Irena Trojanowska

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Irena Trojanowska. Mieszkam w Warszawie, w Rembertowie. Urodziłam się w 1936 roku.

  • Jakie nazwisko nosiła pani w czasie Powstania?

Nosiłam nazwisko Irena Kamińska.

  • Jakie są pani najwcześniejsze wspomnienia?

To jak skończyłam trzy latka, [wybuchła wojna]. Pamiętam, jak palił się nasz dom na Wolskiej. Mama zabrała tylko najmniejsze tobołki, jakie mogła zabrać ze sobą. Pokazywała mnie po prostu. To był szok dla takiego trzyletniego dziecka, które mogło coś zapamiętać. Tylko to zapamiętałam, że [przeżyłam] szok, jak palił się nasz dom. Płomienie z tego domu. Myśmy uciekali gdzieś za Warszawę. Mama miała znajomych, uciekliśmy w stronę Rembertowa, nie pamiętam dokładnie gdzie, ale za Warszawę. Później mama skontaktowała się ze znajomą, która nas przyjęła do siebie na Żelaznej. Mieli dwa pokoje, a było ich tylko dwoje. Jeden pokój nam odstąpili. Nas było trójka, bo ojciec został, by pilnować domu. Był wzięty do obozu w Buchenwaldzie i tam umarł.

  • Czym zajmowała się pani rodzina?

Ojciec pracował jako palacz centralnego ogrzewania, palił w piecu, w centralnym ogrzewaniu w „Domu Jabłkowskich”. W tym domu było wielkie centrum [handlowe], ale tylko w zimie. W lecie szukał byle jakiej pracy. Mama nie pracowała, miała czwórkę dzieci. Było nam bardzo ciężko.
Później synowie dlatego pojechali do Niemiec (sami zgłosili się na roboty, bo było wtedy takie zapotrzebowanie), że nie pójdą do wojska. Będą chronieni, jak pójdą do Niemiec i będą pracować gdzieś na folwarku. Oni pojechali. Zostałam tylko z bratem o siedem lat starszym ode mnie.

  • Ilu pani miała braci?

Trzech.

  • W jakim wieku?

Ten, [który został,] miał osiemnaście lat, drugi miał dwadzieścia pięć i dwadzieścia sześć czy dwadzieścia siedem następny. Później, już po wyzwoleniu, trzej bracia jakoś się komunikowali. Wywieszali kartki, gdzie mieszkali u znajomych, wszędzie. Trzej bracia wrócili. Przyszli i mama dostała szoku, zemdlała, bo nie spodziewała się tego, że tamci wrócą z Niemiec. Brat najmłodszy zaginął, [nie wierzyła], że on też wróci, więc doznała szoku i zemdlała. Ale to wszystko było na jawie. Zobaczyli mnie malutką, bo byłam wymizerowana okropnie. Nie było co jeść w szpitalu. Mama byłą ze mną cały czas w szpitalu, pomagała tam, bo nie było tyle pielęgniarek do pomocy, musiałam się dzielić z mamą.

  • Wróćmy może jeszcze do tego, co działo się wcześniej. Jak zapamiętała pani jako dziecko to, co działo się w okupowanej Warszawie?

Bardzo źle, bardzo ciężko. W każdym bądź razie mieszkałam już vis-à-vis tak zwanej wachy niemieckiej na Żelaznej – tylko przechodziło się prościutko przez jezdnię. Tam brali z łapanek. Robili taką przebierkę – kogo wypuścić, kogo gdzie wsadzić. W każdym bądź razie Niemcy mieli swój sklep rzeźniczy zaraz koło naszej bramy na Żelaznej, po naszej stronie. Pamiętam fragmenty, jak chodziłam jako dziecko, bo sobie nie zdawałam specjalnie sprawy z tego, że to jest tak okropne, ale nienawidziłam tej mowy niemieckiej bardzo długie lata, chyba nawet pięćdziesiąt parę lat. Kilka lat temu dopiero mi przeszło, a tak mowa niemiecka mi przeszkadzała. Miałam ją właściwie bez przerwy, na co dzień – szprechali, bo tam stali.
Taka babka sprzedawała pestki. Po te pestki chodziłam na jesieni, kupowałam na szklaneczki. Pamiętam tylko – wszedł mi w głowę taki szczegół dotyczący Niemca oficera, bo tam oficerowie sami mieszkali, biura były. [Ten oficer] poprosił mnie (po polsku mówił nawet nieźle, bo go rozumiałam), żebym podeszła, a ja tam te pestki kupowałam. Podeszłam do niego. Rozumiałam, co on mówi. On wziął mnie na ręce, dał mi cukierków i mówi: „W każdej chwili, jak chcesz, to możesz do nas przyjść tutaj. Mam dwoje dzieci. Z moimi dziećmi [możesz] się bawić. Nic ci nie będzie, nic ci nie zrobią”. Puścił mnie z powrotem. Bardzo był grzeczny dla mnie. Przyszłam do domu z tymi cukierkami, pokazuję i mówię mamie: „Dostałam cukierki od Niemca tutaj naprzeciwko”. Mama złapała te cukierki ode mnie z ręki i od razu do kubła wyrzuciła. Mówi: „To są zatrute”. Takie było przeświadczenie, że oni nas wszystkich chcą wytępić. Jakoś to się skończyło. Bałam się. W ogóle nie pozwoliła mi już na tamtą stronę chodzić, więc nie chodziłam.
Pamiętam jeszcze taki wypadek, jak rikszą jechał mężczyzna. Szłam Żelazną, on mnie zaczepił i pytał się (to już pamiętam, bo miałam wtedy sześć czy siedem lat): „Czy teraz była jakaś obława? Czy przywozili tutaj kogoś?”. Jako dziecko też nie zdawałam sobie sprawy specjalnie, ale wiedziałam to, że był samochód ciężarowy, olbrzymi, jeden czy dwa. Przywieźli masę ludzi. Ale to było tak wszystko po cichu robione, nie było wrzasku. To musiało być wszystko po cichu, bo to było jakieś gruntowne biuro, jakieś większe biuro. Powiedziałam mu: „Tak. Przywieźli”. – „Czy było jakieś zamieszanie?”. Mówię: „Nie”. On mówi: „Dziękuję. Uratowałaś mi życie”. To tylko to pamiętam. Przyszłam do domu, znów się pochwaliłam mamie (bo człowiek wiedział gdzie, w którą stronę uciekać), a mama mówi: „Dobrze, ale się nie wtrącaj. Nie wtrącaj się, nigdzie nie chodź”.
Ten czternastoletni brat pomagał w [zarabianiu] na życie – handlował papierosami. Mieli na szyi takie pudełko z papierosami. Jeździł z Żydem. Tam gdzie tramwaje stawały, podchodzili, sprzedawali, żeby parę groszy zarobić. Od kogoś kupowali papierosy. Mama nawet nie wiedziała, że on to robi, a on chciał jednak dorobić na to życie.
Była łapanka i zabili tego kolegę, Żyda, a on jakoś uciekł. Od tamtej pory już przestał handlować, to się uspokoiło.
Później, już jak się zaczęło Powstanie, to myśmy z Żelaznej musieli [się przenieść], bo przyszli do nas akowcy i powiedzieli, że musimy uciekać stąd, dlatego że oni tu będą robić obstrzał. Muszą walczyć z Niemcami, bo jednak ich jest bardzo dużo. W piwnicach były dziury porobione z piwnicy do piwnicy i [tamtędy] na inne ulice się człowiek dostawał i myśmy tymi piwnicami uciekali z Żelaznej.

  • Kto wtedy był z panią?

Tylko moja mama. Tego już nie pamiętam, czy brat był, czy brat później do nas doszedł…. Chyba brat później do nas doszedł, bo wiedział, gdzie będziemy. Mama miała znajomego, który mieszkał niedaleko, tam było troszkę spokojniej. Myśmy [przeszły] tymi piwnicami, później przez ulicę tylko kawalątek i [doszłyśmy] do nich. […] Tam poszłyśmy, bo tam było spokojniej, to znaczy, tak się wydawało, że to było spokojnie. Tam mieli co jeść, a myśmy nie mieli. Mama całe worki sucharów robiła przez cały czas, kroiła w kosteczkę i suszyła w piekarniku. Zawsze stał cały worek tych sucharków. W kieszenie się kładło i sucharki się jadło zamiast czego innego, bo tak było ciężko. Marchwi dużo było, ale owoców nie było specjalnie, to takie rzeczy pamiętam.
Właśnie ten pan miał w piwnicy dużo marchwi, dużo takich różnych [warzyw] i hodował króliki. Zabijał tego królika. Przez tego królika właśnie straciłam nogę. […]Był zrobiony taki olbrzymi klomb, taki wysoki z betonu i można było usiąść naokoło. Coś w środku było, że nie można było wchodzić (coś tam wsadzili czy coś). Piękna pogoda była, wszyscy sobie powychodzili, z dziećmi malutkimi powychodzili z piwnicy, bo bez przerwy siedziało się w piwnicach. Powychodzili z piwnicy i siedzieli. Cisza. Mama coś przeczuwała. Facet zabijał królika dużo dalej, żeby tutaj nie robić takiego ambarasu, ale dzieci jak to dzieci – ciekawe. Nas było trzynaścioro. Pobiegliśmy zobaczyć, jak on oprawia tego królika. Zabity był, wisiał. On oprawiał z tego futerka. Myśmy patrzyli. Ni stąd ni zowąd był ogromny huk, impet niesamowity jak jakaś trąba powietrzna. Huk w uszach. Nic się nie widziało, nic nie słyszało. A że ja akurat miałam skaleczoną nogę w kolanie (w tej nodze, której już nie mam), nie pchało mnie tak jak tych wszystkich zdrowych dzieci, biegiem. Jedno przez drugie uciekały do schronu. Pchało ich tam. One chciały uciekać. Impet, pocisk leciał i rozerwał się na nich najwięcej. A że mnie pchało jakoś pomału, bo kuśtykałam na tą nogę, upadłam na sam wierzch – trzynasta byłam. Tylko jedna z nich żyję, z tych trzynaściorga dzieci. A wszyscy, którzy siedzieli, kobiety z malusieńkimi dziećmi, wszystko poginęło. Tak że mnie szrapnel tylko rozwalił całą łydkę i całą stopę. Jak już to wszystko ucichło i kurz opadł (był okropny kurz, nic nie było widać), to mama chciała mnie wziąć, ale już krzyczałam. Tamci już nie dawali [znaku] życia w ogóle. Pode mną była taka jedna koleżanka, która dostała w szczękę, to jeszcze żyła dwadzieścia cztery godziny. Jeszcze chciała przyjść do mnie do łóżka, zobaczyć, jak się czuję, i na drugi dzień umarła.

  • Trafiła pani później do szpitala?

Właśnie nie było jak. Nie było karetek. Gdzieś skombinowali jakieś nosze. Mama z jakimś młodym facetem złapała te nosze i wsadziła mnie, bo jedna byłam tylko do przenoszenia. Patrzyli, trupy rozrzucali, [ale nikogo żywego nie znaleźli]. Byłam tylko jedna do przewiezienia i ta koleżanka. Gdzieś, nie wiem już, gdzie to było, nie pamiętam dokładnie, ale do najbliższego Czerwonego Krzyża nas zanieśli. Wiem też, że odrzucili nas stamtąd, bo jakaś zaraza była. Szpital był nie na takie wypadki, tylko na jakieś choroby zaraźliwe. [Poszli] do drugiego szpitala. Wiem, że w tym drugim szpitalu, też w takiej bramie mamie dali krzesło. Mama usiadła na tym krześle, bo mdlała. Niosła mnie w prześcieradle. Jakoś owinięta byłam i niosła mnie na plecach. Była bardzo szczupła, bardzo mikra jak to w wojnę. Dali jej krople i otrzeźwiała z tego wszystkiego.
Dopiero w trzecim szpitalu nas przyjęli. Powiedzieli, gdzie dokładnie mamy jechać. Już byli zrównoważeni ludzie. Bo tak to był chaos niesamowity. […] Pamiętam tylko to, że miałam trzy ubrania na sobie. Mama już nie mogła dźwigać tego wszystkiego, to założyła na mnie trzy sukienki, to cięli te sukienki. Mama krzyczała i tylko prosiła, żeby mnie kolano uratowali, bo kolano miałam w porządku. Krzyczałam: „Mamusiu, już nóżki nie będę miała!”. Jak ten wypadek się stał i mama mnie tam chciała wziąć, krzyczałam: „Już nóżki nie będę miała!”. Skąd mogłam wiedzieć, to nie wiem. W każdym razie wzięła mnie za łydkę, nie mogła mnie wziąć, bo ręka jej cała w łydkę weszła. Wzięła mnie za stopę, w stopę cała ręka weszła. To jeszcze przed tym, zaczym do tego szpitala trafiłam. Powiedziała temu facetowi i ten facet jakoś wziął mnie, bo byłam mikrutka, położył mnie na tych noszach. W tym szpitalu właśnie dali coś na sen i obcięli nogę. Mówili, że nie można kolana zostawić, dlatego bo nie mają środków na to, żeby ratować mnie dalej. Nie mieli penicyliny, bo już była wtedy, a nie mieli penicyliny. Nie mieli nic do ratowania, żadnych takich lekarstw. Starali się obciąć tak… Mama chciała, żeby [mniej] obcięli, bo tylko tu łydka [była zniszczona]. Tak mogli obciąć. […] Nie mam kolana, obcięli mi dużo za kolano. […]
  • Wspominała pani o akowcach, którzy przyszli na początku Powstania. Jak zapamiętała pani żołnierzy walczących w Powstaniu, tych, których pani widziała?

To byli ludzie nieumundurowani, byli normalnie w cywilnych ubraniach. Jak można ich określić? Oni byli strasznie zdenerwowani. W każdym bądź razie bardzo grzeczni i kategoryczni. Nie było żadnej z nimi dyskusji. Kategorycznie – w tej chwili, nic nie brać. W ogóle nic nie brać. Co się ma pod ręką, to było zawsze naszykowane.
Zresztą jak było Powstanie Warszawskie, zawsze były naloty. To była noc. Noc w noc były naloty. Jak się spało, pamiętam, rolety w mieszkaniu musiały być czarne. Ubieraliśmy się pod malutkim stołem, jeszcze była zabezpieczona jakaś lampa naftowa czy świeczka, żeby się ubrać. W kosteczkę składałam część po części, którą zdejmowałam. Do tej pory mam to w nawyku. Tak się składało, żeby się szybko ubrać biegiem, jak był alarm. Pierwszy alarm to już trzeba było się ubrać szybko. To co pamiętałam.
Pamiętałam jeszcze, że dzieci bawiły się bez przerwy. Na Żelaznej było sporo dzieci, bawiły się stale w wojnę. A mnie się okropnie nie podobało, bo stale miałam ten nalot – strach okropny, że bomba uderzy. A dzieci stale jakieś patyki sobie brały, latały: dudududu – strzelali. Dziewczyny też chodziły. Do nich nie poszłam. Pamiętam tylko, że przyszłam do mamy, mówię: „Nie chcą się w ogóle ze mną rozmawiać, bo powiedzieli, że jestem za pyszna”. – „Jest taka ładna, że ona jest za pyszna, ona nie chce się z nami bawić”. Po prostu nie chciałam się bawić, bo miałam dosyć wojny. Jakoś to w głowie sobie zakodowałam. A oni sobie tego nie zakodowali, że to jest okropne.
W każdym bądź razie przeżycia były różne. To człowiekowi ucieka trochę z głowy, ale ciężko się żyło. Bardzo ciężko się żyło. Później z tego Milanówka nie miałyśmy się gdzie podziać. Musieli poszukać kogoś, żeby kule zrobić, bo nie było kul. Musiał się jakiś facet znaleźć, żeby te kule zrobić dla mnie na odpowiednią wysokość, żebym mogła się nauczyć chodzić. Trzeba się nauczyć chodzić o kulach i pamiętam, że uczyłam się dosyć długo.
Nie było co już w szpitalu jeść… Był dwupiętrowy dom w Milanówku, to wzięli go na szpital po prostu, ale to był jakiś dom mieszkalny. Myśmy tam mieszkali. Wzięli nas na drugie piętro, a tam szyby były powybijane, wiatr okropny hulał, deszcz zaczął padać, okropnie było zimno. Mama chodziła, nie wiedziała, co miała zrobić, prosiła [o pomoc], ale nie było [nawet] czym przykryć... Dopiero się zlitowali i wzięli nas na pierwsze piętro.
Pamiętam z tego tylko, że [jak było] bombardowanie, jak samoloty leciały (bo leciały co noc i co dzień), to ludzie się bez przerwy modlili: „Matko Boska”. Do Matki Boskiej tylko się modlili. Nie do Boga, nie do Chrystusa, tylko do Matki Boskiej. Bez przerwy w kółko to samo… Taki był szok dla ludzi.

  • Czy wcześniej w czasie Powstania spotkała się pani z przejawami życia religijnego?

Nie. Nie chodziłam do kościoła. Nie spotkałam się z tym. Nawet nie myślałam o tym w ogóle. Mama nie chodziła. Widocznie to była jakaś pustka, bo nie wiem… Za blisko mieliśmy tych Niemców bez przerwy przy sobie. Widziało się, jak oni chodzili po ulicach, jak oni nieraz darli się po tych ulicach. To było okropne. Po prostu okropne. Jak mnie nie mogło to wyjść z głowy pięćdziesiąt parę lat… Dopiero pierwszym człowiekiem, który był Niemcem, którego polubiłam, był ten Stefan z „M jak miłość”. Dopiero zaczęłam słuchać języka niemieckiego, aż się dziwiłam. Pierwszy Niemiec, którego polubiłam.

  • Mówiła pani o tym, że jak przyszli żołnierze Armii Krajowej musiała pni opuścić mieszkanie razem z mamą. Gdzie się pani wtedy przeniosła? Wspomniała pani o piwnicach.

To chyba była ulica Puławska, jak się nie mylę. Zdenerwowana jestem i wyszło mi to z głowy. Ale to chyba była Puławska.

  • Pamięta pani, jakie nastroje panowały wśród cywili? Co mówili o Powstaniu ci ludzie, którzy nie brali udziału w walce?

Nie pamiętam. Ludzie tylko modlili się po prostu, sami się modlili, nie chodzili do kościoła. Modlili się tylko, żeby to się jak najszybciej skończyło. Myśmy wierzyli w ruskich. Wiem tylko to, że ludzie byli szczęśliwi, jak ruscy nas oswobodzili. Jak byliśmy w Milanówku, ruski czołg wjechał z kobietami, to [jedna] mówiła, że było ich piętnaście, a zostało tylko dwie, bo wszystkie kobiety wyginęły. Młode kobiety. Ludzie ściskali, całowali tych ruskich. Strasznie kochali, że oni nas oswobodzili. Myśmy w ogóle nie wiedzieli co, jak jest. W ogóle nie wiedziałam, bo byłam mała, mnie to nie interesowało. Mnie tylko interesowało, jak tu się nauczyć chodzić, jak tu chodzić. To mnie interesowało.
Później właśnie z tego Milanówka nie było gdzie pójść mieszkać. A trzeba było iść gdzieś mieszkać.
Opowiem taki jeden fragment. Leżał koło mnie akowiec cały w gipsie. Nogi miał w gipsie. Mama patyki robiła, bo ich okropnie swędziało pod gipsem. Wszy były białe, to łopatkę podstawiała, zrobiła taki pogrzebacz jakby i wygrzebywała wszy białe do tej łopatki. Pomagała im. Oni zabrali, jeszcze jak byliśmy w Warszawie, tak im zostało… Jak nasz szpital podpalili, to został jakby taki olbrzymi garaż. Nas dziewiętnaście osób leżało. Pamiętam, że taki osiemnastoletni chłopak leżał, nie miał nogi, też miał obciętą nogę. On umarł, bo dostał zakażenia. Właśnie lekarz mówi: „Widzisz. Umarł, bo nie ma czym leczyć. Dlatego ci zrobiliśmy tak a nie inaczej”.
Niemcy tam przychodzili, bo nasi akowcy nie dali rady zwyciężyć tych Niemców. Przyszli do nas do tego baraku i zaczęli się okropnie drzeć, że sami akowcy tu leżą, że jak wyjdą, to podpalą wszystko, co tutaj zostało. Szpital się spali i nas podpalą. My się nie możemy ruszyć. Wszystkich, którzy mogli trochę chodzić, pozabierali jako pierwszych z tego szpitala, a my, którzy nie mogliśmy w ogóle chodzić (dziewiętnaście osób), zostaliśmy właściwie na stracenie. „Przyjedziemy. Jutro przyjedziemy po was furmankami”. Jeden dzień mija – nic... Mamę zostawili i takiego pana, który miał chore oczy, ale już po operacji. Miał operację na oczy. Ale tu był zdrowy, chodził normalnie. To pamiętam. To jest do zapamiętania, bo zawsze się trzęsłam, bo moja mama zawsze była przy mnie. Mamę zostawili, bo był jakiś tłumacz. Zrobili takie niby zebranie. Było dwóch Niemców, którzy nie umieli po polsku. Jeden tłumacz – pyta się: „Kto to jest?”. Mama siedziała i mówi, że nie ma gdzie uciekać. Ucieknie, to ją zabiją, jak będzie uciekała. Więc siedziała, co będzie, to będzie. Siedzi. Ten Niemiec się pyta: „Kto to jest?”. – Mutter. – „Jak to Mutter? Jakim prawem tu siedzi?”. – „Pomaga” – tłumaczy. Pamiętam to, bo się okropnie trzęsłam za matkę.
On nawet mnie [odkrywał], bo każdemu odwijał, kto miał kołdrę, i patrzył, co jest z tym człowiekiem. Nade mną tak stanął, popatrzył tak na mnie i mówi: „A ty… Za godzinę przyjdzie ktoś, przyniesie ci bochenek razowego chleba, słoik smalcu i paczkę cukierków”. Godzina mija, przychodzi Niemiec, szeregowiec i pyta się: „Gdzie?” – „Tu” – bo tak leżałam z boku. Pyta się jakiegoś, który umiał tłumaczyć, gdzie leżę. Przyszedł do nas, do mamy. Dał mnie chleb, smalec, cukierki, co były obiecane. Jeszcze przed tym ten Niemiec właśnie do mnie mówi: „Mam dwoje takich dzieci w domu” – tak że miał trochę serca. A darł się przedtym niesamowicie, że wszystkich powybija. Mówi: „Dzięki tobie nie podpalę tego. Dzięki tobie nie podpalę tego. Niech ci dziękują”. Poszli. Nie podpalili.
Zabrali nas wtedy do Milanówka. Mama ten chleb rozkroiła na dziewiętnaście części, jak można było. Bo to taki bocheneczek był, że każdy by… ojejku – chleb razowy, ze smalcem jeszcze. Posmarowała tym smalcem. Każdemu dała chociaż kawałeczek, żeby każdy spróbował. Tak że takie fragmenty życiowe, jakie były, ciężkie, to się pamięta. Nawet jako dziecko się pamięta.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Właściwie to cały czas byłam w Warszawie. Mówiłam, że leżał akowiec w tym gipsie. „Mamuśka” na mamę mówił. Mówi: „Mamuśka. Zajrzyj tam pod spodem”. Mama zagląda, patrzy – skóry. Normalnie skóry lisie. Kilka skór lisich. Jak on schował? Kto jemu schował? Ktoś jemu musiał schować, kiedy on leżał w gipsie. Mówi: „Wyjmij jedną skórę. Idź na bazar”. Był w Milanówku. „Idź, Sprzedaj. Kup nam jedzenia. Kup pomidorów” – bo był to czas na pomidory. „Kup pomidorów, chleba i smalcu, cebulę. Za ile ci dadzą, niech ci dadzą, ale sprzedaj, mamuśka”. Mama to sprzedała, przyniosła. Od tamtej pory pomidory to dla mnie jest coś cudownego. Do tej pory jem pomidory, chleb ze smalcem lubię. Później [sprzedała] drugą skórę. Tak myśmy jedli dzięki temu człowiekowi.

  • Do kiedy pani była w Milanówku?

[…] Już do wyzwolenia. To był koniec 1944, początek 1945. Tak jak mówię, nie byłam raniona wtedy, tylko wyszłam. Tak mam na zaświadczeniu, bo mam zaświadczenie. Jeszcze, pamiętam, doktor Zając się podpisywał – operację mnie robił. Takie fragmenty.

  • Gdzie pani udała się dalej z mamą?

Właśnie. Mama jak poszła na bazar, spotkała moją ciotkę (mamy siostrę) na bazarze, była tam z koleżanką. One mieszkały w Grodzisku Mazowieckim, to było blisko. [Ciocia] mówi: „My tam mieszkamy w zamku. Są malutkie pokoiki. W tym zamku mieszkamy. Nie macie gdzie iść, załatwię wam to mieszkanie”. Mama naszykowała walizkę, bo od tych lekarzy dostała ubrania, chustę piękną, ja zabawki. Nawet do dzisiaj mam takie piękne łyżeczki srebrne, takie malutkie. Dostałam na pamiątkę od lekarza. Bo lekarze nie zabierali ich, mówili: „Nie mamy co dźwigać tego nawet. Masz. Jak ci się uda, to schowaj, będziesz miała pamiątkę po mnie”. Mam do tej pory pamiątkę. Nie wszystkie, ale mam do tej pory. W każdym bądź razie już obydwie wzięły walizki do tego mieszkania. Mama nie miała już siły mnie nieść na plecach, ja też nie miałam siły. Nie było jak pojechać nawet. Miała [mama] taką koleżankę – szczupłą, ale silną. Wzięła mnie jakoś na plecy i do samego Grodziska mnie zaniosła. Tam wszystko nam ukradli. Całe te dwie walizki, wszystko poszło. Tylko to co miałam ja czy mama w torebce, te małe łyżeczki, takie coś, to tylko to zostało.
Myśmy w tym Grodzisku trochę mieszkali. Tam zaczęłam chodzić do szkoły, bo pierwszą klasę skończyłam, jak miałam sześć lat. Mam nawet świadectwo niemieckie, że skończyłam pierwszą klasę, jak miałam sześć lat. Do drugiej klasy zaczęłam chodzić. Niby była wojna. Wszyscy wiedzieli, że to była wojna. Przychodziłam, płakałam, codziennie płakałam, że więcej do szkoły nie pójdę. Tak mnie dzieci wyzywały: „Kulas, kulas, kulas!” – nie mogłam ścierpieć tego. Pół roku do szkoły chodziłam. Mówię: „Już więcej do szkoły nie pójdę”. I co – traf. Brat był w wojsku polskim kapitanem. Mieszkał tu w Rembertowie na Klasztornej. Dał znać, że wyprowadza się do Wrocławia i zostawia mieszkanie. Tak że tylko ta ciotka jedna mieszkała. Były dwa pokoje z kuchnią. Łazienki nie było, ubikacji nie było. […] Ciotka wzięła nas do siebie, a z kolei jej teściowa mieszkała obok. Obydwie z córką tylko mieszkały. Jak myśmy tam [były], brat właśnie się znalazł. Brat mój, najmłodszy, był z nami. Myśmy [mieszkali] w trójkę i ciotka. Ciotka mówi: „Wiecie co. Teściowa chce, żebym do teściowej poszła mieszkać, a wy sobie mieszkajcie tu w tym pokoju z kuchnią”. Myśmy tak zostali. Później mama się składała, bo starała się o mieszkanie. Dostaliśmy mieszkanie też w Rembertowie. Obrzydliwe mieszkanie. To było letniskowe mieszkanie na pierwszym piętrze. Olbrzymie dwa okna weneckie, okropnie zimno, ale dopóki za mąż nie wyszłam, to mieszkaliśmy w tym mieszkaniu.

  • Jak ocenia pani teraz po latach Powstanie Warszawskie?

Och Boże! Dla mnie to było chaotyczne. To było nieprzemyślane. Niemcy byli bardzo silni, bardzo mocno uzbrojeni. Polacy byli zahartowani. Polacy byli naprawdę mężni. Tak jak obserwowałam, bo obserwowałam. Nawet widziałam ślub takiego akowca z pielęgniarką na korytarzu w szpitalu. Tak bardzo się kochali, że postanowili wziąć ślub. Ksiądz prawie zawsze był w szpitalu, poprosili księdza. Byłam oczywiście tym świadkiem, który patrzył na to, jak oni ten ślub brali. Jacy oni byli szczęśliwi, że ten ślub wzięli. A na drugi dzień słyszeliśmy, że już obydwoje nie żyli. W każdym bądź razie to był szok za szokiem, takie różne chwile były.
Jeszcze wrócę do Żelaznej. Jak tam mieszkaliśmy, to facet… myśmy nie wiedzieli, że to był bardzo przystojny facet, który nam właśnie odstąpił ten jeden pokój. W tym jednym pokoju mieszkaliśmy. On należał do AK, przychodził do domu, ale to wszystko było tak skrycie. To musiał być jakiś oficer. Jego wydałam, nie wiedziałam. Do tej pory dreszcze mnie przechodzą, płakać mi się chce. On mnie wszystkiego nauczył. Nauczył mnie czytania, że w drugiej klasie to już siadałam i całej klasie czytałam książki. Jak nauczyciel wychodził, to mówił: „Irka! Siadaj i czytaj”. Czytałam wszystko zupełnie płynnie. Umiałam czytać, umiałam pisać. Wszystko umiałam. Tak mnie ten facet wszystkiego nauczył. To musiał być bardzo inteligentny facet. Wiem tylko, że był bardzo przystojny, wysoki… Mam nawet jego zdjęcia, bardzo przystojny. On akurat przyszedł do tego mieszkania do nas po budzik. Zostawił budzik, zapomniał. Nic nie widziałam, bawiłam się na podwórzu. Szło dwóch cywilów, normalnych cywilów. Myślałam, że to koledzy jego. Pytają się: „Czy tu mieszka pan Błaszkiewicz?”. Mówię: „Tak”. – „A czy jest w tej chwili?”. – „Tak”. Patrzę za chwilę, oni w kajdankach go wyprowadzają. Dla mnie to był po prostu szok, niesamowity szok. Nie mogłam się przyznać do tego, bo się bałam. Ta kobieta, która z nim była (to nie było małżeństwo), była w nim zakochana. Do tej pory nie oglądam nawet tych zdjęć, bo jego wydałam. Żebym nie powiedziała... Żebym jakoś poleciała... Ale skąd mogłam wiedzieć? Takie dziecko młode. Osiem lat miałam, jak wyszłam ze szpitala. W każdym razie takie okropne fragmenty życiowe były.

  • Czy chciałaby pani na koniec dodać jeszcze coś, co podsumuje cały ten wywiad?

Co bym chciała dodać? W tej chwili, odkąd mieszkam właściwie w Rembertowie, to na Warszawę nigdy w życiu na najpiękniejsze mieszkanie bym się nie zamieniła, to powiem. Bez przerwy o tym myślę. Jeżdżę nieraz samochodem po Warszawie. Piękne bloki, piękne osiedla teraz budują. Wszystko pięknie. Piękne mieszkania. Ale wolę mieszkać tu. Taki – wydaje mi się – spokój. A Warszawa bez przerwy jest dla mnie jakimś wybuchem. Po prostu coś się może zdarzyć. Pierwsze [wrażenie] od razu pójdzie [w pamięć]. To już do śmierci [zostanie]. Powiedziałam, nigdy w życiu.



Rembertów, 10 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Irena Trojanowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter