Irena Maria Szpak „Irka”

Archiwum Historii Mówionej

Irena Szpak. [Urodziłam się] w 1926 roku w Warszawie. Mieszkałam w kamienicy. Rodzice wynajmowali apartament na Powiślu, na rogu ulicy Lipowej i Dobrej. Tam spędziłam cały czas, jak byłam w Warszawie, tam mieszkałam. Ojciec był elektrykiem z zawodu. Pracował w Elektrowni Warszawskiej. Mama była w domu.

  • Miała pani rodzeństwo?

Tak. Miałam jednego brata.

  • Gdzie pani zaczęła chodzić do szkoły?

Zaczęłam chodzić do szkoły z Warszawie. To była szkoła Haliny Gepnerówny na Moniuszki.

  • Jak pani wspomina szkołę?

Bardzo dobrze. Kochałam szkołę. W domu byłam sama, a mój brat był dużo starszy, więc nie miałam towarzystwa. Szkoła była dla mnie okresem bardzo radosnym, chodziłam z radością, bardzo chętnie.

  • Angażowała się pani w zajęcia pozaszkolne, na przykład harcerstwo?

Przed wojną nie, ale bardzo udzielałam się w sporcie. W naszej szkole poważne zainteresowanie sportowe mogło się dopiero zacząć, jak się było już w gimnazjum, a ja do gimnazjum nie doszłam przed wojną. Szkoła miała szkołę powszechną, gimnazjum i liceum. Sport przeważnie był przeznaczony dla starszych dziewczynek.

  • W jakiej dziedzinie w sporcie pani się najlepiej czuła?

Najwięcej grałam w piłkę, piłkę więzienną.

  • W momencie wybuchu wojny, we wrześniu 1939 roku, miała pani dwanaście lat. Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku?

Zaczęłam moją książkę pisać właśnie w ten sposób, że siedzieliśmy na werandzie. Byliśmy na wakacjach w Józefowie pod Warszawą i siedzieliśmy rano na werandzie, to był piątek, pamiętam doskonale. Nagle samolot nadleciał i spadł. To był chyba pierwszy i ostatni samolot niemiecki, jaki został strącony nad Polską. W każdym razie wszyscy polecieli (to była miejscowość letniskowa), wszyscy od razu wylegli, pobiegli. Samolot spadł niedaleko rzeki Świder.

  • Pani też pobiegła?

Poszłam z ojcem. Poszliśmy zobaczyć, ale już nikogo nie było, nawet pilota nie było. Ktoś go zabrał widocznie. Wyglądało to bardzo obiecująco.

  • Jakie wrażenie na pani zrobił ten samolot?

Bardzo dobrze się czułam, byłam z ojcem, czułam się bardzo bezpiecznie. Samolot leżał na ziemi, już był obezwładniony, więc się dobrze czułam.

  • Co jeszcze pani zapamiętała z września? Wróciliście do Warszawy?

Rodzice zdecydowali wracać do Warszawy. Były dwie linie kolejowe, jedna była szerokotorowa, druga wąskotorowa. Dobrnęliśmy do wąskotorowej, była mała lokomotywa, wszyscy się tam załadowaliśmy. Ludzie wieźli duże naczynia z sokami, konfiturami, bo w czasie wakacji owoce były bardzo tanie, wszyscy kupowali owoce i robili konfitury, soki. Nie dość, że była panika i popłoch, zamieszanie z pociągiem, to jeszcze ludzie z olbrzymimi gąsiorami soku czy wina. Niektóre się potłukły przy okazji, bo był straszny tłok. To była tragikomedia, można powiedzieć.

  • Kiedy to było? Czy to było zaraz po wybuchu wojny?

Wracaliśmy 1 września, bo szkoła się zaczynała. Nie pamiętam dokładnie. Wiem, że byliśmy w Warszawie dosyć długo.

  • Jaką Warszawę pani zobaczyła po przyjeździe z letniska?

Jeszcze nie było tak źle, to musiał być dopiero początek, nie było dużo nieprzyjemnych widoków.

  • Dom, w którym mieszkaliście, nie był zniszczony?

Nie był zniszczony.

  • Jak się potoczyły następne tygodnie pani życia, kiedy pani wróciła do szkoły?

Niestety nie pamiętam dokładnie.

  • Czy to było jeszcze w 1939 roku?

Tak, na pewno. Chodziło o to, że trzeba było zorganizować szkołę dla uczniów, którzy już uczęszczali do gimnazjum, ponieważ były duże trudności. Zdaje mi się, że szkoła zaczęła się dopiero po kapitulacji. Później od razu Niemcy zabronili dawać wykształcenia po szkole podstawowej, więc trzeba było organizować komplety, że spotykałyśmy się z nauczycielką. To było żeńskie gimnazjum, były tylko dziewczynki. Spotykałyśmy się w domach prywatnych, nauczycielka przychodziła i dawała lekcje. To się nazywało komplety.

  • Pani tylko taką szkołę pamięta z okresu okupacji?

Nie tylko taką, bo później organizacja się polepszała stopniowo. To było dosyć krępujące, urządzać lekcje w prywatnych domach. Narażało się ludzi, więc szkoła zorganizowała naukę szycia, krawiectwo, ponieważ to było dozwolone. Można było się uczyć krawiectwa i różnych rzemiosł, tylko nie można było mieć ambicji na zawody dla bardziej zaawansowanych. Dlatego nasza przełożona zorganizowała szkołę krawiecką. Miała nawet parę fachowych krawcowych, które przychodziły i uczyły nas, jak się robi rąbki. Rzeczywiście dużo się nauczyłam, chociaż myśmy nie lubiły tego. W międzyczasie mieliśmy lekcje normalne, tak że jakby ktoś przyszedł, rewizja czy wizyta niepowołanych, to na stole były materiały rozłożone, maszyny do szycia. Były bardzo małe karteczki, na których była właściwa lekcja, która się odbywała – z matematyki, łaciny czy przyrody. Wszystkie przedmioty.

  • Utrwaliło się w pani pamięci szczególnie nazwisko jakiegoś nauczyciela?

Prawie wszystkie nazwiska pamiętam. Pani Hainemann to była Szwajcarka, była przełożoną. W czasie wojny były dwie przełożone. Halina Gepnerówna zginęła w we wrześniu w 1939 roku, szrapnel ją zabił, stała przy oknie w czasie oblężenia Warszawy. Po niej były dwie panie, które nie miały innego życia, tylko szkołę. Jedna była Szwajcarką, panna Hainemann, mówiła pięcioma językami, uczyła angielskiego (ja się angielskiego nie uczyłam, dopiero później zaczęłam), świetnie mówiła po niemiecku. Jak Niemcy przychodzili, chcieli się czegoś dowiedzieć, to ona z nimi rozmawiała bardzo dyplomatycznie, miała świetnie opanowany język. Zdaje się, że była z niemieckiej części Szwajcarii. Później była Anna Tomczycka, polonistka, bardzo wysoce kulturalna osoba, bardzo ją szanowałam. Pan Kruger uczył matematyki, pan Sewrymowicz był polonistą, uczył polskiego, panna Tworkowska uczyła geografii, pani Krugerowa uczyła fizyki i chemii. Panna Noskiewiczówna ukończyła CIWF, [późniejszą] Akademię Wychowania Fizycznego, i ona podtrzymywała we mnie nadzieję, że będę kiedyś udzielać się w sporcie. To było bardzo miłe.

  • Był nauczyciel, który zajmował się harcerstwem?

Tak, panna Tworkowska, która uczyła geografii.

  • Zapisała się pani do harcerstwa?

W 1942 roku weszłam w „Szare Szeregi”. Już nie pamiętam, czy panna Tworkowska tam była. Później były starsze koleżanki, siostry, które były bardzo zaangażowane w harcerstwo.

  • Pamięta pani ich nazwiska?

Krzysia i Felicja Mańowska. Fela Mańkowska była moją drużynową do końca Powstania, później to się nazywało patrolowa.

  • Na czym polegała pani działalność w konspiracji?

Biuletyny roznosiłyśmy, czasem robiłyśmy różne napisy na ścianach: „Polska walczy” czy coś takiego.

  • Czego pani była uczona?

Uczona byłam troszkę pierwszej pomocy. Na początku nie wiedziałam, czy będę pielęgniarką, czy będę łączniczką. Później – struktura wojskowa.

  • Z kim pani się przyjaźniła w harcerstwie? Kto był dla pani najbliższą osobą?

Moje koleżanki z klasy, z którymi byłam w szkole. Nasza szkoła była bardzo patriotycznie nastawiona. Wszyscy prawie należeli, tylko nie wiedzieli o sobie, to się trzymało w tajemnicy, ale była jedna koleżanka, z którą byłam w klasie, i wiedziałam, że ona też jest w harcerstwie, Danusia Malewska.
  • Czy była pani świadkiem tragicznych wydarzeń na ulicach Warszawy?

Widziałam, jak niemieccy policjanci bili po twarzach polskich studentów.

  • Co pani jeszcze widziała?

To było dla mnie dosyć.

  • Byliście uczeni w szkole, jak się zachowywać wobec Niemców, jak się bronić?

Nie pamiętam. Prawdopodobnie było, że trzeba unikać jak najwięcej.

  • Bała się pani chodzenia po ulicach?

Nie.

  • Pani ojciec pracował w czasie okupacji?

Moi rodzice byli już w starszym wieku, jak się urodziłam, i ojciec już był na emeryturze przez parę lat. Później zachorował na raka i umarł w pierwszym roku wojny.

  • Została pani z mamą i bratem?

Tak.

  • Jak mama sobie radziła w tak trudnej sytuacji?

Mama była bardzo zaradna. Nigdy przedtem nie pracowała poza domem, ale (ponieważ w domu robiliśmy na Wielkanoc kiełbasę domową, była rzeczywiście bardzo dobra, wszyscy się zachwycali nią) zaczęła robić kiełbasę.

  • Zajęła się produkcją wędlin?

Tak. Chodziła i sprzedawała, to był jej dochód.

  • Co pani pamięta jeszcze z okresu okupacji?

Pamiętam, że w szkole trzeba było trzymać w tajemnicy fakt, że się uczymy przedmiotów gimnazjalnych, i udawałyśmy. Najpierw było krawiectwo, później robiłyśmy kapelusze. Co roku była nowa impreza, w szkole się robiło.

  • Jak pani i koleżanki byłyście przygotowywane do Powstania?

Pierwsza rzecz to było poznanie Warszawy, zwłaszcza te, które zdecydowały, że będą łączniczkami. Ja w końcu zdecydowałam, że będę [łączniczką].

  • Same decydowałyście?

Nas później pytano. To już była druga faza, to już nie było harcerstwo, to był batalion łączności. Zdecydowałam w 1943 roku, że pójdę do łączności. Później piosenkę śpiewałyśmy: „Trzech synów matka miała, dwóch słynęło z mądrości. Trzeci, że był głupi, poszedł do łączności”.

  • Czego w łączności panią uczono?

Przede wszystkim trzeba było poznać miasto, ulice. Łączniczki musiały dobrze znać wszystkie przejścia, nie tylko główne ulice, ale też dziury, którymi można było się przecisnąć z jednego miejsca na drugie. Dużo czasu to pochłaniało, ponieważ nie zawsze można było wyjść na ulicę. Były łapanki i nie można było po ulicy się włóczyć, narażać na to, żeby człowieka złapali. Poza tym uczyłyśmy się dalej pierwszej pomocy i wojskowej struktury. Miałyśmy wykłady na temat broni, jak się obsługuje karabin. Nawet u nas w domu, w skrzynce od węgla, był rozebrany karabin. Mama zawsze mówiła: „Zabierz to, bo karabinu w domu nie chcę mieć”.

  • Czy tylko pani była w konspiracji, czy pani starszy brat również?

Brat też był. Był aresztowany przez gestapo.

  • Była pani świadkiem tego aresztowania?

Nie. Brat później nie mieszkał z nami. Byłam sama z mamą w mieszkaniu przez dłuższy czas.

  • Kto był pani dowódcą w Powstaniu, w oddziale, w którym pani była?

Fela Bańkowska była patrolową. Był podporucznik, którego pseudonim był „Rymkiewicz”. Dowódcą głównym był pułkownik Edward Pfeiffer pseudonim „Radwan”.

  • Jak pani zapamiętała godzinę „W”?

Godzina „W” to była awantura. Dla mnie to była przygoda wielka, pierwszy raz miałam wyjść z domu sama jako niezależna osoba, na własną rękę. Byłam umówiona w jednym mieszkaniu, gdzie miałyśmy się spotkać.

  • Gdzie?

Na Oboźnej albo na Okólnik, w tej okolicy, gdzie się schodziło na dół, na Powiśle. Tam mieszkała jedna koleżanka, też musiała być w łączności. Spotkałyśmy się. Pamiętam, że akurat czyścili dom, był spryskany i gazowany truciznami na robactwo i była niesamowita woń. Ale my i tak nie mogłyśmy spać, bo miałyśmy rano 1 sierpnia wyruszyć.

  • Czyli spotkałyście się 31 lipca?

Tak.

  • Ile osób?

Może ze sześć. Wiem, że z jedną miałam iść, po dwie wychodziłyśmy. Z jedną koleżanką wyszłam. Stale nam mówili: „Nie wychodźcie jeszcze”. To było bardzo blisko kościoła Świętego Krzyża, koło Kopernika. Trzeba było przebiec przez Nowy Świat do Mazowieckiej.

  • Kiedy pani wyszła z mieszkania?

Pierwszego sierpnia.

  • Gdzie pani poszła?

Były tak zwane riksze. W czasie wojny nie było benzyny dla Polaków, więc nie było taksówek, tylko riksze. Wyjmowali siedzenie z samochodu, kładli na rower i kierowca siedział na rowerze, obracał koła, a pasażerowie siedzieli za nim na siedzeniach samochodowych. To się nazywało riksza. Przyjechał rikszarz. Wszystko było zorganizowane, miał nas zawieźć na plac Małachowskiego. To był kawałek drogi. Ale później, jak dojechaliśmy do Świętokrzyskiej i do Czackiego, do skrzyżowania, to nagle zaczęła się walka, karabin maszynowy zaczął grać i musieliśmy uciekać. Chłopak z rikszy powiedział: „Zobaczymy się później” i uciekł, a myśmy weszły do bramy. Dużo ludzi tam stało. Stoimy w tej bramie, już strzelają, a z klatki schodowej wyszedł jakiś pan, którego nie znałam. Okazało się, że to był kuzyn czy krewny mojej koleżanki. Zaprosił nas do siebie do mieszkania. Jej rodzina tam mieszkała, jakiś kuzyn. Mówi: „Chodźcie, wypijemy za zdrowie Powstańców”, bo wszyscy wiedzieli, że już się zaczęło. Poszliśmy tam i było bardzo przyjemnie. Poczekaliśmy, aż zrobiło się ciemno. Już po ciemku poszliśmy na swoje miejsce, gdzie miałyśmy być, na plac Małachowskiego. Tam była Fela i podporucznik „Rymkiewicz”, siostry Szeliżanki były. Była jedna dziewczyna, nie pamiętam jej nazwiska. Z koleżanek z mojej szkoły była Danusia Malewska i Anita Kozerawska, to były koleżanki z mojej klasy, które najlepiej znałam. Felę Bańkowską znałam bardzo dobrze. Resztę pamiętam, ale nie pamiętam nazwisk. Siostry Szyliżanki to były Krysia i Basia. Basia później wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych.

  • Co robiłyście dalej?

Miałyśmy roznosić rozkazy, zamiast telefonów, bo psuły się stale. Później zaczęli ostrzeliwać, to linie telefoniczne były stale zrywane. Na początku jeszcze fachowcy z telefonów reperowali, ale później już było za dużo. Dostawałyśmy różne rozkazy. Trzeba było biegać, każda miała swój rejon.

  • Jaki pani miała rejon?

Biegałam przez Ogród Saski i przez Aleje Jerozolimskie. To było najgorsze.

  • Dlaczego?

Dlatego że Aleje Jerozolimskie były szerokie i pod obstrzałem trzeba było przebiec na drugą stronę. Może tydzień później wybudowano ścianę, barykadę, że można było się skulić i przebiec. Ten kto strzelał, nie widział tej osoby. Tak że trzeba było szybko biegać. Jak się przechodziło, w bramie stał dowódca i mówił, kiedy biegać. Jak salwa karabinu maszynowego przeszła, mówi: „Teraz biegaj, szybko!”.

  • Czyli kierowali?

Tak. Koleżanka opowiadała taką historię, że biegła przez Aleje Jerozolimskie i wyleciała jej torebka z kosmetykami. Ona sobie malowała brwi, więc jak zobaczyła, że nie ma, to wróciła.

  • Przeżyła pani jakąś przygodę, chodząc z meldunkami?

Przygód było dosyć. Musiałam się rzucać na ziemię w Ogrodzie Saskim. Była prawie noc, myślałam, że nikt mnie nie widzi i nagle kule prawie mi koło ucha przeleciały, więc ze strachu położyłam się na ziemi. To była moja przygoda. Przygody były zawsze, a najgorsza była, jak nas zasypało.
  • Jak to się stało?

To było na ulicy Górskiego. Musieliśmy opuścić naszą kwaterę, przenosiliśmy się chyba z pięć razy w czasie Powstania, bo stale dom nam się palił nad głową, trzeba było się wynosić. Tak że zaczęłyśmy na placu Małachowskiego, później na Mazowieckiej, później na Górskiego i na Chmielnej, zdaje się, byliśmy też. Skończyłam Powstanie na Widok. W każdym razie na Górskiego była nasza nowa kwatera. Poszłyśmy położyć się w piwnicy, żeby się przespać trochę. Wtedy oczywiście samoloty stale latały, bombardowały. Stale się coś działo, więc ludzie przeważnie siedzieli w piwnicy. Siedziałyśmy tam czy spałyśmy i bomba uderzyła, zrobił się straszny kurz i ciemno, światło zgasło, jak w grobie, to było straszne uczucie.

  • Jak długo pani tam przebywała?

Niedługo. Później zaczęłyśmy szukać po omacku, gdzie kto jest, później słychać było, że ktoś stuka z zewnątrz, wiec po tym dźwięku zaczęłyśmy się poruszać, żeby znaleźć się w okolicy, gdzie jest najcieńsza ściana. Zaczęli przebijać mur, zrobili małe kółko i wszyscy po kolei wyleźli stamtąd. Tylko pantofle zgubiłam, bo spałam bez pantofli.

  • Jak pani sobie później radziła?

To była druga przygoda, trochę śmieszna. Nie miałam pantofli, ktoś mi dał stare tenisówki. Później, jak wychodziliśmy z Powstania, nie miałam pantofli. [Te, które] ktoś mi dał, kompletnie się zniszczyły. Jeden kolega podchorąży przyniósł mi pantofle na obcasie, fiołkowe, zamszowe, piękne pantofle. To musiała być naprawdę bardzo elegancka kobieta, że je nosiła kiedyś. Włożyłam je. Były dosyć dobre na mnie, tylko musieliśmy maszerować przecież. Pieszo szliśmy do Ożarowa. Ja w szpilkach, więc wszyscy się nade mną litowali. W końcu ktoś jechał wozem, Polak, jakiś wieśniak z tych okolic. Jechał koniem i się zatrzymał. Fela Bańkowska mówi: „Wejdź na ten wóz, bo nie będziesz mogła iść”. One musiały na mnie czekać, bo nie mogłam szybko w kapcioszkach chodzić.

  • Jak odbyło się wyjście z Warszawy? Pamięta pani? Czy w czasie Powstania miała pani jakąś broń?

Nie.

  • Jak pani pamięta życie codzienne w Powstaniu? Jak było z jedzeniem?

Było bardzo chaotyczne. Na początku były kotły, gotowano zupę dla wszystkich na ulicy, żeby ludzie mogli przychodzić i się pożywić czymś, a później nawet wody nie było.

  • Pani odczuwała na sobie wody i uczucie głogu?

Głód był, tak. Kiedyś rozbili magazyn z winem, więc mieliśmy dużo wina na jakiś czas, co było bardzo pożyteczne, dlatego że wino czerwone jest bardzo dobre na żołądek. Dużo ludzi chorowało na biegunkę, a to działało kojąco na żołądek.

  • Pamięta pani niecodzienne wydarzenia z Powstania? Czy uczestniczyła pani we mszy?

Tak. Przychodził ksiądz, odprawiał mszę świętą. Życie toczyło się na podwórzu. W kamienicach były podwórza. W dzień się było na podwórzu, gotowało się, jak coś było do gotowania, rozkazy się wydawało. Czasem nawet, jak nie było dużego bombardowania, to w mieszkaniach można było urzędować, ale w nocy albo w czasie nalotu trzeba było iść do piwnicy. Oprócz tego, że się chodziło, jak dostawało się rozkaz, żeby zanieść coś, to przeważnie zajęło cały dzień, żeby się przedostać i wrócić, albo nawet parę dni, jak dziewczynki niektóre chodziły [na Starówkę]. Nie byłam nigdy na Starym Mieście, ale jak chodziły na Starówkę, to przecież musiały tam zostać. Nie było żadnych reguł ani porządku. Rano wszyscy zbieraliśmy się i modlitwę odmawialiśmy na podwórzu. Czasem ksiądz przychodził. Bardzo dużo w kamienicach na podwórkach było ołtarzy, ludzie ozdabiali figury czy krzyże i tam księża przychodzili, odprawiali msze.

  • Jak zachowywała się ludność cywilna?

Nie zawsze dobrze. Pamiętam takie wydarzenie, jak poszłam… Jeszcze był dodatkowy obowiązek, przynoszenie wody. Nie było wody. Jak gdzieś była rura pęknięta, wodociąg był otwarty, jak bomba uderzyła i otworzyła podziemia, można było tam wodę dostać. Przychodzili z wiadrami, stali w ogonkach. Czasem mi też wypadło przynieść wiadro wody. Przychodzę tam, kobieta na mnie krzyczy: „Co wyście narobili? Ludzie się męczą!”. Ale zaraz ktoś inny przyszedł: „Proszę pani, niech pani tak nie mówi”. Ludność cywilna na ogół była bardzo patriotycznie nastawiona.

  • Uczestniczyła pani w pogrzebach?

Pogrzeby były na porządku dziennym.

  • Co jeszcze pani zapamiętała z okresu Powstania?

Moja mama była na Powiślu. Był taki okres (nie pamiętam kiedy, prawdopodobnie pod koniec sierpnia), że Niemcy nacierali bardzo na elektrownię, żeby odciąć prąd, żeby nie było elektryczności. Ale elektrownia stale się broniła, była w rękach Powstańców. Pod koniec sierpnia Niemcy zaczęli nacierać bardzo mocno na elektrownię i zaczęłam myśleć, że mama będzie bezpieczna, jeżeli przyjdzie do Śródmieścia, zamiast być w domu. Prosiłam o pozwolenie dowódcę, czy mogę iść i przyprowadzić mamę. Powiedzieli: „Możesz przyprowadzić jedną osobę”. To była przeprawa jak na froncie, jakbym chciała przedrzeć się przez front w czasie bitwy. Bitwa toczyła się bez przerwy.

  • Udało się pani dotrzeć do mamy?

Dotarłam do domu i wtedy zobaczyłam, jak mój dom wygląda. Szyby wszystkie wybite, firanki – strzępy w oknach. Pamiętam, że wzięłam parę zdjęć z albumu. Wszystko rozrzucone, dom był trafiony parę razy, ale jeszcze stał i nasze mieszkanie było odsłonięte. Mama była w piwnicy, wszyscy lokatorzy byli w piwnicy. Prosiłam mamę, żeby ze mną poszła. Przeszłyśmy przez Warszawę z powrotem do Śródmieścia. Zaprowadziłam mamę na ulicę Górskiego, tam była kwatera pań, które się zajmowały jedzeniem, zaopatrywaniem rannych. Poszła tam. Przynajmniej miała jakiś cel, że coś mogła robić, zająć się czymś, więc byłam bardzo zadowolona. Jeszcze pamiętam, dałam mamie butelkę czerwonego wina, bo ona też potrzebowała. Później poszłam z powrotem do swojej kwatery. Na drugi dzień przychodzę i ten dom zburzony, ani śladu nie zostało.

  • Co z mamą się stało?

Nie wiedziałam, myślałam, że zginęła.

  • Mama przeżyła?

Mama wyszła przed tym. Były takie układy, żeby wypuszczać starszych ludzi. Były takie okresy, że starsi ludzie mogli wyjść z Warszawy. Niemcy pozwalali, ale co się z nimi stało, to nie wiadomo. Było ryzyko, co Niemcy z nimi zrobią. W każdym razie mama wyszła wtedy. Nie wiedziałam o tym. Tak że nie była w tym zburzonym domu.

  • Gdzie mamę pani spotkała?

We Włochach pod Warszawą. Tam cała rodzina się zebrała. To był jeden dom, że ocalał w całej rodzinie, wszyscy się tam jakoś spotkali, mama też tam była.

  • Jak pani wyszła z Warszawy? Wyszła pani ze swoim oddziałem?

Tak. Była parada wojskowa, szliśmy wszyscy, dlatego było mi trudno z tymi pantoflami.

  • Szła pani do Ożarowa i co dalej?

W Ożarowie pułkownik Pfeiffer dał nam stopnie podoficerskie. Wtedy już wiedzieliśmy, że pójdziemy do Kriegsgefangenelager, do niewoli. Dał nam podoficerskie stopnie, bo uważał, że nas będą Niemcy lepiej traktować. Nasza grupa pojechała do Fallingbostel, stalag VI C.

  • Co pani tam robiła?

Nasze komendantki bardzo dobrze to zorganizowały, prowadziły to tak, jakby to był obóz wojskowy. Uczyłyśmy się musztry, maszerowałyśmy, salutowałyśmy. Potem trzeba było chodzić na komenderówki. Ja nie chodziłam, bo przeważnie starsze kobiety chodziły. Miałam wtedy siedemnaście lat. To było związane z tym, że można było handlować. Dostawałyśmy od czasu do czasu paczki z Czerwonego Krzyża i papierosy można było zamienić. To była fortuna, wszyscy Niemcy chcieli papierosy, kawę. Do farmerów można było iść i kupić chleba, bo głód był, naprawdę było bardzo źle.

  • Czy zetknęła się pani z obozie z przejawami nienawiści, były groźne sytuacje?

Był tylko jeden feldfebel, który strasznie wrzeszczał na nas, ale to było już w Oberlangen. Przeprowadzałam się w tym czasie trzy razy. Zabrano nas do bardzo znanego obozu, potem zabrali naszą grupę na roboty, Arbeitskommando. Pojechałyśmy do Hanoweru. Kazali nam zakopywać doły, co bomby narobiły w torach kolejowych. Oczywiście myśmy tam nic nie robiły, tylko stałyśmy z łopatami.

  • Mogłyście sobie na to pozwolić?

Tak. Chcieli z nas zrobić cywilów. A my miałyśmy rozkaz, że miałyśmy zostać jako prisoners of war, żołnierze. a nie cywile. Nawet mówili nam, że nie dadzą nam jeść, ale myśmy i tak mało tam jadły, wielkiej różnicy by to nie zrobiło. Później wybuchła szkarlatyna, w Hanowerze. Najpierw Iza Zatorska. Nas było tam dwadzieścia, grupa była bardzo dobrze zgrana. Czasem nawet było bardzo wesoło. Jak żeśmy nakradły kartofli, później gotowałam kluski kartoflane. Wszyscy pamiętali, później pisali: „Dziękujemy za kluski kartoflane”. Jakoś szkarlatyna się dostała do naszego baraku, Iza Zatorska zachorowała pierwsza, później ja zachorowałam. Był lekarz francuski, jeniec wojenny z francuskiej armii. Stwierdził, że mamy szkarlatynę. Najpierw ją zabrali, a później ja się dowiedziałam, że mam szkarlatynę. Było tak, że były stale naloty. Myśmy były obok fabryki Hanomag, gdzie robiono czołgi, ale nigdy tam bomba nie upadła, chociaż myśmy myślały, że będą tam bombardować. Mówili, że fabryka należy do milionera amerykańskiego i dlatego nie bombardują. W każdym razie jak był nalot, to trzeba było iść do schronu. Czasem w nocy wszyscy musieli barak opuszczać, a ja nie mogłam, bo byłam chora, miałam bardzo wysoką temperaturę. Była jedna tylko koleżanka, która ze mną zostawała.
  • Pamięta pani, jak się nazywała?

Nie pamiętam. Bardzo mało ją znałam. To jest ciekawe, że ona się poświęcała, że zostawała.

  • Jak długo pani była w ostatnim obozie? Kiedy było wyzwolenie?

To jeszcze długa historia. W końcu zabrali mnie z obozu do szpitala. Dobrze się opiekowali, tylko dali mi łóżko w szpitalu na podłodze, w kącie.

  • To był szpital niemiecki?

Tak, niemiecki. Byłam z dziećmi niemieckimi. Powiedzieli, że mam Scharlach. Trzy czy cztery tygodnie byłam w szpitalu. To jest bardzo niebezpieczna choroba, bo przenosi się na różne organy i można bardzo się rozchorować na pęcherz czy na wątrobę. Oni się bardzo bali, trzymali takich pacjentów osobno. Ale później dostałam własny pokój, po jakimś czasie awansowałam i potem wywieźli mnie za miasto, gdzie wywozili wszystkich pacjentów, gdzie nie było nalotów. Neustadt Hanower nazywała się miejscowość dla tych, którzy już prawie wyzdrowieli.

  • Dla rekonwalescentów?

Tak. Byłam tam z drugą koleżanką i był tam doktor Niemiec. Stale nas namawiał, żebyśmy zostały, żeby tam pracować, że będzie czysto. Mówił: „W tym okropnym obozie chcesz być?”. Mówię: „Tam są moi przyjaciele, wszystkie moje przyjaciółki są w tym obozie”. Uparłam się, że absolutnie nie będę pracować w szpitalu, Iza też, więc musieli przysłać specjalnego żołnierza, żeby nas eskortował do obozu. Niektórzy Niemcy chcieli nas bić, on nas pilnował. Myśmy miały jeszcze opaski biało-czerwone i niektóre miały furażerki, tak że jeszcze miałyśmy oznaki, że jesteśmy z partyzantki. Mówili na nas: Verfluchte Partisanen. Tylko nas pchał do kąta i zasłaniał, karabin miał naszykowany, chciał nas bronić. Był bardzo poczciwy, muszę powiedzieć. Po porozbijanych torach kolejowych pociągi chodziły bardzo słabo, więc to zajęło parę dni, zanim pociągiem dojechaliśmy wreszcie na granicę holenderską, do Oberlangen. Wtedy już wszystkie kobiety z AK były w Oberlangen albo na południu Niemiec. Tam był drugi obóz, tam były przeważnie te, które miały stopień oficerski. Tam oczekiwaliśmy. Już wiadomo było, że wojna się niedługo musi skończyć, tak że już było trochę lepiej. Tam był sierżant, feldfebel, i on stale na nas wrzeszczał. Jak kazał coś zanieść, zrobić, myśmy powoli wszystko robiły. On szedł za nami i krzyczał, można się było przestraszyć, ale nie widziałam, żeby kogoś uderzył, tylko krzyczał. Uwolniła nas 1 Dywizja Pancerna Maczka, to było rzeczywiście niesłychanym wydarzeniem.

  • Proszę powiedzieć, jak to wyglądało?

Okolica, w której obóz się znajdował, była bardzo niezdrowa, tam są same torfowiska. Holandia w ogóle jest depresją. Jak myśmy tam były, to był obóz karny. Niby byłyśmy jeńcami wojennymi, ale oni włożyli nas do obozu karnego. W każdym razie już farmerzy mówili, że już wojna się kończy, że Niemcy uciekają. Kiedyś przyszedł taki dzień, że od rana słychać było bardzo blisko karabiny maszynowe.

  • Pamięta pani, jaki to był miesiąc?

To było 12 kwietnia 1945 roku. Wszystkie wyległyśmy z baraków, a komendantki mówiły, żeby się schować, że może być poważna bitwa, więc po co się narażać, jakaś kula się zaplącze. Ale to nic nie pomagało. Były druty kolczaste naokoło, jakieś koleżanki koło drutów krzyczą: „Widzę dwóch na motocyklu!”. I słychać motocykle, jak jadą. Jedna mówi: „To Murzyni jadą, Amerykanie!”. A ten mówi: „Co do cholery? To Polacy!”. Krzyk, wrzaski! Jeszcze takiego krzyku w życiu nie słyszałam ani nie będę chyba słyszeć. Taka radość!

  • Co się z panią działo po wyzwoleniu?

Po wyzwoleniu istniała kwestia, żeby skończyć szkołę, bo myśmy matury nie miały. Byłam w pierwszej liceum, jak się zaczęło Powstanie, jeszcze rok mi ował. Tam było masę ludzi, którzy przez całą wojnę nie chodzili do szkoły, nie mieli szans się kształcić, szkoły były zabronione, więc generał Maczek, który był szefem w tej okolicy (Anglicy dali polskiej dywizji ten rejon, żeby się zajmowali), wyrzucił wszystkich Niemców z Haren (takie miasteczko) i nazwaliśmy to Maczkowem. Tam zorganizowali polskie miasto, ratusz był, burmistrz, rada miejska, ksiądz proboszcz. Wszystko było tak, jak powinno być w mieście. Oczywiście szkołę założyli, ponieważ było masę ludzi, którzy chcieli chodzić do szkoły. Na przykład mój mąż nie chodził do szkoły od 1939 roku. Ja właściwie szłam cały czas tak, jak powinnam, tak że byłam na czas, w swoim wieku i w swojej klasie maturalnej, a inni mieli po trzydziestce i jeszcze chcieli skończyć szkołę. Była mieszanina, dużo ludzi z AK i Dywizji Pancernej. Tam właśnie poznałam swojego męża, dużo małżeństw powstało z tej szkoły.

  • Pani mąż cały czas walczył w czasie wojny?

Maż był na Pomorzu, więc był Eindeutsch. Był wysłany do Francji fortyfikacje budować. Nie pamiętam, jak się nazywała ta organizacja, to była specjalna organizacja niemiecka. On uciekł stamtąd. Powiedział nazwisko przybrane, bo jakby go złapali, to jest kula w łeb, dezerter. Musiał zmienić nazwisko, gdzie się urodził, gdzie mieszkał. Tak że gdyby go złapali, jego rodzina nie byłaby w to włączona. W każdym razie takich wypadków było bardzo dużo. Dlatego nazywam się Szpak. Mąż mieszkał w lesie, w leśniczówce. Tam też mieli podziemną walkę z Niemcami i „Szpak” to był jego pseudonim.

  • Mąż był cały czas na terenie Francji?

Najpierw był w Polsce. Niemcy go zabrali i nie wiem, jak długo tam był. Później, jak przyszli Amerykanie, dołączył się do Amerykanów. Chcieli go do wojska amerykańskiego wziąć. On się uparł i powiedział, że chce tylko do Polski, do polskiego wojska. Odwieźli go do Szkocji, tam była podchorążówka.

  • Mówiła pani, że poznaliście się w Haren?

Tak, ale wcześniej on był w podchorążówce. To była przyspieszona podchorążówka, został podoficerem i później był wysłany do Niemiec, ale to już po wojnie. Wojna się skończyła przez ten czas, tak że on był tylko na okupacji i wtedy odkomenderowany był do szkoły. Zgłosił się, że chce chodzić do szkoły. Tam był cały szereg jego kolegów, chyba dwudziestu, z Dywizji Pancernej. Może nawet więcej niż dwudziestu, bo były trzy klasy: pierwsza licealna, druga licealna i czwarta gimnazjum, tak że były dziewczyny z AK i mężczyźni. Też ci, którzy byli wywiezieni na roboty, byli w szkole.

  • Jak długo pani tam była?

Zaczęłam we wrześniu w 1945 roku, na wiosnę w 1946 roku zdałam maturę w Maczkowie. Później myślę sobie: „Co teraz robić?”. Do Polski niespecjalnie, nie wiedziałam, co jest w Polsce.

  • Jakieś informacje na temat mamy miała pani?

Nie, dopiero później. Pojechałam do Brukseli i w Czerwonym Krzyżu był list do mnie od mamy i brata.

  • W którym to mogło być roku?

To było w 1945 roku. Zaraz jak wojna się skończyła.

  • Mówi pani, że była w Maczkowie do 1946 roku?

Tak, ale w międzyczasie byłam w Brukseli. Myśmy na gapę jeździły, nie miałyśmy tak zwanych paybooks, nie byłyśmy oficjalnie w wojsku. Niektórzy z AK byli przyjęci do wojska czy do Dywizji Pancernej albo do lotnictwa, zależnie gdzie pasowali. Niektóre kobiety też były zaangażowane w prawdziwym wojsku.

  • A pani?

Ja nie byłam, bo nie miałam matury. Powiedzieli, że jestem za młoda.

  • Co pani robiła po zrobieniu matury?

Najpierw pojechałam do Schleswigu, bo myślałam, że może będę pielęgniarką. Ogłaszali, że potrzebują pielęgniarki, ponieważ było dużo rannych, szpitale były bardzo przepełnione różnego rodzaju ludźmi, którzy byli poszkodowani przez wojnę. Był popyt na pielęgniarki. Pojechałam tam, ale okazało się, że cała ta sprawa nie była dobrze prowadzona. Później dowiedziałam się, że z AK odchodzi transport do Włoch, pod opieką Dywizji Pancernej, bo oni się nami opiekowali, dostawaliśmy przedziały. Prawie tak, jak prawdziwi żołnierze. Wtedy z koleżanką Franką Malinowską (ona w Wiedniu mieszka, udziela się bardzo w polskich sprawach, często do Polski jeździ) postanowiłyśmy wrócić do Maczkowa. Okazało się, że stamtąd odchodzi transport do Włoch. Zgarnęłyśmy nasz dobytek, który się mieścił w woreczku, i pojechałyśmy do Włoch. Tam poznałam Gosię, moją drugą najlepszą koleżankę. We Włoszech przyjechałyśmy do Porto San Gorgio, tam też była polska szkoła dla kobiet, dużo akaczek tam było. Później ostatnim transportem z generałem Andersen pojechałam do Anglii. Polscy żołnierze z 2 Korpusu zobowiązali się „sponsorować” jakąś dziewczynkę czy kobietę z AK, żeby mogła pojechać do Anglii zamiast do Polski, bo tak to musiałyby wracać do Polski. Niektóre nie chciały, bo sytuacja była bardzo dziwna, nie wiadomo było, co robić. Żołnierze z 2 Korpusu Polskiego podawali nazwiska niektórych kobiet z AK jako swoich kuzynek i mieli prawo przywieźć kogoś ze sobą do Anglii Ja też dostałam się do Anglii, dlatego że ktoś mnie polecił.

  • Jak długo pani była we Włoszech?

Parę miesięcy.

  • Co pani robiła w tym czasie we Włoszech?

Zwiedzaliśmy Włochy, 2 Korpus nas woził. Objeździliśmy wszystkie cmentarze, gdzie polscy żołnierze leżeli, w Loretto bardzo dużo było zabitych, później w Monte Cassino. To były wszystko ciekawe obiekty, gdzie jeździliśmy i oglądaliśmy. Właściwie nam się należało trochę wakacji po wszystkich tarapatach. W Rzymie byliśmy parę razy. Nasza kwatera była w Porto San Gorgio. Wyjeżdżaliśmy na różne wycieczki. Byliśmy chyba ze dwa miesiące we Włoszech.

  • Później pojechała pani do Anglii?

Tak, pojechaliśmy do Anglii, przyjechaliśmy do obozów wojskowych. Obóz, w którym byłam, był w południowej Walii koło Cheltenham. Obóz był przedtem zajmowany przez Amerykanów. Przyjechałyśmy tam na zimę, to był grudzień, było bardzo zimno, wszędzie śniegu pełno i nie było dużo węgla. Były piecyki w barakach, trzeba było jakoś kombinować. W tym obozie wszędzie pełno węgla leżało, nie wiem dlaczego, Amerykanie porozrzucali czy coś. Można było iść i nazbierać do wiadra węgla. Dostarczali do każdego baraku węgla, później to się spaliło i było zimno, więc trzeba było więcej węgla i chodziłyśmy zbierać po bogatych Amerykanach.

  • Jak długo pani była w tym obozie?

Długo tam nie byłam, bo później ogłosili, że będzie konkursowy egzamin w Londynie, żeby stypendium na uniwersytet dostać, więc z moją koleżanką, która mieszka w Londynie, zdecydowałyśmy, że pójdziemy spróbować. Pojechałyśmy do Londynu. To był koniec grudnia i początek stycznia, były egzaminy konkursowe.

  • Który to był rok?

Był to 1946 i 1947 rok. Zdawałyśmy egzaminy, ja zdawałam ekonomię, niemiecki, matematykę i angielski, którego nie znałam. Pojechałyśmy z powrotem do obozu i później nas zawiadomili, że dostałyśmy stypendium.

  • Jakiej wysokości było to stypendium?

Cała uczelnia była zapłacona, nie trzeba było nic płacić za uniwersytet i dostawało się dwadzieścia funtów miesięcznie na życie. To wtedy była przeciętna stawka robotnika w Anglii. Jak zarabiał dwadzieścia funtów, to można było wyżyć.

  • Mieszkanie było na terenie uniwersytetu?

Mieszkanie trzeba było samemu urządzać. Musieliśmy płacić za mieszkanie i żywić się, ale książki można było dostać za darmo.
  • Jaki kierunek pani studiowała?

Ekonomię, ale nie skończyłam uniwersytetu. Później mój mąż przyjechał z Niemiec i stwierdziliśmy, że się pobierzemy. Później miałam troje małych dzieci.

  • Cały czas w Anglii?

Tak, w Anglii. Później już zrezygnowałam ze studiów. Skończyłam studia w Kanadzie.

  • Kiedy zapadła decyzja, że wyjeżdżacie państwo z Anglii?

Jak mąż skończył studia, stwierdziliśmy, że musimy jechać do Kanady. On czytał książkę Fiedlera „Kanada pachnąca żywicą” i chciał koniecznie żywicę wąchać.

  • Który to był rok?

Jak wyjechaliśmy z Anglii, to był 1955 rok.

  • Pani nie spotkała się ze swoją mamą?

Więcej jej nie spotkałam. Myśmy nie mogli jechać do Polski, dopóki nie mieliśmy obywatelstwa. To znaczy nie chcieliśmy. Niektórzy pojechali i ich zamknęli. Bardzo przepraszam, że muszę to wspominać, ale tak było. Jak wyjechali koledzy i koleżanki z AK, później w wiezieniu siedzieli w Polsce Ludowej, więc ludzie się bali jechać do Polski w tym czasie. Mąż skończył engineering studies, został inżynierem i chciał dostać posadę w Anglii. Okazało się, że nie mógł, bo Anglicy przede wszystkim brali do pracy swoich, nie cudzoziemców. Niektórzy dostawali pracę, ale myśmy stwierdzili, że jednak będzie lepiej pojechać do nowego świata. Przyjechaliśmy do Kanady i bardzo dobrze. Mieliśmy wspaniałe życie.

  • Jak pani dzisiaj, z perspektywy czasu, patrzy na okres Powstania?

Muszę powiedzieć, że jestem pełna podziwu dla siebie. W Północnej Ameryce ludzie są nastawieni bardziej praktycznie do życia. Najważniejszy jest pieniądz i ludzie nie są skłonni do robienia wyskoków, żeby się narażać, jak nie mają szans, że mogą wygrać. Moja córka poleciła mnie, żebym występowała w „żywej bibliotece” w Kanadzie, w Ottawie. Wybrano różne książki i autorzy byli obecni w rożnych lokalach. Ludzie przychodzili i mogli z nimi rozmawiać o tych książkach. Moja książka też była.

  • Jaką książkę pani napisała?

Książka jest napisana po angielsku, ale liczę się z tym, że może przetłumaczę na polski: „Trains: A Journey of Remembrances”. To są moje wspomnienia z wojny, trochę nawet przed wojną i po wojnie. Pisałam to, żeby objaśnić publiczności na całym świecie, że Powstanie [Warszawskie] było czymś innym niż powstanie w getcie. W wielu wypadkach spotkałam się [z sytuacją], że ludzie mylili, co było głównym Powstaniem w Warszawie. Nie mam nic przeciwko gettu, ale rząd polski sam zapobiegał temu, żeby o Powstaniu się nie mówiło, więc dlatego były nieporozumienia na ten temat.

  • Brała pani udział w tej „żywej bibliotece”?

Tak. Siedziało się przy stoliku i przychodzili ludzie, którzy chcieli ze mną rozmawiać na temat tej książki. Najwięcej ludzi przyszło do mojej książki. Wszystkie kobiety się pytały, dlaczego to zrobiłam, dlaczego poszłam do Powstania.

  • One tego nie rozumiały?

Właśnie. Widać, jaka jest różnica.

  • To były głównie Kanadyjki czy polonia?

Nie polonia, Kanadyjki.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś do swoich wspomnień dodać?

Uważam, że w Warszawie powinien być pomnik wzniesiony na cześć nauczycieli, którzy uczyli nas z narażeniem się na wiezienie i obóz, prowadzili i organizowali komplety, różne szkoły krawieckie, żeby kształcić młodzież polską.



Warszawa, 17 października 2012 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Irena Maria Szpak Pseudonim: „Irka” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: 28 Dywizja Piechoty AK imienia Stefana Okrzei – Obwód I Śródmieście, pluton łączności Dzielnica: Śródmieście Północne, Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter