Ireneusz Maksymilian Marek Rudnicki „Emir”

Archiwum Historii Mówionej

[Nazywam się Ireneusz Maksymilian Marek Rudnicki].

  • Czy może pan powiedzieć, jak wyglądało pana życie przed wybuchem wojny? Gdzie się pan urodził, kim byli pana rodzice?

Urodziłem się w Warszawie. Przed samą wojną i w czasie wojny mieszkałem na ulicy Smolnej 26/28, na rogu zaułku. Chodziłem do gimnazjum Ludwika Lorentza na Brackiej 18, tam gdzie jest teraz Orbis. Z tyłu było gimnazjum, a poza tym był jeszcze konsulat amerykański w tym domu. Teraz jest Orbis. Była reorganizacja, więc ja chodziłem początkowo, jak osiem klas było, [do] gimnazjum, a potem zmieniono na cztery, więc skończyłem cztery lata tego gimnazjum Ludwika Lorentza, a potem zdałem konkursowy egzamin do [liceum] Stanisława Staszica. „Siódemka” to była, liceum. Jeszcze przed wojną skończyłem jeden rok liceum matematyczno-fizycznego.

  • Kim byli pana rodzice?

Mój ojciec miał firmy, był biznesmenem. Miał różne własności, spółki z innymi. Głównie zajmował się tym i miał też przedstawicielstwo belgijskiej firmy.

  • Czy pamięta pan wybuch wojny?

Oczywiście. Byłem na wakacjach w Świdrze, chyba z moimi siostrami, bo miałem cztery siostry. Jedna siostra umarła w trzydziestym piątym na płuca, ale z tymi trzema byłem w Świdrze i jak się wojna zaczęła, to moje siostry pojechały do Warszawy z matką, a ja zostałem tam. Poza tym jeszcze nie powiedziałem, że przedtem, jak chodziłem do Lorentza, tak samo jak chodziłem do Staszica, to należałem do POW, jak wszyscy – przysposobienie wojskowe. Więc dwa lata miałem przysposobienia wojskowego i miałem obóz miesięczny w Kozienicach, w pułku, [w ramach] 36. [pułku] warszawskiego, tak że byliśmy bardzo dobrze wyćwiczeni. W manewrach nawet braliśmy udział przez pomyłkę z pułkami tego okręgu. Poza tym jeszcze jedna ciekawostka, że koniec marca albo kwiecień, kiedy było bardzo duże napięcie wojenne z Niemcami, bo Niemcy żądali oczywiście różnych rzeczy (to wiecie, to nie będę mówił), to Liceum Staszica zostało przez dwa tygodnie odkomenderowane do Ministerstwa Komunikacji na Nowogrodzkiej, niedaleko Marszałkowskiej. [Byliśmy] ubrani w mundury POW i przez te dwa tygodnie obsługiwaliśmy urządzenia radiowe, czy samoloty lecą, [komunikaty] „uwaga, nadchodzi”, głównie z okolic Prus Wschodnich. Więc to taka ciekawostka.

  • Wybuch wojny. Pan był w Świdrze, tak?

Tak… Aha, byłem w Świdrze. Więc rodzina wróciła do Warszawy, ja zostałem, bo był rozkaz, żeby się nie ruszać, ale pierwszego dnia widziałem samolot niemiecki, przelatywał przed Świdrem. Więc miałem ten mundur i czekałem, a potem wyszły rozkazy pułkownika Umiastowskiego, zdaje się, który powiedział, żebyśmy posuwali się na wschód. Nie pamiętam już, którego dnia, ale to było tydzień czy po tygodniu, nie wiem. Zdecydowałem wycofywać się na wschód, bo Niemcy przekroczyli Wisłę gdzieś tam na południe od Warszawy, dosyć daleko, jeszcze za Warką czy coś takiego. Tak że wycofywałem się, a potem już nocą biegłem, żeby być dalej. Okazało się, że już Niemcy byli bardzo blisko, i z powrotem doleciałem do Warszawy. Wróciłem, doleciałem do Warszawy i byłem dwudziestego któregoś, nie pamiętam daty, w Warszawie z powrotem. Przyłączyłem się do jakiejś organizacji bezpieczeństwa i musiałem chodzić z nimi, badać w nocy niektóre rzeczy. Taka służba była do tego czas. No i potem, nie pamiętam dwudziestego którego, siódmego, ósmego, dziewiątego, oczywiście Warszawa się poddała, ale przedtem w tym okręgu Smolnej byłem zawsze do [dyspozycji]. Musiałem się zgłaszać, jak coś potrzeba było i tak dalej. Ale w walce nie brałem udziału.

  • Jak wspomina pan czas okupacji od trzydziestego dziewiątego roku do Powstania?

Więc oczywiście różnie. W trzydziestym dziewiątym roku wydaje mi się, że nie… Aha, byłem harcerzem. Jestem. Całe życie byłem harcerzem w 28. Warszawskiej Drużynie Harcerskiej imienia Kazimierza Wielkiego. Harcerze zawsze działali gdzieś i coś, to ja także na różnych tam takich... Ale to były takie niepoważne rzeczy. Kazali nam zresztą oglądać, pilnować kogoś, bo uważali, że ktoś współpracuje, na takich tych… I należałem do ZWZ, do dwóch organizacji, a podobno się rozpadały. Jedną organizował Leszek Buszczyński, ale działania nie były wielkie, a drugi – mój drużynowy Korwin-Piotrowski. Potem nie należałem [...] do ZWZ, wstąpiłem do AK chyba w grudniu czterdziestym trzecim roku. I do początku byłem ćwiczony według... Był taki program niższego dowódcy, skończyłem to. No i w specjalnie w jakichś akcjach takich nie brałem udziału, nie było, bo myśmy nie brali, więc… Ja byłem w Batalionie „Kilińskiego” i w… Głównie „Kiliński” zdobywał broń. Jak potrzeba było, to coś robiliśmy, ale nie było tak jak „Kedyw” czy „Parasol”.
Skończyłem maturę w czterdziestym roku. Dostałem się do Państwowej Wyższej Szkoły Budowy Maszyn w Warszawie na Mokotowskiej – jedyna wyższa uczelnia, którą Niemcy otworzyli – i chodziłem do tej szkoły. To była tak jak uniwersytet, tylko nie miała tytułu inżyniera, ale dawała [tytuł] technolog czy coś takiego. Chodziłem tam trzy lata i już należałem wtedy do Armii Krajowej. No i jedna ciekawostka, to że próbowaliśmy werbować – mówi się „werbować”? – do Armii Krajowej kolegów, którzy siedzieli, a u nas było pięćdziesięciu w klasie, dwie klasy, no i chodził tam Rajmund Kaczyński ze mną. Ale go dobrze nie pamiętałem, niczym się specjalnie nie wyznaczył. A jeden z kolegów, który później się zrobił sławny, to myśleliśmy, żeby porozmawiać z nim i go wciągnąć, to był Bronek Pietraszewicz, chyba z „Parasola” albo z „Zośki”, który był dowódcą zamachu na Kutscherę i zginął w tym. A myśmy uważali, że to jest mamy chłopczyk. Więc to jest taka ciekawostka. Skończyłem w czterdziestym trzecim Państwową Wyższą Szkołę. Niemcy otworzyli (już przedtem podreperowali trochę) budynki politechniki i otworzyli już w czterdziestym trzecim roku (czterdziesty drugi, czterdziesty trzeci) dla tych, którzy studiowali już kiedyś. Był znowu egzamin konkursowy, ale ja miałem akurat bardzo dobre stopnie, tak że trzech nas przyjęli bez egzaminu. Tak że chodziłem rok do Politechniki Warszawskiej, to się nazywało technikum. Ale zarówno w pierwszej szkole, [jak i potem], uczyli nas profesorowie politechniki, bo nie mieli pracy, nie mogli żyć. Tak że w czasie wojny cztery lata studiowałem po liceum.
No i w międzyczasie, ponieważ było bardzo niebezpiecznie, Niemcy łapali... Wszystko jedno, wie pani, wy na pewno wiecie różne te rzeczy, rozstrzelania, nie rozstrzelania… Mieszkałem na Smolnej i połowa Smolnej należała do nie-Niemców, a druga połowa Niemcy. Tak jak moja żona mówiła, że nad gastronomią na rogu była, to ja mieszkałem piętro... Znaczy ulica w kierunku Krakowskiego Przedmieścia była jeszcze polska. Vis-à-vis były pozycje niemieckie. Czasami nie wiedzieliśmy, co się dzieje, więc wtedy wiało się na górę, że można było przejść dachami. Dlatego że tam były kobiety, Niemki, które operowały wiadomościami – nazywały się Meidel – operowały jakieś lotnicze rzeczy. Ja stałem, Niemcy, wartownicy przed tą częścią ulicy stali, no więc… Jeszcze co chciałem powiedzieć... Aha. Miałem kuzyna, który był dyrektorem administracyjnym kompanii, która nazywa się Philips. Znacie Philips? Holenderski. I Philips holenderski miał przed wojną i w czasie wojny pięć tysięcy ludzi. [...] Żeby mieć... Mimo że jeżeli szedłem ulicą i była łapanka... Oczywiście umiejętnie myśmy się zachowywali, zawsze próbowaliśmy być pewni, jak przenosiliśmy broń czy coś, jakieś papiery czy tego, to zawsze szło się z obstawą. I [nosiliśmy] w częściach, tak żeby Niemcy nie zauważyli, albo [woziliśmy] rykszami. Mieliśmy dwóch kolegów, którzy zarabiali rykszami. Wiecie, co to jest ryksza, tak? O tym wszystkim… Ja nigdy nie byłem złapany w łapance, ani nie byłem zaaresztowany przez gestapo, ale było bardzo niebezpiecznie. Jakby mnie okrążyli, zabezpieczyli, to ponieważ miałem już techniczne wykształcenie, jadę do Niemiec, gdzieś pod Berlin czy coś takiego, na pracę.
Miałem kuzyna, który pracował u holenderskiego Philipsa i holenderski Philips miał pięć i pół tysiąca ludzi. To, co później za komuny się nazwało Kasprzak czy coś takiego, to przedtem był Philips, największe na świecie radia. Wtedy on był największy [producent] i miał firmy tu, w Hiszpanii i w Anglii, a poza tym poza Holandią. Było trzech Holendrów w czasie wojny, którzy rządzili Philipsem (Niemcy oczywiście mieli tam swoich, pilnowali tych trzech), i było trzech Polaków, którzy pomagali im działać, bo nie znali. Mój kuzyn był dyrektorem administracyjnym. Zdobył dla mnie pracę u Philipsa jako inżynier... Nie wiem, jak po [polsku], po angielsku estimator, znaczy [pracownik], który oblicza, ile czasu dana praca powinna być zrobiona albo… W każdym razie z inżynierią, ale to taką trochę analityczną, nie specjalną. I dostałem pełną pracę. Z tym że miałem prawo wyjścia, kiedy chciałem. Więc chodziłem na politechnikę, jak mogłem, ale odrabiałem swoją pracę. Jak przychodziłem, to tak, żeby wyglądało, że… I tam, nie pamiętam kiedy, ale mam jeszcze tę kartę... Ale już jak szedłem po mieście, to miałem [wpisane w dokumentach] niemiecki Philips, z tym [byłem] bezpieczniejszy. Jak pracowałem u Philipsa, to gestapo mnie zawołało i przesłuchiwało przez jakieś półtorej godziny. Gestapowiec, który miał polskie nazwisko, nazywał się Pająk, był ze Śląska. No ale ja powiedziałem, że nigdzie nie należę, wszystko tego... Poza tym mój kuzyn był za wysoko, no to wierzyli i wszystko w porządku. Jedyne rzeczy, jakie myśmy tam robili, to czasami części do radia, bo Philips miał linię robienia różnych części, dla Niemców oczywiście. To były jeszcze lampy, więc trzeba umiejętnie było porozmawiać z kimś, kto tam był na linii, i z robotnicami, które robiły, żeby puścili jedną ekstra, jakoś nieobliczoną, bo oni bardzo pilnowali. Tak że niektóre części mogłem dostać dla kolegów z AK. I to było do...
Aha, skończyłem rok w tym technikum. [...] A jeszcze nie mówiłem, że jeździłem, przypuśćmy, do miast różnych, [w ramach konspiracji] jakieś papiery woziliśmy, jakieś takie rzeczy, niekoniecznie zwalczając, strzelając czy coś takiego. Więc w lipcu, to już wszystko się zaczęło poważnie, uważnie przygotowywać się do Powstania. Tak że jak czas przychodził, to już byliśmy umówieni, gdzie się spotykamy, jak, z kim, kto, gdzie i tak dalej. Jak ktoś miał telefon, to dzwoniliśmy do telefonu. Poza tym nie znaliśmy wielu innych, głównie znaliśmy się piątkami. Znaliśmy swoją piątkę i jeszcze jednego gościa, jakiegoś innego. No, czasami więcej się znało, ale tu chodzi o to, że jak kogoś zaaresztowali, żeby nie wsypać za dużo, bo koledzy nie wytrzymywali cierpień czy coś takiego. No więc 28 [lipca] dostałem telefon około dwunastej, żeby się zgłosić w punkcie zbornym, bo będziemy zaczynali Powstanie. Zjawiłem się tam około drugiej. To było w Alejach Jerozolimskich. Wiem numer nawet, gdzie. Nie wiem, czy to was interesuje, czy nie. Powiedzieć jeszcze raz o tym? Więc 28 lipca był pierwszy alarm i po alarmie zgłosiłem się w Alejach Jerozolimskich numer 23. Lokal był mieszkaniem rodziców jednego z kolegów z naszej grupy, „Wywrota”, którzy byli Reichsdeutschami, czyli pełnymi obywatelami Rzeszy z Nadrenii, ale rodzice się nazywali Goralscy, bo byli Góralscy i pracowali od dwudziestu czy trzydziestu lat w Niemczech, mieli obywatelstwo, ale byli Polakami, a mieli jednego syna, więc, który był nawet wściekle nastawiony na Niemców. Więc miejsce było bardzo pewne. Tak że jak myśmy się zjawili tam, a było nas dwudziestu paru, to cicho siedzieliśmy, nic się nie działo, przespaliśmy. Rano zjawił się wysłannik, to był nawet jeden z kolegów pobożny i powiedział: „Rozchodzimy się”. No więc odwołany jest alarm. „Czekajcie na drugi”. Więc przespaliśmy, tak jak moja żona mówi, że ona jeszcze została tam przez kilka dni, a myśmy nie, myśmy poszli do domu z powrotem i próbowaliśmy robić. Ja pojechałem nawet do Philipsa. Tak że wszystko było spokojnie.
Drugi raz dostałem [wezwanie] o godzinie pierwszej trzydzieści czy koło drugiej 1 sierpnia. Mam się stawić o drugiej znowu w tym samym lokalu [w Alejach Jerozolimskich]. Więc zjawiłem się tam, wszyscy się zjawili. Potem dostaliśmy rozkaz… Aha, nie mieliśmy prawie broni, nic. Dostaliśmy rozkaz, żeby przenieść się z tego lokalu na Nowy Świat, obok hotelu „Savoy”, na Nowy Świat po stronie od Wisły i że tam mamy nowe miejsce. Szliśmy grupami. To już była po trzeciej, około czwartej, Niemcy chodzili grupami, ale widzieli nas w płaszczach, myśleli, że mamy broń, nikt nie zaczepiał. Przyszliśmy do tego domu na Nowym Świecie i weszliśmy na górę. Przyszedł łącznik z batalionu, powiedział: „Wy siedzicie, bo my nie mamy broni. Wy nie macie żadnej poważnej broni, nie bierzecie udziału”.
Jak się zaczęło, to moja kompania, 3. kompania „Szare Szeregi Junior”, atakowała na ulicy Górskiego (kiedyś się ulica nazywała też Hortensja). Budynek, w którym byli Niemcy i „własowcy”, bunkier i tak dalej, to wszystko było. [Trzeba] zdobyć ten bunkier. Mieliśmy na górze już, z boku, liceum chemiczne, więc przebiliśmy dziurę jakąś tam, tak że mogliśmy z góry atakować ich. Ale z przodu, jak ruszył atak, to szmajser, który była najlepszą naszą bronią (znacie szmajser, pistolet maszynowy), zaciął się. I to się nie bardzo udało. Górą wywalili drzwi, strzelali, dwóch było zabitych czy coś takiego. To się nie udało. Dopiero w nocy próbowali drugi raz, a Niemcy zdecydowali się wycofać i zdobyliśmy ten budynek. Mnie tam nie było jeszcze. Dopiero rano przyszedł znowu łącznik, żeby skakać przez Nowy Świat (obok był niemiecki hotel „Savoy” z wartą), bardzo ostrożnie, przez drugą stronę, do Górskiego. Powoli wszyscy się przenieśliśmy. Zdaje się, że jeden był ranny, jak przeskakiwaliśmy, ale nie było nic wielkiego. I już znaleźliśmy broni trochę, karabinów, bo tam byli „własowcy” i były psy, wilki w tym też, dla żandarmerii…
Więc mieliśmy już trochę broni i zaczęliśmy chodzić na patrole w okolicy. Ja poszedłem z patrolem na ulicę Warecką, to jest vis-à-vis Poczty Głównej (tam gdzie Bank Narodowy jest teraz), dlatego że czołgi niemieckie chciały wejść, pomóc – bo to był już drugi dzień – pomóc wycofać ludzi albo odrzucić nas. Myśmy dookoła siedzieli. Ale już batalion miał zdobyty drapacz chmur, ten, który tam jest, bez większej walki, bo to była niespodzianka dla nich. Próbowali już też raz atakować czy dwa razy Pocztę, ale nie udało się. Więc na Wareckiej podjechały dwa czołgi, więc jak myśmy byli gotowi z butelkami, to jak wrzuciliśmy dwie, to oni się przestraszyli, wycofali się. Dopiero o jakiejś drugiej, po drugiej dostaliśmy rozkaz, że my i ta grupa, z którą ja z tej kompanii byłem, mamy atakować Pocztę od frontu ze Szpitalnej przez plac Napoleona (wtedy, później Powstańców). Nasz dowódca batalionu nazywał się „Leliwa”, rotmistrz „Leliwa”. Jak rotmistrz, to znaczy, że kawaleria. Zdobył srebrny, zdaje się, medal w trzydziestym szóstym roku na olimpiadzie, więc jako typowy kawalerzysta obsadził cały budynek. Ja leżałem z kolegą za taką reklamową blaszaną rurą (takie duże do reklamowania, tu jeszcze są chyba). W każdym razie myśmy leżeli, dostaliśmy rozkaz i jak wariaci lecieliśmy na ten budynek. Niemcy zaczęli strzelać, ale myśmy tak bokiem, bokiem, bokiem i nam się udało, 3. kompanii i mnie, też wlecieć bocznymi drzwiami do budynku Poczty i zaczęliśmy rozbrajać Niemców i oni się poddawali. Z tym tylko że jak ja atakowałem, to miałem karabin, ale nie miałem ani jednego naboju do niego, bo nie było, bo to był stary, o ile mi się wydaje, lebel z 1871 roku, kiedy niemiecka armia walczyła z Francją. Ale miałem tylko granat, nawet ja butelek nie miałem. Ale ja to jeszcze byłem uzbrojony. Bo jak poniosło wszystkich, jak się rzucili, to koło mnie leciał tramwajarz z parasolem i krzyczał. I, dzięki Bogu, to się udało. Weszliśmy do tego budynku, moich dwóch kolegów, a plutonowy z plutonu mojego, „Gozdawa”… Jak się nazywał Jacek? [...] „Gonzaga”. „Gonzaga” i „Boleszczyc” drugi, zatkali sztandar polski na tym, a myśmy rozbrajali Niemców i szukaliśmy broni. Tak że jak wieczorem przyszliśmy już na Górskiego, to mieliśmy dużo broni, karabiny, bardzo dużo karabinów – i mieliśmy mało pistoletów maszynowych, ale w każdym razie solidnie.
Przyszliśmy i spać nie mogliśmy, bo takie wszy były po psach, które oni trzymali, czy tam pchły, że całą noc właściwie nie spaliśmy. A rano bardzo szybko znowu poszliśmy pomagać naszej 2. kompanii, która zajmowała kwaterę w tym [budynku], szukać broni. Więc ja miałem siedem rewolwerów pochowanych po różnych [kątach] i miałem dwa karabiny, a poszedłem bez karabinu. Wróciłem do kompanii, to obstawili nas ci, co byli na Górskiego i rewizje nam zrobili, żeby broń oddać. I zrobiliśmy zbrojownię, znaczy dowódca kompanii „Tadeusz” zrobił zbrojownię. Tak że jak szliśmy gdzieś na atak albo na patrol, to wtedy braliśmy, ale nie było własności. Z tym że dostałem swój prywatny mały pistolet sauer – i zdążyłem dwa do tyłu kolegom podać, a cztery musiałem oddać.
No, skończyło się wielkim zwycięstwem, więc… Właściwie to wszystko było... Ale w tym czasie jeden z kolegów, który właśnie był w tej mojej drużynie, „Wir”, został już ranny, już nie był na Poczcie. Ale były inne pozycje, bo myśmy zajmowali duży teren od Alei Jerozolimskich, Nowego Światu, vis-à-vis BGK, wzdłuż dalej i prawie do Marszałkowskiej. A więc zależy, która kompania, ale trzecia była Szpitalna, Bracka, tutaj… Więc to tak było trzeciego, a czwartego, wcześnie rano obudzili nas, żeby iść na Bracką, bo przelotową linią z zachodu i wschodu był most Poniatowskiego, Aleje Jerozolimskie, 3 Maja i gdzieś tam dalej przez Grójecką. [Założeniem było], żeby przeszkadzać Niemcom przejeżdżać i zdobyć domy, które oni opanowali przy Alejach Jerozolimskich. Więc poszedłem na Bracką 18, bo „Cristal”, na rogu Brackiej i tego byli Niemcy. Więc ja poszedłem z jeszcze z kilkoma i z „Boleszczycem”, a „Boleszczyc” był zastępcą dowódcy plutonu i potem zostawił mnie tam, żeby oczyścić dom, i próbował się dostać do „Cristalu”. Ponieważ to było moje gimnazjum, Bracka 18, więc znałem bardzo dobrze [teren], więc biegaliśmy (to nie jest opisane, nikt tego [nie opisywał]). Niemcy w górę, to my drugimi schodami w górę; Niemcy wtedy [zbiegali], to my granat zrzucaliśmy za nimi – taka zabawa była. No ale w końcu Niemcy się wycofali piwnicami, ale jeszcze… No i w każdym razie obstawiłem ten [budynek]. A, i zostawił mnie z dziesięcioma trzymać ten budynek i strzelać do Niemców, którzy jeździli po Alejach Jerozolimskich. Byłem tam trzydzieści sześć godzin bez spania i cały czas strzelaliśmy. Niemcy początkowo sami jeździli, a potem brali ludność cywilną, która szła przed czołgami. Początkowo, pierwszy raz myśmy nie wiedzieli, co [robić], ale strzelaliśmy tak najpierw, żeby ich rozproszyć, a wśród nich była piechota, [wzięto cywili], żeby nie strzelać. Więc jak strzeliliśmy parę razy, to Polacy, ludność cywilna, którą oni wzięli... Bo już pobrali różnych wzdłuż [ulic] jeńców i moi rodzice też ze Smolnej zostali wzięci do Muzeum Narodowego. I tam byliśmy przez półtora dnia czy coś takiego i bardzo dużo zabiliśmy Niemców. Nawet jakiegoś oficera, który wysadził głowę z czołgu, którym jechał, a czołgi jeździły. Nie mieliśmy broni żadnej takiej do czołgów, piatów nie mieliśmy… Więc dosyć dużo zabiliśmy ich. No, potem mnie zmienili, zmienili, dali kogoś innego.

Aha, jeszcze przed tym było tak, że jak byliśmy na tej Brackiej czwartego na początku, okazało się, że była barykada już zbudowana przy Widoku, niska barykada. I jak wracaliśmy stamtąd, z Brackiej 18, to na barykadzie dowódcą był porucznik „Tryb”. I raptem powiedzieli, że [Niemcy] zabili „Tryba”, i kazali nam obsadzić barykadę. Więc było nas, nie wiem, może jedenastu, dwunastu. Leżeliśmy na tej barykadzie, przyjechał czołg niemiecki, bo bali się, że Niemcy czołgami wejdą. Drugi tam z tyłu był też, myśmy go nie widzieli nawet porządnie, i wystrzelił parę razy, zniszczył cukiernię, zdaje się, że się nazywała „Szwajcarska”, na rogu Zgody i Szpitalnej, ale dużo wyżej od nas. Ale ktoś z naszych tam rannym był później z tego. Poleżeliśmy dwie godziny, wycofali nas. Wieczorem o dziewiątej znowu poszliśmy na Bracką i tam zostałem wtedy na trzydzieści parę godzin i strzelaliśmy. Po tej strzelaninie poszliśmy na Górskiego przespać się trochę i następnego dnia znowu na patrol, tam gdzie spodziewaliśmy się, że są Niemcy albo ukryci tacy, którzy się uważali za Niemców czy coś takiego. Nie było większych starć. Moja rodzina, która była na Smolnej, została wzięta, jak powiedziałem, do Muzeum Narodowego. Po dwóch dniach czy trzech dniach wypuścili tych cywilów, ale spalili wszystkie domy. I na Smolnej, po jednej stronie i po drugiej. Tak że moja rodzina się wyniosła na Kopernika. Więc był czas, że poszedłem odwiedzić rodzinę.
Później ósmego kazali mi iść na patrol na Nowy Świat i ostrzeliwać... Niemcy budowali barykadę między budynkiem BGK, który oni kontrolowali zawsze, nigdy go nie zdobyliśmy, i budynków, które były Muzeum Narodowego. Więc poszedłem na Bracką 37, na górę, jeszcze z dwoma gośćmi, [wybrałem] dobrych strzelców, i ostrzeliwaliśmy tę barykadę, jak oni budowali, próbowali budować, żeby mogli spokojnie sobie przechodzić. Więc jak tam strzelaliśmy, to jakiś Niemiec, jakiś snajper, ktoś nam... A była wybita taka dziura armatnia w tym [budynku Brackiej] 37 w kierunku na BGK i patrzyliśmy na Nowy Świat i w kierunku placu Trzech Krzyży. Przez tę dziurę we trzech strzelaliśmy. A już mieliśmy hełmy niemieckie i mieliśmy karabiny, tak że mierzyliśmy... Czy zrobiłem jakąś szkodę, czy nie, nie wiem, ale w każdym razie ktoś dosunął nam z bliska tak, że ranił jednego z tych kolegów w żebra. Nie mogliśmy [snajpera] znaleźć, gdzie, jak. Próbowaliśmy wypchnąć hełm, że może ktoś będzie z drugiej strony patrzeć – nic się nie stało.
To było ósmego, a od ósmego do dwunastego bez przerwy były różne akcje, małe, nieduże. Zdobywaliśmy coś… [...] Nieduże akcje, ale bez przerwy walczyliśmy... Na tył „Café Clubu” także dostaliśmy się, do „Virginia”, na linię Nowego Światu. Różnych ludzi stamtąd wyciągnęliśmy, Ukraińców... Był taki znany gość, który urządzał tańce dla ludzi, dla pań i panów w czasie wojny. Nazywał się Wajszczuk, Ukrainiec był. Więc jak myśmy tam przyszli, Niemcy zaczęli rzucać granatnikami, atakować nas, zabili Wajszczuka. Zabili Wajszczuka, więc nie dotykaliśmy. Ja uważałem... „Stójcie, nie wolno ruszać”, bo chcieli go [zabrać]. Wyciągnęliśmy go, nie żył już. Ale on miał walizeczkę i w tej walizeczce było złoto. Pełna walizka złota. Po kilku godzinach czy tam po ośmiu godzinach wycofaliśmy się z tego. Niemcy oczywiście nie atakowali osobiście, ale strzelali do nas z... miotacze takie… W każdym razie wycofaliśmy się. Złoto oddałem do dowództwa, poszło do dowództwa batalionu, a dalej nikt już nie wiedział, co się stało. I to tak było dosyć często. Były różne posterunki, różne… W końcu zdobyliśmy „Cristal”, już kontrolowaliśmy „Café Club”, [właściwie] nie „Café Club”, „Colosseum” i budynki wzdłuż Nowego Światu.
Aha, jeszcze ciekawostka, że ja i mój kolega, jak mieliśmy czas, jeżeli… Byliśmy tak zorganizowani, że raz jeden dziennie [była] warta na Górskiego, tak że nie szliśmy na żaden atak. Drugi dzień, szliśmy na wsparcie. Trzeci raz, atakowaliśmy. Więc byliśmy na Górskiego, nic specjalnie nie robiliśmy wtedy, to wydaliśmy dwa razy „Filipinkę”, pismo, ale nic się nie zachowało. Pismo, które wisiało na tym, o różnych wiadomościach. No więc na 15 sierpnia też zrobiliśmy to, nazywało się „Filipinka”, ale nic nie zostało, o tym, co się dzieje, ogólnie, jakieś tam... Więc bardzo często chodziliśmy na „Colosseum”, na ulicę Widok i na różne punkty, gdzie albo Niemcy próbowali atakować, albo nasze oddziały słabo się broniły. Więc piętnastego była msza święta, każdy poszedł do [komunii], przyjął komunię.

  • A gdzie była msza święta?

Z tyłu, na podwórku Górskiego. Przyszedł ksiądz. A i piętnastego to było święto, więc… Ale dostaliśmy rozkaz, że mamy wspomóc na placu Grzybowskim którąś z naszych kompanii. Więc po południu przeszliśmy do tego drapacza chmur i czekaliśmy na dalszy rozkaz, znaczy na placu Napoleona. Było nas, nie wiem, chyba dwudziestu czy coś takiego. Dlatego że oni się spodziewali, że Niemcy na placu Grzybowskim zaatakują i… Siedząc tam, Niemcy już przywieźli „krowy”, wie pani, te… Zbombardowali ten, jak widzieliście ten rysunek, te walące się... to ja siedziałem na dole. Tam spadłem z krzesła. Znaczy w piwnicach. Kupa spadła, tak się wszystko trzęsło. Nic nam nie zrobili, ale wtedy oni zaatakowali... To to, co zdjęcie jest. Poczekaliśmy jakieś... Nie pamiętam, o której godzinie, ale potem piwnicami i dalej poszliśmy na Grzybowską. Przyszliśmy na Bagno i na plac Grzybowski, żeby wzmocnić, 6. kompania była. Każdy z nas miał albo pistolet maszynowy, albo granaty, albo karabin, tak że byliśmy uzbrojeni po zęby, a ci nasi koledzy jak spojrzeli na nas, to... Ale mieliśmy szczęście, że akurat byliśmy blisko tam, gdzie broń była. Siedzieliśmy całą noc i pod koniec wieczoru, w noc, Niemcy, czołgi podjechały, [a my] rzuciliśmy butelki zapalające, postrzelały trochę i odjechały. Nie było żadnego specjalnego... Ale znaleźliśmy w jednym z domów na placu Grzybowskim flagę amerykańską, więc tę flagę amerykańską wzięliśmy. Jak wracaliśmy ranem stamtąd, to nieśliśmy tę flagę amerykańską. Pytał się ktoś: „Czy to są amerykańscy komandosi?”.
Potem, jak przyszliśmy, to okazało się, że szykują się nowe ataki. „Kiliński” atakował PAST-ę na Zielnej pięć razy. Pierwsze źle, drugie źle, trzecie, czwarte było 18 sierpnia i jako pierwsza miała atakować moja kompania. Jedna z drużyn, pierwsza drużyna. Więc poszli tam i zaatakowali, zaczęli atakować w nocy, bardzo dużo rannych. Motopompa, która miała być gotowa, zacięła się – nic z tego. Przyszli z powrotem. Ranni, kilku zabitych naszych. I nie udało się. Dziewiętnastego dostajemy rozkaz, że mamy iść jako osłona ataku na PAST-ę. Poszliśmy na budynki vis-à-vis PAST-y na Zielnej i tam byliśmy już od godziny dziesiątej przygotowani, że kiedyś zaczniemy atak. Przyszedł dowódca o godzinie drugiej („Leliwa” się nazywał, to znaczy ten rotmistrz) i mówi nam: „Was jedenastu. Zaczynają atak na PAST-ę”. A myśmy się tam pospali, bo zmęczeni. W końcu o drugiej powiedział nam, będziemy próbowali atakować z frontu. Oczywiście były inne plany, żeby z tyłu tam wywalić dziurę i wejść od tyłu i tak dalej, a my mamy front atakować i czterech czy pięciu żołnierzy z „Chrobrego I” ma nam przynosić amunicję, butelki i tak dalej. Przeskoczyliśmy przez Zielną. Jak pierwsi skakaliśmy, to Niemcy jeszcze nie wiedzieli, to nie strzelali, później, pod koniec... Ale nikt nie został ranny. I kazali nam zacząć atak. W pierwszym rzędzie próbowaliśmy zlikwidować bunkier. Tego nie ma w opisie, dlatego że ogólny... później oni to... Ale pierwsi się nie liczyli. Jak dzisiaj myślę o tym, to nas jedenastu było poświęconych na to, że my tam zginiemy. Ale całe szczęście, że z tyłu [była] osłona. Jak Niemcy tam coś [próbowali], [to] jeżeli [ci z osłony] wiedzieli, to strzelali. A myśmy zaczęli podpalać PAST-ę. Butelkami. Więc nie bardzo szło… Aha, ten bunkier – Niemcy w końcu wycofali się z tego bunkra, ale zamknęli wejście do bunkra, bo było na poziomie, grubą, żelazną bramą taką. Więc dowództwo przysłało minerkę, kobietę, która przyczepiła ładunek wybuchowy do tego. Ja byłem z nią. Ona bardzo bystra, wiedziała, jak, co, wszystko. Wyszliśmy z tego i wywaliła dziurę. Dziura była o takiej jakiejś wielkości. Ale PAST-a.... Już rzucaliśmy... Ja nie mówiłem o tym, ale rzucaliśmy butelki, żeby się zapaliły. Rzucało się, już tam chyba trzecia czy czwarta, wyrzucaliśmy. Im wyżej, tym szybciej. Dosyć wysoko rzucałem. (Jestem opisany w drugim tam... mój „Emir” i tutaj też o tym). W pewnym momencie przyleciał gość, dosyć wysoki, z butelką dużą, w hełmie, ale porucznik. Przyleciał, rzucił o piętro wyżej, jeszcze dalej niż my rzucaliśmy. Popatrzyłem na niego, a to był mistrz Polski w rzucie oszczepem. Nazywał się Lokajski. Był nawet mistrzem Europy przez pewien czas. A ja z nim grałem w koszykówkę i w siatkówkę na plaży raz. Poza tym jego zdjęcia są bardzo znane. On był w „Koszcie”, w Kompanii Sztabowej „Koszta”. Potem, zdaje się, zginął. Fantastycznie rzucił kilka butelek. Już budynek się zaczął palić. Przyszedł rozkaz, żeby motopompa niemiecka zechciała zgasić te pożary, więc oni mieli w piwnicach motopompy i motopompa pracowała. Przyszedł rozkaz, żeby wrzucić w dół butelki z benzyną, żeby podpalić, żeby ta motopompa nie pracowała. Więc ja wrzucałem te butelki, jedną za drugą, jedna za drugą... W międzyczasie w ogóle myśmy atakowali front jeszcze, drzwi frontowe. Nie mogliśmy wejść, bo oni powrzucali sprężynowe materace. Jak już brama była wywalona, to już i tak nie można było przejść, bo był jeden na drugim, sprężyny z materaców czy tam z czegoś. W każdym razie nawrzucałem tych butelek dosyć dużo i proszę kolegę: „Podaj samozapalającą”. Jak moja żona opowiada, to tam w środku był kalium hypermanganicum, ten proszek, który potem robił wybuch ognia. No więc [tego] nie było. Powiedzieli: „Nie mamy. Jeszcze musisz poczekać, że…”. To ja mówię: „Nie, teraz!”. To dali mi, ja mówię, butelkę ze szmatą. Ponieważ paliło się wszystko obok nas tam, to podpalili tę szmatę, podali mi, ja to rzuciłem i to wybuchło. Jak wybuchło, to ogień przez tę dziurę zapalił mnie całego. Byłem zlany trochę gazoliną, to tak szybko leciałem, że [w porównaniu do] Jesse’ego Owensa, który pobił rekord świata, to ja na pewno byłem szybszy, [biegnąc] do naszych sanitariuszek, które były w „małej Paście” czy tam w małym budynku przy Paście. One mnie wypucowały wodą wapienną, jeszcze czymś, do oczu [wlały] wodę wapienną – myślałem, że wścieknę się cały, ale zagasiły cały pożar. No i przyszedł szef mojej kompanii sierżant „Tomek” i mówi: „Ranny jesteś, zabieram cię na Górskiego”. Ja mówię: „Co? Teraz? – a myśmy zaczęli wchodzić już na parter. – Nie”. I nie poszedłem. Więc myśmy zaczęli już wchodzić drabinką przez wysoki parter tam do środka i wszyscy zaczęli „czyścić”. Tylko ja miałem popalone ręce, miałem visa tylko i wyszliśmy na wysoki parter. Tam dosyć długo czyściliśmy, Niemcy przeważnie nie chcieli się wtedy poddawać. Wyleciało siedmiu czy ośmiu Niemców tylną bramą i chcieli lecieć do Ogrodu Saskiego. A myśmy już byli na parterze, więc zaczęliśmy do nich strzelać. Ja z pistoletu, marny [efekt]. Przyszedł „Kmicic”, jeden z moich żołnierzy, przyszedł „Kmicic” z karabinem, mówi: „Co tu się dzieje?”. Ja mówię: „Daj ten karabin”. Zaczęliśmy strzelać. Z tych ośmiu czy siedmiu to prawie wszyscy zostali zabici. Ale w międzyczasie dostaliśmy ogień w tym samym czasie, bo myśmy się wychylali z tych okien i dostaliśmy ogień. Nie wiem, czy to niemiecki, czy nasi (nasze oddziały z drugiej strony, bliżej Ogrodu Saskiego) dosunęli nam i zabili jednego z kolegów, „Smugę”. Reszta nic. Jeden spadł na dół, ale nic sobie nie zrobił. Ale już więcej nie wychodzili. Więc kolejno, jeden po drugim, różne oddziały zaczęły dochodzić wtedy. Bo to był „Kiliński” organizował, ale potem też inne oddziały próbowały się dostać od tyłu i to jest opisane w różnych [publikacjach]. Ale to, co ja mówię, to nie jest opisane, bo za mało ważne było albo nas nie było…
No i po pewnym czasie przynieśli nam coś do zjedzenia, przyszły sanitariuszki, ale… I przynieśli nam sztandar polski i trzech nas: „Wywrot”, ten, który miał tych rodziców [Reichsdeutschów], „Wywrot”, „Brzeszczot” i ja. Polecieliśmy palącymi się schodami na szczyt PAST-y. Dolecieliśmy tam i siedział jeden Niemiec z syreną, którą cały czas hałasował, żeby dostać pomoc. Niemiecka flaga i żółta flaga, że to jest tragedia, żeby pomóc. Było jakieś takie drewniane podniesienie, więc... ale myśmy najpierw ściągnęli tę niemiecką flagę, żeby polską. Więc koledzy zaczęli przywiązywać polską, ja miałem opalone ręce, więc nie bardzo by to szło. Aha, wzięliśmy tego Niemca, [zrobiliśmy] rewizję. Poddał się z miejsca, w ogóle nie próbował walczyć. I on miał pamiętnik. Ten pamiętnik później każdy mówił, że oni dali. Myśmy mieli pamiętnik. Nie wiemy i tego gościa w końcu wiedzieli... Ale wszyscy się przyznają do różnych rzeczy, których nie było. Myśmy tam byli w trójkę, nikt więcej. W momencie jak myśmy wyciągnęli tę polską flagę, to z Ogrodu Saskiego zaczęli walić z karabinów maszynowych i z działek. Więc nie mogliśmy być na górze. Nie wiemy, co było na tym drewnianym podniesieniu. Był albo miotacz granatów, tak... jak to się nazywa... W każdym razie tak się wrzuca taki ten i to… Więc albo działko małe, albo karabin maszynowy. Ale myśmy już nie mogli, bo już wszystko było niszczone. Zeszliśmy w dół z flagą, z tym Niemcem, oddaliśmy to od razu… Myśmy walczyli, więc myśmy nic nie trzymali. Tylko zatrzymaliśmy flagę niemiecką.
No, zeszliśmy na dół, no i tu powoli już wszystko było wyczyszczane, jedno za drugim, jedno za drugim, i tak dalej. Kazali nam zejść do piwnicy, żeby brać jeńców, którzy się ukryli w piwnicy, znaczy, poddawać się. No i resztę czasu spędziliśmy, a wzięliśmy stu szesnastu jeńców, z tym że było trochę rannych. Z tej piwnicy Niemcy wychodzili kolejno. Było nas może ośmiu, a ich tam było dosyć dużo, ale bali się już. „Nicht schießen. Nie strzelać, nie strzelać”. Więc kolejno próbowaliśmy rewidować, zabierać od nich broń, wszystko, odkładać to i [wynosić] po drabince, bo to było w piwnicy, w dół, z bunkra na zewnątrz. Tam brali ich do niewoli. W pewnym momencie przyszedł gość bez czapki, a miał jakieś oficerskie... i mój kolega, ten „Wywrót”, ten, który miał… Okazało się, że [jeniec] to jest gość z gestapo. On jego rewiduje i wyjmuje kajdanki z jego kieszeni. Tymi kajdankami, tym metalem – w twarz go. A był rozkaz od „Bora” i od „Montera”: „Nie wolno źle traktować jeńców”. Bo wiedzieli, że jeżeli my będziemy źle traktowali, to oni nas będą źle traktowali. I nie wolno i jest kara śmierci, jeżeli ktoś to zrobi. Więc ja do niego krzyczałem: „»Wywrot«! Będę strzelał, jak będziesz... Uspokój się!”. No, oddaliśmy tych. No więc wzięliśmy tłumy jeńców (nigdy nie liczyliśmy), wydostaliśmy się. Już była, nie wiem która, piąta wieczorem, szósta wieczorem. Poszliśmy z powrotem na Górskiego do swojej kompanii, zmienili załogi. Tam to w ogóle dużo jednostek było.
Chcę powiedzieć tylko, że na zdjęcia, jak prasa [wychodziła], to jak myśmy walczyli, to żadnego, nikogo, [wnioskując] z fotografii, które tam [były robione], nie widzieliśmy. Dopiero jak już było bezpiecznie, to się zjawili. I to było bardzo częste w akcjach. No bo albo późno dostawali wiadomość, albo bali się. Bo jednak dużo ginęło, więc jeżeli tam ktoś poszedł, za wyjątkiem tego Lokajskiego, który tam się zjawił. Potem spotkałem kolegę, którego znałem osobiście, który też był, ale to już było, już było nad ranem, jasno, ja już byłem podpalony. I też nie robił, tylko już cieszył się, że... Jak szliśmy, to nieśliśmy „Smugę”, tego kolegę, który został zastrzelony, kilku niosło i flagę niemiecką. Ludzie krzyczeli: „Cześć bohaterom PAST-y” i tak dalej. To tak się skończyła PAST-a. A obsadził ją taki porucznik „Kulesza”. Reszta tych oddziałów, które walczyły, [to] wycofały się stamtąd. Więc jak czytacie, to było to, co myśmy robili, ale inni potem też... [...]
No więc okazało się, że to była niedziela. A moja matka obiecała, że zdobędzie kawałek kurczaka na obiad, ale już nie poszedłem, tylko poszedłem następnego dnia rano, to moja matka w płacz, siostry w płacz, bo ja spalony, koloru fioletowego, włosy [spalone] i tam trochę tutaj po ten, ale nic specjalnego. Tak że kawałek kurczaka dostałem.
Po tym przez pewien czas, dwa-trzy dni, było spokojnie. Niemcy dawali nam spokój, nic się nie działo, w każdym razie naszym. Ale zginął „Boleszczyc”, jeden z kolegów, którego wspominałem przedtem. Poszedł odnosić do dowództwa jakieś tam rzeczy i granatnikiem. Strzelanina, granatnik (to jest takie, wrzuca się granat i…), więc zabity granatnikiem na placu. Bardzo dzielny chłopak, ale czuł, przewidywał coś, że umrze. Nie wiem, jak można mieć takie przeczucie.
I tego 24 sierpnia zaczęliśmy się z powrotem przygotowywać na atak na „Café Club” w Alejach. Więc ja z moją sekcją dostałem [rozkaz] obsadzić „Gospodę Włóczęgów” vis-à-vis BGK, a inni koledzy atakowali „Café Club”. Zdobyliśmy „Café Club”. Niemcy się nie spodziewali, wywaliliśmy tam ścianę... Zdobyliśmy „Café Club”. Ale dwóch moich kolegów, bardzo dobrych strzelców, zginęło w „Gospodzie Włóczęgów”, która była w Alejach. Tak że nie bardzo się cieszyliśmy. No później jeszcze [było] spokojnie, nie będę mówił tam o różnych takich rzeczach.
Dostajemy rozkaz 27 sierpnia, że szykuje się jakaś większa akcja. Nie powiedzieli nam co, ale że ma być większy atak, no i nasz oddział, który miał, nie wiem, dwadzieścia parę, trzydzieści osób, ma pójść na ten atak. Uzbrojeni, gotowi, poszliśmy na ulicę Próżną przy Królewskiej, gdzieś do budynku jakiegoś. Czekamy na rozkaz. Potem się dowiedziałem, ale jeszcze niedokładnie, że chodziło o atak na Żelazną Bramę albo na Ogród Saski. Więc leżymy tam, siedzimy pod tym na Próżnej i przez półtora dnia nie robimy nic. Siedzimy. Całe szczęście, była biblioteka w tym domu, więc książki sobie czytaliśmy. A dwudziestego dziewiątego z powrotem wołają nas, bo myśmy tam byli już dwa dni czy ileś, do tego... Kazali nam się umyć, zmienić bieliznę, o ile ktoś miał, a przeważnie nie, i z powrotem idziemy na tę [akcję]. Ale w międzyczasie, jak myśmy tam byli (tego nie powiedziałem), to chodziliśmy na patrole, na tę część... Nie wiem, czy to Królewska tam kończy się, a zaczyna się Grzybowska, czy coś. Tam [chodziliśmy] z Próżnej, żeby się dowiedzieć, jakie jest to przedpole, bo były zniszczone domy i tam była ulica Graniczna, boczna. Mieliśmy dowódcę, chyba się nazywał „Skała”, porucznik „Skała”. Był zrzutek z Anglii. Zrzutkowie bardzo byli odważni i bardzo dzielnie często walczyli. Tak że on mówi, że idzie sam, razem z oddziałem. Normalnie na patrolu kapitanów, poruczników, nie widzieliśmy, bo oczywiście jako dowódcy wysyłają patrole. A on poszedł na patrol z trzema. Wraca dwóch. „Skała” i drugi zabici. Tak parę razy było. Później drugiego nam dali. Też był ranny... Ja miałem szczęście, że jak byłem na patrolu, to byłem blisko. Niemcy jakoś tam nie likwidowali. A oni mieli z góry widok na całe przedpole, od Granicznej do Ogrodu Saskiego, wszystko widzieli.
No i potem mówili nam, jak, co mamy [robić]. Ten nasz oddział (może było coś trzydziestu, nie więcej chyba) podzielony był na dwie części. Jedną ja dowodziłem, drugą „Alfa”. A, jeszcze mieliśmy dowódcę plutonu „Gonzagę”, który był bardzo dzielnym dowódcą. Zawsze on z nami atakował. Powiedzieli nam. Poszliśmy na odprawę. Na odprawie widzę, że ci, którzy to urządzają, nie wiedzą dużo rzeczy, bo myśmy się pytali, jaka jest szerokość tu, jaka jest tam, co oni mieli i ile, ile, jakie domy piętrowe czy coś takiego. Bo myśmy widzieli w nocy, to… W końcu powiedzieli nam, że będziemy atakowali, trzy plutony z „Kilińskiego”. Z drugiej, trzeciej i... nie pamiętam, jeszcze jedna była, że będziemy atakowali nocą trzydziestego pierwszego... a to już 1 września, nie noc... siedzimy Królewska 16, jedyny budynek po tamtej stronie, który myśmy trzymali, znaczy oddziały nasze. Od dwunastej godziny siedzimy w bramie cichutko, czekamy na atak. Atak jest organizowany przez kapitana „Ruma”, „Rum” [Kazimierz Bilski], zrzutek. Dobrzy byli w mieście, ale nie umieli tak walczyć. W każdym razie atak ruszył o godzinie drugiej. Pierwszy oddział z 2. kompanii „Kilińskiego” szedł i mieli atakować w poprzek. Tu była Żelazna Brama, tu była Królewska 16, a my stąd mieliśmy atakować tę linię. Tu nie można było, bo to wszystko zniszczone i oni pokrywali karabinami maszynowymi, granatnikami wszystkimi i rakiety. Więc myśmy lecieli do Granicznej i przez środek, tutaj, było większe zniszczenie. Co ileś minut, dziesięć minut czy coś takiego, następni atakują. Więc wyleciał pierwszy oddział i tam był dowódcą tego drugiego, „Trocki” się nazywał. Leciał – ciekawostka – z sanitariuszką, [właściwie] nie sanitariuszką, tylko kobieta z pistoletem. Więc oni polecieli dziesięć [minut], poruszali się, ale już Niemcy zaczęli „grać” od razu granatnikami, wszystkim tym. Wyskoczyliśmy dziesięć minut później, doszliśmy na środek tego tam, gdzie było większe te – leżą pozabijani. „Trocki” był ranny, ta babka, ta kobieta była zabita, ale z pistoletem jeszcze leżała, a reszta nie bardzo się chce ruszać. Więc „Gonzaga” mówi i ja mówię: „Chodźmy stąd, bo tutaj za chwilę granatniki nas zniszczą”. Lecieliśmy dalej. Wlecieliśmy do jakiejś bramy wysokiej przy Granicznej, ale nie było nas już dużo. Już z tych dwudziestu, to może było jedenastu, dwunastu. Duże straty były. Dolecieliśmy tam, kryci byliśmy, bokiem. W końcu nas chyba było siedmiu albo ośmiu, jak dolecieliśmy, żeby atakować, do domów na Żelaznej Bramie, tam gdzie Niemcy byli. A Niemcy zaczęli zrzucać na nas granaty, z góry jakoś. Ja spadłem z murka, który tam [był], na dół, koledzy, reszta też i szukamy wejścia do budynków. Niemcy rzucają granaty z góry, a to były trzypiętrowe, czteropiętrowe [budynki]. Skończyło się na tym, że znalazłem wejście, drzwi, spróbowałem i krzyczę: „Gonzaga”, „Jacek”, mówię: „Znalazłem! Chodźmy stąd”. A on mówi: „Czekaj, tylko wyjmę odłamek z nogi”. Bo już go coś dostało. A oni dali jeszcze jedną serię granatów z góry na nas. Czuję, słyszę, że granat warczy i wybuchł mi w hełm. Tak że jakby się chałupa spaliła. Więc ja mówię: „Ja idę”. Wskoczyłem tam do środka, później za mną drugi „Gnot” i „Gonzaga”. Ale czuję już ciepło. Dostałem w tętnicę na rękę, tutaj. I krew bucha, ale jeszcze strzeliłem wewnątrz i „Gnot”, który wlatywał, dostał kule od Niemców, ale wyżył. Ale już byliśmy, tylko że było nas siedmiu czy ośmiu. Niemcy mówili: Nicht schießen.. Nie wiem dlaczego. A mieliśmy latarkę ze sobą. Byłem zalany krwią, „Gonzaga” mówi: „Lecisz z powrotem, bo ranny jesteś”. Więc wycofałem się, leciałem... A Niemcy w dalszym ciągu [atakują], bo nie chcieli dopuścić innych oddziałów, żeby się…

Doleciałem do Królewskiej 16. Przyszedł lekarz, bo tam [był] taki główny, popatrzył, mówi: „To za późno, jego nie ma, szkoda czasu” – [zakładał], że umrę. Moje dwie sanitariuszki z mojej kompanii były, ja mówię: „Chodźmy stąd”. One założyły mi „ternykot” i ciągnęły mnie z Królewskiej do BGK, bo tam szpital był… Nie BGK, na Świętokrzyskiej, tam gdzie jest poczta obecnie, to była jakaś kasa oszczędnościowa, PKO. Nie mają miejsc, ale dalej [są] nosze. Więc one noszami zaniosły mnie w końcu do drugiego, nic, do trzeciego... A założyli mi „ternykot” taki, gumowy. [Zaniosły mnie] na Szpitalną do kliniki, nie pamiętam jakiej… jak on się nazywał… Weber, Weber. Do kliniki Webera. A miałem szczęście, bo Weber mówi: „O, może tego szybko zoperujemy”. Bo inaczej to jak się czeka, to się potem umiera z upływu krwi. Więc położyli mnie na stół, przywiązali linką, żebym się nie ruszył, bo nie było żadnych [środków znieczulających], i operowali. Wyjmowali mi wszędzie kawałki z różnych części i zoperowali tę tętnicę, zszyli bardzo porządnie. Zemdlałem, nie wiedziałem, co się dzieje. W końcu położyli mnie o godzinie szóstej czy o siódmej, sanitariusze zanieśli mnie z powrotem do kompanii.
Reszta się wycofała. Straty olbrzymie. Próbowali atakować trochę z boku. Duże straty, po prostu rzeź. Nic nie pomogliśmy. Trzydziestu czy czterdziestu ich przeszło sprytnie przez Ogród Saski, a cała ta linia, [którą] ten kapitan „Rum” robił – duże straty, zabitych dużo. Więc pierwszego... To znaczy, pierwszy, drugi, trzeci.
No i potem leżałem jako ranny na Górskiego. Niemcy bombardowali kolejno budynki. Ponieważ wiedzieli, gdzie jest „Błyskawica”... Myśmy mieli radiostację „Błyskawica”. Radiostacja „Błyskawica” była w różnych miejscach. Była w PKO, była gdzieś, [potem znów] została przeniesiona, przeniosła się. [Przenoszono ją] co dwa dni. Oni goniometrycznie, z dwóch kierunków czy z trzech, wiedzieli mniej więcej miejsce, gdzie jest. I wtedy sztukasy atakowały i niszczyły. Więc zaatakowały Pocztę, tam gdzie była nasza 2. [kompania]. Zwalili bomby, niedużo wyżyło z tego. Ci, co poszli do piwnicy się kryć, zostali zasypani. „Błyskawica” przyszła do nas na Górskiego. Była dwa dni, ale już po dwóch dniach się przeniosła znowu dalej. Ale sztukasy wiedziały, że tam była, więc zaczęli zrzucać bomby. Więc ranni... Ja też jako ranny, wyszedłem stamtąd. Przyszedł kolega od „Krybara”, bo on mu powiedział, że oni przegrywają straszliwie, ale... Sztukasy leciały, zniszczyły Górskiego następny dom, nie wiem, trzy czy... nie trzy, to był cztery czy coś takiego. Zapaliły, zginęło dosyć dużo sanitariuszek. A u nas byli także ludzie ze Starówki, którzy przeszli kanałami do Wareckiej i z Wareckiej zaraz przyszli do nas, żeby gdzieś im dać miejsce. Więc oni byli tam. No i ja stałem na zewnątrz na ulicy, powiedzieli, że nie potrzeba do gaszenia im. Stałem z tym swoim kolegą, usłyszeliśmy te sztukasy znowu lecące. Już nie zdążyłem się schować tam, gdzie kompania była, tylko vis-à-vis Górskiego, zdaje się, 3. Jak w bramie byłem, to już podmuch przewrócił nas. Bomba trafiła w Górskiego plus... Olbrzymia bomba jakaś była. Sztukasy to nie robią takiej bomby. Zrzucili, dziura pośrodku, wszyscy pozabijani. Tu jest taka działaczka, Maria Cegielska (myśmy wczoraj tam byli), z Oberlangen, ona tu urządza wszystko. Jej siostra młoda, Ksenia, została zabita teraz. Dwadzieścia ileś czy trzydzieści ileś osób, które było zabitych. A myśmy się przenieśli, ja się przeniosłem stamtąd na Bracką 18.
Na Brackiej 18 już było dalej [więcej] innych [wydarzeń]. Zaczęliśmy dostawać solidnie w skórę. Od 6 września, siódmego Niemcy już zaczęli wyczyszczać Powiśle, tam gdzie był „Krybar”, i atakować „Kryskę”, tam gdzie później tam wylądowali Polacy z armii Berlinga czy coś takiego. A Niemcy już zniszczyli Stare Miasto i przyszła kolej na nas. I tłumy rannych. Dowódca kompanii kontuzjowany, a myśmy trzymali linię wzdłuż Nowego Światu. Oni szli ze spalonej Smolnej, z BKG, odbili „Café Club”. I w ogóle działka... Czołgów nie używali, ale mieli ruchome działka. Więc myśmy trzymali linię, ale powoli przegrywaliśmy. Do Chmielnej, do Wareckiej tam... I w końcu ósmego Niemcy odbili „Café Club” – 8 września. Aha. I myśmy byli ranni, nie przenosiliśmy się z Brackiej, więc siedzieliśmy tam, leżeliśmy, bo nie było nawet miejsca. Przyszedł „Leliwa” i mówi: „Chłopcy, wszyscy, kto może pójść – do ataku”. No, kawalerzysta, szarża, więc powiedział: „Do ataku”. Więc myśmy wszyscy poszli. Ja miałem visa. Przez dziurę na „Colosseum”... Małe „Colosseum”, duże „Colosseum” – od Nowego Światu były dwa takie kina olbrzymie. Największe kino, jakie było, to było duże „Colosseum”. A moi koledzy trzymali pierwszą linię. Niemcy zaczęli walić z armat, z karabinów maszynowych, [koledzy] pospadali z góry, bo filary, które trzymały, były zestrzelone. No i „Leliwa” poderwał nas tym i mówi: „Do ataku”. Więc myśmy polecieli. Posunęliśmy się trzydzieści, czterdzieści metrów, krzyżowe strzelanie z karabinów maszynowych. Ale nasi jeszcze tam byli, więc staramy się do nich dojść. No i w końcu ten atak się załamuje i powoli się wycofujemy. Żeby nie być zabitym, to skaczemy zza słupa betonowego, który podpierał dach. Więc od jednego do drugiego. Przejście było, jedna dziura z „Colosseum” do Brackiej 18, więc… A Niemcy już wiedzieli gdzie, więc od czasu do czasu kulki tam strzelały, ale solidnie nie wiedzieli jeszcze gdzie. Dolatujemy do tej dziury, ja, jeszcze „Zawada”, a przed nami „Leliwa”, dowódca batalionu. Mówi: „Na Boga, ja stąd chyba nie wyjdę”. To mówię: „Panie rotmistrzu, wyjdzie pan”. A on miał z I wojny światowej przestrzeloną jedną nogę. Mówię: „Niech pan skacze, niech pan skacze”. Myśmy pomogli mu skoczyć, wepchnęliśmy go. Trafili go w drugą nogę. Ale przeżył. W drugą nogę, a nam się nic nie stało. Jeszcze myśmy w dwóch wyszli, jeszcze inni trochę wyszli. Kazali nam się przenieść na Bracką 23.
Powoli, powoli wszystko przegrywaliśmy. Zabitych takich z mojego oddziału – i „Wierny”, i „Kurzawa”, „Marek” ranny, no tłumy. Nawet z kilkunastu to jest… A Niemcy ciągle atakowali. I 9 września... Nie ma żywności wystarczającej. Każą nam rannych przerzucić się na tę stronę, gdzie moja żona była. To się nazywało Oddział Południe, dowódcą był „Sławbor”, pułkownik „Sławbor”. Oni zmieniali ciągle. Jeżeli znalazł się po pewnym czasie jakiś dowódca, który miał najwyższą rangę, to on miał prawo dostać to główne dowództwo. Nie ci, którzy walczyli. Niektórzy złościli się, bo rzeczywiście [byli] dobrymi dowódcami…
Więc dziesiątego czy jedenastego przeczołgałem się przez przejście, przez ten kanał przez Aleje Jerozolimskie, który był czasami niszczony „goliatami”, które szły same. Przeczołgałem się tam i poszedłem do szpitala. Powiedzieli: „Ty masz iść na Śniadeckich”. Więc doszedłem tam na Śniadeckich, przy Marszałkowskiej na Śniadeckich, powiedzieli: „Nie ma miejsca”. [Poszedłem do] jakiegoś drugiego, na Hożą – nie ma miejsca. Więc poszedłem do rodziców mojego przyjaciela, na Żurawią. On się nazywał „Brzeszczot”, Jurek Surkont. Przyszedłem, to oni powitali mnie z radością. Mieli syna i córkę. Ja powiedziałem, że on w dalszym ciągu walczy, nie jest ranny, to było dziesiątego, jedenastego, i zostałem u nich na parterze, leżałem jako ranny. Dwunastego czy trzynastego przychodzi sanitariuszka i mówi: „»Brzeszczot« jest zabity”. Przepraszam. Więc początkowo powiedziałem, że jest ciężko ranny, ale potem już przyszedł [ktoś] czy druga sanitariuszka przyszła, powiedziała: „Chcą go chować”. Więc powiedziałem, że jest zabity. Oni płakali. Oczywiście ojciec był majorem, lekarzem w I wojnie światowej i w ogóle był [lekarzem] oficerskim. Potem z wojska odszedł i był doktorem medycyny. Całe szczęście w nieszczęściu, że jak ja mu powiedziałem, to może parę godzin po tym zbombardowany jest dom obok tej Żurawiej, następny dom. Tam mieszkał jeden z moich kolegów też, z którym studiowałem. Odkopali go po dwóch godzinach. I zaczęły się już bombardowania tej części.
Trzynastego usłyszeliśmy, że są na Pradze strzały sowieckie – dopiero 13 września – i zaczęli Niemców atakować, Rokossowski oczywiście. Czternastego, piętnastego były oddziały komunistyczne w Warszawie. Na Wilczej przy placu Trzech Krzyży była Armia Ludowa. Mała. Jak byłem już po tej stronie, później jak podszedłem w tamtym kierunku, to przyleciał jeden z żołnierzy, który [wcześniej był] w moim oddziale, mówi: „»Emir«, chodź do nas, chodź do nas. Teraz dwa stopnie wyżej dostałem”. Więc on już był sierżantem wtedy, [poszedł] do nich. Więc nie bardzo dużo przyszło na pomoc. A druga rzecz, była Polska Armia Ludowa, PAL, na ulicy Hożej. Widziałem ich, poznałem, był jakiś generał (zapomniałem nawet, jak on się nazywał, on był pułkownikiem kiedyś w Armii Polskiej), [organizacja] socjalistyczna niby. Ale nigdy nie widzieliśmy ich na pierwszej linii. No ale w każdym razie trzymali porządek i tak dalej. I zdjęcia ładne robili sobie w czasie [Powstania].
To było już... Szesnastego Sowiety zdobyły Pragę. Zrzuciły nam sucharki z workiem, taka terkotka latała wieczorem, a Niemcy nie strzelali. Poza tym zaczęli kontrolować samoloty niemieckie. Założyłem się o butelkę koniaku z dwoma kolegami, że będziemy uwolnieni. Nigdy nie dostałem, nie razem poszliśmy do niewoli, ale nic się nie spełniło.
Osiemnastego września leciało siedemdziesiąt amerykańskich [samolotów], latające torpedy, duże, rzucały nam pomoc. Myśmy mały kawałek trzymali, nie za duży. Poddał się Czerniaków, [to znaczy] już zaczynał się poddawać. Tam oddziały (już nie pamiętam nazw, ale znałem, kolegów miałem) też przechodzili już stamtąd na Mokotów a z Mokotowa... Później się Mokotów poddał, tak że… Ci zrzucili, dużo Niemcy dostali tego, co one zrzuciły, bardzo wysoko leciały. Ale myśmy myśleli, że wyżyjemy i nie przegramy. To było 18 września. I sowieckie myśliwce zaczęły się zjawiać. Tak że nie było takich wszystkich... Dwudziestego trzeciego Czerniaków się zaczynał poddawać.
Dwudziestego trzeciego ojciec tego mojego przyjaciela, doktor Surkont, mówi, że on by chciał przejść na drugą stronę Alei zobaczyć, dowiedzieć się, co z Jurkiem, z tym synem, który został zabity. Więc ja powiedziałem: „Ja z panem się przeczołgam”. Przeczołgaliśmy się. Akurat zaczęli trochę strzelać, więc doktor Surkont przeszedł chrzest bojowy w Powstaniu. Przeszliśmy na Bracką 23, [syn] pochowany był w drugim czy w trzecim podwórku. Był napis na tym, kupka ziemi i gruzu na tym i było podane: „Starszy strzelec »Brzeszczot«”. Wtedy był krzyż przynajmniej.
Zginął następny dowódca kompanii, później zginął jeszcze następny. W końcu sierżant wziął kompanię, bardzo dzielny był, Werla się nazywał. Miał, zdaje się, z I wojny światowej dwa Krzyże Walecznych. Zginął, został zastrzelony.
Dwudziestego szóstego Niemcy zdobyli Mokotów i oddziały, które były na Mokotowie i niektóre „Radosława” (tutaj macie teraz)... „Radosław” dostał w skórę na Woli, przeszedł na te [tereny] i myślał, że coś zrobi. Też nic nie udało się. Przeszedł na Mokotów i później do niewoli pierwsi się dostali.
Dwudziestego ósmego właśnie ten ostatni dowódca całego Batalionu „Kiliński” – a myśmy jeszcze trzymali linię, część tamtych wszystkich tych – Werla się nazywał, umarł.
Trzydziestego [września] przyszedł tam na Hożą, gdzie ja byłem, kolega, który studiował medycynę, już był bardzo posunięty przed wojną. Jurek Sowiński z „Chrobrego II”. „Chrobry II” był w Alejach Jerozolimskich za dworcem, tam w kierunku Grójeckiej i Okopowej. [Kolega] mówił, że przechodzili z białym sztandarem. Znaczy ci, którzy negocjować mieli poddanie. Więc on przyszedł, powiedział, rozmawia i opowiada nam. Ja mówiłem: „Kamień na kamieniu tu nie powinien zostać, nie powinniśmy się poddawać”. Ale później „Bór” podpisał tę [kapitulację]. Drugiego października jest zawieszenie broni. Niemcy się zachowują zupełnie grzecznie. Czasami wychodzą nawet i rozmawiają. Także ranni i cywile zaczęli wychodzić z Warszawy.

  • Co się działo z panem po Powstaniu? Gdzie pan poszedł po Powstaniu?

Piątego października wychodzę grupą rannych z Warszawy przez plac Kercelego. Zatrzymują nas oficerowie niemieccy. Nas dwudziestu czy trzydziestu rannych szło. Pytali się, kto walczył, [wskazując] na PAST-ę, budynki PAST-y. Myśmy akurat przechodzili, mówimy, było nas tam trzech, że myśmy walczyli. No to chcieli ręce nam podawać, że tak dobrze walczyliśmy. Starali się być grzeczni. Doszliśmy do placu Kercelego, tam stały dwa rzędy... Aha, z bronią nam wolno było wyjść. Wiecie o tym? Czy słyszeliście o tym? Niemcy podpisali z dwoma [miejscami], z Grecją i z Warszawą, jak się poddawała, że wolno nam wyjść jest z bronią, bez amunicji, do honorowej niewoli. Więc myśmy mieli broń, którą mieliśmy [w czasie Powstania]. Ja miałem pistolet, ale niektórzy mieli karabin albo stena, albo szmajsera. Doszliśmy do placu Kercelego, stały dwa szeregi, po jednej stronie i drugiej, żandarmów, kosze i żeby wyrzucać broń. Więc oddawaliśmy broń. Przedtem powiedziane było, żeby nie było amunicji czy czegoś takiego. Nie rewidowali nas. Wyszliśmy z tego [placu], przez to dalej i szliśmy do Ożarowa. Pierwszy raz [weszliśmy] na pole, pozwolili nam zebrać jakąś tam marchewkę czy coś. Szliśmy do Ożarowa, gdzie była fabryka kabli i tam wieczorem nic nie dostaliśmy do jedzenia. Wieczorem położyliśmy się spać, gdzie można było, ale nie było dużo miejsca. Rano byliśmy ładowani do wagonów. Niektórzy zdążyli się trochę umyć, bo widzieli duże zbiorniki z wodą. Umyli się. Okazało się, umyli się w minii [czyli farbie] czerwonej i mieliśmy żołnierzy czerwonoskórych. Niektórzy śmiesznie wyglądali.
Ładowali nas chyba po pięćdziesięciu czy coś takiego, pięćdziesiąt dwie osoby na jeden bydlęcy [wagon]. Zamknęli i zaczęliśmy jechać przez Częstochowę dalej, dalej, do Łambinowic, do Lamsdorfu. Okienko było takie z siateczką, ale nie taką luźną. Wyrzucaliśmy pieniądze od Powstańców z Warszawy, jak jechaliśmy przez Częstochowę i dalej, dalej, dalej… Po drodze, przedtem jeszcze, [kiedy przejeżdżaliśmy] przez Skierniewice, nasz pociąg stanął i był pociąg cywilny z RGO, Rada Główna Opiekuńcza. Poznaliśmy, zobaczyliśmy znajomych, matki i... Wywozili już ich z Warszawy. Jechaliśmy niedługo, ale jeden dzień, noc i potem większość [dnia]. Dojechaliśmy do Łambinowic, które są gdzieś koło Opola. Tam wysadzili nas Niemcy z tych wozów i zaczęli nie bardzo traktować. Do tego czasu wszyscy [traktowali] bardzo grzecznie, dlatego że ten von dem Bach-Zelewski chciał pokazać, że tak dzielnie [walczyliśmy]. Nie to, że myśmy dzielnie walczyli, tylko że tak dzielnie walczyliśmy, że mu zabrało miesiąc, dwa miesiące, żeby nas pokonać. On chciał to podkreślić, bo inaczej to by się do niego przyczepili hitlerowcy. Przyjechaliśmy do tego Lamsdorfa. Strzelcy alpejscy z tymi szarotkami wyładowali nas i chcieli traktować źle. Mnie chciał żołnierz ukraść zegarek. Zobaczył, że mam zegarek, tissota szwajcarskiego, antimagnetic, czarny, modny był wtedy, i żebym ja zdejmował, żebym mu zdjął. A ja zobaczyłem, że kapitan stał, tak jak stół tam był. Po niemiecku mówiłem płynnie, więc zawołałem: Hauptmann, Hauptmann. Ten żołnierz się chciał zamierzyć, żeby mnie uderzyć, ale on przyleciał, powiedziałem mu, że on chce mnie ukraść [zegarek]. To on go z jednej strony, z drugiej i odczepili się od nas. Dostaliśmy się wewnątrz do obozu jenieckiego. Zanim doszliśmy do obozu, były poligony dla wojsk niemieckich i próby myśliwców niemieckich. Zanim doszliśmy, dwa samoloty niemieckie, eksperymentalne messerschmitty, „jetowe”, uderzyły w siebie, spadły przed nami na pole. Więc myśmy wszyscy: „Hurra!”. Niemcy nie reagowali nic. Weszliśmy do obozu. No więc dalej ciągle nas rewidowali, ciągle nas przerzucali. Policzyli nas w końcu. Okazało się, że dowódcą obozu był podpułkownik z armii austriackiej, który znał naszego dowódcę, który był najwyższy stopniem, pułkownik „Paweł”. On się nazywał Frączek czy Frączak. Tamten był pułkownik Frączek, był kapitanem w armii austriackiej przed I wojną światową, a ten podpułkownik był podporucznikiem, to nie tylko się podali ręce, ale się pocałowali. No, w każdym razie grzecznie się z nami zachowywali.
Siedzieliśmy w Lamsdorfie, Lamsdorf był obozem rozdzielczym, więc ciągle wywozili, ciągle wywozili. Tak więc najpierw najwyższych stopniem, potem kolejno. Przyjechały też kobiety z Armii Krajowej do nas, osobno. Byli Francuzi, byli Włosi tam jako jeńcy. Było oczywiście osiem tysięcy czy dziesięć tysięcy Rosjan, dużo różnych innych. Rumuni też byli. Amerykanów nie było. No więc siedzieliśmy w tym obozie.

  • Jak długo?

Od października ja siedziałem do połowy stycznia. Siedziałem listopad, grudzień, połowę stycznia i trzy czwarte października.

  • I co dalej?

Tak, więc pod koniec stycznia Niemcy powiedzieli nam... Traktowali nas zupełnie dobrze. Znaczy myśmy rozrabiali i nawet tych, co coś zrobili, nie bardzo karali, bo myśmy zawsze się stawiali, że my powiemy, żeby nie robił… Więc pod koniec, dwudziestego któregoś stycznia, powiedzieli: „Możecie tu zostać, czekać na Rosjan albo iść z nami”. A myśmy wiedzieli, że Rosjanie rozstrzeliwują AK, aresztują i tak dalej. Myśmy powiedzieli: „Idziemy z wami”.
Wyszliśmy kolumną, kilka tysięcy, i szliśmy od tego 20 stycznia czy coś przez zimę, przez Czechosłowację, teraz Polskę, przez Nysę, przez Kłodzko, nazywało się Grottau, do Sudetów. Widzieliśmy napisy Mariańskie Łaźnie w Czechosłowacji. Szliśmy dalej przez Sudety do Duchs, do Brux, więc dalej, ciągle dalej. Polacy jakoś szli pierwsi, bo myśmy piątkami starali się trzymać porządek i [iść] równo. Nie było już u nas kobiet, dawno już wszystkich tam wybrali, ale była jeszcze duża grupa (nie wiem, ile mogło być wtedy). Tak że szliśmy przez Czechosłowację. Dwa razy Czesi położyli owoce albo jedzenie przy tym. Niemcy powiedzieli: „Możecie przyjść, wziąć to”. Ale pilnowali nas, żeby tylko wziąć kawałek, że inni dostają, a szli Sowiety. Jak oni przyszli, wszystko jedno, co Niemcy mówili, to oni to zgnietli, rzucili się, bo tacy byli głodni. Tak że Niemcy zaczęli strzelać trochę. A normalnie wszystko było OK.
Ciekawostką było to, że widzieliśmy Brygadę Świętokrzyską, to znaczy Narodowe Siły Zbrojne. Było ich jakieś osiem tysięcy czy coś takiego w tych [Górach] Świętokrzyskich. [Oddziały] nie poddały się [zwierzchnictwu] Armii Krajowej, ale nie walczyły [z nią], tylko raczej same walczyły, bo chciały walczyć z Rosjanami. Oni podpisali umowę z Niemcami, że nie będą walczyć z Niemcami, i uratowali tych ludzi, którzy tam byli, ale nie wiem ilu. Myśmy szli przez wieś, gdzie oni byli. Widzieliśmy sanki z Polakami, którzy przejechali obok nas na drodze. Mieli chorągiewkę polską, ale nie zatrzymali się, pojechali dalej. W każdym razie jak szliśmy przez wieś, spotkałem kolegów, krzyczeli do mnie: „Irek, wiej! Wiej!”. I niektórzy szybko zrobili, ale nie za dużo. Uciekli do nich. I oni się uratowali. Poszli do Czechosłowacji, jak Amerykanie podeszli i zajęli Pilzno, to oni jakoś tam uratowali się. Nic złego nie zrobili. Ratowali swoich ludzi, Polaków. Kilku moich przyjaciół uratowało się.
Później poszliśmy dalej. Całą zimę szliśmy. Mróz był, głód. Czasami na zewnątrz musieliśmy spać, mróz był, to budziliśmy się co godzinę albo co dwie godziny, żeby nie zmarznąć. Doszliśmy dosyć daleko, do miejsca, które się nazywało Bad Neustadt, czyli Kąpiele Gorące czy coś takiego. Niedaleko Wurzburga. A jeszcze za Schweinfurtem wsadzili nas na pociąg, [jechaliśmy] otwartymi wagonami. Schweinfurt był zupełnie zniszczony, bo tam łożyska kulkowe były, więc [zakłady] zbombardowane, i podjechali trochę dalej z nami. Tak że część nie szliśmy.
Przyszliśmy do obozu oficerskiego Hammelburg (nie pamiętam [numeru], obóz, zdaje się pięć czy coś). Hammelburg, już na zachodzie. Ale nie było miejsca. Było czternaście tysięcy oficerów jugosłowiańskich, siedziało w tym obozie, a Polaków było trzydziestu czy dwudziestu paru, ale nie chcieli nas więcej. Byli Francuzi i byli Amerykanie, Amerykanie Pattona, którzy jak za szybko się posunęli, to dostali się do niewoli. A to był marzec, koniec marca. Wsadzili nas w tym Bad Neustadt, we wsi Brendlorenzen do pustego młyna (to już stary młyn, który pusty był) i żebyśmy tam nocowali. Dali jakieś jedzenie i przez kilka dni byliśmy tam. A poza tym dostaliśmy pół paczki Czerwonego Krzyża. Nie mówiłem o paczkach, ale myśmy od czasu do czasu dostawali, bardzo późno. Paczki Czerwonego Krzyża, amerykańskie. Mieliśmy pół paczki na każdego z nas, Czerwonego Krzyża. Ja przehandlowałem trochę kawy za garnek klusek i zjadłem te kluski. Wtedy jak ja zjadłem, to był marzec, już nie tylko… No tak, marzec, jeszcze koniec marca, prawie kwiecień. Okazało się, że zjadłem to i przyszedł rozkaz niemiecki, wszyscy wychodzimy, bo Patton przerwał ich i już atakuje. Idziemy z powrotem pod Augsburg i Monachium. A myśmy byli już na zachodzie, koło Wurzburga. No więc wszyscy się spakowali, rzędem idziemy z powrotem. Ja się rozchorowałem. Chorzy zostali. Ja w kolumnie zacząłem zwracać, to wyrzucili mnie z kolumny i zostałem jako chory. Było nas może dwunastu, czternastu. Zostawili nas na tej wsi Brendlorenzen, dali starszego gościa z karabinem, żeby pilnował nas, i poszli dalej. Oni poszli jeszcze dalej, sto pięćdziesiąt czy dwieście kilometrów, ta kolumna duża, a myśmy zostali tam.

Pierwszego dnia przespaliśmy. Drugiego dnia podeszliśmy do tego, co nas pilnował, rozbroiliśmy go, powiedzieliśmy: „Prowadź nas do swojego Bürgermeister”. Poszliśmy do tego Bürgermeistera razem z nim, powiedzieliśmy: „My nie chcemy robić tu żadnych awantur. O ile wy będziecie cicho siedzieli i nic nie robili, tylko dacie nam żywność, to my będziemy czekali na Amerykanów i powiemy, że ładnie się zachowywaliście, według praw Czerwonego Krzyża. I musicie nam dawać jedzenie, żebyśmy dostali”. I tak przez trochę więcej niż tydzień istnieliśmy. A oni zobaczyli, że my mamy gościa z Czerwonym Krzyżem. Później mieliśmy jednego, który grał ładnie na harmonii, miał mundur polski, pełny, był religii mojżeszowej, a grał w orkiestrze Kataszka i Karasińskiego, bardzo znana orkiestra w Polsce była. On powiedział, że on jest też lekarzem. Był Żydem, ale miał bezczelności, bo myślał, że jakoś mu przejdzie. Przysłali dwóch żołnierzy, że potrzebują, żeby pomagać przy chirurgii, bo był szpital niemiecki. On musiał się nauczyć – wszyscy mówiliśmy, jak ucina się nogi i w jaki sposób, że trzeba skórę tutaj, a tu dopiero ucinać kość, bo inaczej to wszystko jeździ. Tam jeden, który miał półtora roku czy dwa lata medycyny, doradzał. I on poszedł tam i powiedział, że mu się słabo robi, ale przy tym szpitalu pomagał jakiemuś oficerowi. Bo to był jeniec i on to robił jeńcowi. Na Niemca nie dali. W każdym razie udało się wszystko.
Cisza była. Zawołali z powrotem, że krowa chora. No więc wysłaliśmy tego, co miał dwa lata medycyny. On poszedł z aspiryną. Rozmawialiśmy, co zrobić, bo noga spuchła jej, więc któryś tam wiedział, podwiązali – głupstwa takie, wygłupy robili – podwiązali nogę tej krowie wysoko, żeby nie stała na niej. Dali jej aspirynę do wody i krowa się trochę poprawiła. Po paru dniach... Myśmy mieszkali na górze w stodole pustej i droga, główna droga dochodziła na wprost nas, a myśmy byli gdzieś tutaj w stodole, na górze. Podpalili stodołę, która była obok. [To znaczy] czołgi amerykańskie, artyleria. Jak widzieliśmy, że jest artyleria, to wyskoczyliśmy na drogę główną, która dochodziła... Ta droga później szła pod kątem dziewięćdziesięciu stopni dalej na północ, północny wschód. Ja mówiłem po angielsku, uczyłem się. Nie [mówiłem] za bardzo dobrze, ale uczyłem się angielskiego. Znałem niemiecki i angielski. Za młodzi jesteście, że nie widzieliście, „Zgaduj zgadula”, taki był program kiedyś, Rokita i Przybylski, a drugi był Wacek Przybylski, później w latach pięćdziesiątych-sześćdziesiątych. Też po angielsku mówił. Wyszliśmy na drogę a tutaj shermany dwa posuwają się, [potem] następne dwa. Miałem kurtkę z Czerwonego Krzyża, dostałem taką amerykańską ze złotymi guzikami, i spodnie z I wojny światowej armii Pershinga, bryczesy takie jak do konnej jazdy. Wyglądałem jak głupi, bo te spodnie takie. Buty dostałem, ale nie miałem onuc, więc głupio wyglądałem, tamten też. Oni nie wiedzieli, co to za cudaki. Wylecieliśmy na tę drogę i oni otworzyli klapę, nie tego, co prowadzi, tylko pomocnika, i on mówi: Hands up! Hands up! Poza tym górnym karabinem maszynowym kiwają up, więc podnieśliśmy ręce. Mówią: „Who are you? Kto jesteś? Kto jesteś?”. No więc mówimy: „Jesteśmy polskimi żołnierzami”. We are polish soldiers. Mówi: „Come closer. Chodź bliżej do tego czołgu”. Podszedłem, on mówi: You are… What did you say? – We are polish soldiers. A on mówi: „To ty chłopaku, polski jesteś?”. Więc ja mówię: „Tak”. A on mówi: I am Bob Witkowski z Buffalo. I mówi: „Polacy”. Wyjął butelkę martella, mówi: Have a drink – żeby się napić. My tu niedożywieni, [więc] wziąłem to, dotknąłem ustami, dałem Wackowi, on też, dałem z powrotem. A już przyjechał jeep. Jeep szybko nie przyjeżdża na linię frontową, ale już podali, że rozmawiają o tym. Pytają się: „Gdzie są Niemcy?”. Powiedzieliśmy, gdzie Niemcy mniej więcej myślimy, że są, że w lasku takim i takim, że droga idzie tak, dalej i tam mogą być esesmani, więc to jeszcze coś… No to powiedzieli: „Wskoczcie na czołgi, na zewnątrz”. No to ja wskoczyłem, podjechaliśmy kawałek. Powiedzieli: „Niedaleko, dojdziecie do siebie”. – „Tak, dziękujemy”. – „Ktoś się u was zjawi, gdzie wy jesteście” – myśmy powiedzieli i pojechali dalej.
Za parę godzin zjawiła się policja. Zapytali się, gdzie my jesteśmy. Wojskowa policja, [zapytali], gdzie jesteśmy i tak dalej. Powiedzieli: „Przyjedziemy później”. A ten kolega, który grał w orkiestrze, Lolek Porecki (on się nazywał Porec), mówi parę słów po angielsku: „Przyjdziecie później, to sobie pogramy. Tylko przynieście instrument”. No więc oni pojechali. Za godzinę przyjechało dwóch MP, military police, znaczy policjantów, jeepem i pytają się nas łamaną polszczyzną: „Który z was wie, jaka bateria jest potrzebna do motocykla bmw?”. Bmw przed wojną był najlepszym motocyklem. Widocznie gdzieś zdobyli bmw. Ja powiedziałem: „Ja wiem”. Bo ja pracowałem, latem musiałem pracować i pracowałem w niemieckiej firmie samochodowej i motocyklowej. Znaczy to była polska firma, ale Niemcy reperowali tam… Więc powiedziałem: „Ja wiem”. No to oni: „Hop In. No, wskocz na tego...”. Jechałem z nimi szukać. W końcu znalazłem tę baterię gdzieś w jakimś warsztacie, wzięli… Ale nie będę długo opowiadał, bo to jest jeszcze więcej. Przyjeżdżał drugi jeep z oficerem i ten oficer mówi coś do tych dwóch policjantów, oni patrzą na mnie, on coś mówi tego, w końcu... A już mamy tę baterię i mają mnie odwieźć. Podchodzi oficer i mówi do mnie: I know you. Ja znam ciebie, gdzieś cię widziałem. Czy nie byłeś tam...” – w jakimś mieście. Ja mówię: „Nie, nie byłem”. Jeszcze coś tam. „Nie, nie byłem”. Ja się przyglądam jemu i mówię: Do you speak Polish? A on mówi: „Tak, mówię po polsku. A dlaczego się pan pyta?”. A ja mówię: „Miałem drużynowego harcerskiego, podobny do pana”. A on mówi: „Jak się nazywał?”. A ja mówię: „Janek Pfeifer”. A on mówi: „Ja jestem Janek Pfeifer”. Mówi: „Słuchaj…”. A, w końcu do mnie mówi „Irek”, po imieniu, „Irek” (nie lubiłem tego drużynowego). Mówi: „Słuchaj, ja będę tu”. Napisał mi, gdzie, mówi… A nie, wtedy jeszcze nie powiedział. „Gdzie wy jesteście?” – „Tu”. – „To ja przyjadę wieczorem”. Przyjechał wieczorem. Okazuje się, że on był antyszpiegostwo, znaki miał. Bo mówił różnymi językami, po niemiecku, po polsku, pewno może trochę po…
Ci odwieźli mnie do tej stodoły i wieczorem się zjawili wszyscy i z wódką, i z jedzeniem, i z instrumentami. Jeden z nich grał. Sześciu czy siedmiu żołnierzy się zjawiło. Śpiewaliśmy, niektóre piosenki znaliśmy z płyt, China town, my China town albo Diana, coś tam, Carolina. Śpiewali do godziny trzeciej. Janek Pfeifer się zjawił o godzinie dziesiątej, wyszedł wcześniej, mówi: „Przyjdź na – dał mi, powiedział, gdzie [iść] – będę tam do godziny pierwszej. No a potem się posuwamy dalej”. A to się nazywa [Secret] Intelligence Service. On był szpiegostwo. „Dam ci papiery, pojedziesz ze mną, będziesz mi pomagał robić. Nie martw się o więcej, o nic”. Więc tamci jeszcze poczekali do trzeciej, ja położyłem się spać. Obudziłem się koło dwunastej, biegiem poszedłem. Już się przenieśli. Więcej Janka Pfeifera nie widziałem.
Oni przyjechali do nas, zbierali wszystkich jeńców polskich różnych i tak dalej. I od razu zabrali nas do Hammelburga, do tego, co jak przyszliśmy, nie było miejsca dla nas, do obozu oficerskiego. Tam byliśmy przez pewien okres czasu, graliśmy w siatkówkę z oficerami jugosłowiańskimi, Polska-Jugosławia. W skórę dostaliśmy, bo ich było czternaście tysięcy. Drugi dowódca armii jugosłowiańskiej Petrov Petrovic bruderszafta ze mną wypił, bo chciał pić. W brydża graliśmy. To był krótki okres czasu. Potem zaczęli ich szybko wywozić. Zabrali z miejsca Amerykanów, potem Francuzów. Można było się wkręcić do Francuzów i pojechać do Paryża, no ale myśmy tam byli grupą, tak że nie zrobiliśmy tego. Zjawiła się misja polska, wojskowa i zdaje się pułkownik Mazurkiewicz czy coś takiego, [nazwisko] na M. Powiedział: „Zorganizujecie się w oddział”. No więc myśmy się zorganizowali w oddział. Przywozili nawet nie żołnierzy, tylko ludzi, którzy pracowali na roli, żeby zrobić oddział polski. Więc myśmy ćwiczyli ten oddział polski i byliśmy przez pewien czas tam. Bo wszyscy myśleli, że na Japonię... Znaczy nam mówili, że to na Japonię jest, żeby [wstąpić] do Amerykanów. Amerykanie byli, przychodzili, rozmawiali z nami tam też… No więc byliśmy tam przez pewien okres czasu.
Potem przenieśli nas do Bamberga. To jest dosyć duże, ładne miasto, stare i tam do koszar dywizji niemieckiej czołgów, „panter” i „tygrysów”, więc… I już jeńców przywozili nam do pracy. Już gotowali, myśmy nic nie robili, tylko trochę ćwiczeń, nic specjalnego. Byliśmy przez pewien okres czasu. Potem przeniesieni byliśmy do innego obozu, bo Amerykanie zbierali, organizowali. Później już się zjawili Polacy. Był generał, nie generał, pułkownik Tomaszewski, który wszystkimi tymi dowodził z Londynu. Stopniowo już byliśmy zorganizowani, [podzieleni] na grupy. Potem z Norymbergii [trafiliśmy] do Langwasser koło Monachium, a w Monachium blisko był obóz koncentracyjny, Dachau, niedaleko. W każdym razie byliśmy tam i znowu ćwiczenia, organizowanie, więc... Ale to było takie życie... To było już uwolnienie prawie, znaczy maj. Już maj przeżyliśmy i potem dowiedzieliśmy się, że są gdzie indziej odziały i tak dalej. Ja na przykład dostałem przepustkę, pojechałem do Burgu. Burg był dla kobiet oficerów Armii Krajowej. Miały nawet… jak się nazywają… ordynansów. Mogli wziąć koleżankę jako ordynans do obozu. Byłem tam w tym Burgu. Nawet poznałem mojej siostry kilku tych [znajomych] i szukałem kolegów, ale wróciłem z powrotem i dowiedziałem się, że Murnau jest (to jest taki największy obóz oficerski w Bawarii) i że ewentualnie mogę pojechać do Włoch. Dostałem przepustkę od tego pułkownika Tomaszewskiego (musiałem zawsze mieć krycie) i pojechałem do Murnau.
Jak przyjechałem, to dwa dni potem przyjechała pierwsza grupa samochodów... Ale to już było po wojnie, już była podpisana umowa, więc to był koniec maja, początek czerwca. Generał Anders przysłał [grupę samochodów], żeby zabrać żołnierzy do swojej [jednostki], 2 Korpusu. Poznałem kolegów z Armii Krajowej, więc i tam wszystkich… Znaczy, byli ci sami, którzy byli w Lamsdorfie, więc rozmawialiśmy... Znacie, lubicie „Marsz Mokotowa”, prawda? I ten, który napisał, to [był] Janek Markowski. No i Janek Markowski przyszedł. „Irek...”, to, tamto, wszystkich się znało tam, pograliśmy trochę w brydża. Przyjechała kolumna tych ciężarówek przez Brenner do Murnau, bo to są Alpy, i zabierała oficerów wyższych czy tam tych, których generał Anders chciał. I ja się zameldowałem, bo pułkownik, który był [u Andersa], był znajomym mojego ojca. Więc ja zameldowałem się. „A... – powiedział po imieniu – dobrze, tak”. Rozpoznał mnie. Mówi: „No to ja cię zabiorę do Włoch”. Ja mówię: „Jeszcze mam dwóch kolegów”. – „No to tych dwóch kolegów... Panie adiutancie, proszę zapisać tę trójkę”. Pojechaliśmy pierwszym transportem do Włoch.
Przyjechaliśmy do Włoch, do centrali 2 Korpusu, do Porto San Giorgio i tam nas dzielili do różnych oddziałów. Dostałem przydział do broni pancernej, a później w broni pancernej oni powiedzieli: „Ty masz wykształcenie techniczne – bo ja miałem już cztery lata uniwersytetu – więc chcemy – po angielsku mówiłem – mamy tu kompanię, która jest warsztatowa, 20. kompania warsztatowa, jedna na Korpus”. Ciężkie reperacje i pół polsko-, pół angielska. Angielska była królewska – Royal Mechanical Engineers, znaczy królewscy inżynierowie mechaniczni i elektryczni 684. To była połowa, a druga 20. warsztatowa, „korpuśna”. Mieliśmy już syrenkę „korpuśną”, nie w dywizji pancernej. Mieliśmy taką rękę. No i byłem tam w tym. Byłem zastępcą dowódcy reperacji czołgów przez kilka miesięcy, przez dosyć długi czas.
Potem generał Anders zdecydował, że nie ma co już się bawić tutaj, że tylko czas tracimy, i zrobił tak, że mogliśmy pojechać na studia. Ja w grudniu tego roku, czterdziestego piątego roku, pojechałem do Turynu na Politechnikę Turyńską, na studia. Spędziłem tam rok jeden, jak Korpus został zabierany... A już został zabierany od lipca czterdziestego szóstego, ale ja jeszcze byłem do listopada. Skończyłem jeden rok i brałem udział w ostatniej defiladzie przed generałem Andersem. Potem przewieźli nas do Werony przez Mediolan i z Mediolanu do… Znaczy z Werony w pociągu przez Brenner, Stuttgart niemiecki i do Pas-de-Calais, a potem do Dover, do Anglii. To był listopad, czterdziesty szósty rok.

Przyjechałem do Anglii. Byłem przydzielony do miejscowości Oxfordshire, znaczy tam blisko do miejscowości High Wycombe, do obozu i od razu po trzech dniach pojechałem do Londynu zapisać się na politechnikę. Przyjęli mnie, bo już studiowałem, więc przyjęli mnie, musiałem wrócić, poczekać i przed Bożym Narodzeniem już byłem na politechnice, która początkowo się nazywała Rada Akademickich Szkół Technicznych, która była politechniką tak jak warszawska przed wojną. Później to było zmienione na Polish University, polski University College, ale to już było na inny poziom. Ja robiłem według polskiego sylabusu i [uczyłem się] w różnych college’ach angielskich. W Imperial College na Exhibition Road, w City & Guild College, odrzutowe silniki i tak dalej, Royal School of Mine. To znaczy metalurgię miałem zrobioną, ale powiedzieli, że muszę zrobić. W różnych częściach. W końcu – to było czterdziesty szósty, czterdziesty siódmy – w grudniu czterdziestego ósmego dostałem magistra, zdałem egzamin przed komisją polsko-angielską. I zacząłem pracować.
Pracowałem najpierw w firmie takiej konsultingowej. Robiłem specjalne rzeczy z produkcji na przykład kół samochodowych, ustalanie produkcji, różne takie ciekawostki, dosyć dużo. Tam przez pewien czas, później dostałem pracę... I wysyłali mnie za granicę nawet. Tak że pojechałem z biznesem do Hiszpanii i do Portugalii. Tam [byliśmy] jako doradcy, wracaliśmy z powrotem... Potem przeniosłem się do firmy w Kingston upon Thames (to jest blisko), bo tam potrzebowali kogoś, takiego lidera. Robiliśmy automatyczną produkcję żarówek, więc różne rzeczy do automatycznej produkcji. Tam pracowałem do roku pięćdziesiątego pierwszego. Poznałem moją żonę w roku pięćdziesiątym czy czterdziestym dziewiątym, nie wiem. Wzięliśmy ślub w pięćdziesiątym pierwszym, 23 marca. A ja składałem podania. Ponieważ skończyłem i miałem dużo znajomych, Anglicy nic nie mieli przeciwko mnie, bardzo dobrze [traktowali], nawet koledzy i tak dalej. Inni nie, ale ja miałem bardzo dobre [kontakty]. Byłem nawet u jednego z lordów na weekendzie. Znałem kilku ludzi z sejmu angielskiego, znaczy, United Nations. Podejrzewam, że rodzina była polsko-żydowska, ale… Zapraszali nas do swoich klubów, więc myśmy musieli się odpraszać trochę też do polskich klubów. Tylko że im było zupełnie dobrze, ale... Zawsze się czuliśmy [dobrze] i chcieli nam dać obywatelstwo, ale myśmy nie chcieli być, nie tak jak moja żona powiedziała, tylko British foreigner, że będziemy Brytyjczyk, ale będziemy obcy Brytyjczyk, bo Anglicy są wyspiarze, byli i w dalszym ciągu może są też. No w każdym razie wszystko było dobrze. W tej firmie, w której pracowałem, zrobili mnie takim szefem z części inżynierii. Powiedzieli mi, że chcą mnie zrobić szefem inżynierii na tę małą całą firmę, a ja powiedziałem: „Bardzo dziękuję, bo ja wyjeżdżam w lipcu do Stanów Zjednoczonych”.
Wyjechaliśmy w lipcu, dwudziestego któregoś lipca przylecieliśmy do Stanów. Przedtem my byliśmy zdemobilizowani z wojska angielskiego. Tak że mogłem sobie kupić jedno ubranie cywilne. Ale miałem cywilne ubranie z Włoch, eleganckie bardzo, z Turynu, bo jak studiowałem tam, to sobie zrobiłem, wolno nam było… Więc wszystko się działo zupełnie dobrze. Pojechaliśmy w lipcu na tej „Queen Elizabeth”. Moja małżonka się nie bardzo czuła, ale przyjechaliśmy do New Yorku. Miałem pracę już obiecaną w New Jersey. Zadzwoniłem do nich, oni powiedzieli: „Dobrze”. Przyjechałem do nich, rozmawiali, powiedzieli: „Bardzo chętnie”. Ja powiedziałem, że muszę pojechać do Detroit. Poza tym mojej siostry koleżanka dała nam mieszkanie, a sama była w szpitalu, więc nie tułaliśmy się nigdzie, więc pojechaliśmy. Pojechaliśmy z New Yorku do Detroit, żeby odwiedzić tego sędziego Gronkowskiego, różne prezenty mu przywieźliśmy. Oni utrzymywali w Londynie sierociniec dla sierot polskich, Michigan Detroit. Ten sędzia był tam szefem czy coś takiego, dlatego pomagał. Więc byliśmy tam. Powiedział: „Po co pan będzie jechał, tu jest przemysł mechaniczny, tu jest centrum przemysłu mechanicznego”. Dał mi szofera, którego znał, z taksówką, on zapłacił. „Nic pan nie płaci”. I ja jeździłem, dostałem ofertę od Forda jako inżynier. Pracowałem u Forda. Pracowałem kilka miesięcy, a ponieważ złożyłem podania przedtem do jeszcze innych, to inni chcieli mnie kupić, więc zarabiałem, nie wiem, nie pamiętam teraz ile, ale nie więcej niż trzysta osiemdziesiąt dolarów (to były duże pieniądze dla mnie) czy trzysta pięćdziesiąt, a tamci powiedzieli, że dadzą mi pięćset. Zapytałem się u Forda, że chcą mi tamci dać pięćset, to on powiedział: „Słuchaj, bierz. Ja ci mogę podnieść – mówi – ale dziesięć procent maksymalnie”. W każdym razie zmieniłem tę na tamtą. To była firma, która robiła obrabiarki, tysiące obrabiarek, które już poszły do Rosji. Rosjanie wygrali wojnę amerykańskim przemysłem. Przemysł amerykański pakował wszystko, co było, byle walczyli, byle krew dali. Więc tej firmy obrabiarki różnego rodzaju i różne mechaniczne rzeczy... Ja tam też przyłączyłem się do tego i powoli poznałem to wszystko. Pracowałem w Detroit siedem lat. Byłem później project engineer na te obrabiarki zrobiony, bo już wszystko znałem i więcej miałem wykształcenia niż ci inni, bo oni mieli bakałarzy, a ja miałem magistra. I musiałem studiować. Jak tam byłem, to studiowałem w University of Michigan, bo firma chciała, żebym ja analitycznie coś robił, to jeździłem do Ann Arbor raz na dwa tygodnie. Robiłem coś, a tam matematycy patrzyli, czy dobrze, czy źle, ten… Później oni robili koła zębate, umieli robić i w ogóle kontrolowali trochę przemysł robienia kół zębatych, a zaczynała się wojna w Korei, więc… A ja znałem bardzo dużo kół zębatych z politechniki tutaj, a potem jeszcze poszedłem do Wayne State University, bo był specjalista od kół zębatych. Więc ciągle się musiałem edukować, żeby być na poziomie.
Byłem tam siedem lat, a potem zdecydowaliśmy pojechać do Kalifornii. Firma Astronautics, znaczy powietrzna, kupiła mnie. To znaczy zapłaciła za cały przewóz, za wszystko. Moja żona nie chciała jechać do Sacramento. Najpierw dawali do Sacramento, żeby pracować i że będę pracował dla swojego rodaka. Rodak, który się nazywał Werner Kirchner, ale myśmy go nazywali Wernuś. Był pilotem jednego z tych [dywizjonów], nie z Dywizjonu 303, tylko... nie pamiętam, 307 czy 317... [Był] tym pilotem myśliwca i brał [udział] w Battle of Britain. Ale był wiceprezydentem tam, bo on był doktorat chemiczny i potrzeba było. Ale moja żona nie chciała, bo było gorąco, sto [stopni Fahrenheita], czyli czterdzieści parę stopni, nie było chłodzenia. Więc pojechałem do Los Angeles i przyjęli mnie tam. Tam było główne office i było jakieś dziewięć tysięcy ludzi. W Sacramento dwadzieścia dwa tysiące pracowników było, a tu było osiem tysięcy, a w ogóle mieliśmy sześćdziesiąt pięć, a jeszcze w dwóch innych miejscach w tym… Więc byłem tam i od razu się przydałem, bo myśmy mieli duże kontrakty wojskowe. Kontrakty wojskowe się liczą nie na tysiące, tylko na miliony. Dostaliśmy kontrakt wojskowy na torpedę najnowszą światową – sto milionów. Powiedzieli, że chcą, żebym ja pracował na tym. Dobrze, więc ja zacząłem pracować. Zapoznawałem się ze wszystkim. Zbadali moją przeszłość. Tak zbadali, że rozmawiali z kolegami, gdzie chodziłem do gimnazjum, ale ci koledzy nie wiedzieli, tylko mieli kogoś, kto poszedł z Polaków, amerykańskie szpiegostwo. Mieli swoich ludzi, którzy wtedy, w latach pięćdziesiątych, powiedzieli kto, jak, jaka rodzina była, co on robił, gdzie – wszystko sprawdzali. No więc tak posprawdzali i byłem tam. No i powoli, więc zaznajomiłem się. Oni powiedzieli, żebym ja przejął sekcję małą, która tam miała dziesięciu czy piętnastu ludzi – bardzo szybko, po trzech tygodniach – więc ja mówię: „Słuchajcie...”. [Sekcja] na controllers, na kontrolowanie, jak torpeda kontroluje w wodzie i tak dalej. Tam serwomechanizmy są. Ja mówię: „Słuchajcie, ja nigdy z serwomechanizmami [nie miałem do czynienia], kupowałem tylko. Ja wiem, jak to użyć, ale ja nie umiem. A wy tu macie do zrobienia to, bo to będzie w torpedzie”. – „Ty wiesz więcej niż oni”. No więc zrobili mnie section head. Później trochę więcej, trochę więcej. Były trzy rodzaje torped najpierw. Musieliśmy wybrać z trzech. No to powiedzieli... Ponieważ znałem koła zębate i silniki i turbiny gazowe, studiowałem w Anglii, to powiedzieli: „Jesteś na jedną torpedę głównym inżynierem”. No więc ja brałem tę jedną. Potem stwierdzili, że jedna bardzo idzie, to powiedzieli: „Damy ci tę drugą”. Dali mi dwie. A jeszcze jeden miał drugą. No a później się okazało, że ja powiedziałem: „Słuchajcie, tej nie robić, bo to się nie nadaje. Poza tym za wcześnie... To, co chcemy użyć, to jeszcze nie istnieje, a wy chyba lepiej wiecie niż ja”. No więc oni się zgadzali i w końcu zostałem głównym inżynierem na mechaniczne. Potem, ponieważ widzieli, jak używam ludzi, tak powiedzieli mi, i zrobili mnie głównym inżynierem na torpedę. Więc pracowałem na marines. Dwadzieścia sześć (ja się chwalę tak) marynarek Stanów Zjednoczonych w dalszym ciągu… nie, nie Stanów, tylko wszystkich na świecie, tych, które nie są sowieckie, używa tę torpedę. Nazywała się Mark 46 i oni żartowali, że ja jestem Mark. Jak zmieniłem obywatelstwo w pięćdziesiątym szóstym roku na Mark Ireneusz. Mam papier, znaczy paszport polski na Ireneusz Maksymilian, amerykański na Mark Ireneusz. Nie chciałem, żeby Niemcy zaczepiali mnie po niemiecku, bo mi się nie podobało. Bo Mark to jest Erik, więc myśleli, że jest Eryk. Wie gehts? – od razu po niemiecku. W każdym razie byłem tam i pracowałem przez trzydzieści lat.
W tym pracowałem, w różnych rodzajach, a potem byłem menadżerem programów, miałem kontrakty różne. Czyli nie tylko engineering, ale musiałem znowu studiować, skończyć management of engineering i management, żeby wiedzieć, jak się... Z Oksfordu przyjeżdżali goście i uczyli, też brałem to (było nas sześciu), żeby wiedzieć, jak się prowadzi i tak dalej. Tak że w końcu, jak... Znałem wszystkich admirałów amerykańskich, bo ciągle coś chcieli, ciągle coś, szczególnie z broni. Niektórzy byli polskiego pochodzenia. Tylko miał Sullivan, ale matka Polka nazywała się Milewska, a ojciec Irlandczyk. No i przez trzydzieści lat różne rzeczy robiłem. Znaczy to, co powiedzieli, albo w researchu, albo w tym. Z tym tylko że to wymagało mnie, żeby pójść, poznać, na przykład elektronikę. Bo znałem elektryczność trochę, power, siłę, głównie, ale nie znałem drobiazgów, a potem miałem grupę inżynierów, którzy są… Więc musiałem jeździć na University of Los Angeles – UCLA, wieczorami, raz w tygodniu i uczyć się, żeby zrozumieć, co oni mówią. Tak jak teraz, przecież ciągle się zmienia.
No jakoś tak, że… Różne rzeczy robiłem. Rakiety też. Oczywiście nasze rakiety... Myśmy najwięcej rakiet wybudowali wojskowych. To znaczy Tytany wszystkie, pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. Przenieśli mnie do Sacramento, a tu została tylko elektronika, a w Asusie, w Los Angeles. Więc tam znowu dużo rakiet. Ta rakieta, która leciała na Księżyc, to pierwszego stopnia, pierwszy stage myśmy nie robili, a wszystkie inne były nasze. I ta, co latała dookoła Ziemi i do Księżyca, i dookoła Księżyca. A lądowanie ktoś już inny robił, więc ciągle… To składają duże firmy lotnicze przeważnie, takie jak Lockheed albo Boeing, oni to składali, albo NASA robiło. Ale miałem różne rzeczy, miałem sztuczne serca, przez czternaście lat. Później byłem manager of programs, znaczy [menadżer] programów technicznych różnych. Mały kontrakt, bo trzy i pół miliona rocznie. Wszyscy inni by się pocałowali, żeby... Ale u nas jak dostali dwa biliony dolary kontrakt, to nie chcieli w ogóle tego, to powiedzieli: „Ty czas tracisz na tym, że masz”. Nie robiliśmy sztucznego serca, bo… [To znaczy] robiliśmy, ale stwierdziliśmy, że jest nierealne. I zrobiliśmy, [to znaczy] moja grupa zrobiła i jeszcze jedna druga, konkurencyjna, z McDonnell Douglas, taką rzecz, której teraz używacie. To jest jakby serwomechanizm na lewą komorę, która robi osiemdziesiąt pięć procent. I to nie komora pompuje, tylko pompa jest tam. Jest przestawiona, tak że wypompowuje z lewej komory do głównej arterii, takie kombinacje. I teraz już używają na sześć tygodni, na dwa miesiące w Stanach. Więc innych, różnych, bardzo ciekawych. Najszybszy okręt świata – też moja grupa pracowała – odrzutem wody. Więc zbudowaliśmy mały, nieduży... Tak że co było do robienia, jak mi powiedzieli, że muszę robić, czy coś takiego, no to próbowałem robić.
Trzydzieści lat pracowałem, do osiemdziesiątego siódmego roku. Poszedłem na emeryturę, bo były duże zmiany, a nie chciałem pracować dla kogoś, kto był kiedyś moim tym... Ale w ogóle już to było po sześćdziesięciu pięciu latach. Zajmowałem się społecznymi rzeczami. Byłem przez długi okres wiceprezydentem Polish-American Congress na Sacramento i okolicę. Pomagaliśmy. W Los Angeles też wolno mi było należeć do jednej, do dwóch [organizacji] (ale nie za dużo organizacji, bo to bezpieczeństwo), polskich. W końcu w Sacramento jak już nie [pracowałem], to jeszcze pomagałem i zbudowaliśmy kościół polski. Poza tym zapisałem się do jednej organizacji polskiej, która tam była, i oni działali, ale to wszystko Amerykanie polscy. Polish-American Club się nazywał. I to już długie lata... Jeszcze jak byłem w tym, to zapisałem się, oczywiście dla bezpieczeństwa powiedziałem, że tego... Oni powiedzieli: „W porządku, w porządku, tak, tak”. Udało się mi zebrać pieniądze i znaleźć miejsce na dom klubu. Mamy piękny [dom], salę balową na trzysta ileś osób, dwupiętrowy. Tak powoli z tym... A poza tym zająłem się swoimi inwestycjami, synami i rodziną.



Warszawa, 3 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Fijołek
Ireneusz Maksymilian Marek Rudnicki Pseudonim: „Emir” Stopień: kapral, sekcyjny, drużynowy Formacja: Batalion „Kiliński”, 3. kompania „Szare Szeregi” „Junior” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter