Irena Helena Biernacik „Nike”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć o sobie, o swojej rodzinie, gdzie się pani wychowywała, kim byli pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo.

Wychowałam się w Warszawie, choć nie urodziłam się w Warszawie. A dlaczego się nie urodziłam w Warszawie, to zaraz powiem. Ponieważ tyfus panował kilka lat przed tym, w Warszawie, i ludzie umierali jak muchy, a moja mama miała wtedy dwoje dzieci: Stasia i Jadzię, oni umarli na tyfus. Moja mama też zachorowała na tyfus, ale wyzdrowiała. Po tym, jak zaszła w ciążę z moim bratem, to niestety, ale ojciec powiedział: „Słuchaj, w Warszawie nie będziesz rodzić, bo może znowu być jakaś epidemia, licho wie. Jedź do brata, do majątku pod Łódź”. Tak samo jak ja się rodziłam. Urodziłam się w Woli Chojnatej, w majątku mojego wujka, rodzonego brata mojej matki. Tam do roku czasu mama była ze mną, a po roku wróciła do Warszawy. Ojciec dojeżdżał, bo pracował w Warszawie. W ogóle w Warszawie się poznali i w Warszawie ślub brali – na placu Trzech Krzyży. Mieszkali w Warszawie, ale jak mama miała rodzić, to wyjeżdżała wtedy na poród do swojego brata.
Wychowałam się więc przed wszystkim w rodzinie katolickiej (wierzącej) i w rodzinie bardzo patriotycznej. Ojciec mój był człowiekiem, który niewiele mówił, ale był naprawdę wielkim patriotą. Pierwszy dzień Powstania… Moja mama na pięć dni przed Powstaniem została ranna. Wracała z zakupów, a Niemcy wjechali w spokojną, cichą uliczkę, jak Hoża ulica (pomiędzy Emilii Plater a Poznańską), bo myśmy mieszkali wtedy niedaleko „Macierzyństwa”, Hoża 72. Wystawili karabin i po ludziach. Moja mama dostała kulę, ale to był rykoszet pewno, bo nie wyszedł. Mama w grobie ma tą kulę, leży w grobie z tą kulą – w płuca. Ale wtedy nie było ani antybiotyku, ani nic, więc jak myśmy się dowiedzieli ze szpitala (dali nam znać), że mama jest ranna, że Niemcy strzelali na ulicy do Polaków… Oni się zachowywali jak bydlęta, coś okropnego. A właściwie to nawet gorzej jeszcze od zwierząt. Ordynator oddziału, do którego ojciec poszedł i prosił, żeby opiekował się, że ojciec będzie prywatnie płacił za opiekę nad matką – chociaż byliśmy ubezpieczeni – żeby ratował matkę moją, powiedział: „Proszę pana, grosza nie wezmę, dlatego że ta chora umiera”. Ale mama nie umarła jednak. A dlaczego nie umarła? Nie wiem. To tak było, że jak przybiegłam do szpitala, wlazłam pod łóżko, zaczęłam ryczeć. A ciocia moja, która była rodzoną siostrą mojej mamy, była przy łóżku chorej, złapała mnie, wyciągnęła – młodą dziewczynę przecież – na korytarz i mówi: „Ty nie płacz, bo mama słyszy. Co ty myślisz? Ona to słyszy i ona cierpi. Idź do kościoła i się pomodlij”. Pobiegłam wtedy do kościoła i tam był obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Uklękłam przed Matką Bożą, płakałam i bardzo prosiłam o to, żeby moja mama żyła. Mama dożyła wieku aż 92 lat. A kościół Świętej Barbary, jak wychodziliśmy z Powstania (ojciec mój i ja), stał cały, więc tylko mówię: „Tatusiu, idę do kościoła, pomodlę się, żebyśmy szczęśliwie się wydostali w ogóle z rąk okupantów”. Znowu uklękłam przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej i to ostatni raz ją widziałam, ponieważ jak żeśmy wrócili, jak Bolszewia weszła do Warszawy, to kościół już był wysadzony w powietrze. Przy rozbiórce kościoła nic nie było, absolutnie nic nie było. Tylko obraz jeden, jedyny się uratował, nawet szyba nie była zadraśnięta. Obraz ten dzisiaj jeszcze jest zawieszony w kościele Świętej Barbary. To jest cudowny obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Trzeba iść się do niego modlić, bo Matka Boża tam wysłuchuje, bo mnie wysłuchała dwa razy przecież. W dzień Powstania miałam być blisko Kercelaka.

  • Jeszcze zanim przejdziemy do Powstania, proszę opowiedzieć o pani rodzeństwie.

Miałam brata, cztery lata ode mnie starszego. Leży już rok w grobie. Brat mój przed wojną skończył Politechnikę Wojskową i był oficerem, to znaczy inżynierem, oficerem. Był saperem. Kończył podchorążówkę saperów. Dostał się do niewoli do Rosjan. Był w klasztorze, gdzie wszyscy oficerowie byli zgromadzeni, i tam spotkał swojego kolegę, mówi: „Mietek, uciekajmy!” – swojego serdecznego przyjaciela. A on mówi: „Nie, ja nie ucieknę, bo tu przeżyję. W głodzie, w nędzy, ale przeżyję. A jak nas Rosjanie spotkają, to nas rozstrzelają”. – „Ja uciekam!”. Namówił jeszcze dwóch kolegów i oni przyszli do Warszawy. Szli nocami, piechotą do Warszawy. Przez… To cud był. Moja matka tylko trzymała stale różaniec i się modliła, żeby syn wrócił. On dopiero wrócił po… Wszyscy wojskowi wracali gdzieś tak wrzesień, październik, a mój brat dopiero koniec grudnia wrócił. Bo oni piechotą szli. Mówił, że jak przechodził przez most Poniatowskiego, to Niemcy po obydwu stronach stali, ludzi zaczepiali: Komm, Komm hier. A brata nie widzieli. Matka Boża widać, zasłoniła swoim płaszczem. A ja? Cóż ja? Wyszłam za mąż dwa lata niecałe, półtora przed [Powstaniem], bo z domu jestem Kubicka. Wyszłam za mąż, ale mąż nie żyje już dawno, popełnił samobójstwo. Nie wiem dlaczego. Myśmy już nie żyli razem, bo on był taki trochę… W każdym razie nieudane to było małżeństwo. Mniejsza z tym.

  • Wróciła pani potem do Warszawy, po urodzeniu przyjechała pani do Warszawy i tutaj chodziła do szkoły?

Tutaj chodziłam do szkoły, wszystko, tak. Skończyłam szkołę powszechną, jak wybuchła wojna. A jeszcze na wiosnę, przed wybuchem wojny, zdałam egzamin do gimnazjum Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży. To było gimnazjum ogólnokształcące. Chodziłam do niego dwa tygodnie, potem przyszli Niemcy, nas wypędzili, a gimnazjum zamknęli. Przecież wiadomo, że niewolnik musi być niewykształcony, byleby się tylko umiał podpisać i do dziesięciu policzyć. Wszystkie gimnazja i wyższe uczelnie były w czasie okupacji zamknięte.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny we wrześniu 1939 roku?

Miałam czternaście lat, to byłam głupim dzieciakiem, wychowanym w domu. Wojna, wojna. [Czy ja] wiem, co to jest wojna? Rodzic rozmawiali na temat wojny, na pewno się martwili. Ale ojciec mój, to przeskakuję, ale muszę powiedzieć, w dzień Powstania (1 sierpnia)… Bo w czasie okupacji właściwie tylko raz, jeden jedyny, pamiętam co… Miałam chyba osiemnaście lat, to było na rok przed Powstaniem, kiedy mój ojciec całą wojnę…
Jak byłam już trochę starsza, to oczywiście się orientowałam, że ojciec jest wielkim patriotą, bo tylko nam Ewę Ziembińską wyjęło gestapo… Zaraz, jak jacyś Niemcy weszli, to może za dwa tygodnie u nas mieszkali państwo Fijałkowscy. Pani Fijałkowska, z domu Ziembińska się nazywała, urodziła synka, Krzysia. Mój ojciec, który zawsze sprowadzał węgiel w sierpniu (osiem ton), bo to przecież nie było ani kaloryferów, ani centralnego ogrzewania, to zaniósł kluczyki do państwa Ziembińskich i powiedział: „Wiem, że państwo nie mają węgla, bo pytałem gosposi – bo ludzie najczęściej węgiel sprowadzali sobie jesienią – to proszę korzystać z mojej piwnicy, żeby dziecko miało ciepło”. Nie wiem jak, ile korzystali – mnie to nie interesowało. Miałam czternaście lat, jak ojciec tam poszedł. To zaraz jak Niemcy weszli. Parę tygodni, może ze trzy tygodnie było, jak Niemcy byli, stałam przy oknie i w pewnym momencie widzę, że idzie trzech Niemców – dwóch w mundurach, a jeden w cywilu, w takim płaszczu. Nie wiem, to skóra chyba była, długi płaszcz był. Wołam: „Tatusiu! Tatusiu! Niemcy, Niemcy!”. Ojciec podszedł do okna. A myśmy mieszkali w takiej studni domu, gdzie były cztery… Oni idą przez podwórko, wchodzą na klatkę schodową (nie było tam windy), patrzymy – pierwsze piętro mijają, drugie, trzecie, to idą na czwarte piętro. Na czwartym piętrze, po prawej stronie, mieszkali państwo Ziembińscy. Tam Ewa mieszkała właśnie z rodzicami i z małym Krzysiem, którego urodziła, a po lewej małżeństwo malarzy. Za parę minut Ewa, w płaszczu, jak jeszcze w ciąży chodziła (popielatym, grubszym), idzie między Niemcami. Ona przed wojną nosiła „mieczyk”. To była narodowcem, a oni wszystkich narodowców aresztowali. I ją aresztowali. Była rok czasu na Pawiaku i po tym ją wywieźli do Ravensbrück, zdaje się – kobiecy obóz. Po dwóch latach tam została rozstrzelana. Nie wiedziałam, bo wiedziałam o tym, że… Od państwa Ziembińskich pożyczałam sobie książki do czytania, ponieważ oni mieli dużą bibliotekę. Mieli dwoje dorosłych już dzieci, ale biblioteka była. Pożyczałam sobie książki, bo nie było takiej biblioteki nigdzie w moim otoczeniu. Pamiętam, jak chciałam iść zmienić książkę, a mama mówi: „Nie chodź do państwa Ziembińskich. Nie zmienisz teraz tej książki, bo pani Ewa nie żyje”. Ale o jej śmierci, jaką śmierć miała, to nie wiem. To znaczy dowiedziałam się dopiero dwadzieścia lat temu, czytając książkę o Ravensbrück – opisana była jej śmierć. Ona była, wyrokiem śmierci, z Pawiaka (po roku), gdzie była torturowana i przesłuchiwana… Nawet nosiłam paczki na Pawiak, ponieważ pani Ziembińska była straszą osobą… Ona osiwiała, jak córka została aresztowana. Jednym słowem przeżywali okropnie, to na pewno. Nawet nosiłam paczki. Miałam wtedy piętnaście, szesnaście lat, młoda… Nie, ona tylko rok na Pawiaku była, to mogłam mieć piętnaście lat, piętnasty rok mogłam jeszcze nie mieć skończony. Ewa nie żyje. Krzysio rośnie. Jak mój ojciec szedł podwórkiem, to on wołał tak: „Panie Michale, ja pana kosiam!”. A ojciec na niego się patrzył, śmiał się, bo na balkonie ten malutki był: „Ja ciebie też, Krzysiu, kocham!”. Taki był, tak. […]

  • W czasie okupacji dalej się pani uczyła?

Jak to? Byłam jakiś czas na kompletach, a potem gestapo zaczęli aresztować i ojciec mówi: „Trudno, może wojna się skończy, pójdziesz do gimnazjum. Siedź w domu”. Poszłam do pracy. Pracowałam, bo od czternastego roku życia trzeba było pracować. Najpierw pracowałam jako pomywaczka. Pomywaczka, Boże kochany. Taka była prawda. A poza tym, myśmy nie mieli co jeść, zaczął się głód okropny. Chleba nie było. Przecież mój ojciec, jak miał pensję dwieście czy trzysta pięćdziesiąt złotych, a pół kilo czy nawet kilo rąbanki kosztowało dwieście piędziesiąt złotych, no to dajcie spokój. Pamiętam, że mój ojciec mnie nawet zelówki robił z jakiejś opony, na buty. A potem to sznurki i też tak samo coś, jakąś gumę przyklejał, żebym… Bo nie miał pieniędzy na buty, dla mnie, dla córki. Na palto nie było. Z jego palta miałam przerobione palto na zimę. To było, że tak powiem, wyjęcie Ewy, zabranie Ewy przez gestapo. Tylko mój ojciec, na tylu lokatorów, na tylu mężczyzn, zrobił zebranie mężczyzn i powiedział tak: „Nie wolno, żeby nam kogokolwiek zaaresztowano. Nie wolno! Każdy z nas będzie dyżurował w bramie”. Na fotelu, taki wielki wolterowski fotel ze skóry był zielonej, pamiętam, postawili. Nawet nie wiem, czyj to był fotel. Kupili kożuch i każdy mężczyzna miał dyżur. Powiedzmy: jeden tydzień ten, drugi tydzień ten i tak dalej. Jak Niemcy walili, to akurat trafiło na mojego ojca. Mój ojciec trochę przesadził, bo oni walili, krzyczeli, żeby otwierać, aż brama drewniana chodziła, a mój ojciec niby to spał. A jak się ruszył, jak otworzył im, to oni kolbą mojego ojca zaczęli bić. Złamali mu szczękę, wybili mu zęby, na ziemię go rzucili, zaczęli go kopać. Ale kilku poleciało. Poleciało. Natomiast mój ojciec zrobił schowek i powiedział: „Ktokolwiek się spodziewa gestapa, to musi tak spać, żeby jeszcze zdążył posłać łóżko i zwiać do tego schowka”. Ale gdzie ten schowek był, to nie wiem. W ten sposób uratował [sobie] życie bratanek hrabiny Mogielnickiej. On po wojnie, jak wojna się skończyła, przyjechał angielskim okrętem do nas, odnalazł nas, gdzie myśmy mieszkali, bo ten dom był spalony. Oczywiście myśmy wyszli, to mieszkanie było, jak to mówię teraz… Ale niestety wróciliśmy, to tylko gruz był. Właściciel domu na rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater był znajomym mojego ojca i tam mieszkanie dwupokojowe żeśmy dostali. Właśnie tam ojciec mieszkał, znaczy się w czasie okupacji. A potem, jak poszedł na emeryturę, to mieszkali na Pięknej, ale to nieważne.
Pamiętam, że mój ojciec to był taki człowiek… Na przykład mówi do mnie: „Słuchaj Irenka… ”. A wiedział dobrze, bo przecież jak mój brat wrócił, to po jakimś czasie… W takiej był kompanii, która wykonywała wyroki śmierci. No i gestapo go na ulicy złapało. Podeszli do niego i: Komm – do samochodu i on był w obozie, w Niemczech. Przeżył ten obóz. Ale przeżył właściwie, tak mówiąc szczerze, dzięki przypadkowi, dlatego że bardzo dobrze mówił po niemiecku. Mój ojciec też mówił świetnie po niemiecku. Oni byli gdzieś głęboko pod ziemią, jakieś bomby nie-bomby robili, nie wiem. Smród był, zapachy takie były. A na powietrze nie wychodzili. Ponieważ mój brat mówił dobrze po niemiecku, to koledzy, którzy byli też w tym pokoju czy, powiedzmy, tam zatrudnieni, prosili go, żeby on prosił komendanta, który nimi rządził, żeby oni chociaż na godzinkę czy na pół godziny byli codziennie wypuszczani na powietrze. Mój brat zameldował się do niego, poszedł do niego, wszedł do gabinetu. A musiało to być nie w jego gabinecie, tylko przy wejściu czy jak, bo widziała to wszystko sekretarka, która siedziała przy biurku. On prosił, w imieniu swoim i tych chłopców, żeby na pół godziny chociaż wychodzili. Niemiec mojego brata pięścią w twarz w jedną stronę, pięścią w drugą stronę, odwrócił go, kopniaka i po schodach go zrzucił. Dobrze, że go nie zabił. Ona to widziała. Po jakimś czasie, niedługo – oni już ze Stalingradu uciekali czy co – nie mieli ludzi do pracy na roli tam, nie mieli. Wydali rozporządzenie żeby, fabryki czy inne, chociaż po dwie osoby dały, żeby pracowały na roli, bo przecież oni musieli mieć żywność dla wojskowych, dla wojska. Ta Niemka skierowała mojego brata do swoich kuzynów. To był piękny majątek i oni się bardzo z nim zaprzyjaźnili. To znaczy on miał gdzieś w pałacu na górze swój pokoik, zawsze miał pod poduszką jakieś jedzenie schowane (jakąś kanapkę, jabłka czy coś). Oczywiście przepraszali go, że nie może przy stole jeść. On się tylko końmi zajmował. Więcej niczym. A ponieważ konie kochał, bo przecież myśmy byli ziemianami z pochodzenia, no to właściwie miał tam cudowne życie, jak poszedł do tej rodziny. To byli nawet jacyś arystokraci, bo syn tych arystokratów przyszedł do nas (Gerald, bardzo przystojny chłopak), pamiętam, z jakimś kolegą, razem, obydwaj. Najpierw brat napisał list, że przyjdzie Gerard, żebyśmy go przyjęli. Oczywiście, przecież jak się ma syna i ktoś przyjdzie, kto w rodzinie mieszka (ten mój syn), to rodzice byli ciekawi. Kawę więc podali, mama jakieś ciasto upiekła, już nie pamiętam. Jednym słowem sobie siedziałam i słuchałam. „Jestem Gerard – mówi tak do mojego ojca. – Proszę pana, teraz jedziemy na wschód, do Petersburga – czy do Leningradu on to nazwał. – Nie wrócę już, zostanę tam zabity – tak powiedział – ale Hitlera nienawidzę”. Pamiętam, jak po niemiecku rozmawiał z moim ojcem. Mój ojciec mnie nauczył wtedy. Nawet dość dobrze mówiłam po niemiecku, ale jak Niemcy przegrali wojnę, to nawet słowa po niemiecku nigdy nie powiedziałam, bo tak znienawidziłam język niemiecki. Chłopiec ten się pożegnał. Potem napisał jeszcze list do nas, do moich rodziców, podziękował im za przyjęcie – to był jakiś kulturalny chłopak – przepraszał, że jest wrogiem, ale w rzeczywistości tak samo nam współczuje i tak dalej i tak dalej. Zresztą ci państwo to w ogóle chcieli, żeby mój brat nie jechał do Polski, tylko żeby u nich został, za syna chcieli go adoptować. Ale on mówi: „Ja nie mogę tak”.
Teraz powiem właśnie o bratanku hrabiny Mogielnickiej, która… Nie wiem, jak to się stało, że się znalazła w Anglii, że miała tam jakiś majątek duży – pewno jakiś spadek czy coś, nie wiem. Przyjechał on w mundurze oficera, co to jeździ na okręcie, granatowy bardzo, marynarki angielskiej. Przyjechał z listem od pani hrabiny, bo ona prosiła na wszystkie świętości, żeby ojciec, ja i – oni nie wiedzieli o Józefie nic – ale żeby natychmiast przyjechali do Anglii, że ona mnie wykształci, będę do takiej szkoły chodziła, do jakiej chcę i wyższe studia, i to… A rodzice będą mieszkali jako najlepsi przyjaciele w pałacu razem z hrabiną. W ogóle list ten był taki, że mama aż się popłakała. Ale mama mówi i ojciec: „Proszę pana, przecież syn nasz jeszcze nie wrócił”. Bo mój brat chyba był czerwiec, jak wrócił, a wojna się skończyła w maju.
  • W jaki sposób zetknęła się pani z konspiracją?

Ojciec mój był w konspiracji. To musiała być szycha bardzo duża, bo nie wiem… On mnie dawał rozmaite polecenia. Na przykład kiedyś powiedział: „Słuchaj, Irenko… ”. Ale wiedział dobrze, że syna nie ma, syn jest w Niemczech i nie wiadomo, czy będzie żył. On nie chciał stracić też córki. On mnie nie powiedział: „Idź się zapisz” – tego, owego. Nie. Tylko dawał mi polecenia, a polecenia sobie wypełniałam. A ponieważ mnie to nie interesowało, bo byłam jeszcze młoda dziewczyna, nie tak zupełnie wychowana, jak to teraz młodzi, tylko inaczej, to tak jak tata każe, to idę. No i kiedyś ojciec do mnie mówi: „Słuchaj, jutro pójdziesz o godzinie czwartej na Dworzec Centralny i tam będzie dwóch chłopców, i będą stali przy dwóch koszach z jabłkami. Takie duże kosze jak na kartofle. Podejdziesz do nich i powiesz do jednego z nich: »Jestem Nike«. Ten będzie w jasnym, beżowym płaszczu… ”. I tak było. „Pojedziesz z nimi pociągiem, a dalej to już cię oni będą prowadzić”. – „Dobrze”. No i rzeczywiście. To nie były jabłka, w środku były granaty z fabryki. Nie wiedziałam nawet, że to broń tam jest, dopiero potem się dowiedziałam. Ale to nieważne było dla mnie. Dla mnie było ważne to, co ojciec powiedział – tak wykonywałam, jak ojciec mój. Jak coś pytałam, ojciec mówił: „Nie będziesz tego wiedziała”. To już się nigdy nie spytałam, bo wiedziałam, że ani mama, ani ojciec mi tego nie powiedzą. I koniec. Jedziemy pociągiem. Wysiedliśmy w Skierniewicach i pamiętam jak dzisiaj, poszliśmy do sali, gdzie był bufet. I tak: bufet był, ława była i stały kosze. Oni sobie usiedli, też sobie koło nich usiadłam. Wieczór to był. Jaka godzina, ja wiem? Nie wiem, w każdym razie zaczęło się już robić ciemno. Potem, godzina gdzieś jedenasta w nocy, już było ciemno zupełnie, wchodzi kilku żandarmów. Mieli blachy. Podeszli do bufetu i piją piwo. Jeden z Niemców mówi: „Och, jaka ładna panenka. Chodź, komm hier, Bier, pić pywo z nami” – tak do mnie. Widocznie musiałam być ładna, skoro tak [namawiali]… Nie chciałam, udawałam, że nie słyszę. On do mnie: „Komm, komm, pić pywo”. A dowódca, który był w płaszczu, mówi do mnie: „Idź, pij piwo”. No to idę. Uśmiecham się do nich i tak sobie piłam piwo z żandarmami, rozmawiałam po niemiecku, to, tamto, dziesiąte. A koledzy, ci dwóch, to od razu poszli gdzieś głębiej. Ustawili się tak, że w razie czego Niemiec, który poszedł jabłko sobie wziąć i dogrzebałby się do granatów, to od razu by ich rozwalili. Cudów nie ma. Na całe szczęście żadnemu Niemcowi jabłka się nie chciało. Wypili piwo i poszli sobie. Usiadłam nad ranem, jeszcze szarówa była, przyjechała furka wiejska z jednym konikiem. To wszystko było umówione. Dostałam od ojca jakieś papiery, które miałam dać partyzantom. Myśmy pojechali do partyzantów i żeśmy im granaty przywieźli. To był mój ojciec.
A dzień Powstania, to opowiadałam o tym, że moja mama leżała w szpitalu. Dzięki Bogu… To był chyba czwarty czy piąty dzień jej ciężkiego ranienia. Cała sina była, nawet głowy od poduszki nie miała, biedactwo… Ale już mówiła do nas czasami, ale nic jeść nie chciała. Ponieważ wiedziałam, że będzie Powstanie, ojciec też, to przyszła sąsiadka – bo jeszcze nie umiałam tych rzeczy robić – ugotowała rosół. Zrobiła rosół i zrobiła kluseczki, wszystko to w słoiki pakowaliśmy, upiekła ciasto, pokroiła i zrobiła sucharki, żeby mama miała w razie czego jeść, jak będzie Powstanie, które miało być tylko trzy dni. O godzinie dwunastej poszłam do szpitala zanieść mamie jedzenie. Już była strzelanina. Pamiętam jak dzisiaj, jak doszłam do rogu Chałubińskiego i Nowogrodzkiej, a szłam Emilii Plater i Nowogrodzką do szpitala, do wyjścia, do Szpitala Dzieciątka Jezus, to leciała chmara Niemców od Alej Jerozolimskich. Leciało ich chyba ze dwudziestu z pistoletami i patrzyli w kierunku ulicy Hożej, jak było Ministerstwo Kolejnictwa. Oni mieli tam cały czas, na dachach, karabiny maszynowe i do nas walili, na ulicę Hożą. Dlatego myśmy tam nie mogli przebiegać. Jak w pierwszym dniu Powstania jeden człowiek przebiegał, to go zastrzelili. Po tym od razu myśmy się zorientowali, że oni tam mają właśnie… W „Macierzyństwie” był właśnie „Zaremba-Piorun”, „Jeremi” był dowódcą. W „Macierzyństwie”. Ale teraz jestem u mamy. Mama mówi: „Ojej, strzelają”. – „Mamusiu, to nie strzelają, tylko węgiel do piwnicy zsypują. Tak ci się wydaje”. Bo chciałam, żeby mama się nie bała. „A ciocia gdzie jest?”. „A ciocia poszła wreszcie się wymyć, bo przecież cztery czy pięć dni tutaj była, biedactwo, i przyjdzie dzisiaj po obiedzie”. Ale już nie przyszła, bo nie dała rady. Po jakiejś godzinie wychodzę, to mogło być przed drugą, idę i już taka jest strzelanina, już leży na rogu… Teraz, w tej chwili, na rogu Emilii Plater i Nowogrodzkiej, gdzie jest stacja benzynowa, to tam już Niemiec leżał na chodniku zabity w mundurze. Wpadłam do bramy na rogu Nowogrodzkiej, patrzę, a tam pełno młodych chłopców. Niektórzy mają broń, bo widać. Stoimy w tej bramie jak idioci i ktoś przyszedł i mówią: „Nie stójcie w tej bramie, bo jak Niemcy wpadną, to was wszystkich rozstrzelają. Chodźcie do nas”. Chłopcy pobiegli, a ja poszłam, usiadłam sobie na schodach i siedzę. Siedzę, siedzę na schodach. Noc jest już, ciemno. Strzelanina była trochę mniejsza, potem była cisza.
Gdzieś koło godziny trzeciej w nocy (szaróweczka się zaczęła robić) myślę sobie: „Co tu będę siedziała, muszę do domu!”. Wyskakuję i biegiem na drugą stronę, a Niemcy strzelają do mnie. Biegłam uliczką, po jednej stronie było kino – dom, co wybudowali przed wojną na jakieś dwa lata, gdzie było kino „Roma”, to taka uliczka. Po drugiej stronie był nieduży budyneczek, gdzie mieszkali księża. Proszę Boga, żeby tylko te bramy były pootwierane. Ale bramy były pootwierane, wbiegam na teren kościoła. Uchylają się drzwi od zakrystii i ludzie głowy: „Można?! Można biec?!”. Mówię: „Nie wiem”. Biegnę naokoło kościoła i po stronie… Chciałam na Wspólną się dostać, żeby lecieć do domu. Tak mnie prowadził chyba Pan Bóg albo Matka Boża, bo przecież gdybym poleciała Emilii Plater, to Niemcy by mnie zabili, bo oni już mieli okop wybudowany w Ogrodzie Pomologicznym – stamtąd strzelali. (W ogóle stamtąd jeździły do nas czołgi, w pierwszych dniach, na które myśmy rzucali zapalające butelki). Biegnę do bramy za kościołem, tam był budynek, a za budynkiem była znowu brama. Gdyby ta brama była zamknięta, bym się nie wydostała, bo było bardzo wysokie obramowanie. To znaczy był parkan. Najpierw były cegły, a potem były żelazne pręty ze szpicami, to jakbym się wydostała? Ale było otwarte. Wybiegłam na drugą stronę, a kule to tylko „ciu-ciu” – koło mnie. A ja biegnę! Biały dzień już się robił. Walę w bramę, a oni: „Brama zabarykadowana. Niech panienka leci w kierunku Poznańskiej”. Druga brama była zabarykadowana, trzecia zabarykadowana, a ja lecę, a kule „ciu-ciu”. Ale o mur waliły, bo przy murze leciałam. Brama była otwarta przy Poznańskiej i piwnicami do domu. Wchodzę do domu, patrzę, stoi jakiś oficer (Powstaniec), a na stole jest pełno broni – pistolety, nie-pistolety, taśmy z nabojami, visy duże. Takie duże pudło stoi, mój ojciec wyjmuje. A na oknie stoi radio „Telefunkena” i gra, nasze przedwojenne radio. Taki był mój ojciec. Przechował to. Ani ja, ani moja mama nie wiedziała, że ma broń. W jaki sposób? Chodził po prostu do znajomych… Nawet u nas w domu też mieszkał Kasprzycki, jeszcze jakiś generał mieszkał, jeszcze jakiś pułkownik mieszkał. [Ojciec mówi:] „Pani pułkownikowa, no jak tam? Pewno broń pani ma jakąś w domu, bo mąż jest na wojnie?”. – „Ach, panie Michale! Nie pójdę na policję, bo się boję. A służąca powiedziała, że za nic na świecie nie pójdzie! Jak to dobrze, że pan bierze”. Ojciec mówi: „Oczywiście, wszystko to zaniosę na policję”. Ale on wszystko naoliwił, przechował całą okupację. A oficer stoi i mówi: „Jak pan to przechował? Jak tylko się Powstanie skończy, pan dostanie za to order”. Mój ojciec powiedział tak: „Proszę pana, ja nie dla orderu, ja dla mojej ukochanej ojczyzny. Nie dla orderu”. Orderu nie dostał oczywiście, bo przecież to nie o to chodzi.
A jak mój ojciec o komunie powiedział? Bo jak komuna weszła, to jeździły pierwsze studebakery (amerykańskie wozy) i na plandekach było napisane: „Niech żyje – szesnasta czy siedemnasta – Polska Republika Radziecka”. „O Jezu – ojciec mówi – to już jesteśmy republiką”. A za miesiąc czy za półtorej: „Niech żyje socjalizm!” – było napisane. Bo już przecież oni widocznie jednak… Nas sprzedali, nasi Anglicy, Amerykanie, sprzedali nas Rosjanom. No to było: „Niech żyje socjalizm”. Pytam się: „Tatusiu, co to socjalizm?”. A ojciec mówi: „Słuchaj, córeńko, będzie najpierw walka z Bogiem”. – „Jak to walka z Bogiem?”. – „A nie wiem, może będą aresztować księży, będą mówili, że są szpiegami. Będąkościoły może zamykać. Nie wiem. Będzie walka z Bogiem”. – „Matko Święta”. – „Kobiety pójdą do pracy”. – „Co? Nasza mama też?”. – „Córeńko, nie wiem, czy utrzymam dom. Takie będą pensje, oczywiście dla ludzi nienależących do partii ani nigdzie”. Też się nigdy nie zapisałam – ani do partii, ani do ZMP. Nigdy. A dyrektor mojej szkoły, jak kończyłam gimnazjum ogólnokształcące po wojnie, to mnie dwa razy wzywał, a trzy razy to już przyszedł list z kuratorium – wezwanie do kuratorium. Ale zaraz opowiem dlaczego. Dwa razy mnie wzywał dyrektor, mówi: „Irenka, ty jesteś prymusem szkoły, proszę ciebie, zapisz się do ZMP”. Powiedziałam: „Nie, nigdy w życiu się nie zapiszę, bo moi koledzy by się w grobach poprzewracali” – no i nie zapisałam się. A potem z kuratorium przyszło wezwanie. Przychodzę, młody człowiek siedzi, i okazuje się… Aha, jeszcze dyrektor powiedział tak: „Słuchaj, jak się zapiszesz do ZMP, to dostaniesz dyplom pracy i nauki społecznej. Pójdziesz na każdą uczelnię bez egzaminu! A przecież ciebie, jak nawet zdasz, to mogą nie przyjąć, a ty chcesz iść na medycynę, dziewczyno, tak?”. Mówię: „Tak, ale się nie zapiszę”. Taka byłam głupia, bo to mądre nie było, prawda? Uparta byłam i stanowcza: „Nie”. Wchodzę do pokoju i daję panu [słowo], że jestem wezwana, pokój któryś numer, godzina ta i ta. A on wyjmuje z szuflady i mówi: „A co pani ode mnie chce? Przecież pani nie należy do ZMP. Jak mogę pani wypisać dyplom?”. – „Proszę pana, od pana nic nie chcę. Jestem tak wychowana, że jeżeli mnie urząd wzywa, to przychodzę. Ale od pana nic nie chcę”. Odwróciłam się, nawet do widzenia mu nie powiedziałam. Jemu szczęka opadła, jak to powiedziałam i wyszłam. Zamknęłam drzwi i koniec. Zdałam na medycynę i dostałam się, bo dostałam dwie piątki i czwórkę. A napisałam, że mój ojciec jest dozorca, robotniczo-chłopskie pochodzenie. Tak napisałam. Co dalej? Ojciec mój wiedział, jak się ustawić. To jest najważniejsze. Przecież walczył w 1920 roku w wojnie i ojca poszukiwali Rosjanie, jak weszli. UB go wzywało najpierw na Pragę – jak już byli w Warszawie – a potem w Warszawie do pałacu Mostowskich wchodził, ale się jakoś… Nie wiem, jak ojciec się wykręcił z tego, że w ogóle w wojsku nie był i tak dalej. Nie wiem. Pamiętam, jednego dnia, to go nie było cały dzień. Moja mama różaniec nie wypuszczała z ręki, modliła się, co to będzie, jak ojca zaaresztują, że ojca zamordują. To był stalinizm.

  • Wróćmy do początku Powstania. Długo pani matka leżała w szpitalu?

Mama leżała w szpitalu dotąd, dopóki nie było ewakuacji szpitala. A kiedy była ewakuacja, nie wiem, bo szpital był po stronie niemieckiej. Jak skończyło się Powstanie, to „Jeremi” nas zgrupował, wezwał wszystkich, powiedział: „Słuchajcie, idziemy za trzy dni do niewoli, a kto nie chce albo nie może, to go nie namawiam. Bo tutaj się dla was praca znajdzie. Nie musi iść do niewoli. Ja muszę, bo jestem dowódcą”. No i rzeczywiście. Pamiętam jak dzisiaj, że jak żeśmy wyszli z Warszawy, to w pewnej odległości stał kolega, który miał pseudonim „Piękniś”, bardzo sympatyczny. On nie był w mojej grupie, ale bardzo sympatyczny chłopiec. Miał na ręku małego jamniczka. Wsiadł do tego samego pociągu, co my. Jak myśmy wsiedli do pociągu, to mój ojciec taki był mądry, widocznie Pan Bóg mu tak dawał, że stanął przy Niemcu, który w środku siedział, przy drzwiach, z karabinem. Zaczął z nim rozmawiać po niemiecku. Najpierw o tym, o owym, o dziesiątym, a on się pyta: „Jak pan pięknie mówi po niemiecku. Pan ma berliński akcent. Jak to jest?”. A ojciec mówi: „Tak, bo szkołę kończyłem, studiowałem w Niemczech, pracowałem w Niemczech. Za cara jeszcze – mówi”. A potem ojciec do niego mówi: „Słuchaj, synku, dam ci dziesięć rubli w złocie, a ty mnie puść z moją córką. Proszę cię”. Opowiedział o tym, że matka była ranna i nie wiadomo, czy ona żyje, czy nie żyje, czy została ewakuowana, gdzie jest. A on powiedział tak: „Dobrze, jak tylko pociąg stanie, będzie ciemno, to uchylę drzwi. Uciekajcie od razu w krzaki. Kucajcie, żeby ktoś nie strzelał do was”. No i myśmy tak zrobili. Jeszcze się obejrzałam, jak wyskoczyłam, ojciec mnie za rękę wyciągnął. Jeszcze ze cztery osoby wyskoczyły. Ojciec powiedział: „Córuchna, ty tutaj siedź w tych krzakach – bo sporo krzaków było – a ja poszukam jakiegoś domu z noclegiem”. Przecież to mogła być godzina dwunasta, pierwsza, trzeba gdzieś się schować, a nie tak siedzieć, bo już było zimno. Październik chyba. Patrzę, mój ojciec idzie, a vis á vis ojca idzie chyba pięciu żandarmów. O Jezus, aż mi się niedobrze zrobiło. Ojciec mówi do nich po niemiecku i mówi, że idzie do roboty. A oni mówią: Gehen Sie, Gehen Sie. „Idź sobie, idź sobie”. Nawet mu nie sprawdzili dowodu, nic. Tak pięknie musiał, widocznie, po niemiecku mówić. Nie ma taty godzinę, nie ma więcej, a ja w ryk – zaczynam płakać. Pewnie ojca ktoś zabił, może coś. Przecież rzeczy się działy rozmaite. Wtedy trzeba było, mój Boże kochany… Tylko się na trupy stale patrzyło i stale się tylko trupy chowało. Jezus Maryja – Powstanie, coś okropnego. Ojciec mój wrócił. Żeśmy poszli do jednych państwa i tam… Miałam buty z cholewami i miałam dziesięć rubli w złocie – w pończochę wrzuciłam sobie. Zrobiła się dziura i zgubiłam jakoś to. Nie wiem. Nawet ojciec słowa mi nie powiedział. Widocznie cenił to, że Pan Bóg dał nam jednak wyjść i wydostać się. Bo Niemiec powiedział do mojego ojca, że nas wiozą do Oświęcimia, do gazu. Ojciec się zapytał: „A gdzie nas wiozą?”. A on mówi: „Powiedzieć ci prawdę? Do Oświęcimia jedziecie. Od razu was zagazują i spalą”. Tak powiedział do ojca ten Niemiec młody. Ojciec powiedział: „Słuchaj, dam ci dziesięć rubli w złocie, ty mnie puść”. Może popatrzył na mnie, taka młoda dziewczyna czy coś. Jednym słowem jakoś serce widocznie w Niemcu zagrało, nie wiem, że nas puścił jednak. Do Rogowa żeśmy pojechali.

  • W jaki sposób pani została przydzielona do „Zaremby”?

Miałam być na Woli przy „Haberbuschu”, ale przecież nie poszłam tam, bo doszłam tylko do rogu Nowogrodzkiej i Emilii Plater i tam przecież siedziałam. A potem przyleciałam do domu. To znaczy, najpierw ulicą biegłam prawie do rogu, a potem już piwnicami. Już przebili w piwnicach mężczyźni dziury, że ludzie przechodzili piwnicami do samego domu. Od razu, jak weszłam, zobaczyłam, że [ktoś] broń dostaje. Byłam zmęczona, poszłam, umyłam się i poszłam sobie spać. A potem, na drugi dzień, wstaję… To był drugi dzień Powstania, bo pierwszy dzień Powstania to był właściwie ten, gdzie ojciec broń dawał oficerowi. Mówi: „Słuchaj, córeńko, w »Macierzyństwie« jest »Zaremba-Piorun«, jest zgrupowanie. Idź tam do »Jeremiego«”. Poszłam do „Jeremiego”. Jeszcze poszłam z koleżanką, którą miałam. Ona też w tym domu mieszkała. Poszłyśmy obydwie i on nas przyjął. A już rozmawiał widocznie z ojcem przed tym, bo nie przypominam sobie… Nie umiem kłamać. Nie przypominam sobie, żebym jakąś przysięgę składał czy coś. Od razu mnie powiedzieli, do jakiej mam należeć kompanii i tak dalej. Tak właśnie należałam i tak walczyłam. Całe Powstanie walczyłam, byłam na pierwszej linii frontu.
  • W jakich warunkach pani walczyła?

Najpierw to było tak, że ten dom stał. A po tym, któregoś dnia, stoimy – na rogu było mieszkanie, oczywiście okna, szyby już dawno wyleciały i tak dalej. Mieliśmy tam worki z piachem i to wszystko, mieliśmy karabin maszynowy, bo przecież vis á vis nas (po skosie) był Ogród Pomologiczny. Niemcy do nas walili, a my do Niemców. Jedzie takie coś, cholera, nie wiadomo, co to jedzie. Mały czołg. To był „goliat”, a myśmy pierwszy raz w życiu „goliata” widzieli. Całe szczęście, całe nasze szczęście, bo jak szłam do kościoła nieraz w niedzielę, a deszcz padał, to na rogu tam był półkolisty chodnik. A na samym rogu była zawsze wielka kałuża, takie zapadnięcie półmetrowe albo metrowe jezdni. Nieraz byłam zła, myślę sobie: kiedy oni wreszcie jezdnię zreperują. Mogliby nalać asfaltu i byśmy nie musieli… Skakałam przez to. Bo ludzie to omijali, szli parę kroków w prawo albo w lewo, omijali tą wielką kałużę. Wystawał tam chodnik i kieruje się na nas „goliat”. Zahaczył się, stanął… To znaczy, gdyby dojechał do naszego domu, to my byśmy wszyscy już byli trupy. A on właśnie się zahaczył o chodnik. Jak wybuchł, to tam było półtora pietra dół. Niemcy drugiego „goliata” nam nie przysłali, bo był dół.

  • Była pani w jakiś sposób uzbrojona?

Oczywiście. Jak byłam na pierwszej linii, to miałam i karabin, i wszystko. Potrafiłam broń składać i rozkładać, i wszystko.

  • Nauczył panią tego ojciec w czasie okupacji?

Tak, w czasie okupacji. Ale to miało być kogoś, ktoś do nas przyniósł, i ojciec miał komuś tego [oddać], ale to taka była lipa, żebym nie wiedziała, że ojciec ma broń. Potem ta osoba nie przyszła. Na drugi dzień byłam gdzieś na mieście, no i mama mówi: „Jak to dobrze, że ta osoba wreszcie przyszła, zabrała to, bo się tak denerwowałam”. Tak że oni mnie ochraniali, jak mogli. W końcu syn był w rękach niemieckich, to co mieli? A już troje dzieci stracili, bo dwoje zmarło na tyfus, a pierwsze umarło – jak się urodziło, tylko tydzień żyło. Dziewczynka, Władzia, piękna dziewczynka. Podobno była wrzucona do zimnej wody, taka była… Moja mama urodziła w domu, no i podobno był taki zwyczaj, że jak dziecko nie krzyczy, to się [bierze] za nogi i [wkłada] do zimnej wody. Ona widocznie dostała zapalenia płuc, tak myślę.

  • Z jakim ryzykiem i z jakimi trudnościami wiązała się pani służba?

Ryzyko to było życie, to wiadomo. Na przykład, pamiętam jak dzisiaj, myśmy mieli przyczółek. To znaczy od nas (Emilii Plater), żeśmy zrobili kanał pod jezdnią do domu, tylko nie wiem, ile… Ten dom po Powstaniu na pewno był jeszcze, nawet niespalony. Nie wiem, czy on teraz tam jest. To chyba było Emilii Plater 62. Wielki, sześciopiętrowy, ciężki, czarny, ogromny dom – raz w niemieckich rękach, raz w polskich. Nie wiem, dlaczego to tak. To było, moim zdaniem, bardzo źle, bo tam właśnie zginął mój kolega, któremu Niemcy język wyrwali i oczy wydłubali. Przypuszczam, że mu to robili nie po śmierci, tylko na pewno jeszcze jak żył. On się nazywał Wiśniewski, ale nie pamiętam jego pseudonimu.

  • W jakich akcjach brała pani udział?

No normalnie! Niemcy do nas strzelali, jechał czołg na nas. Strzelał ten czołg, no to myśmy albo butelki rzucali i strzelaliśmy do tego czołgu. Niemcy do nas strzelali, to i myśmy strzelali. Myśmy Niemców też natłukli. Bo przecież myśmy tak pilnowali… Mieliśmy na przykład karabin z lupą, to żeśmy tak pilnowali, że jak tylko się pokazał kawałek głowy z chełmu, to od razu żeśmy walili w niego. Przecież to była pierwsza linia.

  • Jak zapamiętała pani żołnierzy niemieckich spotkanych w czasie walki albo wziętych do niewoli?

W czasie walki, na całe szczęście, żebym widziała ich z bliska, to nie widziałam. Tylko jak przebiegał przez jezdnię czy coś, to strzelało się do niego. Trafiło się, dobrze. Ale przecież żeby tak, to nie. Nie ma mowy.

  • Spotkała się pani z jakimiś Niemcami wziętymi do niewoli?

Nie, nie spotkałam się. Ale przypuszczam, że u nas… Wszystkiego to były na zmiany. Załóżmy, jak byliśmy na pierwszej linii, to mieliśmy od godziny siódmej czy ósmej, do godziny drugiej czy trzeciej, po tym żeśmy schodzili, mieliśmy wolne. Szłam albo do domu, albo do kolegi. O! Na przykład, jak zginął „Paź”? „Pazia” bardzo żałuję. To był tak inteligentny, miły, piękny chłopak. Naprawdę taki prawdziwy paź królowej. Mieli noc. Rano chłopcy poszli spać na ulicę Hożą 46. Niemcy przecież latali nad nami, nad samymi domami. Nawet pyski ich widziałam. Nieraz to wyglądał i śmiał się, jak patrzył, „ta-ta-ta-ta” do nas, karabinami maszynowymi. Walili w nas bomby zapalające. Zapalili dom, to bombami samolot zapalił, samozapalającymi. Potem myśmy stali w ruinach tego domu. Bo oni jak zobaczyli gdzieś jakieś zgromadzenie ludzi czy wodę ludzie brali, bo potem były okresy, kiedy myśmy wody nie mieli – trzeba było przynosić z kubłem. Poza tym, na przykład, brałam udział w przenoszeniu chorych od szpitala Świętego Józefa, tam siostry pracowały. Dzisiaj nie wiem, jak miałam siłę z Krystyną ciężkiego mężczyznę dźwigać na noszach. Ale żeby to się dźwigało po prostej drodze, ale przecież myśmy tak: do piwnicy schodzili, piwnicą, potem na górę z powrotem, przez jakieś podwórko. Potem znowu na dół gdzieś… Bo tak się szło. Potem gdzieś koło barykady leciało się, to człowiek musiał schylić głowę…

  • Spotkała się pani z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców?

Zbrodni? Czy rozstrzelanie Ewy Ziembińskiej to nie była zbrodnia?

  • Chodzi mi o zbrodnie wojenne w trakcie Powstania. Mówiła pani o koledze, któremu wydłubali oko.

Przecież to nie tylko on zginął, zginęło jeszcze kilku kolegów. Było ich tam chyba pięciu czy sześciu, wszyscy zostali zabici. Myśmy mieli cmentarzyk na terenie „Macierzyństwa”, w ogrodzie. Jak „Rybka” szedł po zrzut, to […] mówi: „Idę na ochotnika”. Widocznie musiałam na niego spojrzeć: czy ty wrócisz żywy? Bo przecież idziesz w ręce Niemców. Przecież z trzech stron zrzut był przez Niemców obstawiony. Z Pomologii, z ulicy Nowogrodzkiej i z ulicy Poznańskiej. To znaczy z góry oni widzieli, bo przecież na Poznańskiej to strzelali z poczty. Poczta chyba miała siedem pięter, na rogu Nowogrodzkiej i Poznańskiej. Oni stamtąd też do nas walili. „Rybka” podszedł do mnie, wziął mnie przytulił, pocałował w policzek, odwrócił się i poszedł. To był koleżeński, uczciwy pocałunek: nie martw się, dziewczyno, wrócę! To znaczy, nie dlatego, żeby on miał do mnie jakieś romanse, wtedy to był prawdziwy [przyjaciel], powstańczy [gest], że on idzie, wiadomo – może iść na śmierć. Ale widocznie musiałam zrobić jakąś albo minę, albo spojrzałam na niego: czy ty będziesz żył? Bo miałam dosyć tych [śmierci]… Codziennie ktoś był zabity, prawie że codziennie.

  • Jak państwa walkę przyjmowała ludność cywilna?

Ludność cywilna mnie kochała. Uważali, że dobrze, że jest Powstanie i koniec. To wszystko [o złym nastawieniu] komuna wymyśliła po tym – tak uważam. Zresztą, co tu dużo mówić, przecież co Niemcy wyprawiali z nami? Moja matka szła w biały dzień, słońce, kobieta niesie sobie paczuszkę, bo kupiła chleb czy coś, a tu samochód wjeżdża i „ta-ta-ta-ta”, po ludziach. Codziennie ktoś przychodził i mówił: tego zabrali, tego zabili, ten nie żyje, ten nie żyje, bo z więzienia przyszło pismo, że nie żyje. Albo przyszedł z obozu, że nie żyje. Jak oni nas traktowali?! Boże kochany! A dzisiaj mówi się, że niepotrzebnie Powstanie… Myśmy już nie wytrzymywali. To było już coś takiego, że dorwać się do broni, żeby ich potłuc trochę, pozabijać. No i żeśmy zabili, sporo. Jak tylko przelatywał czy przez ulicę, czy coś – to żeśmy od razu w nich. A potem żeśmy… „Ale ty, Irena, jesteś celna”. Bo umiałam [trafić]… Wtedy jeszcze okularów nie nosiłam, teraz jestem po operacjach, po zaćmie. Zresztą, nosiłam okulary już ładnych parę lat po wojnie, też zaczęłam nosić okulary, ale wtedy nie nosiłam okularów.

  • Czy zdarzyło się pani mieć kontakt z przedstawicielami jakichś innych narodowości w czasie Powstania?

Nie.

  • Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani życie codziennie w czasie Powstania?

Może to się wydać śmieszne, ale jak myśmy z Krystyną kiedyś biegły do kolegów, do szpitala i walnęła bomba w dom obok, to dom się zabujał, w którym myśmy były, i zaczął się sypać mur. Co zrobiłyśmy? Zaczęłyśmy się śmiać obydwie. Takie idiotki byłyśmy. To była młodość, to było coś takiego, co… Mój Boże. Dzisiaj powiedziałabym: „Jezu, sypie się! Boże, gruz leci na mnie”. Śmiałam się. Pamiętam, obydwie żeśmy stanęły, jedna na drugą patrzałyśmy i żeśmy ryczały ze śmiechu. Tak było.

  • Jak wyglądała kwestia zaopatrywania w żywność?

Muszę powiedzieć, że moim zdaniem zawsze był obiad – przede wszystkim. Śniadań nie pamiętam, czy były. Kolacje chyba były, ale nie pamiętam. Pamiętam, że zawsze była jakaś dobra zupa. Oni mieli takich, którzy… Koledzy, przecież to nie dziewczyna, koledzy szli po te… A poza tym w Powstanie rozbili (na Żoliborzu czy gdzieś) słynne składy wojskowe, skład na Stawkach. Myśmy wtedy kaszy dostali, rozmaitych rzeczy – mąki, wszystkiego. Tylko robić. Jedzenia, pewno że nie było tak jak dzisiaj. Rybkę czy kurczaka chcę, to nie było. Ale czasami się kawałek mięsa jakiś znalazł, ale tak to słoninka, okraszona zupka – dobra, smaczna i koniec. Chleb był zawsze. Mieliśmy i piekarza, który piekł nam chleb, to znaczy on piekł w „Macierzyństwie”; mieliśmy krawca, który szył i mieliśmy szewca, który buty nam zelował. Mieli osobne pokoje, jak potrzeba było, na przykład jakieś… Chodziłam jakiś czas w bryczesach nawet, bo mnie uszył.

  • Miała się pani w co przebrać?

Przebrać? A dlaczego? Oczywiście, że miałam. A poza tym mój ojciec mieszkał parę domów dalej, mieszkanie rodziców było.

  • A kwestia zaopatrywania w wodę?

W wodę, to mnie to nie interesowało, dlatego że muszę powiedzieć, nie byłam od wody, byłam od broni. A skąd woda była? Przypuszczam, że pewno ktoś nosił tą wodę, ale nigdy nie byłam po wodę. Ojciec mój też na pewno sobie chodził po wodę, jak potrzebował. Najwyżej się nie spłukiwało ubikacji, tak jak potrzeba, tylko…

  • Zdarzało się pani mieć czas wolny?

Oczywiście!

  • Co państwo wtedy robili?

Najczęściej to się chodziło wtedy do kolegów, do szpitala albo się szło spać. Bo jak była strzelanina w nocy i oni chcieli nas zaatakować – w nocy, powiedzmy, przyjechał jakiś czołg, na który trzeba było rzucać, on się wycofywał, wracał, jak to wojna – to się szło spać. Bo przecież nigdy, broń Boże, nawet człowiek nie zdrzemnął się na pierwszej linii, nie! Ale był młody, to trzy godziny pospał i dalej poleciał sobie gdzieś tam. Nie pamiętam dokładnie tego, ile spałam, jak spałam. Wiem, że lubiłam chodzić zawsze do kolegów na Poznańską. Były tam dwa szpitale i tam leżeli nasi ranni. Jak umierał taki chłopak, to było strasznie przykre. O Jezu, jakie to było przykre! Bo nie było antybiotyku, nie było nic.

  • Jak często kontaktowała się pani z ojcem w czasie Powstania?

Prawie codziennie. Nawet normalnie spałam tam, często. Ale nie zawsze, dlatego że nieraz taka była strzelanina, że poszłam spać i wiedziałam, że mogę być zawezwana. Bo ten chłopak zginął, ten zginął, to musiałam być zastępującą. Zresztą to wszystko było doskonale zorganizowane. Tak było zorganizowane, że wiadomo było, że lepiej położyć się tutaj spać. Bo myśmy nawet mieli kilka łóżek czy nawet kilkanaście łóżek i pielęgniarki miały takie łóżka, żeby były blisko, bo one były właśnie też na pierwszej linii. Danusia, co miała umazane oczy.
  • Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?

O, cudowna. Cudowna. Myśmy byli bardzo rozczarowani, że Powstanie kończy się. Myśmy nie byli zadowoleni z tego, myśmy chcieli dalej walczyć. Oczywiście z bronią było ciężko. Kulki, jak to się mówi, „na wiwat” żeśmy nie wypuszczali. Ale jak był Niemiec, to się strzelało. Mój ojciec oficerowi… To chyba „Zaremba” przyszedł po broń.

  • Czy zaprzyjaźniła się pani z kimś w czasie Powstania tak szczególnie? Wspominała pani o Krystynie.

Tak, tylko to jest właśnie bardzo ciekawa sprawa. Otóż Krystyna i ja to rzeczywiście byłyśmy przyjaciółkami bardzo bliskimi. Jak wychodziłam, to oni wyszli przed nami jakiś dzień czy coś z Warszawy. Oni szukali swojej mamy. Nasza mama była w szpitalu, a jej mama wyszła rano po zakupy i już nie wróciła do domu. Ojciec był z dwojgiem małych dzieci, bo ona miała dużo… Nie wiem, dlaczego tam była taka odległość. Ona miała dziewiętnaście lat, a jej bracia to był chłopiec chyba sześcioletni i dziesięcioletni – bracia rodzeni. Taka odległość była. Może matka chorowała, może jak i nie zachodziła w ciążę, nie wiem. W każdym bądź razie, ona miała dużo młodszych od siebie braci. Ale to był taki odważny człowiek – nieprawdopodobnie odważny. Też byłam odważna, ale ona była taka odważna i taka wesoła i taka żywa. Ona powiedziała: „Słuchaj, Irena, jak wy wyjdziecie, to gdzie będziecie?”. – „Tata mówi, że pójdziemy do kuzynów, co mieszkają na Błotnej Drodze. Trzeba więc wysiąść w Rogowie, zapytać się, gdzie jest Błotna Droga. Idzie się przez las parę ładnych kilometrów i po tym jest Błotna Droga. Wychodzi się na Błotną Drogę, taka duża wieś. Do pierwszej chałupy wejdziecie, zapytacie się, gdzie mieszka taka i taka osoba – od razu powiedzą, bo mnie znają, bo jeździłam tam na wakacje”. Oni do nas przyszli, ona do nas przyszła z ojcem. Któregoś dnia, ja wiem, mojej mamy chyba jeszcze nie było. Siedzieli u nas chyba ze dwa dni, no i powiedzieli, że mama wróciła, została z chłopcami, a ona mnie… Żeśmy się żegnały, ucałowałyśmy się; „Krystyna, jak tylko Niemcy wyjdą z Warszawy, to my idziemy do Warszawy i się spotykamy”. Więcej Krystyny na oczy nie zobaczyłam. Co ciekawe, że do dzisiejszego dnia nic o niej nie wiem. Gdzie jej nie szukałam, nigdzie jej nie ma. Co się dzieje? Czy ona została zaraz zamordowana przez stalinowców? Jakie aresztowania były? Ona mnie nie wydała na pewno. Na pewno. Mogli ją zakatować, a ona by nie wydała.
Natomiast spotkałam kolegę z mojej grupy na ulicy. To był może rok czy dwa lata po czasie [wejścia] bolszewizmu. Idę Alejami Jerozolimskimi w kierunku domu towarowego, patrzę… Dzisiaj już nie pamiętam jego pseudonimu. Patrzę mu w oczy i się śmieję. A on mnie zobaczył i od razu dał dyla na drugą stronę. Była tam brama, gdzie były rozmaite gabloty, że buty sprzedają, kapelusze i tam dużo ludzi wchodziło. Sklepy były w tym i on tam uciekł. Uciekł przede mną. Albo więc uciekł, dlatego że bał się mnie, bo były już okropne aresztowania akowców, albo uciekł, dlatego że sam obawiał się, że może być śledzony i ja mogę wtedy być śledzona – uciekł dlatego, żeby mnie ratować. Nie wiem. To był kolega z mojej kompanii. Więcej go nie widziałam w życiu.
A zaraz jak żeśmy weszli do Warszawy, to jeszcze Warszawa się paliła. Bo myśmy byli zaraz pod samą Warszawą i czekaliśmy strasznie. Jak żeśmy weszli do Warszawy, to poszłam na ulicę Wspólną do mieszkania, bo byłam dwa razy u „Rybki”. Chyba to była Wspólna 63, ale nie pamiętam dokładnie. Zapukałam do drzwi. To tak, jak się wchodziło do podwórka, to się mijało bramę i pierwsza klatka na prawo i lewa na parterze, pierwsze mieszkanie na lewo. Były takie dwa mieszkania. Otworzyła jakaś kobieta, nie puściła mnie do domu, tylko uchyliła drzwi, mówię: „Proszę pani, chciałam się dowiedzieć, co jest z »Rybką«? Wrócił z niewoli?”. Popatrzyła na mnie: „»Rybka« nie wróci”. I zamknęła drzwi. Nie wiem właściwie, czy on wrócił, czy nie wrócił.

  • W jaki sposób w pani otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym? Były msze?

Oczywiście. Przecież była komunia święta, były msze, księża przychodzili do nas. Robili na podwórku, jak była pogoda (pogoda była stale) albo w jakimś [pomieszczeniu]. To było normalne. Wszyscy przystępowaliśmy [do komunii].

  • Czy zdarzało się pani w czasie Powstania czytać prasę powstańczą, słuchać radia?

Oczywiście. Ojciec, na jakieś dwa miesiące przed wojną kupił przepiękne sześciolampowe radio Telefunken. Był glob okrągły, tylko płaski. Jak chciało się Paryż, to się wciskało i Paryż się świecił – z Paryża była muzyka. Jak weszłam do mieszkania, patrzę – radio stoi i bum bum bum bum, Londyn: „W Polsce, w Warszawie, wybuchło Powstanie”. Mówię: „Tatusiu, nasze radio przechowałeś?”. – „A!”. Machnął ręką, bo miał… Poszłam, umyłam się i poszłam spać, bo przecież całą noc nie spałam.

  • Zdarzało się potem pani jeszcze słuchać tego radia?

Radia specjalnie, żeby siedzieć, to nie. Ale ono grało ciurkiem, bo jak ludzie przechodzili z piwnicy do piwnicy, to stawali przed naszym oknem: „Rany Boskie, radio gra!”. Przecież myśmy nie mieli sześć lat radia. Kara śmierci była za broń, za radio, a tu radio gra! Myśmy wszystko wiedzieli przez to radio, wiedzieliśmy, że przylecą do nas samoloty, że będą zrzuty.

  • Czy w pani otoczeniu były jakieś koncerty, przedstawienia teatralne?

Nie, tego nie było. Nie, bo to była pierwsza linia, to już nie. To było dalej gdzieś, ale myśmy nie chodzili. Nie chodziłam na to.

  • Jakie jest pani najlepsze i najgorsze wspomnienie z Powstania?

Czy ja wiem. Najgorsze to chyba jest to, jak Wiśniewskiemu oczy wydłubali i język wyrwali Niemcy. To jest chyba najgorsze. A najlepsze? Jak się czołg „goliat” zatrzymał, to chyba najlepsze. Przecież byśmy wszyscy zginęli. Bo oni nas przecież bombardowali tyle razy i to rzucali, cholery, bomby zapalające – domy palili nam od góry.

  • Po kapitulacji. Wspominała pani, że trzy dni przed kapitulacją, dowódca zawezwał państwa i powiedział, że za trzy dni idą państwo do niewoli.

Tak. Poszłam do mojego ojca i mówię: „Tatuśku, czy mam iść do niewoli, czy nie?”. Bo chciałam iść do niewoli. Muszę powiedzieć, że mój mąż, Szczechowski, to on w ogóle nie walczył, on uciekł. Bo u nas był taki moment, kiedy chcieli więcej… Mówię: „Słuchaj, chodź do nas, to będziesz walczył”. – „A coś ty, żeby kulę dostać?”. Uciekł do matki na Marszałkowską. Po tym już w ogóle nie miałam z nim kontaktu. Nie miałam. To już, jak to się mówi, była kropka nad „i”, gdzie już wystarczyło, że to jest człowiek, który nie kocha ojczyzny, a to dla mnie… On nie był religijny i to wszystko tak potrafi młodą dziewczynę opętać, że mi się wydawało, że to jest człowiek uczciwy, ale to… Jak ktoś nie kłamie, to przyjmuje kłamstwo za prawdę.

  • Zwróciła się pani do ojca z pytaniem, czy iść do niewoli, czy nie iść.

Tak. A ojciec mój powiedział tak: „Córuchna, a kto będzie mamy szukał? Przecież musimy się dowiedzieć, czy mama żyje, czy nie. A jeżeli żyje, to kto będzie się opiekował mamą? Przecież mamy ani nie podmyję, ani nic, bo to przecież jest kobieta. Ty musisz jako córka”. Poszłam do „Jeremiego” i „Jeremi” mówi: „Tak, idźcie i szukajcie matki”. No i rzeczywiście.

  • Wyszła pani z cywilami?

Wyszłam z cywilami. Widziałam „Pięknisia” – przed wejściem do wagonu, do którego mówiłam, że powiedział Niemiec do ojca, że jedziemy do Oświęcimia, do gazu – trzymał na ręku małego jamniczka. Mój Boże, jak oczy zamknę, to widzę go jak dzisiaj. Więcej nawet nigdzie nie jest napisane o nim. Myśmy uciekli i żeśmy się zatrzymali we wsi Błotna Droga. Mój ojciec po kilku dniach mówi: „Córuchna, idę szukać matki”. To miesiąc czy półtora miesiąca było. Mój ojciec jechał pociągiem, na piechotę szedł, jechał na dachu pociągu, bo to były straszne wtedy czasy. Pociągi te były… Raz, że to w ogóle… One często stawały gdzieś w polu i stały, bo była wojna i ważny był ruch przede wszystkim wojska niemieckiego, a nie cywilne te… Za każdym razem przychodził i mówi: „Słuchaj, już wszystko… ”. Za każdym razem. Bo ojciec do RGO chodził, tu, tam – szukał żyjącej i zmarłej, bo w listach zmarłych czytał. Mówi: „Ani w żyjących, ani w zmarłych matki nie ma”. To chyba z pięć razy tak było. Przychodził do domu, odpoczywał dzień, dwa i znowu – pół piechotą, pół pociągiem i szukał. A tam też wszędzie piechotą przecież.

  • Gdzie pani była w tym czasie?

Byłam sama tam w tym… Taki pokoik żeśmy wynajęli i w tym pokoiku siedziałam, wychodziłam sobie na ogród. Co miałam robić? I patrzyłam stale, jak Warszawa płonie. Wieczorem była pomra [??], to na horyzoncie widać było łunę czerwoną. Mój Boże, jak Warszawa nasza się pali. A myśmy nie wiedzieli o tym, że Niemcy zastawiali szlabany, z jednej strony i z drugiej strony rogu ulicy. Przyjeżdżali, rabowali najpierw, wszystko wywozili – meble… Bo kiedyś poszłam na stację. Nie pamiętam już, dlaczego się na tej stacji znalazłam w Rogowie, patrzę, jedzie pociąg na zachód. Nawet na lokomotywie były dwa fotele simmlerowskie sznurami przywiązane, po dwóch stronach. Tak rabowali. Obrabowali obrazy, antyki, meble rabowali. A jak już zrabowali, to przyjeżdżała następna ekipa i miotaczami ognia podpalała domy. Dowiedziałam się tego od kogoś, kto był właśnie przez Niemców złapany i kto właśnie musiał tak rabować. Jak podszedł do szafki, która miała ze szkła (serwantka to się chyba nazywa) i była tam droga porcelana, to Niemiec powiedział: „Jak zbijesz jedną filiżankę, to kula w łeb” – do tego chłopca. On uciekł po dwóch czy trzech tygodniach. Jakoś miał okazję, że Niemiec go nie upilnował czy coś, i on uciekł. Mój ojciec wreszcie przyszedł i powiedział: „Słuchaj córeńko, jutro idę do Częstochowy – myślałam, że do Matki Bożej, prawda? – bo powiedzieli mi, że może mamę jeszcze w Częstochowie znajdziemy. Że podobno jakaś część też podobno tam była ewakuowana”. Jak on się dostał do Częstochowy, to nie wiem. Ale za parę dni, stoję, patrzę, przyjechał na podwórko – to słychać, jak koń idzie – jakiś wóz i mój ojciec z tego wozu zeskakuje. Podchodzi do fury i wyjmuje na ręce moją matkę, ubraną okropnie. Wybiegam: „Mama! Mamuńka kochana! Żyjesz, jak się cieszę”. A mama mówi: „Córeńko, nie dotykaj mnie, bo jestem cała zawszona”. Okazało się, że to byli też pacjenci chorzy ze Szpitala Dzieciątka Jezus i tak leżeli: mężczyzna, kobieta, na słomie jakiejś brudnej. Nie mieli ani poduszki, ani nic. W jakimś baraku. I ojciec ten barak odnalazł. Idzie i szuka i w pewnym momencie patrzy, a moja mama mówi: „Michał! Michał!”. Patrzy, mama moja. Oczywiście mamę zabrał stamtąd. Wynajął furę najpierw i furą przywiózł na leżąco mamę. Wsadził do pociągu z Częstochowy i do Rogowa to kawał drogi. Ile zapłacił, to nawet nie wiem. Ale w każdym razie moja mama była od razu rozebrana do naga. Ojciec powiedział: „Leć do Jeżowa i kup sabadylę, bo mama ma wszy we włosach”. Sabadylą żeśmy mamie głowę zmyli, mama cała była przez ojca wymyta, a ubranie było zakopane w ziemi za stodołą. Bo palić, jak jest stodoła, to nie wolno. Tak że za stodołą ojciec dół wykopał, ubranie wrzucił. Moja mama powolutku, powolutku, zaczęła dosłownie [odżywać]… Myśmy mamę karmili łyżeczką. Mama jeszcze parę dni, to by z głodu tam umarła, bo oni tam jeść też dostawali bardzo źle. Tak, dzięki Bogu, mamę znalazł.

  • Jak pani pamięta moment wyzwolenia?

Wyzwolenie to pamiętam, tak jak mi ojciec opowiedział. A mój ojciec był przedstawicielem firmy, która handlowała i wyrabiała srebra. Myśmy mieli piękne srebra w domu. To była firma za cara jeszcze. Po tym jakoś wojna była, Niemcy weszli do Warszawy, zarekwirowali srebro, to wszystko i ojciec przestał pracować. Ale dopóki pracował, to był przedstawicielem tej firmy. Mówi: „Słuchaj, jak jechałem do Petersburga – bo tylko nazywał Petersburg – to jak przychodzili do mnie do hotelu kupcy, to przychodzili w sobolowych futrach”. – „Michał!”. Tak się witali z moim ojcem, bo ojciec wysyłał „umyślnego”, chłopaka, żeby przyjechał z towarem zamówionym listownie czy jak. Srebrne tace, srebrne… Rozmaite rzeczy ze srebra – czajniki, wszystko ze srebra. Mówi: „Słuchaj, córuchna, ty wiesz, miał woreczek, jak wysypał na stół, to kupka złota była”. Rubli złotych. „Wszystko biorę”. – odpowiada [kupiec]. Ojciec mówi: „O nie, to co żeś zamówił, to jest. Jeszcze mam dla tego, dla tego kupca”. To byli bogaci ludzie, ci kupcy. Oni mieli piękne… A rewolucji jeszcze nie było wtedy [mowy]. Mój ojciec potem w rewolucję został tam i nie mógł się stamtąd wydostać. W każdym razie mój ojciec mówi: „Słuchaj, takich Rosjan prawdziwych to bardzo lubiłem, bo byli naprawdę bardzo serdeczni, serdecznie przyjmowali. W domu, jak żeś był gościem, to – mówi – w najlepszy fotel cię sadzali. Jedzenie, no w ogóle. Michał, to był… po prostu kochany był przez nich. To jest prawda, że Rosjanie mają taką… Oni tak kochali. Mój ojciec mówi: „Nie, kochany. Nie dam tobie. Mam to, co dla ciebie”. A on mówi: „Nie, to takim razie wiesz co, Michał? Za dwa tygodnie jadę do Paryża. Teraz zamówię u ciebie, będę wracał, to wezmę”. Proszę, tak. Jeździli do Paryża, tu… Też w sprawach kupieckich.

  • Kiedy się państwo dowiedzieli, że już nie ma Niemców we wsi?

To każdy wiedział, od razu. Radia nie mieliśmy, bo przecież radio zostało, jak żeśmy z Powstania wyszli, na oknie. Ale jakoś to… Już nie pamiętam jak, w każdym razie mój ojciec… Jak żeśmy byli w Jeżowie, to nie pamiętam, żeby były gazetki ciche czy coś. Ale tych gazetek to było do licha, jak mieszkaliśmy w Warszawie. Przecież roznosiłam je ludziom, którym ojciec mi kazał: „Do tego zaniesiesz tą paczkę, do tego zaniesiesz tą paczkę”. A gdzie były drukowane, to nie wiem. Tak samo jak nie wiedziałam, że nie jabłka, tylko granaty – potem się dowiedziałam, w czasie jak żeśmy jechali… Powiedział mi dowódca: „Ty wiesz, że wieziemy granaty”. Wielkie kosze były.

  • Do kiedy zostali państwo w Błotnej Drodze?

Zostaliśmy na wsi… To znaczy mama chyba mieszkała jeszcze pół roku, bo tam sobie wynajęła ładny pokoik z łazienką – w Jeżowie sobie wynajęła. Nie wiem, kto moją mamę tego nauczył. Ja z moją mamą, ojciec nie… Znaczy moja mama wyrabiała mydło Schichta. Miała wyrzeźbione formy, gotowała mydło, potem to mydło wlewała (jaką miało temperaturę, nie wiem) i otwierała to i kroiła na kawałki albo całe. Identyczne jak w fabryce. Myśmy się tym utrzymywali w czasie końcowego okresu, kiedy byli Niemcy. Pamiętam, jak kiedyś Niemcy już wychodzili z Polski, to szła… Akurat to był dzień targowy. Miałam stoisko, miałam stolik i mydło. Podszedł Niemiec, złapał za jedno, popatrzył, odszedł. Nawet „dziękuję” nie powiedział. A dalej to pięć, dziesięć [minut], pół godziny jak wjechały czołgi radzieckie, jak pojechały dalej, to ich… Nie tylko, że rozwalili te czołgi, ale nawet ludzi (czołgistów) na jezdnię… Na drogę, tam była ubita – nie wiem, z czego ta droga była – dość szeroka, szosa była. To były placki-ludzie. W mundurach niemieckich. Tak ich Rosjanie potraktowali.
  • Kiedy wrócili państwo do Warszawy?

Do Warszawy, to jak tylko Rosjanie weszli do Polski. To już ojciec tym kierował. Myśmy mieli pod Warszawą, na Okęciu, przy lotnisku… Moja ciocia, rodzona siostra mojej mamy, wybudowała sobie willę. Tak, to jest rozum, bo przecież wybudowała sobie willę na jakiejś dwa czy cztery lata przed wojną. To kto to o wojnie mówił? W ogrodzie pięknym sobie willę wybudowała. Po tym, jak się wojna miała zacząć, mówić o wojnie, to ojciec mówi: „Gdzie wyście sobie willę wybudowali? To już nie mieliście gdzie indziej?”. A kupowała place, więc miała w Jabłonnie plac, mogła sobie tam wybudować willę. Ale sobie wybudowała na Okęciu, a Okęcie to jeszcze było wiochą wtedy. Na piechotę się prawie że jeszcze szło, bo tramwaj tam nie dochodził – do miejsca, gdzie ciotka moja mieszkała, do tego lotniska, gdzie lotnisko było. Jak tylko wojna wybuchła, to wujek poszedł na wojnę, a moja ciocia z Wieśką i z Jadźką – Wieśka, to cioteczna siostra starsza, a Jadźka, młodsza – przyszły do nas na ulicę Hożą. Dlatego że bali się być tam, bo jak będą bombardować lotnisko, to bomba może im polecieć na łeb. Bo to było jak stąd do kościoła, może nawet bliżej jak do kościoła. Willa stała na placu Narutowicza. Dlatego że ciocia przyszła, a potem bomba walnęła, a Wieśka zaczęła krzyczeć: „Gaz! Gaz”. Nie wiem, coś o gazie było, a to bomba walnęła dwa domy dalej, zatrząsł się. One były w piwnicy, a akurat z ciotką po chleb poszłam w ogonek, bo tylko jeden bochenek wtedy sprzedawali. To [było niewiele] na tyle osób – ich było troje, nas było też troje (ja byłam, ojciec i mama), więc sześć osób, jeden bochenek. Poszłam więc z ciotką po chleb. Ona [Wieśka] wyleciała na ulicę, biegła środkiem jezdni do Marszałkowskiej, krzyczała: „Gaz! Gaz”. Mama moja ją złapała wreszcie przy Marszałkowskiej, przyprowadziła do domu. Wchodzi, a tu jest tak czarno, wszystko czarne. Bo jak są wentylatory… Jak bomba leciała, to widocznie [uniósł się pył]. Obok kamienica, powietrze pewnie to wyrzuciło i wszystko było czarne. Sadza. Jak to wszystko oczyścić? Trzypokojowe mieszkanie, dajcie spokój! Pamiętam to. Pamiętam to. Bo wtedy moja mama mówi: „Słuchajcie… ”. Moja mama miała biżuterię, bardzo ładną biżuterię, bo ojciec był takim człowiekiem, że jak były imieniny mamy czy jakieś uroczystości, czy rocznica ślubu, to zawsze kupował mamie coś z biżuterii. Nie kwiatki – biżuteria. Moja mama miała śliczny pierścionek, pamiętam. Nie wiem, jak się nazywał kamień, ale naokoło były brylanty. A kamień był ciemnoniebieski. Zawsze mówiłam: „Mamusiu, jak urosnę, to dasz mi pierścionek, prawda?”. Ale niestety, mamusia jak zobaczyła to mieszkanie, to zapomniała, że walizeczkę zostawiła w piwnicy, jak wyleciała po Wieśkę. I ktoś zabrał tą walizeczkę. Zobaczył, co jest w walizce i nie oddał. Tak że cała biżuteria zginęła. Myśmy mieli bardzo po tym ciężko, bo – mówiąc szczerze – rodzice mieli tylko obrączki na ręku i właściwie to mieliśmy głód. Bo obrączki też poszły na chleb, tak że mieliśmy głód. Głodu się najadłam okropnie dużo. Ale to już nie chcę nawet opowiadać.

  • Jak wyglądał państwa powrót do Warszawy?

Najpierw ojciec przyjechał, ze mną. Najpierw przyjechał chyba sam, ale to też już nie pamiętam. Wrócił zaraz. Mówi: „Byliśmy u ciotki, ale jeszcze nie puszczają do Warszawy”. Bo nie puszczali przez pierwsze dni. Za dwa dni czy jak, pojechał tam. Mama była cały czas, bo mama uchodziła za chorą kobietę, która przeszła straszną chorobę, że w ogóle żyła. Jak przeszła chorobę, to zaraz powiem. Nie wiem, jestem człowiek wierzący, ale się zastanawiam czasami… Mama powiedziała tak: „Kochana… ”. Jak zaczęło się Powstanie, to lekarzy nie było, pielęgniarek nie było. Każdy uciekał do domu, jak mógł oczywiście. Raptem moja mama dostaje czterdzieści stopni gorączki. Dusi się, nie może oddychać. Przychodzi młody człowiek w białym fartuchu, bierze za kartę, patrzy na mamę, idzie – wraca ze słojem i z igłą. Nakłuwa mamę, a tu mętna ciecz. Półtora litra wyleciało mętnej cieczy z miejsca, gdzie mama miała kulę. Gdyby to zropiało, za dwa dni, to mama by umarła. A on życie uratował matce. Tak się zastanawiam, czy to był lekarz? Kto to był? To był anioł chyba! Naprawdę, od Boga zesłany anioł. To musiał być anioł! Bo modliłam się okropnie, ojciec się modlił bardzo. Bo przecież nie mieliśmy mamy, nie wiedzieliśmy, czy żyje, czy nie żyje i raptem przychodzi młody człowiek. A wtedy nie pomyślałam o aniele, ale dzisiaj, [06:00] dodatkowo jak jestem stara, jak słucham dwadzieścia lat radia Maryja i słyszę, co ludzie niektórzy mówią, to dlaczego? Przecież to by zropiało w ciągu następnych… Czterdzieści stopni gorączki! Moja mama była za tą chorą. Ojciec mówi: „Słuchaj, ty zostajesz. Masz piękne mieszkanie… ”. Poza tym była tam pani, która domek miała, bardzo z mamą się zaprzyjaźniła. No i mama sobie tam jakoś… Miała bardzo dobre warunki. Miała powietrze dobre, a Warszawa to był gruz, to był brud, to był… Co tu dużo mówić? Ojciec widocznie się tak umówił z mamą, że jak tylko będzie mógł, to mamę zabierze. Jeździłam tam potem pociągiem, ojciec jeździł do mamy pociągiem. Przywoziliśmy sobie żywność – czy kurę zabitą, oskubaną przez mamę, czy tam coś. Ojciec gotował, ja gotowałam. Na jesieni poszłam do gimnazjum, a mama na jesieni późnej wróciła do domu.

  • Państwo wrócili do domu na Okęciu?

Nie. Na Nowogrodzką, myśmy mieszkali na Nowogrodzkiej. Z Nowogrodzkiej przeszłam potem na Marszałkowską.

  • Państwa dom był jeszcze?

Dom na Hożej był spalony, a piwnica była wyrabowana. Bo mój ojciec wykopał dół, wsadził cynową wannę, którą usunął z łazienki. Przed wojną zaczęły być wanny emaliowane na biało. Taką wannę sobie zamontował, a ta wanna stała w piwnicy. Potem ją wkopał w ziemię i schował tam srebra, tam schował futro mamy. Bo wiedział dobrze, że może być kradzież po domach, po mieszkaniach. Ale to, że będą piwnice kradzione, to niestety nie przypuszczał. Wychodzimy z Powstania, mówię: „Tata, popatrz. Jeszcze to jest srebrne, to jest srebrne, tamto leży… ”. – „Nie będę już otwierał piwnicy”. W rogu wykopał dołek i wrzucił. To jest, u mnie stoi. A piwnica, jak żeśmy przyszli, to była pół wanny piachu i żałuję, że tego piachu nie wyrzuciłam. Do śmierci będę żałowała. A dlaczego? Dlatego że zaniosłam tam album, w którym była moja mama, młodość, dziadek, babcia, a ja nie mam tych zdjęć. Bo dwa zdjęcia, co stoją, to są od rodziny, ale nikt nie miał, powiedzmy… Akurat nie było nikogo, bo to też warszawiacy byli i też mieli spalone wszystko albo zniszczone. Pamiętam, jak mama stoi w długiej sukni, ma włosy, tak jak były modne, ma perły i założone lornią.

  • Wspominała pani, że miała nieprzyjemności z tytułu przynależności do AK, że walczyła pani w Powstaniu.

Byłam parszywą owcą na kursie, co tu dużo mówić. Przecież nie należałam do ZMP ani do partii. Wzywali mnie kilka razy do partii. Dwa razy mnie chcieli z medycyny wyrzucić i to niesłusznie! Chyba to był drugi rok. Chemia fizjologiczna była na drugim roku i przychodzi do mnie starościna grupy, mówi tak: „Słuchaj, Irenko, ty już masz wszystkie preparaty zaliczone – to było na prosektorium – to po co ty właściwie tu przychodzisz? Doktór Remotowski na pewno ciebie zwolni”. A Remotowski, jak poszłam się zwalniać, to mówi: „A po co pani tutaj w ogóle przychodzi i wącha smród formaliny? Przecież pani już ma wszystko zaliczone na piątki”. Bo były imieniny asystentki na chemii fizjologicznej. To była taka asystentka, której zdałam na piątkę egzamin, byłam dopuszczona do egzaminu do profesora po tym. U profesora, zdaje się, dostałam czwórkę – już nie pamiętam. Oni chcieli się jej podlizać, bo to były jej imieniny, żeby ona ich jakoś trochę łaskawiej pytała, kolokwia żeby zdali. Ona kupiła kwiaty i [mówi:] „Pójdziesz z Dankiem Jaroszewiczem i zaniesiesz te kwiaty od naszej grupy i jej dacie, dobrze?”. Rzeczywiście, poszliśmy z Dankiem. Danek Jaroszewicz był na innej grupie, nie na mojej grupie. Danek Jaroszewicz jej wręczał te kwiaty, niósł te kwiaty. Powiedziałam też: „Wszystkiego dobrego”. No i poszłam do domu. Na drugi dzień jestem wezwana do partii. A Danek nie. Dlaczego Danek nie? Przecież Danek był razem ze mną, to też powinien być wezwany. Siedzi Irena i płacze. One łzy to miały od razu, natychmiast. Nie wiem, to artystki były. A na mnie taka Żydówka młoda: „Wyrzucić tą faszystkę!”. Docent taki był… Jak on się nazywa, to też nie pamiętam dokładnie, on był partyjniakiem. Do partii nas wzywają, nasi koledzy siedzą też partyjni, no i że wprowadzam kapitalistyczne zwyczaje wręczania kwiatów asystentom. Wtedy to był stalinizm, to się nie… Mówię: „Przecież tych kwiatów nie kupiłam”. Aha, jeszcze powiedział, że pieniądze na to zbierałam, że niektórzy nie dojedli na pewno (obiadu nie zjedli), żeby pieniądze dać. Jak on to wszystko zaczął mówić, to… „Wyrzucić tą faszystkę”. A taki chłopiec był, partyjny, on koło mnie siedział. Mówi: „Zaraz, zaraz. Chwileczkę. To jest bardzo dobra studentka, niech ona się też wypowie”. Mówię: „Proszę państwa, przecież tego nie kupiłam. Chciałam być koleżeńska. Miałam zaliczone, więc dlaczego miałam nie iść, jeżeli mnie prosił”. Jak on to usłyszał, kazał mnie wyjść. Gdybym kupiła kwiaty w kwiaciarni, to nie wiem, czy bym już była na medycynie. Byłam jako parszywa owca, bo wszyscy należeli do ZMP. Wcale się nie dziwię. Wszyscy prawie że, a ja nie poszłam, bo powiedziałam do dyrektora, że koledzy by się w grobie poprzewracali. A poza tym, mnie ojciec wszystko powiedział: co to jest socjalizm i tak dalej. Powiedział: „Najpierw będzie walka z Bogiem”.

  • Czy chciałaby pani powiedzieć na temat Powstania coś, czego pani zdaniem nikt wcześniej nie powiedział?

Nikogo nie spotkałam. Nikogo. I bardzo żałuję. Jak to? Krystyna, taka koleżanka, znalazła mnie na Błotnej Drodze, a potem gdzieś przepadła? Dla mnie to to jest… A na pewno, jeżeli nawet ją aresztowano, to rodzice nie przyszli, bo mieszkali już na pewno gdzie indziej. Bo dom był spalony. I co oni? Pójdą mówić, że Krystyna nie żyje? A może ona żyła, może ją wywieźli. Cholera wie, co jest z nią. Nie wiem. Do tej pory nie wiem.



Warszawa, dnia 3 marca 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Irena Helena Biernacik Pseudonim: „Nike” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter