Roman Koczwarski „Grot”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się w Warszawie 23 października 1923 roku. W tym czasie mieszkaliśmy na ulicy Marszałkowskiej 79 i w związku z tym zostałem ochrzczony w kościele Świętej Barbary na Koszykach, tam jest maleńki kościółek cmentarny jeszcze sprzed dwustu lat. Ciekawie zaczęło mi się życie. Moi rodzice mieli fabrykę cukierków. Powodziło nam się zupełnie przyzwoicie. Chodziłem do szkoły prywatnej, gimnazjum imienia Jana Zamoyskiego, tylko trafiłem w fatalnym momencie, bo wtedy przeprowadzono ogromną reformę szkolną – siedmioklasowe szkoły podstawowe i to obowiązkowe, co spowodowało straszne zamieszanie w szkolnictwie i tak to zamieszanie ze szkolnictwem ciągnęło się już chyba do końca mojego życia, zwłaszcza że żona jest również nauczycielką, córkę mam również nauczycielkę.

  • Jak pan pamięta wybuch drugiej wojny światowej?

Wybuch drugiej wojny światowej – coś mi się mylą daty rozpoczęcia roku szkolnego, ale wojna rozpoczęła się w piątek i w związku z tym nikt nie poszedł do szkoły. Kiedy zajrzałem do swojej szkoły już po działaniach wojennych (muszę powiedzieć, że kończyłem już właściwie gimnazjum, układy były wtedy bardzo podobne do tych, które obowiązują dziś), okazało się, że Niemcy nie pozwalają na otwarcie szkół średnich. Wobec tego rozpoczęliśmy konspirację szkolną, jeszcze nie wojskową, do wojskowej było jeszcze daleko. Rozpoczęła się straszna pierwsza zima. Wprawdzie jeszcze było trochę nadziei, na Zachodzie były dwie armie: francuska i angielska, które lada chwila powinny rozbić w pył linię Zygfryda i pokonać Hitlera. Niestety wiosną stało się odwrotnie. To bardzo przygnębiająco wpływało. Myśmy byli jacyś stłamszeni, zgniecieni, ci którzy chodzili, myśleli, coś robili, byli załamani. W lecie łapanki, straszne informacje o obozach koncentracyjnych i przychodzi następna zima. Wiosną 1941 roku Hitler jeszcze uderza na Bałkany. Ostatni skrawek wolnej Europy, ostatni skrawek jakiejś nadziei, gdzie można się zaczepić, rozpocząć akcję przeciwko Niemcom. I dopiero przychodzi taki moment przełomowy, przynajmniej gdzieś go z pamięci swojej wygrzebuję, bo to trudno jest powiedzieć, bo człowiek tak tego nie przeżywał. Tu działają jakieś inne siły, my ze sobą inaczej się łączymy zupełnie. To są rzeczy wprost niewyobrażalne. Kto nie był w Warszawie, kto nie czuł tego, kto nie był w pewnych grupach ludzi, chyba nigdy w życiu tego nie zrozumie i dlatego często mówią, że Powstanie Warszawskie zniszczyło Warszawę, po co ono nam było? Myśmy inaczej chyba czuli, inaczej myśleliśmy.

  • Znaczy jak?

Inaczej. Nie wiem jak, nie potrafię na to jednoznacznie odpowiedzieć. W czerwcu 1941 roku Hitler uderza na Związek Radziecki. Następuje moment kompletnej zmiany, odwrócenia sytuacji. Powstaje nowa nadzieja. W 1914 roku, kiedy Niemcy z Rosją – nasi dwaj najwięksi wrogowie – rozpoczęli pierwszą wojnę światową, po czterech latach przyszła wolna, niepodległa, najjaśniejsza Rzeczypospolita. Co teraz będzie po czerwcu 1941 roku?

  • Wróćmy bezpośrednio do pana losów. Zrobił pan konspiracyjnie maturę?

Zrobiłem konspiracyjnie maturę, podchorążówkę konspiracyjną.

  • Jak pan zrobił podchorążówkę?

Podchorążówkę robiłem ze Zgrupowaniem „Gurt”, z dowódcą „Huzarem”, to jest Czesław Gałaj. W naszych książkach on jest dosyć dobrze opisywany i przez przypadek dosyć dobrze przeze mnie znany jeszcze przed 1939 rokiem. Spotykaliśmy się dwa, trzy razy w tygodniu. Raz w zupełnie innym zestawie ludzi – jako licealiści szykujący się do matury i też dwa, trzy razy w tygodniu w zupełnie innym zestawie ludzi – jako przyszli oficerowie.

  • Czyli równolegle pan chodził.

Oczywiście, że równolegle to się robiło, wypełniałem swój czas. Utrzymywała mnie mama i starszy brat. Myśmy w dalszym ciągu prowadzili oczywiście bardzo, bardzo okrojoną produkcję cukierków, ale to nam wystarczyło na dostatnie życie. Nie narzekam, żebym w czasie okupacji miał jakieś większe przerwy, jakieś większe, trudniejsze kłopoty finansowe. Jeżeli były kłopoty, to nieco innego rodzaju.

  • Jakie?

Związane z okupacją. Były jakieś okresy, w których próbowałem się ukrywać, bo były podejrzenia, że mogą mnie szukać. Jakichś specjalnie groźnych wydarzeń nie miałem. Szczęśliwie to jakoś wszystko przechodziło.

  • Wstąpił pan do konspiracji…

Do konspiracji wstąpiłem koniec 1941 początek 1942 roku, trudno mi jest w tej chwili określić, jaka to była precyzyjnie data, ale właściwie już w tym okresie, kiedy wszyscy omalże rozumieliśmy, że potrzebna nam jest i matura i podchorążówka.

  • W jaki sposób dostał się pan do konspiracji?

Przez brata się dostałem. Miałem o jedenaście lat starszego brata od siebie i on był związany z „Gurtem”, z tym że tak niefortunnie się stało, że jego rejonem działania była ulica Chłodna, Ogrodowa, Elektoralna i [brat] wrócił tu, gdzie Niemcy bardzo szybko zajęli te tereny i został z ludnością cywilną i trafił do Oranienburga. Natomiast ja w czasie Powstania zostałem zmobilizowany, zresztą lipcowy moment mobilizacji też mnie objął na placu Kazimierza Wielkiego i stamtąd przeszliśmy na róg Srebrnej i Miedzianej.

  • Był pan świadomym, młodym człowiekiem – jak pan pamięta Warszawę, Niemców z czasu okupacji?

Wojna się zaczęła, miałem lat szesnaście. Gdybyśmy my byli tak do końca beznadziejnie przerażeni, to by nic z tego nie wyszło. Myśmy utrzymywali chyba jakąś taką chęć życia, chęć przetrwania, chęć pozostania w jakiejś aktywności i to nas chyba w dużym stopniu trzymało. Głównie mówię o Warszawie, ale z tego co mi jest wiadomo, to to samo działo się również i na prowincji, bo przecież partyzantka się rozwijała.
Chciałbym nawiązać do moich osobistych jak gdyby historii. Człowiek czasami coś analizuje, nad czymś się zastanawia. Posłużę się hasłem, które zastosował Roman Bratny do swojej książki „Kolumbowie. Rocznik dwudziesty”. Skąd on wziął Kolumba, nie mam zielonego pojęcia, ale mogę się domyśleć. Nigdy go nie spotkałem ani w przeszłości, ani w konspiracji ani już później, pseudonimu „Kolumb”. Natomiast rocznik 1920 jak gdyby analizując to wstecz, zaczął mnie zastanawiać i warto zwrócić uwagę, bo co się stało w Polsce po wrześniu 1939 roku? Tak naprawdę ostatnim rocznikiem, który został powołany do czynnej służby wojskowej przed 1939 rokiem, z moich obserwacji, z moich informacji, które mam to jest rocznik 1918. Z rocznika 1919 wzięto ochotnika i maturzystów, ci którzy w maju 1938 roku zrobili maturę, ci z nich trafili do podchorążówek już we wrześniu 1938 roku, a z roczników 1920 i następnych nikt nie trafił do wojska. I kiedy wybucha wojna, kiedy następuje jeszcze powszechna mobilizacja, ci wszyscy ludzie wyszkoleni wojskowo zostają wcieleni do armii i ci po kapitulacji Wojska Polskiego rozjeżdżają się dosłownie po całym świecie. Największe ilości trafiają do oflagów i stalagów w Niemczech do obozów jenieckich. Ci, którzy powędrowali na wschód, zostali internowani i wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego, a inteligencja została wymordowana. Duże grupy… Przecież uciekano z Polski poprzez Zaleszczyki do Rumunii i poprzez Zakarpacie na Węgry. To już taka ciekawostka, nigdy z Węgrami nie mieliśmy granicy, ale po zajęciu Czechosłowacji przez Niemców okazało się, że Węgrzy mają pretensje do Zakarpacia, jak się Czechosłowacja rozsypała i powstał protektorat Czech i Moraw, Słowacja, to sobie wzięli kawałek ziemi i zostaliśmy sąsiadami z Węgrami.

  • Wróćmy bezpośrednio do pana losów.

To są moje losy.

  • Czy pan tam był?

Nie byłem, ale analizując, później zastanawiając się, jak to się wszystko układało, jak to się wszystko toczyło… Prowadziłem bardzo spokojny tryb życia. Na szczęście nie byłem aresztowany w żadnych układach, nie przeżywałem żadnych historii represyjnych takich mocnych. Unikałem oczywiście tego, jak można było. Bardzo spokojnie przechodziło życie. Spokojnie, tak jak można w kraju okupowanym przez wroga.

  • Na czym polegały pana działania konspiracyjne?

Zaprowadził mnie na spotkanie, położyli przede mną krzyż i kazali mówić: „ W obliczu Boga wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny Królowej Korony Polskiej kładę rękę na ten święty krzyż, znak męki i zbawienia. Przysięgam…” – dalej już nie pamiętam.

  • Był pan szkolony w jakiś sposób?

Byłem szkolony na podręczniku dowódcy plutonu – chyba on tak się nazywał, jeżeli dobrze pamiętam. Później z kolei ja szkoliłem następnych ludzi. Pamiętam treść przysięgi stąd, dlatego że z kolei ja gdzieś te przysięgi w jakichś innych okolicznościach też odbierałem.

  • Czy w jakiś inny sposób działał pan w konspiracji?

Nie. Tylko konspiracja szkolna i konspiracja wojskowa. Nigdzie więcej nie próbowałem nic robić.

  • Gdzie pan mieszkał w trakcie okupacji?

W trakcie okupacji to jest o tyle skomplikowana historia, że myśmy się przeprowadzili jeszcze w latach trzydziestych na ulicę Ogrodową. Nasza fabryka była na Elektoralnej, więc kawałek Solnej łączyły tylko te dwie ulice. Do getta tam mieszkaliśmy. Później jak getto powstało, to myśmy się przenieśli na Chłodną, bo tam był wielki punkt, skrzyżowanie Żelaznej i Chłodnej. Później jeszcze raz chyba przenosiliśmy się, ale to już na Chłodnej. Do wybuchu Powstania mieszkałem na Chłodnej 44.

  • Jak pan pamiętał okupowaną Warszawę? Mieszkał pan niedaleko getta, może nam pan coś powiedzieć?

Obserwowałem ataki oddziałów niemieckich do getta od ulicy Leszno, ale trudno mi jest coś więcej powiedzieć. Mieliśmy kontakty z Żydami, których znaliśmy jeszcze sprzed okresu wojennego, ale ich traktowaliśmy jako normalnych ludzi żyjących w tym społeczeństwie. Oni nawet nas nie prosili o żadną pomoc. Była Tosia, która nawet była łączniczką w naszym zgrupowaniu, była taka bardziej trochę popularna, ale to, że ona uciekła z transportu żydowskiego wiezionego do Oświęcimia, że jej się to udało, to myśmy to przyjęli jako rzecz zupełnie normalną i chyba ona nawet była z tego zadowolona. Zresztą przeżyła razem z nami Powstanie Warszawskie. To znaczy już wtedy nie byłem razem z nią.
Okupacja… Warszawa… Godzina policyjna. Kombinacje z prądem, bo wyłączali. Raz parzyste strony ulic miały prąd, raz nieparzyste strony ulicy; raz było to w dzień, raz było to w nocy. Ponieważ myśmy prowadzili fabrykę cukierków, prąd elektryczny nam był potrzebny do produkcji. Pracowałem ja, brat i stryjek. Właściwie myśmy stanowili… Pracowaliśmy w jednym tygodniu w nocy, w jednym tygodniu w dzień pracowaliśmy. To było to oryginalne, rzeczywiście.

  • Jak się produkowało cukierki, przecież państwo się przenosili?

Były kłopoty z zaopatrzeniem w cukier, ale okazuje się… Bezpośrednio się tymi sprawami nie zajmowałem, ale wiem, że cukier na dobrą sprawę zawsze był. Nie ja się zajmowałem sprzedażą, ale wiem, że z Karczewa przyjeżdżała grupa ludzi, która kupowała od nas cukierki i zwykle potem mieliśmy lepsze obiady. Okazuje się, że oni z kolei przyjeżdżali z rąbanką.

  • Jak wyglądała sama produkcja?

W nocy we trzech pitrasiliśmy karmel, robiliśmy cukierki, rano mama przychodziła i sprzedawała. Życie biegło zupełnie normalnie, tylko w zupełnie nienormalnych warunkach.
  • Przejdźmy do Powstania.

Dotarłem na punkt na placu Kazimierza Wielkiego i przed godziną siedemnastą przyszliśmy na róg Srebrnej i Miedzianej na nasz punkt. Na dobrą sprawę tam poznałem dowódcę swojego plutonu i dowiedziałem się, że jestem dowódcą pierwszej drużyny, bo już byłem skończonym podchorążym, spotkałem kolegów z podchorążówki, z którymi już od pewnego czasu nie miałem kontaktu, bo każdy z nas zajmował się innymi sprawami, tak jak powiedziałem – najpierw mnie szkolono, później ja szkoliłem. Moim dowódcą był „Molmar” – Marek Molier, to był dziwny, trudny człowiek, niektórzy go nazywali wodzem. Nie nazywałem go wodzem, on był trochę despotyczny w niektórych swoich poczynaniach i to prawdopodobnie spowodowało między mną a nim jakąś (to nawet nie konflikt) napiętą sytuację. On przy pierwszej nadarzającej się okazji, gdzie ja mu się też postawiłem – nieważne dlaczego – przesłał mnie na Złotą do kwatery głównej „Gurta”, Złota 52. (W tym miejscu stoi hotel „Holiday Inn”, z którego usług jako kombatanci korzystamy w tym sensie, że on nam od kilkunastu ładnych lat urządza Wigilię. To jako ciekawostka z Powstania Warszawskiego). I tam już – bardzo przepraszam za banalne słowo – się dalej obijałem.
Dużo czasu wolnego człowiek nie miał, zawsze były jakieś dyżury, warty, ronty, przejścia, ale już miałem znacznie więcej czasu. W okresie kiedy dotarłem, a to już było około połowy sierpnia (nie pamiętam dokładnie) i wtedy zacząłem pisać w wolnych chwilach od zajęć dziennik. Zresztą lubiłem zawsze pisać, więc zacząłem pisać dziennik, który nie wiadomo skąd i dlaczego przeszedł mi w niekończący się list do narzeczonej, jak go sam później nazywałem. Dusza poetycka w człowieku się odzywa. Mickiewicz też miał takie czasami pomysły i chyba tą drogą poszedłem. On tam nawet swojego czasu pisał: „Precz z moich oczu, wykonam od razu. Precz z mego serca. I serce posłucha. Precz z mej pamięci. Nie. Tego rozkazu moja i twoja pamięć nie posłucha”. I pamięć nie posłuchała i pisałem ten list do niej. Tak że nawet nie mam wielkiego pożytku historycznego, nie miał by nikt z tego mojego pamiętnika. Zresztą dałem go na dłuższy okres czasu panu Kledzikowi, który zajmuje się historią naszego zgrupowania, tak że on nawet korzystał z mojego dziennika, ale nie za wiele.

  • Co było wcześniej, zanim pan przeszedł na Złotą?

Byłem dowódcą drużyny, więc musiałem warty ustawiać, szykować się, zwiady wypuszczać. Myśmy byli róg Srebrnej i Miedzianej, i do Niemców mieliśmy cały odcinek Miedzianej do Towarowej. Niemcy dopiero byli za murem Towarowej po drugiej stronie i oni nas obserwowali. Myśmy podchodzili, czasami ich atakowali, zresztą już później po moim wyjściu. W tym czasie kiedy ja byłem, to była jedna próba ataku niemieckiego w naszą stronę. Tam były jeszcze zakłady „Henkla”, to były tereny raczej towarowe, handlowe, jakieś magazyny.

  • Jak wyglądała pana uzbrojenie?

Prawie nie było. Dysponowałem czasami visem. W naszym plutonie było trochę broni maszynowej, ale lekkiej broni maszynowej, pistoletów maszynowych tak zwanych. Mieliśmy ze dwa Steny i któryś ze zrzutków angielskich był. Nasunęła mi się taka myśl – mieliśmy kolta, pistolet dziewiątkę, później się dowiedziałem, że kolty przeważnie są forty-five – jedenaście milimetrów, a Amerykanie zrzucając Europie broń chcieli dostosować kaliber do kalibru niemieckiego. Rozbieranie tego pistoletu polegało na tym (to śmieszne), że on nie miał zapadki. Vis miał zapadkę, jak się cofnęło lufę to zapadką się zastawiało i rozbierało się, pistolet rozsypywał się później. A tutaj trzeba było po prostu ręką przytrzymać w odpowiednim miejscu (tam było jeszcze takie nacięcie, to techniczne historie) i palcem wypychać delikatnie, trzeba było to trzymać. Przed Powstaniem miałem w ręku ten pistolet parokrotnie na szkoleniach. Uczono mnie, jak go rozbierać; z kolei [potem] ja szkoliłem innych, jak go rozbierać a „Molmar” widocznie tego pistoletu nie miał, jak on go dostał i na wieczornym naszym spotkaniu mówił: „Mam kolta nowego, strasznie wzmocni naszą bojowość (jeszcze się uśmiechał) to nauczmy się go rozbierać”. I zaczął go rozbierać i nie mógł go rozebrać. Wyjąłem mu z ręki, przytrzymałem, palcem popchnąłem i już się wszystko rozsypało i chyba to go zezłościło jeszcze dodatkowo. Wódz nie rozebrał.

  • Jakie były nastroje wśród Powstańców, wśród pana kolegów, kiedy wybuchło Powstanie?

Pierwsze godziny Powstania Warszawskiego… Przede wszystkim myśmy byli przygotowani do tego. Myśmy chcieli tego, myśmy czekali na to. Dziewczyny, które nas kochały, stały za nami murem. Nasze mamy, starsze siostry, których było znacznie więcej niż ich życiowych partnerów, mężczyzn, one też liczyły na nas, że my coś z tym zrobimy. Nastroje – muszę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby nie wybuchło Powstanie w Warszawie. Jeżeli rok wcześniej wybuchło powstanie w getcie w jeszcze bardziej beznadziejnej sytuacji, dlaczego miało nie wybuchnąć powstanie w Warszawie? Nie wiem, czy to są moje poglądy bardzo oryginalne, czy są zupełnie inne, ale moi koledzy w tej chwili często się zajmują sprawami dla mnie niepojętymi i zawzięcie czasami dyskutują. Chodzę na swoje spotkania „gurtowskie”, czasami się uśmiecham, czasami mnie denerwują, czasami się zastanawiam, że chyba za daleko myśmy od tego odeszli. Wracanie do takich wspomnień może być dziwne.

  • Do kiedy był pan na Złotej?

Do końca Powstania. „Gurt” jeszcze prowadził pewną działalność, myśmy obsadzali [punkty] wzdłuż Chmielnej, robili tam jakieś wymiany organizacyjne. Po zdobyciu PAST-y zostało nam dziesięciu czy dwunastu jeńców niemieckich, więc też trzeba było ich utrzymywać później, co też było dodatkowym dla nas kłopotem, bo myśmy sami nie mieli co jeść, a jeszcze ich trzeba było karmić.

  • Jak wyglądało zajmowanie się jeńcami, gdzie oni mieszkali?

Oni mieszkali u nas w garażu. Garaż podwórkowy, za duże to nie było [pomieszczenie]. Było o tyle wygodne, że go można było zamknąć, ale oni i tak by nie uciekli, bo po drugiej stronie ulicy Chmielnej dopiero były oddziały niemieckie, ale spróbuj wyjść na ulicę Chmielną, to jakby ich nie nasi zastrzelili, to by ich zastrzelili Niemcy. Później, kiedy już ogłoszono kapitulację (2 czy 1 października), to wyszedłem przed swoją barykadę, to i Niemiec z tamtej strony wyszedł i nawet sobie ręce uścisnęliśmy. Zobaczyłem tego, który stał naprzeciwko mnie.

  • Jak wyglądało zajmowanie się jeńcami?

Myśmy wykorzystali Niemców (to, co mi się w tej chwili nasuwa) do zabarykadowania pierwszego piętra, bo nigdy nie wiadomo, co się jeszcze będzie działo. Pierwsze piętro wyglądało na trochę za bardzo otwarte. Dowiedzieliśmy się (czy wskazano nam), że gdzieś są deski, więc poszliśmy sobie z nimi, Niemcy przynieśli deski, posklejali je. Ziemi było sporo, bo próbowano wszędzie kopać studnie, więc ziemi było dużo. Do skrzynek, które oni zbili, powsypywano ziemię, porobili bardzo ładne strzelnice. Myśmy chyba nawet takich strzelnic nie umieli robić, jak Niemcy robili. Może lepiej byli od nas wyszkoleni? I żyło nam się tak. Wieczorem ich się policzyło, w garażu zamknęło się ich na kłódkę, następnego dnia rano…

  • Rozmawialiście z nimi?

Tak. Nie pamiętam szczegółów. Nie interesowałem się nimi tak bardzo.

  • Brał pan udział w jakichś akcjach podczas pobytu na Złotej?

Został zorganizowany (ale kto był głównym organizatorem, to nie wiem) wypad na ulicę Grzybowską, tam gdzie był AGRIL – kropla mleka (nie wiem, jak z tym AGRIL-em było). Kilku z dozbrojonych z różnych zgrupowań, z różnych punktów, z tam stacjonujących oddziałów mieli rozpocząć akcję wzdłuż ulicy Grzybowskiej w kierunku Towarowej, oczyścić od Niemców… Nie wiem, na czym polegały te historie. To również się łączyło z kończącymi się bojami na Starym Mieście. Myśmy się wtedy tam wybrali, to był nocny wypad, ale skończył się fatalnie, bo ktoś wlazł na zastawioną minę (bo „Kiliński” był po drugiej stronie Grzybowskiej), mina wybuchła, byli ranni i to się wszystko skończyło, bo główne wsparcie, które miało być PIAT-em – dowódca PIAT-a został ranny, bo poszli dowódcy zrobić wywiad, rozpoznanie. Oni pożyczyli od nas nosze, pieczołowicie położyli PIAT-a, żeby im się coś nie stało, na PIAT-a położyli dowódcę i poszli. Mówię tak krytycznie, bo mi się Powstanie nie udało chyba.

  • Dlaczego się panu nie udało?

Nie udało, bo człowiek sobie wyobrażał jakieś inne historie. Czy Powstanie się udało? Nikomu się nie udało. I tak zakończyłem Powstanie.
Później przez plac Kercelego, gdzie składaliśmy resztki swojej broni, poszliśmy do Ożarowa. Posiedzieliśmy dwa dni, zawieźli mnie pociągiem do Lamsdorfu, zrobili mi taką przyjemność… Później się zastanawialiśmy: „Którym pociągiem przyjechałeś do Lamsdorfu?”. Lamsdorf to są niemieckie tereny wojskowe sięgające jeszcze wojen niemiecko-francuskich i było tam lotnisko szkoleniowe. Mieliśmy ogromną przyjemność widzieć, jak dwa szkolne samoloty (małe „junkersiki”) zderzyły się w powietrzu i spadły na naszych oczach. Nas jeszcze nie zdążyli wprowadzić do Lamsdorfu, kiedy nas wysadzili na stacji kolejowej. Później się zastanawiali, czy przyjechałem transportem, gdzie się Niemcy rozbili, czy drugim transportem. Była dla nas duża przyjemność, chyba nawet brawa biliśmy. Z jednego z samolotów wyskoczył chyba Niemiec ze spadochronem, ale nie wiem, czy mu się szczęśliwie udało wylądować, bo raz, że miał byle jaki spadochron… Dziś bym więcej na ten temat wiedział, bo mam wnuczkę spadochroniarkę, miałbym lepsze rozeznanie.

  • Jak długo był pan w obozie?

Ponieważ byłem kapral podchorąży, więc to był ani szeregowiec, ani oficer. Jak Niemcy nas zaczęli dzielić na grupy, to się okazało, że mamy młodocianych, mamy kobiety, i Niemcy z tym się na początku zaczęli układać w jakiś sposób i te transporty z Lamsdorfu zabrali, z tego co my wiemy, oczywiście to są moje informacje, moje wiadomości. Później główny Mannschaft, to się jakoś tak nazywało, oczywiście wszyscy dostaliśmy umundurowania amerykańskie z pierwszej wojny światowej z napisem KGF na plecach – Kriegsgefangen, to już Niemcy podopisywali i tak sobie siedzieliśmy. Później zabrali oficerów i to też najpierw starszych, później młodszych, a myśmy tak siedzieli. W listopadzie dostaliśmy pierwszą paczkę od Czerwonego Krzyża, amerykańską. Wtedy rzeczywiście zaczął nam głód doskwierać, a najgorzej to ci, którzy palili papierosy, a tu od razu przyszły chesterfieldy, philip morrisy, camele. A myśmy tak siedzieli. Później już nie mogli nas zabrać, bo armia radziecka się ruszała atakowali na Odrę. Lamsdorf to dzisiejsze Łambinowice – to jest na południu, na zachód za Odrą. Jak się zaczęli zbliżać do Odry, to zdecydowano się na ewakuację obozu. Tak że z Powstańców to już tylko była tak zwana grupa podchorążych, było nas ośmiuset i ewakuowali obóz 24 czy 25 stycznia 1945 roku, było zimno…

  • W jaki sposób wyglądała ewakuacja?

Pieszo.

  • Dokąd?

W kierunku zachodnim, jak najdalej od frontu, bo wtedy już Rosjanie próbowali sforsować Odrę i zaczęto nas ewakuować. Były pomysły ucieczek. Próbowali różnych [metod], ja nie próbowałem tego. Szedłem razem ze swoją grupą. Jakbym sięgnął do swoich notatek, to i miejscowości bym wszystkie wymienił i odległości, jakiego dnia i kiedy przechodziliśmy. Tak nas ewakuowali aż do… Styczeń, luty… Jeszcze mieliśmy dziwną przygodę – spotkanie z Brygadą Świętokrzyską. Był oddział Brygady Świętokrzyskiej, który przeszedł na stronę niemiecką i myśmy się z nimi spotkali po drodze, skrzyżowały się nasze drogi. Myśmy idąc, zahaczyli o protektorat Czech i Moraw, a oni dla pewności na protektorat Czech i Moraw nie wchodzili. Ale znów z kolei Niemcy starali się, żeby nasze drogi się nie spotkały, tylko jak myśmy wyszli z protektoratu Czech i Moraw, to akurat wyszliśmy na nich, nasza kolumna ewakuacyjna. Oni oczywiście w sposób bardzo nieoficjalny zaprosili nas do siebie i kilkunastu chłopaków przeszło na tamtą stronę: Jerzy Pietrzykowski (on już od paru lat nie żyje). Zresztą rozmawialiśmy na te tematy, on nie był do końca zorientowany. Nawet drobną przygodę mieliśmy, że spotkaliśmy polskich partyzantów, można powiedzieć prawie akowców, oni należeli do Narodowych Sił Zbrojnych, to nie było dokładnie AK. Doszliśmy [do miejscowości] chyba Bayreuth, wsadzili nas na pociągi i dalej na zachód nas zawieźli do jednego z obozów jenieckich, które z kolei były przeładowane, więc nas nie przyjęli. Zawieźli nas do Neustadtu nad Zalą i Wielkanoc spędziliśmy w Neustadtcie nad Zalą. Żeby ładniej było, to mieliśmy kolejarzom niemieckim pomagać w uprzątaniu torów. Lotnicy amerykańscy urządzali sobie wojenne zabawy i ostrzeliwali lokomotywy. Jak zobaczyli, że coś się rusza, to ostrzeliwali lokomotywy, nie wagony, tylko lokomotywy. Później trzeba było to wszystko sprzątać. Ponieważ znalazła im się grupa wolnych ludzi więc kolejarze (nie wiem na jakiej zasadzie się to odbyło), poprosili, żebyśmy ich wspomagali. Wywieźli nas z Neustadtu dwadzieścia kilometrów, zlikwidowali nam lokomotywę i pieszo wracaliśmy do siebie. Zamiast pomóc Niemcom, to jeszcze nas trzeba było w tym czasie wspomagać. Drugiego dnia świąt w świąteczny poniedziałek ruszyliśmy teraz z kolei z zachodu na wschód, bo 3. armia pattonowska już naciskała, wybudowali most kolejowy nawet na Renie i pchali się bardzo szybko. Przecież oni weszli aż na teren Czech, do Pilzna. Zaczęliśmy wędrówkę w drugą stronę aż do 23 kwietnia. Już niedaleko Dunaju, późnym wieczorem nasi pościgowi (post) opuścili nas, zostaliśmy sami w wiosce Oberziel (tak symbolicznie Wysoki Cel) zobaczyliśmy, że uliczką naszą przeszło dwóch żołnierzy zupełnie inaczej uzbrojonych, zupełnie inaczej wyglądających – a, to pewnie Amerykanie. Za chwilę zjawiły się dwa sznureczki żołnierzy, ci pierwsi to mieli jakby radiostację, tak wyglądali, to chyba byli szperacze. Jeden z nich pchnął furtkę, bo już też wiedzieli, że jacyś Polacy są, wszedł na teren podwórka, bo [nasze] głowy się ruszały i powiedział: „Aj, polskie kumotry”. Zdaje się, cała jego polszczyzna się na tym kończyła. Kazał nam siedzieć cicho, bo mówił – tu przyjadą dżipy, żebyście nie wychodzili na ulicę, tylko siedzieli cicho. I poleciał za swoimi. I rzeczywiście za kilkanaście minut przyjechała kolumna dżipów amerykańskich, malutkich fordziaczków. Oczywiście jak oni stanęli w wiosce, bo się zatrzymali, bo to były wszystko marsze ubezpieczone, to myśmy wyleźli. Zaczęli nas częstować papierosami, czekoladą, co tam mieli pod ręką, i tak się skończyło.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Do Polski wróciłem w sierpniu 1946 roku. Wróciłem do mamy, która po raz drugi wyszła za mąż, tym razem za pana, który miał zakłady graficzne, co też mi trochę życie w pewnym momencie skomplikowało, bo w 1946 rok jak ktoś wraca do Polski, ma za sobą Powstanie Warszawskie, jest akowcem i jeszcze rok czasu siedzi w Niemczech w kompaniach wartowniczych… Następna data jest tu jeszcze potrzebna – wracam w sierpniu 1946, a w styczniu 1947 roku mają się odbyć pierwsze wolne wybory do sejmu, bo senatu już nie mamy, bo było wcześniej trzy razy „tak”, które [senat] nam zlikwidowało. Mają się odbyć wolne wybory, tak wolne, że Mikołajczyk dla pewności ucieka z kraju, żeby przypadkiem coś więcej jemu się nie przydarzyło i coraz więcej urzędników państwowych zaczyna przychodzić do zakładów graficznych i zaglądać: co my drukujemy, jak my drukujemy? Któryś z nich się pyta o mnie. Więc stary Więckowski wraz ze swoimi synami doszli do wniosku, że najlepiej by było, gdybym zaczął może wreszcie pracować i rozpocząłem pracę zawodową w styczniu 1947 roku.

  • Jak pana rodzina przetrwała Powstanie?

Z mojej rodziny tragicznie w czasie Powstania została rozstrzelana tylko młodsza siostra mojej mamy.

  • A pana rodzice?

Mój ojciec zmarł w 1938 roku, na szczęście nie dotrwał tych wszystkich wydarzeń, młodo zresztą zmarł, bo w pięćdziesiątym drugim roku życia, był chory. Mama prowadziła firmę i brat wspierał ją, jak mógł. Nikt więcej [nie zginął].

  • Chciałby pan jeszcze coś dodać na temat Powstania Warszawskiego? Co pan myśli o Powstaniu?

Z dziwnych myśli, które mi czasami przychodziły do głowy, to bardzo szkoda, że nie można odtworzyć konspiracji, bo konspiracja ma to do siebie, że się konspiruje, czyli jeden o drugim nic nie mówi. Dopiero w czasie Powstania dowiedziałem się, że jeden z moich kolegów, z którym chodzę na komplety, skończył tą samą podchorążówkę co ja. Jeżeli my odtwarzamy [zdarzenia] po czterdziestu, po sześćdziesięciu latach, to my tamtych czasów nie możemy pamiętać, nie możemy odtworzyć, zwłaszcza że pamięć ludzka robi nam kawały, pamięta nie to, co powinna pamiętać, tylko to, co sobie wybrała w jakiś sposób nasza pamięć. Jeżeli mam czegoś żałować… Zresztą to samo ma nasz twórca historii naszego zgrupowania, pan redaktor Kledzik, Powstanie – tak, niewolę oczywiście, zwłaszcza niewolę. Mało tego, w Powstanie to byliśmy zajęci, różne rzeczy się działy, a w niewoli to wszyscy byliśmy wolni, mieliśmy wolny czas, mogliśmy różne rzeczy robić. Mogliśmy nawet prowadzić życie kulturalne w Lamsdorfie.

  • Proszę opowiedzieć.

Z rozliczenia amerykańskich paczek żywnościowych dla jeńców zostały jakieś resztówki i któryś z naszych dowódców, oficerów wpadł na pomysł, żeby urządzić konkurs poetycki z nagrodami na temat doznań, przeżyć w Lamsdorfie. [Nagrodą] była puszka mleka w proszku, były nescafé (po raz pierwszy neskę piłem w Lamsdorfie w 1944 roku w listopadzie, gdzie nie miałem co jeść, ale neskę piłem) i urządziliśmy spotkanie. Przyznam się szczerze, że nawet sam napisałem jakiś wierszyk i dostałem nagrodę pocieszenia w postaci dziesięciu playersów. Chesterfieldy były w dwudziestkach, a playersy były w setkach czy w pięćdziesiątkach, już nie pamiętam, jak to tam było, więc można było po dziesięć wziąć łatwiej i rozdać. Takie rzeczy się też zdarzały od czasu do czasu.




Warszawa, dnia 17 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
  • Przejdźmy do Powstania.

Dotarłem na punkt na placu Kazimierza Wielkiego i przed godziną siedemnastą przyszliśmy na róg Srebrnej i Miedzianej na nasz punkt. Na dobrą sprawę tam poznałem dowódcę swojego plutonu i dowiedziałem się, że jestem dowódcą pierwszej drużyny, bo już byłem skończonym podchorążym, spotkałem kolegów z podchorążówki, z którymi już od pewnego czasu nie miałem kontaktu, bo każdy z nas zajmował się innymi sprawami, tak jak powiedziałem – najpierw mnie szkolono, później ja szkoliłem. Moim dowódcą był „Molmar” – Marek Molier, to był dziwny, trudny człowiek, niektórzy go nazywali wodzem. Nie nazywałem go wodzem, on był trochę despotyczny w niektórych swoich poczynaniach i to prawdopodobnie spowodowało między mną a nim jakąś (to nawet nie konflikt) napiętą sytuację. On przy pierwszej nadarzającej się okazji, gdzie ja mu się też postawiłem – nieważne dlaczego – przesłał mnie na Złotą do kwatery głównej „Gurta”, Złota 52. (W tym miejscu stoi hotel „Holiday Inn”, z którego usług jako kombatanci korzystamy w tym sensie, że on nam od kilkunastu ładnych lat urządza Wigilię. To jako ciekawostka z Powstania Warszawskiego). I tam już – bardzo przepraszam za banalne słowo – się dalej obijałem.
Dużo czasu wolnego człowiek nie miał, zawsze były jakieś dyżury, warty, ronty, przejścia, ale już miałem znacznie więcej czasu. W okresie kiedy dotarłem, a to już było około połowy sierpnia (nie pamiętam dokładnie) i wtedy zacząłem pisać w wolnych chwilach od zajęć dziennik. Zresztą lubiłem zawsze pisać, więc zacząłem pisać dziennik, który nie wiadomo skąd i dlaczego przeszedł mi w niekończący się list do narzeczonej, jak go sam później nazywałem. Dusza poetycka w człowieku się odzywa. Mickiewicz też miał takie czasami pomysły i chyba tą drogą poszedłem. On tam nawet swojego czasu pisał: „Precz z moich oczu, wykonam od razu. Precz z mego serca. I serce posłucha. Precz z mej pamięci. Nie. Tego rozkazu moja i twoja pamięć nie posłucha”. I pamięć nie posłuchała i pisałem ten list do niej. Tak że nawet nie mam wielkiego pożytku historycznego, nie miał by nikt z tego mojego pamiętnika. Zresztą dałem go na dłuższy okres czasu panu Kledzikowi, który zajmuje się historią naszego zgrupowania, tak że on nawet korzystał z mojego dziennika, ale nie za wiele.

  • Co było wcześniej, zanim pan przeszedł na Złotą?

Byłem dowódcą drużyny, więc musiałem warty ustawiać, szykować się, zwiady wypuszczać. Myśmy byli róg Srebrnej i Miedzianej, i do Niemców mieliśmy cały odcinek Miedzianej do Towarowej. Niemcy dopiero byli za murem Towarowej po drugiej stronie i oni nas obserwowali. Myśmy podchodzili, czasami ich atakowali, zresztą już później po moim wyjściu. W tym czasie kiedy ja byłem, to była jedna próba ataku niemieckiego w naszą stronę. Tam były jeszcze zakłady „Henkla”, to były tereny raczej towarowe, handlowe, jakieś magazyny.

  • Jak wyglądała pana uzbrojenie?

Prawie nie było. Dysponowałem czasami visem. W naszym plutonie było trochę broni maszynowej, ale lekkiej broni maszynowej, pistoletów maszynowych tak zwanych. Mieliśmy ze dwa Steny i któryś ze zrzutków angielskich był. Nasunęła mi się taka myśl – mieliśmy kolta, pistolet dziewiątkę, później się dowiedziałem, że kolty przeważnie są forty-five – jedenaście milimetrów, a Amerykanie zrzucając Europie broń chcieli dostosować kaliber do kalibru niemieckiego. Rozbieranie tego pistoletu polegało na tym (to śmieszne), że on nie miał zapadki. Vis miał zapadkę, jak się cofnęło lufę to zapadką się zastawiało i rozbierało się, pistolet rozsypywał się później. A tutaj trzeba było po prostu ręką przytrzymać w odpowiednim miejscu (tam było jeszcze takie nacięcie, to techniczne historie) i palcem wypychać delikatnie, trzeba było to trzymać. Przed Powstaniem miałem w ręku ten pistolet parokrotnie na szkoleniach. Uczono mnie, jak go rozbierać; z kolei [potem] ja szkoliłem innych, jak go rozbierać a „Molmar” widocznie tego pistoletu nie miał, jak on go dostał i na wieczornym naszym spotkaniu mówił: „Mam kolta nowego, strasznie wzmocni naszą bojowość (jeszcze się uśmiechał) to nauczmy się go rozbierać”. I zaczął go rozbierać i nie mógł go rozebrać. Wyjąłem mu z ręki, przytrzymałem, palcem popchnąłem i już się wszystko rozsypało i chyba to go zezłościło jeszcze dodatkowo. Wódz nie rozebrał.

  • Jakie były nastroje wśród Powstańców, wśród pana kolegów, kiedy wybuchło Powstanie?

Pierwsze godziny Powstania Warszawskiego… Przede wszystkim myśmy byli przygotowani do tego. Myśmy chcieli tego, myśmy czekali na to. Dziewczyny, które nas kochały, stały za nami murem. Nasze mamy, starsze siostry, których było znacznie więcej niż ich życiowych partnerów, mężczyzn, one też liczyły na nas, że my coś z tym zrobimy. Nastroje – muszę powiedzieć, że nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby nie wybuchło Powstanie w Warszawie. Jeżeli rok wcześniej wybuchło powstanie w getcie w jeszcze bardziej beznadziejnej sytuacji, dlaczego miało nie wybuchnąć powstanie w Warszawie? Nie wiem, czy to są moje poglądy bardzo oryginalne, czy są zupełnie inne, ale moi koledzy w tej chwili często się zajmują sprawami dla mnie niepojętymi i zawzięcie czasami dyskutują. Chodzę na swoje spotkania „gurtowskie”, czasami się uśmiecham, czasami mnie denerwują, czasami się zastanawiam, że chyba za daleko myśmy od tego odeszli. Wracanie do takich wspomnień może być dziwne.

  • Do kiedy był pan na Złotej?

Do końca Powstania. „Gurt” jeszcze prowadził pewną działalność, myśmy obsadzali [punkty] wzdłuż Chmielnej, robili tam jakieś wymiany organizacyjne. Po zdobyciu PAST-y zostało nam dziesięciu czy dwunastu jeńców niemieckich, więc też trzeba było ich utrzymywać później, co też było dodatkowym dla nas kłopotem, bo myśmy sami nie mieli co jeść, a jeszcze ich trzeba było karmić.

  • Jak wyglądało zajmowanie się jeńcami, gdzie oni mieszkali?

Oni mieszkali u nas w garażu. Garaż podwórkowy, za duże to nie było [pomieszczenie]. Było o tyle wygodne, że go można było zamknąć, ale oni i tak by nie uciekli, bo po drugiej stronie ulicy Chmielnej dopiero były oddziały niemieckie, ale spróbuj wyjść na ulicę Chmielną, to jakby ich nie nasi zastrzelili, to by ich zastrzelili Niemcy. Później, kiedy już ogłoszono kapitulację (2 czy 1 października), to wyszedłem przed swoją barykadę, to i Niemiec z tamtej strony wyszedł i nawet sobie ręce uścisnęliśmy. Zobaczyłem tego, który stał naprzeciwko mnie.

  • Jak wyglądało zajmowanie się jeńcami?

Myśmy wykorzystali Niemców (to, co mi się w tej chwili nasuwa) do zabarykadowania pierwszego piętra, bo nigdy nie wiadomo, co się jeszcze będzie działo. Pierwsze piętro wyglądało na trochę za bardzo otwarte. Dowiedzieliśmy się (czy wskazano nam), że gdzieś są deski, więc poszliśmy sobie z nimi, Niemcy przynieśli deski, posklejali je. Ziemi było sporo, bo próbowano wszędzie kopać studnie, więc ziemi było dużo. Do skrzynek, które oni zbili, powsypywano ziemię, porobili bardzo ładne strzelnice. Myśmy chyba nawet takich strzelnic nie umieli robić, jak Niemcy robili. Może lepiej byli od nas wyszkoleni? I żyło nam się tak. Wieczorem ich się policzyło, w garażu zamknęło się ich na kłódkę, następnego dnia rano…

  • Rozmawialiście z nimi?

Tak. Nie pamiętam szczegółów. Nie interesowałem się nimi tak bardzo.

  • Brał pan udział w jakichś akcjach podczas pobytu na Złotej?

Został zorganizowany (ale kto był głównym organizatorem, to nie wiem) wypad na ulicę Grzybowską, tam gdzie był AGRIL – kropla mleka (nie wiem, jak z tym AGRIL-em było). Kilku z dozbrojonych z różnych zgrupowań, z różnych punktów, z tam stacjonujących oddziałów mieli rozpocząć akcję wzdłuż ulicy Grzybowskiej w kierunku Towarowej, oczyścić od Niemców… Nie wiem, na czym polegały te historie. To również się łączyło z kończącymi się bojami na Starym Mieście. Myśmy się wtedy tam wybrali, to był nocny wypad, ale skończył się fatalnie, bo ktoś wlazł na zastawioną minę (bo „Kiliński” był po drugiej stronie Grzybowskiej), mina wybuchła, byli ranni i to się wszystko skończyło, bo główne wsparcie, które miało być PIAT-em – dowódca PIAT-a został ranny, bo poszli dowódcy zrobić wywiad, rozpoznanie. Oni pożyczyli od nas nosze, pieczołowicie położyli PIAT-a, żeby im się coś nie stało, na PIAT-a położyli dowódcę i poszli. Mówię tak krytycznie, bo mi się Powstanie nie udało chyba.

  • Dlaczego się panu nie udało?

Nie udało, bo człowiek sobie wyobrażał jakieś inne historie. Czy Powstanie się udało? Nikomu się nie udało. I tak zakończyłem Powstanie.
Później przez plac Kercelego, gdzie składaliśmy resztki swojej broni, poszliśmy do Ożarowa. Posiedzieliśmy dwa dni, zawieźli mnie pociągiem do Lamsdorfu, zrobili mi taką przyjemność… Później się zastanawialiśmy: „Którym pociągiem przyjechałeś do Lamsdorfu?”. Lamsdorf to są niemieckie tereny wojskowe sięgające jeszcze wojen niemiecko-francuskich i było tam lotnisko szkoleniowe. Mieliśmy ogromną przyjemność widzieć, jak dwa szkolne samoloty (małe „junkersiki”) zderzyły się w powietrzu i spadły na naszych oczach. Nas jeszcze nie zdążyli wprowadzić do Lamsdorfu, kiedy nas wysadzili na stacji kolejowej. Później się zastanawiali, czy przyjechałem transportem, gdzie się Niemcy rozbili, czy drugim transportem. Była dla nas duża przyjemność, chyba nawet brawa biliśmy. Z jednego z samolotów wyskoczył chyba Niemiec ze spadochronem, ale nie wiem, czy mu się szczęśliwie udało wylądować, bo raz, że miał byle jaki spadochron… Dziś bym więcej na ten temat wiedział, bo mam wnuczkę spadochroniarkę, miałbym lepsze rozeznanie.

  • Jak długo był pan w obozie?

Ponieważ byłem kapral podchorąży, więc to był ani szeregowiec, ani oficer. Jak Niemcy nas zaczęli dzielić na grupy, to się okazało, że mamy młodocianych, mamy kobiety, i Niemcy z tym się na początku zaczęli układać w jakiś sposób i te transporty z Lamsdorfu zabrali, z tego co my wiemy, oczywiście to są moje informacje, moje wiadomości. Później główny Mannschaft, to się jakoś tak nazywało, oczywiście wszyscy dostaliśmy umundurowania amerykańskie z pierwszej wojny światowej z napisem KGF na plecach – Kriegsgefangen, to już Niemcy podopisywali i tak sobie siedzieliśmy. Później zabrali oficerów i to też najpierw starszych, później młodszych, a myśmy tak siedzieli. W listopadzie dostaliśmy pierwszą paczkę od Czerwonego Krzyża, amerykańską. Wtedy rzeczywiście zaczął nam głód doskwierać, a najgorzej to ci, którzy palili papierosy, a tu od razu przyszły chesterfieldy, philip morrisy, camele. A myśmy tak siedzieli. Później już nie mogli nas zabrać, bo armia radziecka się ruszała atakowali na Odrę. Lamsdorf to dzisiejsze Łambinowice – to jest na południu, na zachód za Odrą. Jak się zaczęli zbliżać do Odry, to zdecydowano się na ewakuację obozu. Tak że z Powstańców to już tylko była tak zwana grupa podchorążych, było nas ośmiuset i ewakuowali obóz 24 czy 25 stycznia 1945 roku, było zimno…

  • W jaki sposób wyglądała ewakuacja?

Pieszo.

  • Dokąd?

W kierunku zachodnim, jak najdalej od frontu, bo wtedy już Rosjanie próbowali sforsować Odrę i zaczęto nas ewakuować. Były pomysły ucieczek. Próbowali różnych [metod], ja nie próbowałem tego. Szedłem razem ze swoją grupą. Jakbym sięgnął do swoich notatek, to i miejscowości bym wszystkie wymienił i odległości, jakiego dnia i kiedy przechodziliśmy. Tak nas ewakuowali aż do… Styczeń, luty… Jeszcze mieliśmy dziwną przygodę – spotkanie z Brygadą Świętokrzyską. Był oddział Brygady Świętokrzyskiej, który przeszedł na stronę niemiecką i myśmy się z nimi spotkali po drodze, skrzyżowały się nasze drogi. Myśmy idąc, zahaczyli o protektorat Czech i Moraw, a oni dla pewności na protektorat Czech i Moraw nie wchodzili. Ale znów z kolei Niemcy starali się, żeby nasze drogi się nie spotkały, tylko jak myśmy wyszli z protektoratu Czech i Moraw, to akurat wyszliśmy na nich, nasza kolumna ewakuacyjna. Oni oczywiście w sposób bardzo nieoficjalny zaprosili nas do siebie i kilkunastu chłopaków przeszło na tamtą stronę: Jerzy Pietrzykowski (on już od paru lat nie żyje). Zresztą rozmawialiśmy na te tematy, on nie był do końca zorientowany. Nawet drobną przygodę mieliśmy, że spotkaliśmy polskich partyzantów, można powiedzieć prawie akowców, oni należeli do Narodowych Sił Zbrojnych, to nie było dokładnie AK. Doszliśmy [do miejscowości] chyba Bayreuth, wsadzili nas na pociągi i dalej na zachód nas zawieźli do jednego z obozów jenieckich, które z kolei były przeładowane, więc nas nie przyjęli. Zawieźli nas do Neustadtu nad Zalą i Wielkanoc spędziliśmy w Neustadtcie nad Zalą. Żeby ładniej było, to mieliśmy kolejarzom niemieckim pomagać w uprzątaniu torów. Lotnicy amerykańscy urządzali sobie wojenne zabawy i ostrzeliwali lokomotywy. Jak zobaczyli, że coś się rusza, to ostrzeliwali lokomotywy, nie wagony, tylko lokomotywy. Później trzeba było to wszystko sprzątać. Ponieważ znalazła im się grupa wolnych ludzi więc kolejarze (nie wiem na jakiej zasadzie się to odbyło), poprosili, żebyśmy ich wspomagali. Wywieźli nas z Neustadtu dwadzieścia kilometrów, zlikwidowali nam lokomotywę i pieszo wracaliśmy do siebie. Zamiast pomóc Niemcom, to jeszcze nas trzeba było w tym czasie wspomagać. Drugiego dnia świąt w świąteczny poniedziałek ruszyliśmy teraz z kolei z zachodu na wschód, bo 3. armia pattonowska już naciskała, wybudowali most kolejowy nawet na Renie i pchali się bardzo szybko. Przecież oni weszli aż na teren Czech, do Pilzna. Zaczęliśmy wędrówkę w drugą stronę aż do 23 kwietnia. Już niedaleko Dunaju, późnym wieczorem nasi pościgowi (post) opuścili nas, zostaliśmy sami w wiosce Oberziel (tak symbolicznie Wysoki Cel) zobaczyliśmy, że uliczką naszą przeszło dwóch żołnierzy zupełnie inaczej uzbrojonych, zupełnie inaczej wyglądających – a, to pewnie Amerykanie. Za chwilę zjawiły się dwa sznureczki żołnierzy, ci pierwsi to mieli jakby radiostację, tak wyglądali, to chyba byli szperacze. Jeden z nich pchnął furtkę, bo już też wiedzieli, że jacyś Polacy są, wszedł na teren podwórka, bo [nasze] głowy się ruszały i powiedział: „Aj, polskie kumotry”. Zdaje się, cała jego polszczyzna się na tym kończyła. Kazał nam siedzieć cicho, bo mówił – tu przyjadą dżipy, żebyście nie wychodzili na ulicę, tylko siedzieli cicho. I poleciał za swoimi. I rzeczywiście za kilkanaście minut przyjechała kolumna dżipów amerykańskich, malutkich fordziaczków. Oczywiście jak oni stanęli w wiosce, bo się zatrzymali, bo to były wszystko marsze ubezpieczone, to myśmy wyleźli. Zaczęli nas częstować papierosami, czekoladą, co tam mieli pod ręką, i tak się skończyło.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy?

Do Polski wróciłem w sierpniu 1946 roku. Wróciłem do mamy, która po raz drugi wyszła za mąż, tym razem za pana, który miał zakłady graficzne, co też mi trochę życie w pewnym momencie skomplikowało, bo w 1946 rok jak ktoś wraca do Polski, ma za sobą Powstanie Warszawskie, jest akowcem i jeszcze rok czasu siedzi w Niemczech w kompaniach wartowniczych… Następna data jest tu jeszcze potrzebna – wracam w sierpniu 1946, a w styczniu 1947 roku mają się odbyć pierwsze wolne wybory do sejmu, bo senatu już nie mamy, bo było wcześniej trzy razy „tak”, które [senat] nam zlikwidowało. Mają się odbyć wolne wybory, tak wolne, że Mikołajczyk dla pewności ucieka z kraju, żeby przypadkiem coś więcej jemu się nie przydarzyło i coraz więcej urzędników państwowych zaczyna przychodzić do zakładów graficznych i zaglądać: co my drukujemy, jak my drukujemy? Któryś z nich się pyta o mnie. Więc stary Więckowski wraz ze swoimi synami doszli do wniosku, że najlepiej by było, gdybym zaczął może wreszcie pracować i rozpocząłem pracę zawodową w styczniu 1947 roku.

  • Jak pana rodzina przetrwała Powstanie?

Z mojej rodziny tragicznie w czasie Powstania została rozstrzelana tylko młodsza siostra mojej mamy.

  • A pana rodzice?

Mój ojciec zmarł w 1938 roku, na szczęście nie dotrwał tych wszystkich wydarzeń, młodo zresztą zmarł, bo w pięćdziesiątym drugim roku życia, był chory. Mama prowadziła firmę i brat wspierał ją, jak mógł. Nikt więcej [nie zginął].

  • Chciałby pan jeszcze coś dodać na temat Powstania Warszawskiego? Co pan myśli o Powstaniu?

Z dziwnych myśli, które mi czasami przychodziły do głowy, to bardzo szkoda, że nie można odtworzyć konspiracji, bo konspiracja ma to do siebie, że się konspiruje, czyli jeden o drugim nic nie mówi. Dopiero w czasie Powstania dowiedziałem się, że jeden z moich kolegów, z którym chodzę na komplety, skończył tą samą podchorążówkę co ja. Jeżeli my odtwarzamy [zdarzenia] po czterdziestu, po sześćdziesięciu latach, to my tamtych czasów nie możemy pamiętać, nie możemy odtworzyć, zwłaszcza że pamięć ludzka robi nam kawały, pamięta nie to, co powinna pamiętać, tylko to, co sobie wybrała w jakiś sposób nasza pamięć. Jeżeli mam czegoś żałować… Zresztą to samo ma nasz twórca historii naszego zgrupowania, pan redaktor Kledzik, Powstanie – tak, niewolę oczywiście, zwłaszcza niewolę. Mało tego, w Powstanie to byliśmy zajęci, różne rzeczy się działy, a w niewoli to wszyscy byliśmy wolni, mieliśmy wolny czas, mogliśmy różne rzeczy robić. Mogliśmy nawet prowadzić życie kulturalne w Lamsdorfie.

  • Proszę opowiedzieć.

Z rozliczenia amerykańskich paczek żywnościowych dla jeńców zostały jakieś resztówki i któryś z naszych dowódców, oficerów wpadł na pomysł, żeby urządzić konkurs poetycki z nagrodami na temat doznań, przeżyć w Lamsdorfie. [Nagrodą] była puszka mleka w proszku, były nescafé (po raz pierwszy neskę piłem w Lamsdorfie w 1944 roku w listopadzie, gdzie nie miałem co jeść, ale neskę piłem) i urządziliśmy spotkanie. Przyznam się szczerze, że nawet sam napisałem jakiś wierszyk i dostałem nagrodę pocieszenia w postaci dziesięciu playersów. Chesterfieldy były w dwudziestkach, a playersy były w setkach czy w pięćdziesiątkach, już nie pamiętam, jak to tam było, więc można było po dziesięć wziąć łatwiej i rozdać. Takie rzeczy się też zdarzały od czasu do czasu.




Warszawa, dnia 17 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Roman Koczwarski Pseudonim: „Grot” Stopień: kapral podchorąży, dowódca drużyny Formacja: Zgrupowanie „Gurt”, 1. kompania Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter