wspaniały kierownik… […] Tam chodziła moja starsza siostra. Młodsza bardzo zazdrościła, że my już chodzimy do szkoły, a ona nie może, to pan kierownik powiedział: „Niech Izunia chodzi z wami. Jak zda, to przejdzie do następnej klasy. Jeżeli nie, to będzie powtarzała”. Okazało się, że była tak pojętną uczennicą, że już żeśmy zaczęły dalej razem szkołę podstawową i lekcje na kompletach też razem.

Czym tata się zajmował przed wojną?

Tata skończył technikum komunikacyjne i pracował w Ministerstwie Komunikacji. Tak to wyglądało. Długo, długo potem, jak już weszłam do Armii Krajowej, do podziemia, to wtedy właśnie dowiedziałam się, dlaczego mój ojciec zmarł. To był 1943 rok. Okazało się, że brał udział w jakiejś akcji, o czym myśmy nie wiedzieli. Był ranny w policzek, [wdało się] zakażenie i koniec. Tak że straciłam ojca w kwietniu 1943 roku.

Proszę powiedzieć, jaka była przedwojenna Praga? Jaki był charakter Pragi, duch, atmosfera? Jak pani to pamięta?

Chodziłyśmy do wspaniałej szkoły, miałam bardzo dobrych nauczycieli. Na przykład ze swoją wychowawczynią utrzymywałam kontakt przez kilkanaście lat, jeszcze dopóki żyła, tak byliśmy już zaprzyjaźnieni. Niezależnie teraz z wszystkimi swoimi nauczycielkami z gimnazjum tak samo do końca żeśmy żyły w wielkiej przyjaźni i kontaktowały się bez przerwy. Dni szkolne były zajęte.
Pamiętam wspaniałą nauczycielkę od gimnastyki (to już taki drobiazg o modzie). Wtedy już wiedziałam długie lata, że panie noszą spódnice-spodnie. To nie nowość obecna, tylko wtedy, tyle lat temu nasza pani gimnastyczka właśnie chodziła w spodniach, skakała przez kozły, wywijała po drabinkach i tak dalej. Tak wspominam z podstawowej szkoły wszystkich – nauczyciela matematyki, wychowawczynię. To byli bardzo serdeczni ludzie.
Codziennych dni nie pamiętam, bardziej co potem w domu było, natomiast doskonale pamiętam niedziele, wszystkie dni świąteczne, gdzie zawsze z rodzicami wyruszało się do parków. Był Ogród Saski, Park Ujazdowski, Łazienki, Ogród Botaniczny. To było przez okrągły rok: i zimą, i latem. Ogród Ujazdowski był tym zbliżony, że vis-à-vis wejścia do parku na Górnośląskiej 20 były dwa piękne bankowe domy, gdzie mieszkała arystokracja i tam mieszkali krewni mojej mamy. Myśmy wtedy do nich przychodzili wszyscy razem na drugą stronę ulicy i zaraz było wejście do Parku Ujazdowskiego. Teraz nie ma, bo stoją domki fińskie, a przedtem było bezpośrednie wejście.

Dlaczego pani rodzina musiała się przeprowadzić z Pragi na Pańską?

Wyrzucili nas.

Kto wyrzucił?

Niemcy, bo ten teren był zabezpieczony. Oddzielono ludzi od przejazdów kolejowych, od dworców i dlatego stamtąd nas wyrzucili. Wtedy właśnie, już nie wiem, w jaki sposób – czy przydział jakiś był, czy trzeba było się starać, że ojciec dostał mieszkanie na Pańskiej 8, niedaleko Zielnej i Marszałkowskiej.

Ojciec dalej pracował w wydziale komunikacji w czasie okupacji?

W 1943 roku zmarł.

Ale gdzie pracował do 1943 roku, z czego żyła rodzina, z czego się państwo utrzymywaliście?

Tego nie umiem nawet dokładnie powiedzieć… Była szkoła kolejowa na ulicy Chmielnej chyba. Długo po wojnie była i chyba jest do tej pory. Tam były jakieś urzędy dotyczące kolejnictwa.

Wspomniała pani troszeczkę o tajnych kompletach, czyli kontynuowała pani naukę w czasie okupacji, tak?

Tak, mam książkę o szkolnictwie, którą napisała [pani Zanowa], jak w ogóle pani dyrektor Zanowa zorganizowała wszystkie klasy, szkoły i tak dalej, matury robiła następne lata. Ona właśnie opiekowała się naszą nauką w domu na kompletach. Tą książkę dałam do muzeum, przedtem jeszcze dałam zdjęcia, jak w mieszkaniu siedzimy przy stole z panią od polonistyki. Jest zrobiona notatka w tej książce.

Jak wyglądały tajne komplety, jak pani pamięta? Gdzie się odbywały?

Inne, nie tylko moje, dwa, trzy domy dalej były komplety Gimnazjum im. Adama Mickiewicza, też w mieszkaniu prywatnym. Moja mama z malutkim braciszkiem, wtedy kiedy nauczyciele przychodzili i odbywały się lekcje, wychodziła z nim na ulicę, spacerowała i pilnowała, co się dzieje, czy Niemcy się nie zbliżają, czy jest spokojnie, czy coś nie zagraża. To było jej zajęcie wtedy. Czy to była zima, czy śnieg padał, czy deszcz, spacer odbywał się na ulicy przed domem, żeby czuwać.



Jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie? Była pani świadkiem jakichś łapanek, rozstrzeliwań?

Łapanek było bardzo dużo. Jak były różne akcje, to w jednej z tych akcji moja wychowawczyni, pani Halina Depczyńska, wpadła, idąc na Stare Miasto na komplety jakiejś innej klasy. Wtedy nasi powstańcy odbili z więzienia „Rudego”…

Pod Arsenałem, tak?

Pod Arsenałem. Tamtędy leciały niemieckie samochody i prawie pod samym zamkiem została ranna w nogę. Potem leżała w szpitalu Świętego Rocha, którego już dawno nie ma, bo to przylegało do Uniwersytetu Warszawskiego. Potem ten dom został dołączony i stołówka chyba w nim była. Tam leżała w szpitalu i bardzo opiekowałam się tą moją wychowawczynią. Codziennie szłam do dyrektorki na Mazowiecką, między domami, od niej brałam dla [wychowawczyni] jedzenie i jakieś potrzebne rzeczy. Potem Czackiego, Świętokrzyską szłam codziennie do pani Halinki, z którą do samego końca bardzo żeśmy były zaprzyjaźnione. Mąż jej brał udział w wojnie, był w obozie. Wtedy ona sama była, tylko z malutkim chłopczykiem, synkiem.

W jaki sposób zetknęła się pani po raz pierwszy z działalnością konspiracyjną i poprzez kogo?

To wszystko zorganizowała nasza pani dyrektor. Ona mnie tam wprowadziła i zostałam przyjęta przez panią Elwirę Wierzbicką do oddziału Wojskowej Służby Kobiet. Było nas pięć koleżanek, z czego już nie ma żadnej oprócz mnie. Wszystkie po wojnie skończyły studia, pracowały. Z tym że jedna z nich była wywieziona do obozu do Austrii i tam na niej robili doświadczenia. Miała bardzo poharatane nogi, tak to można powiedzieć, bo zastrzyki różne, jakieś leki, wszy, gdzieś w ranach robili i tak dalej. Przeżyła, wróciła, skończyła studia, bo ona już zaczęła [wcześniej] i była nawet docentem na Uniwersytecie Wrocławskim. Tam już później zamieszkała z mężem, który też był w Powstaniu i tam pracowała.

Jak wyglądały szkolenia, które przygotowały panią do funkcji sanitariuszki?

[Spotykałyśmy się] u jednej z koleżanek (która teraz niedawno zmarła) w mieszkaniu na rogu Chałubińskiego i Alei Jerozolimskich, naroże, potem już część budynku była zniszczona i stoi nowy. Ale właśnie u niej w mieszkaniu. Mieli ci państwo duże mieszkanie, myśmy tam zbierały się wszystkie i uczyłyśmy się, oczywiście anatomii człowieka, później opatrywania ran. Zbierałyśmy i przynosiłyśmy bardzo dużo bandaży, wszystkich potrzebnych środków. Wszystko to było u Kazi, w jej domu. Tak że już jak żeśmy szły w godzinę „W”, to żeśmy ze sobą zabrały duży transport przygotowanych przez siebie potrzebnych rzeczy na opatrunki. To żeśmy zbierały od znajomych, od wszystkich, żeby to jakoś przygotować. A wszystko to, anatomię człowieka, ewentualne rany, tak jak i teraz sztuczne oddychanie, podstawowe rzeczy.



Gdzie zastał panią wybuch Powstania Warszawskiego?

Dostałyśmy już wiadomość: „Słuchajcie, jutro jest Powstanie o godzinie takiej i takiej. Macie zbiórkę, przychodzicie dwie czy trzy godziny wcześniej”. Chyba o pierwszej byłyśmy już właśnie w okolicach, gdzie się mieści Muzeum Powstania Warszawskiego. To była chyba ulica Przyokopowa 42, tam miałyśmy swój posterunek i pierwszych rannych. Oczywiście ci pierwsi ranni to były jeszcze bardzo drobne jakieś skaleczenia, kule i tak dalej. Był lekarz, nie wiem, kto wtedy tam był. My pomagałyśmy robić opatrunki, jakieś leki przygotowywać. Niestety trwało to tylko pięć dni, bo już Niemcy opanowali Wolę i zbliżali się do nas. Zabrałyśmy rannych i poszłyśmy.
Duży szpital był na Ogrodowej w Sądach. Bardzo duży to był szpital i żeśmy przyszli z rannymi. Od razu nas przydzielono do pomocy, do opieki nad rannymi, do asystowania przy operacjach. To też niedługo trwało. Spotykałam się ze śmiercią już od lat, bo w rodzinie czy u znajomych zawsze były jakieś pogrzeby. Ale to było zupełnie inne. Dziecko, potem dziewczynka, szło się na pogrzeb i wszystko. Nawet to pierwsze zetknięcie z rannymi, gdzie żaden nie był śmiertelnie ranny, tylko mniejsze okaleczenia były, bardzo ciężko [wspominam]. Nie było żadnego śmiertelnego wypadku. Dopiero w szpitalu, który był duży, było już bardzo dużo nieżyjących. W pewnym momencie lekarz powiedział mi, żebym poszła, przyniosła jakieś rzeczy potrzebne do operacji. Sądy [ustawione były] kwadratowo, naokoło stały budynki, korytarze naokoło. W pokojach, gdzie odbywały się rozprawy, były sale i leżeli chorzy. Musiałam minąć róg i przejść do magazynu, żeby stamtąd zabrać rzeczy. Wyszłam z tej sali operacyjnej, podchodzę, a wzdłuż przy zakręcie leży kilkanaście noszy, na noszach przykrytych prześcieradłami leżą nieżyjący powstańcy.

Co wtedy pani myślała?

Wtedy mnie to po prostu przeraziło i stanęłam jak wryta, nie mogłam się ruszyć. Nie wiem, jak to długo trwało. Walczyłam ze sobą, a to było może pół metra, taki kawałeczek, żebym minęła, musiałam przejść koło tych noszy. Po prostu przestałam oddychać, nie mogłam się ruszyć. Dopiero mi w głowie: „Przecież ty musisz iść, bo tam czeka lekarz, potrzebne są rzeczy”. Wtedy nie wiem w jaki sposób, podeszłam do pierwszych noszy, podniosłam prześcieradło. Popatrzyłam się na tego nieżyjącego, przeżegnałam się i ze mnie wszystko spadło, to napięcie, strach też. Od tamtej pory właściwie do dzisiejszego dnia jestem już dla ludzi nieżyjących zupełnie przyjazna – bez strachu, bez wszystkiego. To było bardzo wielkie przeżycie.

W szpitalu żeśmy też byli bardzo krótko, chyba trzy dni, do siódmego czy ósmego i Niemcy wielkim nawałem przesuwali się w stronę Śródmieścia. Żeśmy znów rannych i chodzących i na noszach (to znaczy nie tylko mój oddział sanitarny, bo było dużo różnych) żeśmy prowadzili na Stare Miasto. Najpierw na Senatorskiej był Szpital Maltański. Rannych wszystkich zostawiliśmy w tym szpitalu i zgłosiłyśmy się do władz powstańczych. Wtedy nas przydzielono do 104. kompanii, której dowódcą był porucznik „Wroński” i ta kompania należała do zgrupowania „Roga”. Stąd znalazłam się w tym zgrupowaniu.

Jaki odcinek trzymało to zgrupowanie?

Odcinek był duży. Mieliśmy swój duży teren wzdłuż prawie całej ulicy Świętojerskiej, fabryka firanek i zasłon Szlenkiera – tam byliśmy umieszczeni. Na tych firankach spaliśmy my i ranni, to były jak gdyby piętrowe łóżka. Naczelnym lekarzem był doktor Adam Krakowski. Tam żeśmy pracowały. Znów pomagałyśmy przy operacjach, opieka nad rannymi i dyżury na odcinkach, gdzie odbywały się walki.

 

Nasz teren obejmował zamek (są tablice na zamku), katedra, kościół Świętego Jacka, kościół Świętego Marcina, Jana Bożego, ten odcinek. Ale niezależnie od tego wszędzie chodziliśmy, szukaliśmy, bo nie było środków opatrunkowych, leków i tak dalej. Chłopcy z naszego oddziału odkryli na ulicy Muranowskiej w ruinach getta, którego już nie było, piwnicę apteki – że tam jest jeszcze dużo rzeczy. Myśmy wtedy w pięć czy sześć poszły, zaprowadzili nas i z wielkimi bagażami wracałyśmy na kwaterę. Wtedy wzdłuż ulicy Świętojerskiej od szpitala (na rogu był szpital Jana Bożego) Niemcy puścili serię pocisków, które nazywano albo szafami, albo krowami. Kilkanaście tych pocisków leciało jeden za drugim, one się rozrywały i wszystko, co było na drodze, niszczyły. Może nie rozwalały domów, ale właśnie ludzi, drobne wybijanie szyb, jeszcze coś. Takie rzeczy robiły. Szedł ogień… One robiły największe spustoszenie, kiedy wszystkie doleciały do jednego miejsca i uderzyły w jakiś dom. Ale po drodze to tylko pękały i odłamkami raniły i zabijały ludzi.



Proszę powiedzieć, do kiedy na Starym Mieście był prąd? Był w ogóle? Przez jaki okres?

Prąd był może do około 20 sierpnia, bo pamiętam operacje 25 sierpnia, to już były karbidówki.

Czyli przez większą część sierpnia operacje odbywały się przy świetle normalnym.

Z tym że potem były naloty, piętra tego budynku zostały zniszczone i przenieśliśmy się wszyscy do piwnic, dużych, olbrzymich piwnic. Z drugiej strony część tych piwnic zajmowało AL. Ale to już troszkę dalej powiem, bo tu chcę skończyć. Wtedy została jedna koleżanka zabita, jedna miała ciężko zranioną nogę. Mnie wydawało się, że nic mi nie jest, ale oczywiście te wszystkie opatrunki, wszystkie te środki, wszystko to zostało zniszczone przez odłamki, a myśmy przytuliły się, bo ta fabryka była otoczona wielkim, czerwonym murem, tak jak mają cmentarze. Tylko jedno pamiętam, że klęczałam pod tym murem, wbita palcami w mur. Potem wszystkie poduszeczki były poranione i tylko uderzało się głową o mur. To trwało niecałą godzinę. Już jak to się działo, koledzy z kwatery wybiegli do nas, przestali już strzelać, uspokoiło się i nas ranne zabrali. Oprócz krwi na palcach właściwie nie miałam nic. Ale już jak teraz wiem, przez to uderzanie tyle czasu głową o mur na pewno było wstrząśnienie [mózgu]. Potem to już był dalszy ciąg, że do dzisiejszego dnia mam bóle głowy, mimo leczenia i takiego czasu.

To było 20 sierpnia, natomiast za pięć dni (25 sierpnia) po fabryce został jeszcze bardzo wysoki komin i wtedy Niemcy zaczęli strzelać, bo wiedzieli, że tam coś jest, coś się dzieje. Zwalili ten komin, on runął i zawaliły się resztki ruin, piwnice. Wtedy były drzwi przebite, otwory na części AL i oni nam pomagali zabrać z tej strony rannych do nich. To było też bardzo ciężkie. Wtedy stałam z karbidówką przy stole operacyjnym (trudno to nazwać stołem), jak doktor Krakowski operował. Cały czas – mimo że to się waliło i działy się te rzeczy, wynoszenie rannych – tkwiłam twardo do samego końca, jak doktor prowadził operację. Były takie dwa trudne dni.

Wcześniej, bo już w pierwszych dniach sierpnia, zanim myśmy dotarły i zostały przydzielone do Zgrupowania „Róg”, koledzy z naszej 104. kompanii mieli zadanie. Na Barokowej siedział oddział niemiecki, jakiś sztab na tamten teren. Oni bardzo dzielnie zaskoczyli ich, dużo zabili, ale ponad czterdziestu Niemców zabrali do niewoli. Przyprowadzili ich wszystkich do nas, do tej fabryki na Świętojerską. Ci Niemcy cały czas gotowali, nosili z nami olbrzymie kotły jedzenia na placówki, gdzie stali żołnierze. Robili różne butelki z benzyną do rzucania, robili różną broń, byli bardzo dobrymi fachowcami. Właśnie tego dnia, kiedy był nalot, co się zawalił komin, duża grupa ich szła z jedzeniem na placówki. Myśmy myśleli, że już nikt z nich nie wróci, bo tutaj były gruzy, to [tym bardziej] ci, co byli na miejscu, i ci, co wyszli w teren na Stare Miasto, to wydawało się, że już ich nie będzie. Niestety, wszyscy co do jednego po uspokojeniu się 25 sierpnia wrócili na naszą kwaterę.



Jak pani myśli, co nimi kierowało?

Myślę, że jeszcze strach po prostu, że jeszcze ich wojska nie ma. Dopiero gdzieś są, na Krakowskim Przedmieściu, wiedzieli, że nie dobrną do nich, więc woleli być zabezpieczeni i nie zginąć, po prostu ratowali życie. Bo jak mogli się przebić? Wszędzie naokoło jeszcze Stare Miasto było pod opieką powstańców, wszędzie kwatery. Tak że po prostu chcieli uratować sobie życie. Tak to wtedy wyglądało.


Potem robiło się coraz tragiczniej, Niemcy otaczali coraz większym pierścieniem. Szpital Jana Bożego był zniszczony, wszyscy chorzy rozbiegli się po Starym Mieście. Władze zdecydowały, że będziemy opuszczać Stare Miasto. Pierwsza próba opuszczenia Starego Miasta – mieliśmy [przejść] górą, normalnie na powierzchni. Z 28 na 29 sierpnia wieczorem wszyscy pozabieraliśmy lżej rannych, tych, co chodzili. Na noszach nie można było, tylko raczej takich jeszcze kulejących i rannych w głowę, w ręce i tak dalej. [Przestrzeń] wzdłuż ulicy Długiej od Freta aż do placu Krasińskich była ubita powstańcami. To przeważnie były sanitariuszki, łączniczki i ranni. Na czele była grupa porucznika „Morro” i jego oddział, który miał utorować drogę przez Ogród Saski, żebyśmy mogli dalej przejść. O świcie było już hasło: „Przygotować się, bo będziemy…”. Myśmy w kucki, na kolanach całą noc czekali, żeby się przedrzeć do Śródmieścia. Niestety, udało się tylko oddziałom porucznika „Morro”, chociaż też ich kilku zginęło. Już Niemcy zagrodzili drogę i już nie było [przejścia].

Wróciliśmy do swojej kwatery i dopiero następnego dnia władze zdecydowały, że będziemy ze Starego Miasta wychodzić kanałami. Te kanały na Żoliborz i do Śródmieścia były bardzo dobrze znane, bo łącznicy cały czas chodzili, poznali i opisali dokładnie, jak to wszystko wygląda. Wtedy właśnie [weszliśmy] z rannymi włazem do kanałów, który jest na rogu Miodowej i Długiej (do dzisiejszego dnia jest ten właz) i tym włazem myśmy opuścili [Starówkę]. Tak jak pamiętam, wciąż latały samoloty, ale nie strzelali.
Była godzina szósta, widno, słoneczny dzień. Wchodziliśmy do włazu z lżej rannymi, którzy mogli na jednej nodze, kuleli czy u góry ranni, takich żeśmy ze sobą zabrali. Przejście tym kawałkiem do ulicy Wareckiej trwało ponad trzy godziny, ten króciutki odcineczek. Te kanały to były doły, góry, wysoko, nisko, błoto, woda – tragicznie to wyglądało. Kanały szły Miodową do Krakowskiego, a tam byli Niemcy. Oni już widzieli, że tam wciąż się coś dzieje, chodzą. Jeżeli coś zauważyli, jakiś szmer, to tymi otworami do kanałów wrzucali granaty, strzelali i tak dalej. Nas taka przygoda nie dotknęła, ale przejście było tragiczne. Później niektóre miejsca były takie wysokie, że można było [iść] tylko ze schyloną głową. Dla kolegów było to trudniejsze, bo wyżsi byli. Ale były takie miejsca, gdzie prawie do pasa trzeba było się zgiąć, żeby ten kawałeczek w tym błocie, w tym wszystkim przebrnąć.
Jakoś szczęśliwie żeśmy dotarły. To znaczy z nas pięciu tylko trzy, bo dwie z koleżanek zostały w szpitalach przy rannych. Wyszłyśmy z kanałów wieczorem.

Czekano na nas i dostałyśmy przydział do szpitala. Wyleciało mi w tej chwili z pamięci [przy jakiej ulicy], ale tam dostałyśmy przydział, kwaterę i pracę w szpitalu, który był w klasztorze i w podziemiach muzeum Chopina. To był 31 sierpnia. Przez dwa, trzy dni jeszcze żeśmy były na miejscu przy rannych, a jak już Niemcy opanowali Starówkę, to posuwali się Krakowskim Przedmieściem dalej. Myśmy musiały znów przenosić rannych przez Aleje Jerozolimskie do szpitali na Kruczej, Nowogrodzkiej. Vis à vis ulicy Kruczej był przekopany bardzo głęboki kanał, wysoko usypany, obrzucony gruzem, tramwaje jeszcze. To wszystko było dlatego, że przelotem Niemcy strzelali przez Aleje Jerozolimskie. Byli w banku BGK (Bank Gospodarstwa Krajowego) na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. Byli w Muzeum Narodowym i za Marszałkowską od strony Dworca Głównego. Stamtąd był obstrzał, z jednej i z drugiej strony, ale to było bardzo bezpieczne przejście.

Myśmy nieraz dwa razy dziennie wracały po następnych chorych, bo i ciężko chorych na noszach, wszystkich przenosiliśmy. To było do 8 września, wtedy już powiedzieli: „Dziewczęta, zostajecie tutaj. Róbcie, co chcecie. Macie rodziny, znajomych, możecie [iść] do jakiegoś szpitala”. W tym szpitalu, do którego nosiliśmy rannych, już był nadmiar pielęgniarek i pomocy pielęgniarskiej. Żeśmy już tam zostały.
Wtedy przyszłam na Nowogrodzką 5, do domu mojej profesorki, malarki. Mam jej obrazy. To była później, bardzo krótko, moja teściowa, a opiekowałam się nią do 1973 roku, bo syn zginął. Mąż jej, Jerzy Lewakowski, zginął w Katyniu. U niej mieścił się sztab Zgrupowania „Sokół”. Nie znałam ich, dopiero ich poznałam w jej mieszkaniu, to było duże pięciopokojowe mieszkanie. W tym kwadracie domu mieścił się sztab, stołówka i mały szpitalik. Tam dotrwałam do końca Powstania. Oczywiście przede wszystkim pomagałyśmy. Na rogu Marszałkowskiej i Chmielnej w podziemiach był też duży szpital rannych. W tym szpitalu leżał bratanek pani Lewakowskiej, Zbigniew Czarnecki. Myśmy ze wszystkich możliwych miejsc wyciągały ubrania, ciepłą bielizną, koce i przynosiliśmy tym rannym. Niemcy zabrali dużym konwojem wszystkich rannych, nie zabili nikogo, wszystkich wywieźli do Niemiec.



Proszę powiedzieć, czy miała pani kontakt ze swoją rodziną w czasie Powstania?

Tylko listy były przekazywane, wiadomości. Z tym że jak już Niemcy zniszczyli domy na Zielnej, Marszałkowskiej, oczywiście dom, gdzie myśmy mieszkali, to wtedy wszystkich wyprowadzili do obozu do Pruszkowa. Mama z malutkim braciszkiem była wywieziona w Radomskie do gospodarzy, a obydwie moje siostry były wywiezione do Niemiec. Tak że już kontaktu nie było.

Potem do 5 października po tej stronie Alei Jerozolimskich Niemcy odbierali od powstańców broń i jeszcze zabierali rannych, szły transporty z rannymi. Ludziom pozwolili jeszcze zostać w domach, ale 6 października rano jeździły samochody niemieckie z tubami, krzyczeli, że wszyscy opuszczają [mieszkania] i muszą przejść za Aleje Jerozolimskie. Wszyscy ludzie przechodzili po tamtej stronie. Miałam szczęście razem z panią Lewakowską, że w tym domu mieszkała pani, która – jak się później dowiedziałam– pracowała w niemieckiej organizacji Todt, która też opiekowała się rannymi Niemcami, już nie wiem dokładnie. To był jej przydział, nie z własnej chęci służyła Niemcom. Dzięki niej właśnie, jak kazali nam przejść, to okazało się, że nie zatrzymaliśmy się i zapędzili nas do kościoła Świętego Jakuba na placu Narutowicza. Po przenocowaniu – do Pruszkowa, jak zwykle. Z tym że dzięki temu, że ta pani miała legitymację pracownika Todt, to dostałyśmy się na część dla cudzoziemców i nie wywieźli nas do Niemiec, bo tak to wszystkich wywozili. Najwyżej bardzo stare osoby i malutkie dzieci były rozwożone po Polsce, tak jak moja mama, a wszystkich młodych wywozili do Niemiec.


Nas wywieźli do Skawiny. W Skawinie byliśmy kilka dni, to już było bardzo blisko Krakowa, a w Krakowie był kuzyn i szwagier mojej teściowej. Miał duże mieszkanie. Jej siostra została wywieziona przez bolszewików, to była śpiewaczka, pracowali w operze. Zresztą nie dojechała nawet, bo ją zamordowali. Ale mężowi udało się dostać do Krakowa i kuzynowi z rodziną ze Lwowa też udało się dostać do Krakowa. Mieli duże mieszkanie i to mieszkanie nam dali. Miałyśmy więc gdzie mieszkać, a oni mieli dom w Zakopanem i przenieśli się do Zakopanego. Była wielka beczka kapusty i olbrzymi wór kartofli. Miałyśmy z czego żyć. Ale pracowałyśmy dalej, szyłyśmy plecaki dla uciekinierów ze wszystkich stron i tak troszkę żeśmy zarabiały. Stamtąd dopiero szukałam mojej mamy. Okazało się, że z małym Maciuśkiem dotarła do rodziny i już była bezpieczna. Miała co jeść i mogła przeżyć do końca. Tak że wiedziałam już, gdzie ona jest.
Jak tylko 17 stycznia weszli do Warszawy Sowieci i Niemcy się wycofali, dosłownie w kilka dni potem, jakimiś wagonami towarowymi obydwie żeśmy z Krakowa wróciły do Warszawy. Później pojechałam po mamę. Wróciła też nasza pani dyrektor i natychmiast dostała od władz miejskich na Saskiej Kępie opuszczony przez ludzi wywiezionych duży dom przy Francuskiej i już szykowała szkołę, nauczycieli bardzo dużo. Ponieważ jej mieszkanie na Mazowieckiej ocalało, to wszyscy profesorowie brnęli do niej, kontakt był. Wszystkich angażowała do organizowania tej szkoły. Już pod koniec marca zaczęła działać szkoła. Jak wróciłam, to też zgłosiłam się do pani dyrektor i natychmiast do szkoły. Moja mama została przez panią dyrektor zaangażowana do załatwiania różnych spraw w szkole. Znalazłyśmy małe mieszkanko i w trójkę zamieszkałyśmy. Miałam już ostatnią klasę maturalną i zrobiłam maturę w końcu sierpnia. Przez ten czas też pracowałam. W jaki sposób? Mianowicie pani dyrektor otworzyła punkt, gdzie mogły się zgłaszać wszystkie koleżanki, które w czasie okupacji pokończyły [szkoły] na kompletach. Wszystkie dokumenty [zrobione] w trzech egzemplarzach pani dyrektor umieściła: jedne w Krakowie, drugie w Warszawie gdzieś u siebie, trzecie jeszcze gdzieś. Tak że były wszystkie dokumenty, kto zdał, jak zdał maturę i tak dalej. Pracowałam w wolne godziny. Prowadziła to pani Wańkowiczowa, żona Wańkowicza, i pani Romocka, matka „Morro” i „Bonawentury”, którzy zginęli. Myśmy w trójkę właśnie przygotowywały świadectwa, żeby można było dostać, jak się zgłaszały koleżanki, i żeby mogły dalej studiować. We wrześniu już zdawałam na uniwersytet.

Chcę zapytać panią jeszcze na koniec, jak pani patrzy na Powstanie Warszawskie po przeszło sześćdziesięciu latach?

Było wspaniałe i było konieczne, mimo że zdania są podzielone. Jedni twierdzą, że nie było potrzebne, inni… Władze powstańcze inaczej to traktują. Ono musiało być, bo by nas Niemcy wymordowali, a gdyby tak się stało, że Sowieci wygrali, to wykończyliby resztę.

Warszawa,26 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Irena Gajewska Pseudonim: „Ira” Stopień: sanitariuszka Formacja: Zgrupowanie „Róg”, 104. kompania Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter