Izabela Horodecka „Teresa”

Archiwum Historii Mówionej

Izabela Horodecka, pseudonim „Teresa”. Urodziłam się w Moskwie 1 maja 1908 roku. Zgrupowanie „Radosława”, batalion „Pięść”, kompania „Zemsta”.

  • Jak to się stało, że pani mieszkała w Moskwie?

Cała historia. Mama, jako dziecko, była zesłana razem z ojcem do Moskwy. Miała wtedy trzynaście czy czternaście lat, czy nawet jeszcze mniej. Ojciec po skończonych studiach dostał tam posadę. Tam kolonia polska była bardzo duża. Mieliśmy tam masę znajomych, przyjaciół i tak dalej. Mieszkaliśmy nie w samej Moskwie, tylko pod Moskwą. Jak miałam pięć lat rodzicie wyprowadzili się z Moskwy ze względu na to, że było zdrowiej dla dzieci mieszkać troszkę na wsi, tak jakby Konstancin w Warszawie.

  • Jak ta miejscowość się nazywała?

Czuchlinka. Z jednej strony Czuchlinka z drugiej stacja kolejowa Szeremieciówka. Tam było skrzyżowanie dwóch linii kolejowych. Były rozmaite wille, drewniane, ładne, bardzo przyjemnie urządzone z łazienkami - bardzo eleganckie mieszkania. Tam mieszkaliśmy do listopada 1918 roku. Było bardzo ciężko. Mama miała zatargi. Pracowała w szkole jako nauczycielka i dyrektor się zaczął do niej czepiać. Mama była dosyć ostra, może powiedziała coś takiego, co im nie podobało się. Zaczęło się bardzo niebezpiecznie. Mama nawet nie wzięła swojej ostatniej pensji. Zostawiła swojej koleżance pensje, bo nie chciała się już pokazywać w szkole.

  • Pamięta pani, jaka to szkoła była?

Normalne gimnazjum w Perowie, jak dziś pamiętam. Perowo to była miejscowość o kilometr, czy o dwa kilometry od Czuchlinki. Tam mama uczyła.

  • Tata gdzie pracował?

Tata pracował w Moskwie u państwa Pluszczewskich. To było pana Pluszczewskiego biuro - dostawy rur do ropociągu w Baku. Wiem, że jeździł do Baku dosyć często, załatwiał sprawy wszystkie. Tam było trzech panów, którzy po śmierci pana Pluszczewskiego objęli biuro. Pracowali tam. Biuro prowadzili dalej: pan Jasiewicz, pan Porębski i pan Malkiewicz - mój ojciec.

  • Jak pani wspomina rewolucję?

Chwała Bogu byliśmy wtedy w Czuchlince, więc tak bardzo mocno tego nie odczuliśmy. Przede wszystkim od razu zrobiło się źle, zostało wszystko pochowane, nie można było nic dostać. Było coraz gorzej. Ostatnio to już było dosłownie głodno. Mąka, owsiane z ościami z tego się robiło placki, z lnianego siemienia olej był okropny, śledziem pachnący i strasznie mi się to nie podobało, pomimo, że śledzie lubiłam. Bardzo było ciężko, bardzo było trudno. Półtora kilometra od nas była wieś Wiśnki i stamtąd nam zawsze przynosili masło, mleko, chleb, rozmaite rzeczy. Wtedy już nie, ludzie nie przychodzili do nas, tylko my musieliśmy chodzić. Masła na pewno nie było ale wiem, że mleko dostawaliśmy jeszcze. Wszyscy Polacy po troszeczku od kwietnia 1918 roku zaczęli wyjeżdżać z Czuchlinki. Tam była bardzo duża kolonia polska: państwo Burchardowie, Krupscy, Misiewiczowie, Krupińscy - wszyscy wyjeżdżali. Jedni zostali, jeszcze państwo Krupscy po nas wyjeżdżali, bo jeszcze oni byli, jak wyjeżdżaliśmy. Ojciec uzyskał pozwolenie wyjazdu do Wilna dlatego, że się urodził w Wilnie. Dojechaliśmy do Wilna. Tatuś myślał, że jeszcze spotka swoich dawniejszych znajomych, może będzie mu łatwiej dostać posadę. Ale z pół roku nie miał posady zupełnie, tylko mamusia jeszcze dawała sobie radę.

  • Podróż do Wilna też była bardzo uciążliwa?

Tak, dwa tygodnie w wagonach towarowych jechaliśmy. Nawet dosyć dobrze się urządziliśmy. Na pół wagonu, była nara i rodzice posłali dywan. Na tym położyli materace i tak spaliśmy. Z nami jechał Kazimierz, który jechał do Szawel - robotnik gazowni moskiewskiej, Polak też, nasza służąca, która jechała do Szymkun. W Szymkunach miała rodziców swoich, miała ziemię czy coś w tym rodzaju. Tatuś dla nich też wystarał się o pozwolenie wyjazdu.

  • Sowieci nie robili trudności, jeżeli Polacy chcieli wyjeżdżać?

Robili, trzeba było koniecznie udokumentować... Mnie, że urodziłam się w Moskwie, to by nie wypuścili jakbym sama o siebie musiała się starać. Tylko, że ojciec był w Wilnie urodzony, mama w Mińsku. Mińsk był dla nas też nie bardzo dobry. Musieliśmy do Wilna jechać bo Wilno było polskie. Potem siostry mojej matki miały szalony kłopot z wyjazdem. Dopiero w 1923 roku brat, który w Warszawie był, z wojska został, wystarał się dla matki i dla dwóch sióstr. One przyjechały strasznie zniszczone. Boże jakie one były biedne! Babcia - coś strasznego - była właścicielką pięciu domów w Charkowie, ale musiała wszystkie domu sprzątnąć: ubikacje, podwórza, schody. Miała tak ręce zniszczone jak jeszcze w życiu takich rąk nie widziałam. Skóra wewnątrz dłoni kawałkami odpadała. Babcia przestała pracować i mogła ręce do porządku sobie doprowadzić.

  • Jak się babcia nazywała?

Antonina na imię, Lwerakso, to była mamusi matka. Miała dwie młodsze siostry, które wtedy razem z nimi, Antonina i Anzelma, przyjechały do Warszawy. Biedne, przyjechały na Wielkanoc. Wanda nie chciała się nazywać Zela tylko Wanda. Siostry mówiły: „Chleb, biała bułka, Boże jak dawno nie widziałyśmy bułki.” U nas też było bardzo skromnie. To był 1923 rok, nie mieliśmy mieszkania, mieszkaliśmy na Browarnej.

  • Ile czasu pani spędziła w Wilnie?

W Wilnie było bardzo króciutko. Przyjechaliśmy w listopadzie a w lipcu już wyjechaliśmy. Pojechaliśmy do Warszawy tylko na dziesięć dni do państwa Turkiewiczów, którzy nas zaprosili, żeby zobaczyć Warszawę. Z ojcem przyjechałam jeszcze przed tym i bardzo mi się Warszawa podobała. Potem mama z siostrą i ze mną pojechała do państwa Turkiewiczów. Pamiętam ciekawostkę - wchodząc do dorożki, trzymając nogę już na stopniach dorożki, obejrzałam się na nasz dom Sosnowa 17, pomyślałam: „Tutaj nie wrócę.” -Mam takie jasnowidztwa. Wtedy: „Co wygaduję! Przecież za dziesięć dni będę z powrotem.” Dopiero w 1964 roku przyjechałam do Wilna. Jak wtedy wyjechałam mama postarała się o pracę dla ojca. Nas mama zostawiła u pani Piłsudskiej, u brata Piłsudskiego żony. Tam byliśmy: Irka i ja, a mama pojechała likwidować mieszkanie. Już nie wróciliśmy. Tyle razy wybieraliśmy się, tam zostało masę ludzi, którzy przyjechali z Moskwy z Czuchlinki państwo: Jasiewiczowie, Burchardowie. Nigdy nam się nie udało pojechać do Wilna do naszych przyjaciół. Dopiero przyjechałam w 1964 roku w tej rzeczywistości.

  • Jak pani wspomina Warszawę lat dwudziestych?

Była zupełnie inna, przecież Warszawa była malutka. Kończyła się Warszawa na Placu Unii Lubelskiej. Tam kolejka dalej prowadziła, kocie łby były. Mnie środek Warszawy bardzo się podobał. Były drewniane bruki, wybłyszczone, ładne, czysto, bardzo elegancko. Byłam zachwycona Warszawą jak przyjechałam z ojcem pierwszy raz w 1919 roku, może w maju, może w czerwcu - bo to już były wakacje. Potem w miesiąc później mama pojechała z nami. Już w Warszawie mamę oprowadzałam jako przewodnik, bo tydzień czasu przedtem byłam i troszeczkę sobie pochodziłam. Widziałam most Poniatowskiego, był jeszcze zrujnowany, nie można było przez most przejść, ale była spacerowa aleja na most, na wiadukt. To pokazywałam mamie. Dochodziliśmy do momentu, kiedy dalej nie można było iść, nad Wisłą jeszcze nie było mostu. Tylko wiaduktem można było chodzić.

  • Poznała pani wiele interesujących osób, poznała pani osobiście Piłsudskiego?

Nie witałam się z nim osobiście jako dziecko, wtedy jak do Wilna on przyjechał pierwszy raz. To był kwiecień, dzień był zimny. Byłam ubrana w sukienkę z biało-czerwonymi kokardami w warkoczach, miałam przepaskę zrobioną z biało - czerwonej wstążki ale niestety w płaszczyk musiałam się ubrać i bardzo byłam zmartwiona, że nie mogę swego stroju pokazać. Stałam [bardzo blisko] Piłsudskiego. Piłsudski stał oparty o swoja laskę, dziewczynki otoczyły [go], przyglądałyśmy się. Bardzo byłyśmy wzruszone, że możemy człowieka, który był dla nas nieprawdopodobnie zasłużonym...

  • Żywa legenda. To było pierwsze spotkanie?

Potem w Warszawie nie miała spotkań specjalnie bliskich [z] Piłsudskim.

  • Poznała pani inne interesujące osoby w latach dwudziestych, trzydziestych w Warszawie?

Byłam dzieckiem. Nie bardzo można było się kontaktować towarzysko. Bardzo skromnie mieszkaliśmy w okropnym domu żydowskim, strasznie brudnym, że nawet nikogo nie mogliśmy specjalnie elegancko przyjmować. Tatuś miał dosyć dobrą posadę, dobrze płatną.

  • Gdzie pracował?

Pracował w „Puzapie”, od razu dostał tam pracę. To była Państwowy Instytut Zaopatrzenia Ludności w Artykułu Pierwszej Potrzeby dlatego, „Puzap” się nazywał. Tatuś pracował w soli do samego końca, do swojej śmierci. Potem się zrobił monopol solny. Ojciec był jednym z dyrektorów monopolu solnego. Jeszcze przed tym było biuro sprzedaży soli. Ojciec zawsze cieszył się, że może milion złotych rocznie dostarczyć dla państwa polskiego - zawsze był zadowolony. Bardzo był lubiany przez swoich pracowników. Stworzył warunki wielkiej serdeczności. Tak, że wszyscy pracownicy - jak nastąpiła okupacja i monopol solny został zlikwidowany przez Niemców – to założyli zespół solny. Sprzedawali sól i na tym zarabiali ale zarabiali parę groszy. Było nam bardzo trudno w czasie okupacji, było bardzo ciężko. Byłam już sama, nie mogłam na ojcu polegać. Ojciec, jako dyrektor, miał dosyć dużą pensję ale to się skończyło. Potem wszyscy dzieli się małymi zarobkami zespołu solnego bez żadnych specjalnych wyróżnień.

  • Jak pani wspomina 1 wrzesień 1939 roku?

To dosyć ważna rzecz jest. W Polsce panie nie pracowały, nie można było pracować. Pracowałam do momentu wyjścia za mąż. Jak wyszłam za mąż pomimo, że mnie bardzo zależało, żeby pracować, to mnie zwolnili. Nie wolno było - jeżeli mąż pracuje, to już kobieta, żona, nie powinna pracować. Bardzo mi było wtedy trudno.

  • Taki przepis był - zamężna kobieta nie może pracować?

Taki przepis był. Jeżeli ma utrzymanie, to nie wolno. 1 stycznia wychodziłam za mąż.

  • Który to był rok?

1932 rok. Zostałam zwolniona. Pracowała w zarządzie ZUS. Miałam malutką posadę, też było trudno z posadami. Mama [miała] znajomości, urządziła mnie w ZUS i pracowałam w biurze statystycznym. Pracowałam tylko pół roku. Potem jak wyszłam za mąż to mnie zwolnili. Miałam koleżanki, które nie miały mężów i nie miały możliwości zarobkowania. Jedna miała matkę na utrzymaniu, druga kogoś, one musiały zostać, pomimo [że] mój kierownik powiedział: „Strasznie żałuję, że muszę panią zwolnić. Mnie byłoby lepiej z panią [pracować]. Teraz będzie obliczanie statystki i pani sobie daje radę doskonale na maszynach, ale trudno - taki jest przepis.” Wtedy wychodziłam za mąż za człowieka, który dopiero skończył wyższy zakład, jeszcze był asesorem i miał bardzo malutką pensję. Mieliśmy dosyć duże trudności finansowe. Mieszkaliśmy z matką męża. Zostałam zobowiązana za malutkie pieniądze prowadzić gospodarstwo. Bracia mojego męża, znacznie starsi powiedzieli: „Trudno, mama musi się utrzymać z malutkich pieniędzy, które są.” Oni nie mogą dopłacać nam, może Iza spróbuje poprowadzić gospodarstwo w skromnych warunkach. Horodecka teściowa nie mogła [bo] przyzwyczajona [była] do większych pieniędzy, absolutnie nie mogła się ograniczyć. Poprowadziłam gospodarstwo do wyjazdu. Potem wjechaliśmy na Śląsk z mężem.

  • W którym roku?

W 1933. On dostał posadę w sądzie w Katowicach, wtedy przyjeżdżałam do niego w gościnę, bo on jeszcze nie miał mieszkania. Mieszkał na wynajętym pokoju. Tam zostaliśmy przesunięci do Rybnika i zaczęliśmy normalne życie. Ładne mieszkano dostaliśmy, tam tanio było. Dobrze umiałam poprowadzić pieniądze. Dotychczas tak wszyscy uważają, że doskonale sobie daję radę, że nawet lepiej sytuowana jestem, niż wielu moich znajomych, czy moich krewnych. Nawet mogę pomóc komuś ze względu na to, że tak potrafię prowadzić...

  • Długo pani mieszkała na Śląsku?

Pięć lat. Potem z Rybnika nas przenieśli do Katowic i z Katowic do Warszawy. W 1937 roku przyjechaliśmy tu i już mieszkaliśmy bardzo ładnie na Walecznych pod osiemnastym. Czekałam na to mieszkanie pół roku mieszkając u rodziców. Rodzice już mieli ładne mieszkanie. Mamusia dla mnie szukała mieszkania. Na Saskiej Kępie oglądałam czterdzieści dwa mieszkania, gotowych, do mojej dyspozycji. Nie, czekałam na mieszkanie pod osiemnastym - śliczne mieszkanie pani Rapackiej. Ona była właścicielką domu. Bardzo pięknie, staranie, miała zrobione mieszkanie. Łazienka była cudna. Przenosiła się do swojej córki na dół a córka z mężem budowała obok mnie dwunastopokojowe mieszkanie. Pani Rapacka miała się przenieść do pięciopokojowego mieszkania na dół, a ja miałam zająć jej mieszkanie. Mieszkałam u rodziców czekając na to mieszkanie, bo było takie ładne w stosunku do wszystkich, które oglądałam. Mieszkałam tutaj niestety tylko do 1973 roku, właściwie do wojny, potem to nie było już mieszkanie, kwaterunek tam pozajmował, rozmaite były historie.

  • Wybuch wojny...

Zrujnował zupełnie moje życie.

  • Zastał panią w Warszawie?

Dla niepracujących pań był obowiązek skończenia kursu Czerwonego Krzyża na wypadek wojny, panie z towarzystwa - jak to się mówiło. Chciałam z siostrą kurs kończyć. Jej koleżanki pozapisywały się na kurs Czerwonego Krzyż, mnie zachęciła, też chciałam. Ona akurat wtedy zaczęła chodzić do konserwatorium na TKKF - chciała zostać aktorką. Potem była wspaniałą aktorką. Niestety kursy odbywały się popołudniu i lekcje w konserwatorium też obywały się popołudniu - od siódmej do dziesiątej. Widocznie przyzwyczajali nowych aktorów do wieczornego, aktywnego życia. Chciała odłożyć kurs. Zostałam wysłana na Śląsk i przerwałam, szukałam ale tam nie było kursów. Jak tylko wróciłam w 1937 roku to od razu zapisałam się na kurs. Skończyłam kurs kilkumiesięczny a potem sześciotygodniowa praktyka w szpitalu Ujazdowskim. Podobało mnie się w szpitalu Ujazdowskim. Nie pracowałam, nie miałam żadnego zajęcia popołudniu, więc zgłosiłam się na wolontariuszkę do szpitala. Pracowałam jako siostra operacyjna. Początkowo tydzień uczyłam się podawania, ale tak się prędko nauczyłam, że potem przełożona, siostry etatowe na urlopy wysyłała. Zastępowałam [je] całkowicie. Tam pracowałam do samej wojny półtora roku.

  • Jako wolontariuszka?

Tak. 15 lipca 1939 roku wyjechałam do męża, bo pojechał nad morze na urlop. Musiałam dobyć koniecznie do 15 dlatego, że koleżanka, prawdziwa etatowa siostra, pojechała na urlop i 15 dopiero wracała. Mąż już tam był, dopiero do niego dojechałam. Tam 24 sierpnia dostałam czerwoną depeszę mobilizacyjną, że muszę wracać do Warszawy, żeby załatwić wszystkie formalności związane z wojną. Tam był straszny alarm, dlatego, że nad morzem na malutkim korytarzyku, który był nasz do morza, wszyscy młodzi ludzie zostali zmobilizowani. Panika, rwety straszne. Ledwo mogliśmy wrócić do Warszawy. Ledwo wsiadłam do wagonu, coś okropnego, co się działo. Wtedy pierwszy raz poczułam, że będę musiała sobie sama dawać radę. Pamiętam głupstewko. Naturalnie byli bagażowi, ale tak strasznie załadowany był pociąg, że umówiliśmy się - mąż wsiada do wagonu a ja czekam, bo bagażowy może nam nie wrzucić rzeczy z powrotem. On miał przez okno wrzucić do wagonu nasze rzeczy. Jeszcze dali nam pod opiekę panią z chorą nogą i jej rzeczy. Mąż z nią razem wszedł do wagonu ale nie doszedł do przedziału naszego. Zostałam na peronie. Mąż do mnie zdenerwowany: „Wsiadaj do pociągu.” Pociąg rusza, zostanę. Nie wiem czy to nie ostatni pociąg. Spokojnie przeczekałam. Poprosiłam, żeby on wrzucił do naszego przedziału rzeczy nasze. Mąż z chorą panią tam się wgramolił. Przedtem, wpierw ojciec, a potem mąż, tak bardzo o mnie dbał, że byłam troszkę rozpaskudzona, co to nic nie umie, wszystko mnie muszą dać, zrobić i tak dalej. Nas było tylko dwie u rodziców i tatuś bardzo trząsł się nad nami. Tam już musiałam sobie sama dawać radę. Pojechałam do Warszawy. W nocy już telefonowałam do szpitala, powiedzieli: „Proszę być o ósmej rano.” Przyszłam o ósmej rano. Mnie naznaczyli do zespołu chirurgicznego. Miałam przygotować walizkę. Przyszłam do domu, zaczęłam szykować walizkę, mąż wrócił: „Dokąd ty się wybierasz?” Mówię: „Jestem do zespołu chirurgicznego przydzielona.” Pamiętam, Zygmuś mój sięgnął po telefon i dzwoni, telefonuje do siostry przełożonej. Z [rozmowy] telefon[icznej] widzę, że to nie jest ich pierwsza rozmowa. Zygmuś mówi: „Pani obiecała, że moja żona nigdzie nie wyjedzie z Warszawy, tylko będzie pracować w szpitalu Ujazdowskim. Rozumiem, trudno w takim razie proszę panią, żeby moja żona była przesunięta do zespołu, którym kierownikiem jest nasz przyjaciel doktor Jastrzębski.” Ona sprawdziła, że byłam w dwunastym zespole, a ten pan prowadził zespół trzynasty. Musiałam pojechać do szpitala z powrotem. Mąż ze mną pojechał ale nie wszedł tam, nie miał prawa wchodzić do szpitala. Musiałam znaleźć doktora Jastrzębskiego, żeby on tutaj przyszedł, zgodził się na przesuniecie. Rzeczywiście zostałam przesunięta. To był 23 sierpień, czekaliśmy, stale mieliśmy nadzieję, że wojny nie będzie, że jednak wszystkie debaty dyplomatyczne doprowadzą do tego, że nastąpi ugoda. 1 w[rześnia] w domu pod osiemnastym - ładne mieszkanie trzypokojowe, była Antosia służąca, bardzo miła dziewczyna spod Kałuszyna, spała w swoim pokoiku służbowym - o szóstej godzinie rano słyszę alarm, normalny alarm. Wskakuję do okna, nawet na balkon wyszłam i patrzę idzie pan z maskę wyjętą z torby, przygotowany do włożenia. Wszystko było na to, że gazy będą puszczać. Lecę do Antosi. Antosia ubiera się. „Wojna Antosiu! Wojna! Coś okropnego.” Jestem przerażona, że jednak wojna. Obudziłam Zygmusia, mąż spał. Wyszedł do przedpokoju. Co robić? Alarm jest. Mieliśmy schodzić do schronu. Schron budowaliśmy w ogrodzie - czy mamy iść? Przytuliłam się do męża, pierwszy raz słyszałam, że tak biło mu serce, on mówi: „Jednak wojna, jednak się Niemcy się odważyli.” Rozpoczęło się. Od razu do szpitala. Ledwo dojechaliśmy, ani taksówki żadnej, nic. Zmieniając miejską komunikację przyjechałam tam. Od razu musiałam zostać, Zygmuś wrócił. Pierwszego dnia nie było zupełnie nic w szpitalu. Obejrzałam wszystkie przygotowane sale, dwie duże sale, mój dział chirurgii żołnierskiej, bo byłam na chirurgii żołnierskiej, nie oficerskiej. Czekaliśmy. Drugiego dnia już było piekło! Do nas bezpośrednio z pola walki przynosili rannych, przywozili karatekami sanitarnymi z nałożonymi opatrunkami lub nawet z nienałożonymi opatrunkami - coś okropnego - nałożone opatrunki przez samego chorego, przez samego rannego. Czterdzieści osiem godzin staliśmy przy stole operacyjnym albo opatrunkowym. Bardzo zręcznie mi się to wszystko udawało. Okazało się - dosyć ciekawa historia - że ani jednej siostry nie było ze szpitala, tylko jeden doktor Konarski. Zupełnie obcy lekarze i siostry zupełnie obce z innych miast albo z innych dzielnic. Tylko ja jedna znałam topografię szpitala, gdzie leżą bandaże, gdzie leżą zapasowe narzędzia chirurgiczne. Z kluczami, jak siostra oddziałowa, biegałam między wszystkimi ale musiałam być przy rannych.

  • Gdzie był stary personel?

Przydzielony do innych szpitali i po co taki bałagan! Do licha rogatego, nikt nie wiedział gdzie co jest, tylko ja. Potem autoklawy trzeba umieć załatwiać, tylko ja wiedziałam jak autoklawy załatwiać, dlatego, że mnie siostra operacyjna nauczyła, bo z nią razem to robiłam. Jak można robić taki bałagan! Wprost chęć dezorientacji, jakby to była niedobra akcja. Pierwszego dnia doktor powiedział, że chce dowiedzieć się czym my dysponujemy, co znaczy chirurgiczny zespół. Nam przynieśli duże skrzynki, trzy skrzynki [z] szufladkami, tam rozmaite narzędzia leżały. Po co tyle dla chirurgicznego zespołu? Zespół chirurgiczny wpada do polowego szpitala, tam gdzie akurat odbywają się walki. Myśleliśmy, że będą walki pozycyjne: tu walka, tam walka, a nie wszędzie, naloty i tak dalej - nie tak miało być. Zupełnie się nie zdawało sprawy. W polowym szpitalu jest bardzo dużo rannych i przyjeżdża zespół chirurgiczny: dwóch lekarzy, dwie siostry, dwóch sanitariuszy i dwóch noszowych. Pomagają szpitalowi polowemu załatwiać wielką ilość chorych, ale [przyjeżdżają] z walizką, z teczką, z przyrządami najbardziej potrzebnymi. A po co amputacyjne noże? Chyba z dwanaście noży amputacyjnych [mieli]. Szpital stacjonarny nie miał [tylu noży], to strasznie drogie rzeczy i ciężkie. Zespół chirurgiczny musi mieć ciężarówkę, żeby trzy skrzynie [przewieźć]. Dwóm mężczyznom trudno było [to] udźwignąć. Wtedy popatrzyliśmy na siebie z doktorem, że to wygląda na sabotaż, kompletny sabotaż. Potem druga historia - pozabieranie sióstr wdrożonych, znających sprawy, gdzie, co, leży, do innych szpitali, gdzie musieli się nowych uczyć rzeczy, też nie bardzo umiały załatwiać sprawę. Potem doktor pułkownik z Białegostoku objął [szpital]. On był nad wszystkimi lekarzami. Lekarze zupełnie nowi, tylko jeden Konarski był cywilnym doktorem, nie był zmobilizowany. On mnie przywitał jako znajomą siostrę, bo z nim razem byłam [od] półtora roku. Pułkownik cały czas mnie przetrzymywał. Wszystkie zespoły zwalniał z wyjątkiem pani Horodeckiej. Raz, drugi, trzeci raz, jak mnie zatrzymał - wszyscy odpoczywają, w dalszym ciągu jestem na nogach i w dalszym ciągu pracuję - to doktor Jastrzębski: „Przepraszam panie pułkowniku. Siostra jest w moim zespole, jesteśmy od tylu godzin na nogach, stanowczo proszę, żeby siostra została zwolniona.” Wtedy [mnie] zwolnił. On wiedział, że wiem gdzie, co, leży, jak co załatwić. Wcale nie dlatego, że byłam nadzwyczajnie zdolna, tylko dlatego, że [byłam] obeznana ze szpitalem. Całe korytarze [były] założone noszami [z rannymi] czekającymi na opatrunek czy na operację. Umierali na noszach. Było bardzo ciężko. Po trzech dniach - pierwszy to nic, tylko drugi i trzeci - doktor Konarski spotkał mnie na schodach mówi: „Obserwuję panią, pani cały czas biega. My zupełnie z nóg spadamy a pani jeszcze ma siłę.” Mam to do siebie, że jak jestem zdenerwowana, to nie czuję zmęczenia - są tacy ludzie. Właśnie wtedy byłam zdenerwowana. Do licha, to wszystko było okropne, cała wojna, ranni, chorzy, umierają, Matko Święta! Opatrywałam ośmiu lotników niemieckich postrzelonych jak sito, bardzo chorych, widocznie kulomioty. Bardzo staranie ich opatrywałam. Oni ładni chłopcy, widać silni, wielcy, zdrowi mężczyźni. Koleżanki mówią: „Pani tak z starannością [się z nimi] obchodzi.” „Proszę panią, przysięgałyśmy, dla nas chory każdy jest chory. Wszystko jedno wróg czy nie wróg – chory.” Sprawa załatwiona. Specjalnie staranie muszę obchodzić się z Niemcami, bo jeżeli urażę Polaka to na pewno będzie wiedział, że nienaumyślnie zrobiłam, tylko niechcący, a ten może pomyśleć, że naumyślnie zrobiłam. Muszę bardziej starannie obchodzić się, żeby nie urazić, dlatego, że on może pomyśleć, że nie dość życzliwie do niego podchodzę. Bardzo było trudno. Bezpośrednio z pola [przynosili rannych]. To miał być szpital etapowy a tymczasem stał się szpitalem polowym, szpital Ujazdowski. Od razu bezpośrednio brudnych, zabłoconych z ranami, z ledwo założonym opatrunkiem swoim osobistym i koniec i nic więcej [przynosili]. Chłopak - cała twarz krwią przykryta, oko - czy jest, czy nie. Młody chłopak, Matko Święta! Odmakam wszystko. Doktor przyszedł: „Co tam siostro?” „Jeszcze chwileczkę, oko jest! Boże szczęście!” Zalepiło się wszystko krwistym błotem. Doktor poklepał go ramieniu, mówi: „Za oko, to trzeba co najmniej dwóch sprzątnąć Niemców.” A biedy leżał, podnosi się: „Czterech sprzątnąłem, leczyć się jak najprędzej, chcę wracać i znowuż następnych...” Zajadli byli. Szkoda, że Francuzi nie widzieli, jakich mieliśmy chłopaków.

  • Pani wspomniała, że pani piątego września widziała się z mężem?

Wtedy nas zwolnili. Poszłam zatelefonowałam do rodziców, do męża, co się dzieje, bombardowania straszne - nie wiem czy oni żyją, czy nie żyją, czy ich trafiła czy nie. Wtedy - teraz [tak] nie ma - przełączało się telefon na biuro, na zlecenie. Odezwała się zaraz telefonistka, która powiedziała: „Proszę pani, mąż do godziny trzeciej jest w restauracji Nowy Świat 5.” To było już po trzeciej, ona mówi: „Nie wiem czy jeszcze tam będzie.” Prędziusieńko tam pobiegłam, to bardzo blisko, na Nowy Świat 5. Tam wchodzę - tu sklep, schody na dół i kilka stolików stało, loże były nawet, większe stoliki. Stoję na schodach i szukam męża swojego a patrzę cała rodzina moja siedzi: tatuś, mama, siostra, mąż siostry, pułkownik - brat mojego męża i mój mąż też. Stoję na schodach, do nich uśmiecham się, że zaraz pójdę. Jestem z czerwonym krzyżem na ręku i z zawieszoną maską - obowiązek był chodzenia z maską, niepotrzebnie zupełnie. Brawa! Podchodzę do rodziców, witam się a mama mówi: „Ukłoń się, przecież dla ciebie brawa.” Mówię: „Dlaczego?” Entuzjazm ludzi, a ja tutaj od krwi, od ran wszystkich, zgnębiona. Wcale mi nie do braw i do uśmiechów. Naturalnie ukłoniłam się, podziękowałam za to. Pomyślałam: „Boże idźcie do szpitala to zobaczycie co się dzieje.” Potem pan Konarski prosi: „Kto tylko jest wolny z pań niech idzie do szpitala, bo my nie damy rady.” Wykwalifikowane siostry to stoją przy stołach operacyjnych albo przy opatrunkowych i robią opatrunki. Po operacji wszyscy ciężko chorzy leżą. Kto będzie chodził koło leżących po operacjach ludzi? Trzeba podać basen, kaczkę, podać pić. Żeby przyszły niewykwalifikowane siostry, kobiety. Rzeczywiście przyszło dużo rozmaitych pań wtedy. Jak 5 [września] zatelefonowałam tam, wtedy mi powiedzieli, że do trzeciej jest mąż, ma być na obiedzie. Wtedy powiedzieli: „Nie wiem czy pani zdąży do trzeciej.” Jeszcze zastałam męża i mąż mnie odprowadził. Tutaj przy sejmie, inaczej było jak teraz, pusto, cicho, przecież nie było samochodów żadnych. Szliśmy do szpitala i alarm. Mąż musi schować się, nie ma prawa być na ulicy, ja mogę bo jestem z krzyżem czerwonym. Razem z nim usiedliśmy na schodach w domu na Wiejskiej ulicy. Wtedy czułam, że muszę Zygmusiowi powiedzieć, że to jest bardzo ważny moment. Chciałam mu powiedzieć, że to może być ostatni raz, żeby pamiętał, że będzie on dla mnie najbliższym człowiekiem, zawsze będę go kochać. Odwołali alarm i wyskoczyliśmy momentalnie. Zygmuś odprowadził do bramy szpitala Ujazdowskiego, pomachałam mu i to był ostatni raz kiedy [go] widziałam - 5 września.

  • Co się z mężem stało?

On w Ministerstwie Sprawiedliwości był prokuratorem. Od razu całe Ministerstwo Sprawiedliwości zostało ewakuowane do Wołkowej na Polesie. Jak bolszewicy weszli do Polski 17 [września], to wolni mężczyźni, którzy nie byli obciążeni rodziną... Tam rodziny, dzieci, żony wszystko razem, pojechało, Zygmuś też nie był obciążony, byłam zmobilizowana, dzieci nie mieliśmy, był sam. On z kilkunastoma kolegami, starali się przedrzeć do Rumunii. Niestety jak bolszewicy weszli, to oni się schowali w Równym. Tam czekali co będzie, czy w wrócą do Polski do Warszawy. Wtedy Zygmuś ze swoim kolegą - też prokuratorem, Żydem, bardzo miły pan - poszli po cukier, owoce, zakupy. Jak wrócili, to bolszewicy otoczyli dom i wszystkich wyprowadzili. Szli ulicą. Zygmuś chciał dołączyć do nich, chciał [się] dowiedzieć co się stało. Jeden z pierwszych kolegów, który szedł do Zygmusia zamachał – Nie! On się na krawężniku chodnika zatrzymał i zaraz z kolegą swoim polecieli na dworzec i chcieli stamtąd wyjechać. Wiedzieli co się tutaj dzieje. Przyjechał pociąg do Wilna. Oni od razu wsiedli w pociąg. Zygmuś miał bardzo dużą rodzinę swojej matki w Wilnie. Tam mieli majątek. Czternastoosobowa rodzina, rodzeństwo duże, urządzili się w Wilnie. On tam zatrzymał się. Tam był aż do 1941 roku do 14 czerwca. 14 czerwca przyszli bolszewicy. On jadł śniadanie, przyszli po niego, zabrali go i wywieźli do łagru rosyjskiego. On tam był chwała Bogu tylko pół roku, bo [od] czerwca a w styczniu Anders ich stamtąd wyciągnął, nie wyciągał, w kwietniu dopiero zaopiekował się [nimi]. Już 29 stycznia [1942] w nocy wzywali po imieniu, po nazwisku Polaków i wyprowadzili. Oni byli pewni, że ich prowadzili na rozstrzelanie. Bliski kolega Zygmusia tak się zląkł tego, że chciał koniecznie uciekać. Zygmuś podobno trzymał go za głowę. Wiedzieli doskonale, że jak będą uciekać to zostanie zabity. Niestety wyrwał się i został zastrzelony. [...] Oni jechali - Zygmuś był wysoki - towarowymi wagonami. W wagonie towarowym okno jest na górze. Zygmuś zobaczył na jednej ze stacji pomiędzy oficerami rosyjskimi, polskiego oficera. Mówi kolegom: „Słuchajcie chyba z nami nie jest tak źle.” Jak ich nie rozstrzelali, tylko wsadzili do wagonu, to oni myśleli, że ich wiozą do innego obozu dla Polaków, bo tylko Polacy. On jeszcze mówi, że może mieć halucynacje, bo bardzo był chory, miał gorączkę, miał pękanie naczyń krwionośnych w przewodzie pokarmowym, krwawe wypróżnienia. Wszyscy mówili, że to czerwonka. A wcale nie czerwona tylko awitaminoza. On podnosił niższych, żeby zobaczyli. Rzeczywiście tam jest oficer. Może z nami nie jest tak źle, że oficer polski oficer między bolszewikami. Przecież oni nie wiedzieli o tym, że coś się zmieniło. Dlaczego nie powiedzieć od razu? Nie zginąłby kolega Zygmusia, nie miałby nieopanowanego strachu. Wszyscy bali się ale opanowywali się, on nie opanował się. Jechali bardzo długo od stycznia do kwietnia [1942]. Dopiero w kwietniu w Buzułuku się znaleźli, gdzie dopiero dowiedzieli się o co chodzi. On tak fatalnie się czuł i taki był chory, że jego nie chcieli do wojska wziąć w Buzułuku, tylko został odstawiony z powrotem do łagru. Ale padło nazwisko Horodecki. Z rady, który dzieliła przyszedł człowiek i zapytał czy on coś ma wspólnego z Januszem Horodeckim. Janusz Horodecki to był wojskowy, już był chyba pułkownikiem, bo na naszym ślubie był majorem a potem był już pułkownikiem. On był adiutantem Piłsudskiego w 1920 i 1921 roku a potem był adiutantem pezydenta Wojciechowskiego. Wśród wojskowych jego nazwisko i jako osoba był znany. Zygmuś: „Jak najbardziej, to jest mój brat.” „Postaram się dla pana coś zrobić.” Jego z odstawionego grona ludzi do łagru wyciągnęli, może nie do łagru, po cywilnemu musiał być w obozie, może nie strasznym. Tamten obóz to był obóz pracy, on rąbał drzewa, ścinał drzewa. [...] [Janusz Horodecki był] osiem lat starszy od mojego męża. Zygmunt miał dwóch braci a drugi był inżynierem o osiemnaście lat starszy od mojego męża. Jeszcze siostra była, to wszystko poumierało, tylko troje dożyło do dorosłości.

  • Wojskowy pomógł?

Tak, jego wyciągnęli i wzięli go do wojska. Dostał skarpetki a przypuszczam onuce miał straszne. Ubranie spalili, bo to zawszone było do niemożliwych granic. Napisał, że jak włożył skarpetki dopiero poczuł się człowiekiem. Bardzo był chory. Wyjechali do Persji, potem jego zabrali do Palestyny. On leżał w szpitalu gdzie trzy i pół tysiąca ludzi umarło na czerwonkę - lekarze źle leczyli a to była awitaminoza. Zygmuś leżał blisko ubikacji, stale musiał biegać do ubikacji, pod starym grejpfrutem. Zygmuś zawsze lubił grejpfruty. Wtedy były zielone, straszne grejpfruty, przedwojenne, na nie patrzeć nie mogłam, a Zygmuś lubił. [...] Prosił, lekarza, żeby on mu pozwolił grejpfruty jeść. Lekarz uważając i tak i tak umrze, wszyscy umierają, pozwolił mu jeść. Zaczął jeść grejpfruty i po kilku tygodniach był zdrów. Wtedy doktor się przekonał, że trzeba wszystkich leczyć witaminami a nie w ten sposób. Jak mieszkałam pod osiemnastym, to na dole zamieszkała pani Słomczyńska i miała ślicznego chłopka, piękny głos miał. Jego wzięli jak Saskiej Kępie zabierali wszystkich mężczyzn do obozu. On trafił do Stutthofu, zaraz na drugi dzień po wybuchu Powstania, wszystkich zabrali z Saskiej Kępy. Potem jak go zwolnili stosunkowo prędko, w styczniu [1945], on wrócił do matki. Przyszedł strasznie chory leżał na dole i umierał na straszną czerwonkę. Pamiętam doktor Jastrzębski, który przychodził do mnie na górę: „Powiedz pani Słomczyńskiej tylko witaminy, niech ona ratuje syna.” Powiedziałam pani Słomczyńskiej od razu. Ona mówi tak: „Doktor Chojnacki uleczy kaszkami, kleikami.” Chłopak umarł w matki łóżku.

  • Pani mąż, dlatego że bardzo lubił jeść grejpfruty to się uratował.

Jak trafił do szpitala to mężczyzna, który ważył osiemdziesiąt dwa kilogramy - wysoki, nie gruby, mocny człowiek - to nie ważył czterdziestu kilogramów. Skóra i kości i nic więcej. Tak wszyscy wyglądali mniej więcej. [...] Zygmuś ważył dziewięćdziesiąt kilo po kuracji i był zdrów. Skończył tam podchorążówkę i został zaangażowany do armii Andersa. Był pod Monte Cassino, był dostawcą amunicji na front. W 1960 roku jak tam pojechałam, pod Monte Cassino byłam na cmentarzu [...] jak pomyślałam sobie, że oni to wszystko musieli zdobywać pod strasznym ostrzałem, to człowiekowi cierpła skóra dosłownie. Przecież brałam udział w walkach, nie to, że w czasie Powstania, przez całą okupację byłam w likwidacyjnej grupie, stale z bronią w ręku - dwadzieścia trzy akcje. Doskonale wiedziałam co ci ludzie musieli tam przeżywać. On [był] pod Monte Cassino, potem dostał urlop dwa tygodnie, zdaje się wyjechał do Rzymu. Tam spotkał się z ludźmi, z którymi on się tutaj spotykał, jak pracował jeszcze w Polsce w Warszawie. Nie tylko był prokuratorem ale był jednocześnie sekretarzem Stowarzyszenia Porozumienia Prawników za Granicą. Przyjeżdżali do Warszawy: Czesi, Włosi, Niemcy i Francuzi. Musiałam brać udział we wszystkich rzeczach, pan Frank całował mnie w rękę, okropny Frank, który potem nami rządził.

  • Przed wojną pani go poznała?

Przed wojną w 1938 roku na Boże Narodzenie byłam w towarzystwie pana Franka.

  • Jaki to był człowiek wtedy?

Malutki, chudziutki a potem dopiero baryła się zrobił, tłusty na naszym jedzeniu. Wtedy z nim się tylko przywitałam. Jak on się nazywał? Moldke stał, ambasador niemiecki, przyjmował, on króciutki, malutki. Byłam zdziwiona, ktoś mnie pocałował w rękę i koniec. Weszłam dalej, pytam potem męża: „Gdzie Frank?” Mówi: „Przy drzwiach stał, ten mały.” Nawet nie zauważyłam go. Rozmawiałam z panem Bumbke, to był naczelny prokurator Rzeszy, malutki, bardzo elegancki pan, dla mnie bardzo stary. Miał chyba siedemdziesiąt dwa lata, ale wtedy mnie się on wydawał bardzo stary. Rozmawiali z moim mężem po francusku ze względu na to, że niemieckiego nie znałam. Ciekawie zakończona była rozmowa. Bumbke mały pan, naturalnie we fraku, Zygmuś we fraku, ja w długiej sukni, przecież to był raut elegancki. Bumbke wziął Zygmusia za łokcie i mówi: „Jak to przykro, że nasze narody muszą się pokłócić z narodem, który ma taką młodzież.” To był grudzień 1938 roku. Wtedy zwróciłam na to uwagę, jak z Zygmusiem już wracaliśmy mówię: „Oni się szykują pokłócić się, oni się szykują do wojny z nami.” Ambasada niemiecka była bardzo skromniutka, korytarze zastawione szafami. Jeszcze nieporozumienie było. Zabrali nam futra, idę pierwsza, ciasne korytarze, że nie idziemy obok siebie tylko mąż mój idzie za mną. Tutaj stoją totowcy grubi, nie wiedziałam, kto to jest, my idziemy a oni cały czas podnoszą rękę, „Hail Hitler!” nie mówią, tylko obcasami stukają i ręce podnoszą do góry. Idę, wchodzę z Moldke się przywitałam, znałam Moldke z poprzednich spotkań, z Frankiem. Poszłam tam i stoję sama, Zygmusia nie ma, myślę: „Matko Święta gdzie on się podział, jestem sama, okropność.” Przychodzi Zygmuś. Pan tam stoi w drzwiach i patrzy tak na mnie, że się do niego odwróciłam tyłem, myślę: „Nieelegancko zachowujący się pan, patrzy, taksuje mnie.” Zygmuś przychodzi, mąż wita się z panem, który tak zachowuję się, kłania się jemu uprzejmie. Kark miał dosyć sztywny, byle komu się nie bardzo kłaniał. On ukłonił się, a to okazuje się minister sprawiedliwości jego szef. Mówię: „Gdzieś ty się podział?” „Musiałem się przywitać z dygnitarzami.” Mówię: „Jacy dygnitarze?” Myślałam, że to są Włosi a to byli generałowie totowscy, człowiek się jeszcze nie znał na znaczku totowskim na ramieniu. On dzięki temu, że był w stowarzyszeniu porozumienia za granicą bardzo przyjemnie spędził czas w Rzymie. Spotkał się [z ludźmi] z instytucji, która działała na terenie Rzymu. On trafił do dobrego towarzystwa i mógł troszeczkę odetchnąć po strasznych łagrach rosyjskim. Potem Bolonia, był jakby szoferem Andersa. Bardzo się zaprzyjaźnił. Po wojnie się wyratował, mieszkał na Florydzie, potem początkowo do Anglii wyjechał. Pisał do mnie, mieliśmy kontakty listowne. On opłacał rozmaitych, co przemycali żony oficerów. Dostałam od niego karteczkę, bo chciałam dać znać, że wróciłam, że żyję. Od niego dostałam tylko przez Czerwony Krzyż wiadomość w 1943 roku. Dwadzieścia pięć słów można było napisać. Na tej samej kartce z drugiej strony, Zygmusia charakterem pisma, napisana była odpowiedź, po trzech miesiącach może: „U mnie wszystko dobrze, żyję, szkoda ojca.” Wtedy tatuś umarł. On był bardzo zaprzyjaźniony z ojcem, pozdrawiam was, serdeczności. Ale gdzie, co, jak - nie wiem. Po wojnie koniecznie chciałam mu dać znać, że żyję, czy on żyje, przecież Monte Cassino, Ankona, masę było poległych ludzi. Kuzynka Zygmusia była konsulem w Palestynie jeszcze przed wojną i tam została. Ona korespondowała ze swoją siostrą panią Grocholską. Napisała do siostry: „Dajcie mi znać co z Izą. Zygmuś jest o nią bardzo niespokojny.” „Jest” - to słowo było ważne. Za wszelką cenę chciałam dać też znać, że jestem, że żyję. Do niego to doszło. On do mnie przysłał malutką karteczkę - trzy centymetry na trzy centymetry - na której było napisane w ten sposób: „U mnie wszystko dobrze, czekam Tunki. Ziba” Nikt nie zrozumiał tylko ja wiedziałam co to jest. Tunka to ja - bo tatuś tak mnie nazywał, jak byłam malutka zamiast mówić Malkiewiczówna to mówiłam Tuna. Tylko tatuś mnie tak nazywał, nikt więcej, ale Zygmuś wiedział o tym i dlatego napisał czekam Tunki, Ziba - moja siostra nazywała mojego męża w ten sposób. Musiałam wtedy wyjechać i zaczęłam się starać o wyjazd. Boże co robiłam, wszystko! Pieniądze, nie pieniądze, on stamtąd robił starania rozmaite, a ja stąd i nic, nie udało się.

  • Nie pozwolili?

Mowy nie ma. Potem z Rybickim nawiązałam kontakt, który wywoził za duże pieniądze kobiety. Po francusku trzeba było mówić, jako Francuski wywozili. Tak pechowo się złożyło, że coś okropnego. Rodzina mojego męża też nawiązała [kontakt] z Rybickim. Wtedy kiedy Majka miała możliwość wysłać ojca, matkę, siostry, to nie mogła mnie znaleźć. Mam pretensje o to. Nie postarała się. Przecież pracowałam, mieszkałam, wtedy akurat wyjechałam. Starałam się szukać rozmaitych możliwości wyjazdowych. Ona [mnie] nie znalazła. Potem jak już nawiązałam kontakt, już byłam z walizką, czekałam w Krakowie czekałam na wyjazd, to Rybicki został aresztowany. Trzydzieści osób było aresztowanych też. Uniknęłam kotła dlatego, że byłam piętnaście minut przed rozpoczęciem kotła w mieszkaniu i potem piętnaście minut po zabraniu trzydziestu osób z mieszkania tam się zjawiałam. Tylko zastałam panią z nogą przestrzeloną w czasie Powstania z malutkim dzieckiem, ją zostawili. Ona mówi: „Dopiero wyjechali, trzydzieści kilka osób.” Został Rybicki aresztowany, matka tej pani aresztowana, maż był aresztowany i tak dalej. Koniec, skończyło się. Wtedy napisałam do Zygmusia, że już w takim razie chyba nie wyjadę, możliwości nie mam, raczej on niech się stara wrócić.

  • Który to był rok?

1946, potem była historia, że jeszcze przez 1946, 1947... Wtedy doktor, Jastrzębski on [był mi] wdzięczny, dlatego, że go uratowałam od Katynia, bo...

  • Nigdy już się pani z mężem nie spotkała?

Nie spotkałam. Zygmuś bardzo długo żył, miał dziewięćdziesiąt lat jak umarł. W 1997 roku umarł na Florydzie. Zostałam jako jego żona. Nie wyszłam za mąż, dużo jeździłam, kajakami się zajęłam, w ten sposób sobie ułożyłam życie.

  • Po 1989 roku już można było jeździć, nie spotkała się pani z mężem?

Nie spotkałam się. Nawet był moment, że mogłabym bo byłam w Ameryce, w Chicago. [opis wycieczki] Byłam u swoich znajomych i wtedy mogłam pojechać na Florydę ale tutaj był konflikt. Statek szedł przez Majami potem Nowy Orlean, obok Meksykańskiej Zatoki. Mogłam wtedy z Majami do Sarasoty pojechać. Zygmuś wtedy napisał, wyraził się, że lepiej tego nie robić. Dotychczas nie wiedziałam, czy on dlatego, że nie chce ze mną się widzieć... On się tam ożenił, nie miał dzieci z drugą żoną, dobrze, że nie miał, mnie się nie udało mieć dzieci, bardzo chciałam. Teraz mają rozmaite sposoby, wtedy nie było możliwości. Tak jakby nie chciał ze swojej strony zorganizować spotkania. Troszkę się zażaliłam na niego, dlatego cały tydzień przesiedziałam w Chicago a nie pojechałam tam. Urządził sobie życie. Spotkanie nasze mogłoby mu zrujnować tamto życie, tak myślę.

  • Pani drugi raz za mąż nie wyszła?

Nie. Dopiero jak Budrewicz ze mną miał wywiad, to mnie takie pytanie zadał: „Co panią gnało po świcie, że pani tyle czasu jeździła?” Zwiedziłam cały świat, wszystkie kraje, wszystkie kontynenty, Antarktydy nie, wszystkie kraje Europy, wszystkie stolice. „Co panią tak gnało, czy tylko chęć poznania świata?” Mówię: „Może nie tylko, może zabicie popsucia całego mojego życia, urozmaicenie inaczej.”

  • Jak 5 września 1939 roku widziała po raz ostatni swego męża, to zdążyła pani powiedzieć, że jest wyjątkowy?

Byłam przytulona do niego. „Boże on jest dla mnie najważniejszy na świecie” - Chciałam mu to powiedzieć. Odwołanie alarmu, wyskoczyłam, podniecona - praca na mnie czeka. Nie powiedziałam jemu tego. On czuł to, w swoich listach kiedy chciał, żebym przyjechała, nazywał mnie córką: „Naprawdę zrób coś, żeby moja córka przyjechała, mi źle bez niej jest.” Trzeba kombinacyjnie pisać, nic nie można było naprawdę napisać jak jest. Ostatni raz widziałam męża i w dalszym ciągu praca do 8 września. Znowuż też miałam zostać, doktor kategorycznie powiedział: „Nie, po tylu dniach jesteśmy tak zmęczeni, że to byłoby barbarzyństwem, żebym nie mogłam odpocząć.” Dobrze, że poszłam. Poszyliśmy na Agrykolę i tam spaliśmy. Wszystkie czołówki były zwolnione. W nocy przyjechał kapitan Rajrzyc, nas poderwał, że Niemcy są w izbie przyjęć małżeńskiego Szpitalu Ujazdowskim, że my uciekamy przez Most Poniatowskiego natychmiast na drugą stronę Wisły. W nocy, człowiek mocno zasnął po tylu dniach niespania. Jestem zorganizowana, że wszystko pamiętam, miałam zegarek, leżał za materacem, na którym spałam. Walizkę zapakowałam, wyskoczyłam, Rajrzyc odjechał. Wszyscy prędko biegniemy. Kurtkę sobie uszyłam ciepłą na wszelki wypadek, walizka, kurtka [mam] tyle rzeczy, więc panowie, lekarze - dżentelmenia była w stosunku do kobiety - zabrali ode mnie walizkę i zabrali ode mnie kurtkę. Niosą walizkę i biegniemy prędko przez Agrykolę. Patrzę, że pan na ramię położył sobie moją kurtkę. Mówię: „Gdzie kurtka?” „Och jej spadła” [Chciałam] kilka kroków cofnąć się po kurtkę. „Nie! Niech pani nie cofa się, bo tam Niemcy!” „Gdzie Niemcy, 8 września?” Piechotą lecieliśmy, aż do Mińska Mazowieckiego. Tam dopiero spotkaliśmy resztę szpitala ze Szelelckim na czele. Kazali nam iść do Kałuszyna i w Kałusznie spotkaliśmy się. Panowie tam poszli rozmawiać. Wszyscy jechaliśmy - do 15 września w nocy jechało się a w dzień zapadało się we wsi czy do lasu, przeczekiwało się bo straszne były bombardowania. Jak rano wychodziliśmy z lasu, żeby jechać dalej, to nie można było - całe szosy były pozawalane rannymi końmi, ludźmi pozabijanymi. To był coś strasznego, człowiek na to nie chciał patrzeć bo dosłownie by się pozałamywał. Potrafiłam sobie to wytłumaczyć, nie bardzo się tym wszystkim przejmować. Potem byliśmy w Trembowli i z Trembowli wyjechaliśmy do Kopyczyńc. Kopyczyńce były piętnaście kilometrów od Trembowli a dalej czterdzieści kilometrów były Zaleszczyki. Siedziałam na wozie wielkim ciężarowym z trzema skrzyniami naszymi, bo tylko nasza czołówka miała skrzynie. Byliśmy zorganizowani a inni byli bez niczego. Nasza czołówka była pełna to znaczy: doktor był i siostra druga - pani z Łodzi, było dwóch sanitariuszy, reszta była niekompletna. W Trembowli nocowaliśmy w szkole, nie szkole, trudno powiedzieć, pamiętam na podłodze spałam. Na drugi dzień w Kopyczyńce siedzimy. Siedzę i płacze bo jeszcze 2 maja idąc do domu, na Walecznych 18, na schodach spotkała mnie cyganka, piękna cyganka. Ona nie była ładna, bo to była stara cyganka, bardzo elegancka, w ogóle czysta, śliczna z pięknymi sukniami, szerokimi spódnicami, Zasłoniła przejście, całe schody. Tak, że musiałam się cofnąć. To były akurat męża imieniny. Wróciłam ze sklepu z małymi paczuszkami. Wtedy był zwyczaj, że się nie prosiło na imieniny, tylko między piątą a siódmą przychodzili złożyć życzenia. Przyjmowało się kawą, koniakiem tylko tyle i tylko na króciutko. To był powszedni dzień, wtorek. Powszedni dzień - może ktoś zostać dłużej, później przyjadą, potem będą prosić czy mogą przyjść później i będę musiała podać kolację, muszę być przygotowana, żeby było w domu coś do zjedzenia. Poszłam do Pakulskich, kupiłam żywego węgorza, któremu kazałam odciąć głowę, bo on się ruszał jeszcze cały czas, żebym była pewna, że on już nie żyje. W paczuszkach [miałam zakupy], nie było toreb jak teraz nosi się. Cyganka zatrzymała mnie: „Powróżę panience.” Mówię: „Cyganko nie mam czasu, nie mogę absolutnie.” Mówi: „Ty się z mężem wybierasz za granicę.” Rzeczywiście wybierałam się za granicę statkiem dookoła Europy w czerwcu. „Nigdzie z mężem jeździć nie będziesz, będziesz jeździć ze starym człowiekiem tylko po kraju.” Pomyślałam: „Ty głupia jesteś, przecież wyjeżdżam za granicę z mężem właśnie.” Ale nie mówię jej tego, stoję i zła jestem, bo nie mam czasu, żeby ona sobie poszła. Ona wtedy: „Twoje imię powiem.” „Dobrze powiedz mi imię.” Myślę: „Jakie ona powie, jestem Iza, ona na pewno nie wie, że takie imię istniej na świecie.” Ona zaczęła się męczyć. „Chuchnij swoje imię.” Będę układać usta, ona domyśli się przecież, nie mogę chuchać - zawracanie głowy. Ona Liza czy co? Powiedziałam: „Nie bo Liza to jest Elżbieta.” On wyszła zła, myślę: „Głupia cyganka nagadała.” Przyszłam do domu [...] Zapomniałam o tym. Mija dziesięć dni, może tydzień, mąż wraca z pracy i mówi: „Nie możemy jechać na wycieczkę, wyszło rozporządzenie w Ministerstwie Sprawiedliwości, że w tym roku ze względu na niebezpieczne momenty ani prokuratorzy, ani sędziowie nie mają prawa wyjechać za granice tylko muszą spędzi urlop w Polsce.” Przypomniałam sobie to powiedzenie cyganki, coś podobnego, naprawdę cyganki to są jasnowidzki, rzeczywiście nie jedziemy. Wtedy mężowi o tym powiedziałam. Siedzę na samochodzie i płaczę. Jadę za granicę, wyjeżdżam do Zaleszczyk, jestem tuż przed Zaleszczykami. Cały korek do Zaleszczyk, czterdzieści kilometrów korek, samochód za samochodem, a naszych samochodów pełno, bo to cały szpital numer 104. Autobus pogrzebowy z pościelą jechał, z poduszkami z kocami, [z] lekkimi [rzeczami], bo tam nie można było nic ciężkiego kłaść. Siedzę na skrzynkach i płaczę: „Ty durna cyganko powiedziałaś, że za granicę nie jadę, a wyjeżdżam za granicę, tylko w jakich warunkach, nie statkiem dookoła Europy z mężem, tylko na poniewierkę, przecież nie wiem co w ogóle będzie.” W tym momencie podchodzi do mnie żołnierz z karabinem i pyta gdzie jest komendant szpitala, mówię: „O tutaj stoi z kilkoma lekarzami doktor Szelecki, co tyłem do mnie jest.” On do nich podchodzi i oni zgarbieni stoją, zmartwieni: „Na miłość Boską, wyjeżdżamy, zostawiamy wszystko, nie wiadomo co, ani rodzina, ani nic!” Naprawdę można było płakać. Nie wiem co się dzieje z mamą, z ojcem, z siostrą, z domem moi, z mężem - nic nie wiem, wyrwałam się Filip z konopi, za granicę jadę. Oni się prostują, uśmiechają się do siebie. Podchodzi do mnie jeden z lekarzy i mówi: Wracamy do Trembowli i zakładamy szpital.” Myślę: „Boże cyganko błogosławiona, Matko Święta.” Wracamy z powrotem, samochód musi zaoranym polem jechać, bo [na] szosie jeden przy drugim, mowy nie ma. Po polu zoranym wyjeżdżałam i zakładamy szpital. Szpital jest dwa dni, a 17 [września] cholery przyszły nam zabrały i wszystkich nas zabrali. Mowę do nas przemówili na górze w sali konferencyjnej szkoły. To była szkoła, dali parter i pierwsze piętro dla szpitala. Pułkownik z czterema kwadratami czerwonymi na kołnierzu Żyd, on wszedł przez front bo my przeważnie przez kuchenne wejście chodziliśmy, a frontu się prawie nigdy nie otwierało. Szelecki wyszedł na spotkanie pana, jak on przyszedł do nas. Widzieliśmy ich jak na dole szli, do nas do szpitala. Doktor Szelecki jako doktor szpitala chce powitać pana. Pułkownik był z karabinem, stanął blisko - na moich oczach - odtrącił go tak, że Szelecki zatoczył się na ścianę, zbladł. Myślę: „Boże cóż to za sposób załatwienia sprawy.” Oni nam na górę kazali pójść i do nas przemówienie mieli tak piękne, że siedziałam na malutkim parapecie - niskie okno prawie do samej ściany i parapecik mały – myślę: „Chyba się z trzeciego piętra kulnę, z okna.” Naprawdę beznadziejna historia. On ma przemówienie i doktor Sokołowski ofiarował się tłumaczyć. On mówi a Sokołowski źle tłumaczy, siedzę i denerwuje się: „Boże jak on źle tłumaczy, złagadza wszystkie straszne powiedzenia człowieka.” Mówi: „krystiański narod”, Krystiański to jest włościański a on mówi chrześcijański - to łagodnie brzmi. Potem żeby wznieść okrzyk - niech żyje sowieckie władz na pachibir polskie władze. Sokołowski mówi: „My nie możemy, bo my jesteśmy oficerowie.” My wojenne ludzie - trzeba było powiedzieć. My jesteśmy wojskowi - dlatego nie możemy okrzyku wznieść. Przecież przysięgę składaliśmy na wierność Polsce a tu raptem taka historia. „Niech żołnierze wzniosłą okrzyk” - Bolszewik powiedział. Chłopak w szkolnej czapce tamtejszy wzniósł, to się kończyło. On nas wyprowadził. W między czasie pierwszy deszcz spadł wtedy, bo we wrześniu był piękna pogoda. Błoto się zrobiło. Szkoła stoi wysoko na górce, widać miasto a tutaj pochylony plac, ale plac nie brukowany tylko ziemny plac. On zmókł i zrobiło się błoto. Nas wszystkich wypędzili na zewnątrz. Przy szkole była podmurówka metrowa, chodniczek. Wiedzę jak oni wszystko wywożą. Rosjanie stoją naszymi samochodami i swoimi samochodami, wszystko wywożą: szyny, nie szyny, autoklawy, lekarstwa, narzędzia, pakują na swoje samochody i wywożą. Myślałam: „Oni korzystają z bałaganu jaki powstał w Polsce i korzystają, chwytają co się da wyciągnąć. Zaraz sobie pójdą.” Niestety ustawili w dwa rzędy doktorów i sanitariuszy mężczyzn. Nawet nie wiedziałam gdzie są kobiety, nas było siedem. To były dorosłe osoby tak jak ja i nawet starsze ode mnie siostry też były. One też gdzieś tam stały. Wyciągnęłam swoją walizkę i przebieram się, bo jestem ubrana na biało tak jak w szpitalu. Przebieram się w swój kostium, który miałam, buty sportowe wkładam na nogi, zamiast białych. Z walizki biorę do torby po masce - bo maskę trzeba było zostawić, ale torbę zostawiałam - ręcznik wsadzam, mydło pasta do zębów, szczotka do zębów, podręczne [rzeczy]. Ubieram się, resztę zostawiam, przecież nie będę niosła. W tym momencie słyszę jak oficer rosyjski, lekarz - na kołnierzu miał kieliszek z wężem - po rosyjsku mówi: „Jeden doktor, jedna siostra mają zostać z rannymi.” Mieliśmy trzech chorych, jednego rannego kapitana. Chłopak, jego ordynans, który wcale nie był chory, ale powiedzieliśmy, że ma ślepą kiszkę chorą. „Leż, tu cię boli, cicho.” Było takich pięciu. Kapitan był ranny przez bolszewików. Trafili w niego z działka czołgowego. Doktor Jastrzębski był moim przyjacielem i doktor Orłowski był drugim przyjacielem, który wiedział, że jestem żoną prokuratora, że nie jestem siostrą etatową, zupełnie z innego towarzystwa. Szukam ich, żeby któryś z nich się zgłosił, że z nimi chętnie zostanę. Tu Jastrzębki niesie kawałkiem podmurówki swoją walizkę, mówi: „Nie poniosę walizki pięciu minut.” Wypycham go, dosłownie. Mówię: „Zgłaszaj się w tej chwili.” Upłynęło troszkę czasu, myślałam, że na wezwanie, amatorów znajdzie się znacznie więcej. „Zgłaszaj się! On rzucił walizkę i poszedł tam. Był pochylony plac tak, że cały szereg stojących mężczyzn był niższy niż ja. Nad głową ludzi widziałam oficera. Myślałam, że on jest małego wzrostu. Doktor do niego podszedł i szereg się rozsunął, doktor na mnie pokazał, myślę: „Boże może przyjęli, może zdążył.” On wraca, mówię: „Przyjęli nas?” On mówi: „Tak, przyjęli ale nie wiem na co.” On był tak zszokowany całą historią, że on się zgłosił tylko z tego powodu, że tak gwałtownie zaczęłam krzyczeć, żeby on się zgłaszał. Nie miałam zatracenia się, zawsze byłam przytomna, a on widocznie zupełnie nieprzytomny. „Przyjęli ale nie wiem na co” Mówię: „Zostajemy z rannymi.” „Och jak to dobrze.” wziął walizkę i wszedł do pokoju. Do mnie w między czasie podeszła moja koleżanka z mojego zespołu pani Wanda z Łodzi, nazwiska nie wiem. Mówię: „Wanda, zgłaszaj się w tej chwili.” Przebierałam się i tylko kombinowała gdzie by uciec, nie pójść do Rosji okropnej, żeby gdzieś schować się. Jak cukier chowali panowie, nasz cukier szpitalny, myślałam: „W cukier schowam się.” Koleżanka do mnie podchodzi: „Słuchaj Wanda, zostaję, a ty się chowaj do piwnicy wleź czekaj, zaraz pójdą do diabła i zostawią nas w spokoju. Po co iść z nimi razem?” Nie wiedziałam o układzie Mołotow –Ribentrop, przecież o tym nic nie wiedzieliśmy. Myślałam, że oni korzystają z bałaganu, łapią co się da, ludzi też lekarzy świetnych, tu najlepsi lekarze byli, wspaniali, sławy. To wszystko było zmobilizowane i w naszych zespołach byli. Ona się boi, mówię: „Poczekaj”. Doktor wojskowy, bolszewicki wszedł przez kuchenne drzwi do szpitala. Pobiegłam za nim, okazał się wysoki. Do niego podeszłam, wtedy dobrze mówiłam po rosyjsku i do niego - miałam ładne ręce, miałam służącą i nie pracowałam w ogóle - mówię: „Proszę pana, takimi rękoma nie potrafię błota [posprzątać], widzi pan ile mi błota nanieśli do szpitala, nie dam sobie rady. Niech pan mi pozwoli zostawić koleżankę.” „A doktor jest?” Doktor siedzi oparty o stół i nic, nieprzytomny, nie można do niego nic powiedzieć. Jak się można tak zatracić, aż dziwię się. Mówię: „Jest tam.” „Pani przydałoby się, niech pani sobie zostawi dwóch sanitariuszy.” On mówi bolszewik. „Mnie byłoby zręczniej mieć dziewczynę do pomocy.” „Nie dwóch sanitariuszy.” - Dosyć ostro, że kapryszę. Lecę do sanitariuszy, ich było czternastu, też niekompletni, to znaczy siedem zespołów, a nas było czternaście zespołów. Mówię im: „Mam prawo zostawić dwóch sanitariuszy, który z was chce?” „Co z nami będzie?” „Nie wiem ale zostajemy w Polsce, nie jedziemy do Rosji okropnej.” Pobiegałam do Wandy mówię: „Chowaj się bo nie mogę ciebie zostawić.” „Nie, boję się.” Poszła do swoich koleżanek, pojechała, nie wiem co się z nią stało. Nawet nie zapamiętałam jej nazwiska i nie wiem czy on wróciła czy nie wróciła, czy zaginęła, nie mam pojęcia.

  • Zgłosili się sanitariusze?

Nie, oni nie chcą zostać, oni chcą trzymać się wszyscy razem. Może wtedy szkoda, że nie powiedziałam, że nie chcą sanitariusze, żeby on zostawił koleżankę. Ona odeszła, jak powiedziałam, że ciebie nie chcą przyjąć, tylko dwóch sanitariuszy mam zostawić. Poszłam do sanitariuszy, mówili: „Nie proszę pani, my będziemy tu się wszyscy razem trzymać.” Po cholerę trzymać się razem? Przypuszczam, że zostali rozstrzelani na Katyniu. Do 1 listopada stu trzydziestu chorych było w szpitalu, Polaków, Ukraińców i bolszewików, wszyscy razem. Potem porozdzielałam ich dlatego, że zaczęli politycznie rozmawiać z naszymi, kłócić się, bałam się, że dojdzie do awantury. Szczególnie - Czerwony Krzyż wisi, to coraz ktoś przychodził z miasta, z ze wsi spod Trembowli. Boże kochany co to wtedy było. Kilka dni [byłam] sama. „CWSAN” Centrum Wyszkolenia Sanitarnego, podchorążówka cała u nas była. Był kucharz gotował nam jedzenie i pamiętam nagotował cały gar kaszy. Kaszą kilka dni karmiłam nas i kilku chorych, rannych, którzy przychodzili do nas robić opatrunki. Kasza po kilku dniach kwasem pachniała, przegotowywałam ją, Nie potruli się ludzie. Potem przyszli z „Uprawy”. Uprawa to było tamtejsze starostwo. Przyszedł do nas do szpitala, do doktora - robiłam przy swoich opatrunkach porządek - dyrektor KKO, starosta Trembowli, dyrektor szkoły, która nam udzieliła ochrony, dwa pietra nam dali. W czwórkę [z] doktorem stoją przy maleńkim biureczku i rozmawiają co tu robić. Z KKO mówi, że ma pełno pieniędzy. KKO - Komunalna Kasa Oszczędności, oni mają masę pieniędzy ale nic nie wolno kupić, bo wszystko zostało zamknięte, wszystkie sklepy zaplombowane, zarekwirowane i nic nie można dostać. Co robić? Mówimy: „Na miłość Boską my musimy tutaj mieć jedzenie, przecież u nas zaczynają się straszne rzeczy, nowych ludzi jest pełno.” Już wtedy było ponad pięćdziesiąt a my nie mamy czym karmić, ani nic, do czego to podobne. Przychodzi malutka Żydówka z „Uprawy”, ruda piegowata, on była krawcową, a potem się zrobiła bardzo ważną panią z „Uprawy”. Ona zaczyna wymyślać doktorowi i panom, że to co za szpital, chodzą, leżał pod szynelami żołnierze, nie mają koca, tylko są materace i czerwone poduszki tylko na łóżkach. Przecież wszystko cholery zabrały nam, wszystko wywieźli, tylko poduszek nie zabierali, widocznie to za dużo miejsca zajmowało, zostawili łóżka tylko z materacami bez żadnej pościeli, koców nie ma. Panowie stoję z pochylonymi głowami i słuchają co baba mówi, a mnie przy moim oknie robi się niedobrze ze złości, muszę się opanować, a nie mogę się opanować. Jestem tak wściekła, że przechodzi ludzkie pojęcie, nie wytrzymam. Podeszłam do stołu z pustej strony. U doktora leżał stolarski, ostry, pilnik. Wzięłam pilnik i mówię: „Słyszę, że pani z Uprawy - to bardzo dobrze. Jestem tu siostrą operacyjną, kucharką, sprzątaczką, wszystkim jestem. Potrzebuję: mięsa, masła, chleba, mleka, bandaży, lekarstwa.” Jak mówiłam tak mocno, to pilnikiem tak odruchowo ze złości stukałam, podziobałam stół. Wiedzę wlepione we mnie oczy panów, w przerażeniu patrzą na mnie, bo [od] Żydówki - pani z „Uprawy” wymagam, że to muszę mieć. Baba obeszła ich wszystkich podała mi rękę, powiedziała: „Tak, wszystko pani będzie miała.” Mówię: „Tak trzeba z nimi rozmawiać a wy patrzycie ze spuszczonymi oczami słuchacie inwetów, przecież oni nam to wszystko zabrali. Mieliśmy wszystko, cały szpital był cudownie zorganizowany i koce, poduszki, pościel, wszystko było, autoklawy, lekarstwa, bandaże a teraz co? Puste ściany, nic nie ma.” Ona zaczęła znosić. Tego samego dnia przyszła, przyniosła chusty zamiast koców, pledy. Mówię: „Troszkę za krótkie ale mogą być i takie.” Ludzie nie będą przykrywali się szynelami czy kurtkami, tylko będą mieli przyzwoite nakrycie.” Na drugi dzień ona przyszła do mnie z żołnierzem. Potem jak pani odeszła, naradzaliśmy się wszyscy. Dyrektor dał ośmioklasistki do pomocy, żeby opatrywały rannych na miejscu, przecież trzeba podać miednicę do mycia się, czy pomóc doprowadzić do łazienki. Pani Orłowska do kuchni też miała przyjść. Kury, kurczaki przywozili, dali chleb, masło, mleko, normalny szpital się zrobił. Na drugi dzień ona przyszła po mnie z żołnierzem.

  • Z polskim żołnierzem?

Nie! Oczywiste, że naszych żołnierzy nie ma, zabrali ich i wywieźli do Rosji, potem porozstrzeliwali ich. Koleżanki mnie żegnały, że jadę zaaresztowana, a nieprawda. Ona zaprowadziła mnie do sklepów. Od tyłu wchodziliśmy do malutkich sklepików. Tam przeważnie żydowski był handel. W malutkich sklepikach w malutkim państewku jakim była Trembowla, to białe bele materiału, kolosalne wałki leżały, dwumetrowe, dwu i półmetrowy. Ona przyszła i powiedziała: „Proszę pani, nie ma zupełnie prześcieradeł, tylko są materiały, może pani to zobaczyć.” Mówię: „Proszę pani czy zastanawiać się? Naturalnie, brać materiał, skroić na części, tylko pozszywać, żadnych dziurek nie robić, żadnych guziczków nie robić, dłuższe robić, będziemy tutaj zaginać i będziemy poduszki wkładać.” Tak zrobili. Jeszcze jej powiedziałam: „Pani jest przecież krawcową, ma pani swoje koleżanki. Niech pani poprosi koleżanki, żeby pani pomogły, pani zorganizuje szycie, żeby prześcieradła były porządne, duże prześcieradła.” Porobili i już było wszystko w porządku. Zrobił się prawdziwy szpital - stu trzydziestu chorych. Przyszedł z siostrą rosyjską źle ubraną, dziwną panią, pan, że noga chora. Doktor zbadał nogę, powiedział: „Proszę pani nich pani położy kompres. Kilka dni pobędzie u nas, to noga się wyleczy i będzie wszystko w porządku.” Położyłam go a doktor mi szepnął: „Wcale noga nie jest boląca, on udaje, tylko przyszedł na przeszpiegi i chce posłuchać co się u nas dzieje.” Położyłam [go] między rannych. Rozmowy, kłócenia się polityczne cały czas z naszymi Polakami. Myślę: „Boże dojdzie do awantury!” Nasi przecież, Jezus kochany, zajadłe to wszystko jak nieboskie stworzenie. Momentalnie poprosiłam koleżanki, siostry z ósmej klasy dziewczynki [żeby] mnie pomogły. W pokoju mieliśmy dużo łóżek też z materacami a teraz był materiał, prześcieradła były, poszewki były, podpinek nie było, tylko prześcieradła, które się wykładało na pledy. Zrobiłam specjalne dla Rosjan jedną z ładniejszych sal i mówię: „Proszę bardzo koleżanki pomogą Rosjanom z tej sali przejść do nowej sali, którą przygotowałam.” Ten robi awantury, że nie, a po co? „Tutaj jest już za ciasno. Wasze buty są smarowane pastą niedobrą, pasta źle pachnie, nasi ludzie nie lubią pasty.” On przeszedł do pokoju, nic nie mógł powiedzieć, piękny pokój, śliczne zasłony, łóżeczka - to czego awantura. Od razu pożegnał się i poszedł bo ze swoimi nie chciał, bo wiedział co mówią, chciał słuchać Polaków. Tak było do 1 listopada. Bardzo było dużo pracy, pracowaliśmy bardzo mocno. Zbieg okoliczności w ostatnich dniach, może w październiku przywieźli do nas Ukraińca strasznie chorego, ze strasznym prawym łokciem, zerwanym, poharatanym, do deski nieheblowanej przyczepiony. Jego przywiozło ze straszna gorączką, z gangreną w łokciu, trzech wojskowych z dużymi epoletami, bardzo wysocy rangą. Bardzo ważne były nie cztery kwadraty tylko bardzo błyszczące epolety. On dla nas jest bardzo ważny człowiek, żeby on był wyleczony. Zdejmuję opatrunki, tu gnije, śmierdzi rana, dosłownie amputacja, nie ma innej rady. My nie amputowaliśmy, tylko wysyłaliśmy do Tarnopola. Tam był szpital, tylko wiedziałam, że jak tam się wysyła, tam byli wojskowi rosyjscy i fatalnie tam [było]. Posłaliśmy tam kiedyś ze złamaną ręką, otwartą, młodego człowieka. Nie mamy możliwości robienia operacji, u nas nie ma żadnego sterylizatora. Posłaliśmy [go] do Tarnopola. On kilka tygodni po tym do nas przyjechał - ręką obcięta. Poznałam chłopca, mówię: „Co się stało? Gangrenę miałeś.” On mówi: „Nie, tylko jak tam przyjechałem, to od razu mnie obcięli.” Już wiem co to za szpital, absolutnie nie ma mowy wysyłać ludzi, których można ratować. Doktor mówi: „Natychmiast do Tarnopola, nam głowy tutaj poucinają trzech wyszlifowanych Rosjan, zrobią nam bardzo źle.” Zamówiłam auto [od] naszego z ministrów, piękna limuzyna przyjeżdżała zawsze po chorych. Tutaj też stoi limuzyna na drugi dzień. Obłożyłam rękę i dotychczas nie mogę się od nikogo dowiedzieć co był [za] płyn, „Datina”- tak się nazywał, pachniał chlorkiem. Szmaty, waciki moczyłam w płynie i obłożyłam rękę śmierdzącą człowiekowi a ten błaga: „Ratujecie rękę!” Ładny chłopak, przystojny bardzo mężczyzna. Limuzyna czeka, robię opatrunek. Jak zdjęłam opatrunki po jednej nocy to widzę, że poprawa jest, już nie śmierdzi, chlor zabił zapach, nie ma czarności, czarnych kawałków mięsa, wyczerwieniło się wszystko. Doktor poszedł po spodnie do miasta, po cywilnemu chciał się ubrać. Myślę: „Zostawiam go.” Odesłałam samochód. Doktor wrócił z miasta: Czy Towarnicki jest odesłany?” Jak dziś pamiętam jego nazwisko. Mówię: „Nie panie doktorze zostawiałam go u nas.” On gniewa się na mnie. Mówię: „Panie doktorze nie mam teraz czasu mówić, potem wytłumaczę.” Dużo roboty, przecież z miasta, z okolic wszyscy przychodzili do nas. Do godziny drugiej człowiek na nogach cały czas robił opatrunki, nawet cywilne rzeczy też, wszystko trzeba było zrobić. Doktor sam robi opatrunek, widzę jeszcze polepszenie. Jeżeli doktor będzie chciał go odesłać do Tarnopola - bo tam mu ciachną rękę jak nic - to będę robić opór. Podaję instrumenty, patrzę a doktor klepie go po ramieniu: „Panie Towarnicki zostawiamy pana u siebie, będziemy panu rękę ratować.” Aż się popłakałam z zadowolenia. Kontynuacja27 wrzesień 2005Rozmowę prowadzi Tomek Żylski.

  • W jaki sposób wróciła pani do Warszawy w listopadzie 1939 roku?

Szpital, który założyliśmy w szkole trwał do 1 listopada tylko. Dlatego, że na kilka dni przed 1 listopada wyszło rozporządzenie, że lekarz rezerwy też ma się meldować na „Uprawie”. Baliśmy się, że jego też wezmą do Rosji, skończy się rozstrzelaniem wszystkich lekarzy. Postanowiliśmy się usunąć stamtąd. Doktor wypisał wszystkich Polaków ze szpitala a było chorych stu trzydziestu. To nie był mały szpital, masa była ludzi. Byli: Ukraińcy, Rosjanie i Polacy. On wszystkich Polaków wypisał. Dał adres Tomaszewskiego. Tylko miał lekko skaleczony palec tak, że nie był ranny. Pomagał nam przy rannych. Dał jemu adres swojej teściowej pani Jasiewiczowej, która mieszkała we Lwowie. On [przez] kilka dni wypisywał wszystkich chorych. Tomaszewski ich zabierał. 1 listopada o szóstej rano wsiedliśmy do pociągu i wyjechaliśmy. Szczęśliwie nikt nas nie zatrzymał. Przyjechaliśmy do pani Jasiewiczowej, spotkaliśmy się z Tomaszewskim. Na drugi dzień pociągiem przyjechaliśmy do Oleszyc i z Oleszyc do Cieszanowa przeszliśmy piechotą. Okazuje się - była oficjalnie otwarta granica [przez] kilka dni, dla ludzi, którzy chcą wrócić do starych swoich domów na terenie zajętym przez Niemców. Trzeba było przejść przez rosyjsko - niemiecką granicę, bo w Cieszanowie zrobili sobie granicę. Piętnaście kilometrów trzeba było iść piechotą. Wszystkich rannych - którzy byli ranni w krzyż czy w nogi, to doktor wynajął furkę - na furkę położyliśmy. Ci, którzy mieli ręce chore czy w oczach było nie w porządku, to szli piechotą. Doszliśmy do Cieszanowa. Stamtąd nas przesunęli do Zamościa, z Zamościa do Lublina i z Lublina do Warszawy. W Warszawie rozstaliśmy się. Każdy pojechał w swoją stronę. Tam byli poznaniacy i krakowiacy, nie wiem jak oni sobie dali radę, to byli dorośli ludzie, zupełnie samodzielni. Tylko z Tomaszewskim doktor miał kontakt, z nim często rozmawiał po tym. Przyjechałam do domu. Dom stał, Chwała Bogu nie był zrujnowany. W moim domu zastałam rodziców, którzy się musieli wyprowadzili ze zrujnowanego domu, też na Saskiej Kępie. Byłam niespokojna tylko o swojego męża. Rozstałam się z nim 5 września i nie miałam żadnych wiadomości. Wiedziałam tylko, że on niestety został wywieziony do Rosji do łagru. Przepraszam, wtedy on był jeszcze w Wilnie, tam była [jego] rodzina. Chciałam się z nim skontaktować, starałam się jego sprowadzić do Warszawy. On też starał się, ale nie udało się, przez zieloną granicę [próbował]. On starał się początkowo wyjechać do Londynu przez Kowno, ale to też się nie udało. 14 czerwca 1940 roku został zaaresztowany przez NKWD i wywieziony do łagru. Straciłam z nim kontakt. Tutaj musiałam pomyśleć o posadzie, przecież na Miłość Boską byłam na utrzymaniu męża, mąż stracił posadę, ojciec był na wysokim stanowisku [w] państwowej instytucji, też została zlikwidowana. Ojciec złożył ze swoimi pracownikami zespół solny i sobie ledwo dawali rade. Ale wtedy, kiedy 7 listopada przyjechałam do Warszawy, to było bardzo źle. Trzeba było ze sprzedawania rzeczy żyć. Dostałam posadę jako prowadząca księgi buchalteryjne w Kawiarni Artystów Filmowych, gdzie pracowała moja siostra. Siostra moja była aktorką, założyła z ośmioma aktorami kawiarnię na Złotej 7. Dała mnie tam posadę jako biuralistka. Prowadziłam im tam sprawy finansowe i wszystkie zapiski. Tak było dosyć długo. W 1942 roku zaproponował mi jeden z klientów kawiarni, pan Jan Przybylski, posadę w swoim biurze budowlanym na Żurawiej 4 i znacznie lepszą pensję. Tam dostawałam tylko sto pięćdziesiąt złotych i zupę - to była moja pensja w Kawiarni Filmowej, to było bardzo mało. On mi zaproponował lepszą pensję. Też prowadziłam kawiarnianą buchalterię, a on prosił mnie o finansową stronę przedsiębiorstwa. Jak byłam w biurze, parę razy prosił mnie, żebym została wieczorem. Wieczorem wpuszczałam bardzo miłych panów, którzy szli do gabinetu daleko do dyrektora na dłuższe pogadunki. Dopiero wieczorem wracałam do domu tuż przed godziną policyjną. Pomyślałam sobie, że to jest inna kombinacja, ludzie bardzo przyzwoicie wyglądający... Zapytałam dyrektora: „Czy to czasem nie jest podziemna działalność?” On: „Tak wyraźnie widać?” Mówię: „Nie wyraźnie, tylko jestem dosyć spostrzegawcza i dlatego zapytuję.” „Tak, to jest Wachlarz.” On nie powiedział „Wachlarz”, nawet nie wiedziałam o nazwie jeszcze dłuższy czas. Powiedział: „Tak pracujemy przy dostawie amunicji, materiałów wybuchowych. Nasza firma ma kilka filii w Mińsku, w Pińsku, w Brześciu i Baranowiczach. Tam jeździ nasz samochód i przywozi materiały budowlane rozmaite a przy okazji dostarczamy ukryte rzeczy”. Rzeczywiście byłam włączona w pracę, nie wszyscy wiedzieli o tym, ale w każdym razie kilka osób też wiedziało, że to jest kamuflaż pracy podziemnej. Golczyk był naszym kierowcą. Raz jeden to nawet wysłaliśmy w beczce ważnego człowieka. On się nazywał Paszkowski zdaję się. [To] był duży działacz, „Wania” miał pseudonim. On był w beczce schowany. Pamiętam, że całą noc nie spałam - jak to będzie, czy on dojedzie szczęśliwie czy nie. Dojechał szczęśliwie. Kilka dni musiałam czekać aż wróci Golczyk z powrotem, [który] zawiózł go tam. Potem oni odbijali w Pińsku więźniów i wtedy pomagałam bardzo.

  • Czy była pani wtedy już zaprzysiężona?

Tak, tego nie powiedział. Od razu Jan Przybylski powiedział, że porozmawia ze swoim dowódcą. Dowódcą to był Grocholski, jego się nazywało panem „Doktorem”. U Janka Przybylskiego i „Doktora” zostałam zaprzysiężona od razu i wtedy już byłam całkowicie wtajemniczona.

  • Który to był rok?

To był 1942 rok. W 1942 w kwietniu zaczęłam pracować, więc myślę, że bardzo prędko, jeszcze latem, byłam zaprzysiężona. Potem mieliśmy przykrości, dlatego, że jeden z naszych panów robił przepustki dla ludzi, którzy wyjeżdżali, niby robotników. Jego poszukiwali. Do nas przyszło gestapo. Nas, dziewięć osób, wzięli na Szucha. Pamiętam, że byłam troszkę zdetonowana, że taka sytuacja się stała. Siedzieliśmy wszyscy cichutko w tramwaju. Kilka osób poszło na przesłuchanie, byłam czwarta z kolei, poszłam na przesłuchanie. Zawsze mam takie usposobienie, moja natura taka jest, że jak jestem zdenerwowana, to mówię bardzo spokojnie, że nikt nie wie, że w środku się okropnie denerwuję. Pamiętam gestapowca mówiącego po polsku, drugi od bicia, bo siedział w dresie, nogami kiwał sobie na desce, na której widocznie odbywały się wszystkie egzekucje. Jeszcze przed tym jak byliśmy w biurze, to wtedy szukali pana pułkownika - tak mówiliśmy panie pułkowniku. Czy on był pułkownikiem to nie wiem - starszy pan. U nas była Gienia młoda dziewczynka. Oni o pułkownika pytali, nazywali go na „S” - nazwisko. Teraz nie mogę sobie przypomnieć. Gienia do mnie podeszła i mówi: „Pani Izo, wiem gdzie on mieszka, bo tam zawoziłam jemu węgiel.” Mówię: „Cicho bądź, zapomnij o tym.” Zaraz Niemiec powiedział: „Nie rozmawiać!” Przestałyśmy rozmawiać i wiedziałam, że Genia zna adres. Jak mnie poprosili na przesłuchanie, to zadał mi pytanie: „Czy jest ktoś wśród aresztowanych, kto zna adres tego pana?” Zastanowiłam się, Gieńka jeszcze nie była przesłuchiwana, głupia dziewczyna może powiedzieć, coś strasznego. Mówię: „Nie przypuszczam, bo nikt by nie ryzykował przyjazdu tutaj na Szucha, jeżeli by znał adres przed tym.” „Ma pani rację.” - Mówi mi Niemiec. Wracam z powrotem do siebie. Już nie mówię o ciekawej sprawie, że wtedy jak wróciłam zaczęła płakać nasza dozorczyni, która z nami był też. Ona zostawiała dzieci w domu, zamknięte małe dzieci. Przyszła do nas do pracy myślała, że kilka godzin posprząta i zaraz wróci, a tymczasem ją zaaresztowali też. Do niej tak cichutko mówię, żeby on nie płakała, bo my będziemy na pewno prędko zwolnieni. Wyczułam, że oni od nas niczego się nie dowiedzą i właściwie niepotrzebni jesteśmy, że chyba nas zwolnią. To była sobota. W sobotę jeszcze nie zwolnią, ale może w poniedziałek, na niedzielę, może nas zostawią i jeszcze mówię: „Niech pani nie płacze, będziemy prędko zwolnieni.” Za mną siedział pan, jeden, jedyny, obcy, bardzo blady, widać długo tam siedzący. Nachylił się do mnie, mówi: „Czy pani naprawdę myśli, że państwo stąd wyjdą prędko, bo stąd to się nieprędko wychodzi?” Mówię: „Tak przypuszczam, że prędko, może nie dzisiaj ale w poniedziałek na pewno.” On po jakimś czasie szepcze, że on ma do mnie bardzo ważną prośbę. Podaje mi swoje personalia, notabene takie personalia, że mnie bardzo interesują, bo mieszkam z teściową jego brata - zbieg okoliczności. To był Ludwik Plater a u mnie mieszkała teściowa Stefana Platera. Wiedziałam, że Plater jest aresztowany, był na Pawiak wzięty. O tym dowiedziała się teściowa, notabene Żydówka. Ona podeszła do mnie, bo telefon do niej był i ona zemdlała z przerażenia, że jej zięć został aresztowany. Ten mi mówi Plater. Mówię: „Który Stefan czy Ludwik?” Powiedział: „Ludwik.” Żeby pani dała znać mojej żonie, że „Tygrys” sypie.” Mówię: „Dobrze, jakiś znak.” Wzięłam ze sobą gazetę, oddarłam kawałek, ołóweczek znalazłam i on napisał mnie tam kilka słów do żony. Skręciłam to, do żakietu, do podszewki wsadziłam kawałeczek papieru. Zwolnili nas w sobotę wieczorem.

  • Gienia nie powiedział?

Nie, bo nie była nawet wezwana. Chwała Bogu, już się uspokoiło. Na drugi dzień, bardzo prędko starałam się dostać do pani Mytelskiej notabene to jest kuzynka mojej kuzynki, mojej ciotki. Strasznie mały świat, wszystko razem się kręciło. Nie z jego żoną rozmawiałam, tylko z jej siostrą, żona się bała ze mną rozmawiać. Nie wiedziałam przed tym, że ona jest kuzynką mojej ciotki, młodszej ode mnie zresztą, mojego wuja druga żona. Powiedziałam, że jestem przyzwoity człowiek, proszę mi wierzyć, najlepszy dowód daję to. Pan powiedział, że trzeba wystrzegać się „Tygrysa”, że wszyscy ci, którzy mieli kontakt z „Tygrysem” niech będą ostrożni, bo „Tygrys” sypie. Nie wytrzymał widocznie tortu i sypie. Na tym się skończyło. Po jakimś czasie jeszcze nas gnębili, przyszli do biura gestapowcy. Zostałam przesunięta, nie wiem z jakiego powodu - ale to Komenda Główna załatwiała. Mnie przesunęli do 993W do Komendy Głównej AK. To był 17 marzec 1943 roku. 17 marca byłam nie to, że drugi raz zaprzysiężona, ale mnie wtedy mój dowódca Kowalewski Leszek, do niego byłam przydzielona, zaprowadził na ulicę Barską, do pana wyższej rangi - nie wiem kto to był. Tam wtedy była przeprowadzona rozmowa w formie zapewnienia, że jestem lojalną Polką, rodzaj przysięgi ale nie tą rotę mówiłam, co tam, krótsza rota była. Wtedy Leszek z [drugim] panem mówili czy się godzę na tego rodzaju pracę, bo będę przy likwidacji gestapowców i zdrajców, konfidentów. Powiedziałam: „Jestem na tyle mocna, że chyba sobie dam radę.” Byłam dosyć wyglądająca na delikatną kobietę ale w środku to byłam mocna - nie ma nawet dwóch zdań. Rzeczywiście zaczęliśmy rozmaite akcje robić. Nasza praca, kobiet, polegała na tym - początkowo były „piątki” i do każdej „piątki” była przydzielona bojowa siostra. Potem się to wszystko połączyło razem, zrobiła się kompania. Było nas coraz więcej. Początkowo znałam tylko kolegów, którzy byli w „piątce” a potem coraz więcej się poznawało przy rozmaitych akcjach i tak dalej. W lipcu 1943 roku nasz Kowalewski Leszek został aresztowany przy akcji wykupywania broni na ulicy Radzymńkiej. Został zaaresztowany i w tydzień rozstrzelany, od razu rozstrzelany na Pawiaku. On miał pseudonim „Twardy” i naprawdę był „Twardy”. Gestapo wiedziało, że nie pomoże męczenie go, bicie, bo on naturalnie nic nie powie, nikogo nie zdradzi i od razu powiedzieli, że takiego nie potrzebują trzymać, bo nie będzie żadnych korzyści z niego i jego od razu rozstrzelali. Wtedy zrobiła się reorganizacja. Zastępca był „Naprawa”, tylko bardzo krótko. Zaraz potem objął to wszystko Matuszczyk „Porawa”, który nas doprowadził aż do Powstania. Zaczęły się akcję. [Jako] jedną z pierwszych akcji po reorganizacji dostałam sprawę Mostowiczowej. Prowadziła to przed tym „Mira”, nie byłam obecna wtedy. Wtedy Matuszczyk oddał mnie sprawę Mostowiczowej. To była pani, która mieszkała w niemieckiej dzielnicy na Wilczej ulicy i była w żałobie po swoim mężu zlikwidowanym jakoby przez nas, może nie przez naszą grupę. Też była zamieszana w wydaniu „Grota” - ona i jej maż. „Mira” rozpoczęła, wprowadziła mnie, że ona mieszka tu, w tym mieszkaniu, w domu. Chodzi w żałobie po mężu ale jest w domu druga pani też w żałobie, żeby nie pomyliła ich. Jedna ma żałobę fantazyjną - na dużym kapeluszu narzucona koronka, to właśnie nie ona, żebym jej nie myliła z drugą, która ma normalny welon długi. Zaczęłam obserwować panią z długim welonem. Bardzo trudna inwigilacja, bo zasadniczo nigdy tak nie lubiłam stać i patrzeć. Musiałam dojść do tego kombinacyjnie czy [przez] znajomych, gdzie bywa. Tutaj stać i patrzeć na panią, która wychodzi każdy raz o innej porze z domu, raz do kawiarni, drugi raz do fryzjera, trzeci raz tam gdzieś jeszcze. Ulica Wilcza była daleko, pusto bardzo, kocie łby na jezdni, trwa rośnie na kocich łbach, ani samochodów żadnych, ani ruchu żadnego, nic zupełnie. Jestem obserwowana przez ludzi, którzy tam [mieszkają]. Jeden fryzjer był, drugi sklepikarz siedział przed swoim sklepikiem i mnie obserwuje. Na pewno zainteresuje się, że tutaj stoję i ruszam się, chodzę. Okropnie byłam zdenerwowana. Pierwszy raz mnie się zupełnie nie udaje. Wróciłam wieczorem bardzo zmęczona ale nie do domu, tylko do siostry, która mieszkała na Saskiej Kępie na ulicy Berezyńskiej. Ona już była w łóżku, to było dość późno. Była aktorką, jej mąż też aktor, Jurek Pichelski, nawet znany, Irka też była bardzo znana, jako aktorka dramatyczna. Usiadłam przy łóżku jej, ona: „Zmęczona jesteś?” „Tak jestem bardzo zmęczona, mam taką sprawę, że nie mogę jej zupełnie ugryźć. Nie wiem jak do niej podejść.” „A głodna jesteś?” Mówię: „Od rana nic nie jadłam”. Ona wstała i poszła mi coś zrobić w kuchni do zjedzenia. Jurek też przyszedł i usiedliśmy przy stole kuchennym. Irka coś robi, odpoczywam siedząc, bo bardzo jestem zmęczona, a oni rozmawiają. Z rozmowy dowiaduję się, że Jurek jutro idzie do kawiarni „Sin”, na Plac Piłsudskiego na spotkanie z panią Mostowiczową. On jeszcze mówi Wanda. Na Wandę już się obudziłam i słucham jaka Wanda. Nawet nie przypuszczałam, że to może być moja Wanda. Oni rozmawiają, że on będzie chrzestnym ojcem córeczki aktora Śliwińskiego i że będzie trzymać do chrztu razem z Wandą. Oni kupują medaliki, umówili się, że pójdą kupić medalik czy krzyżyk. Tak pytam: „Dlaczego tak chcecie?” „W dziwnych okolicznościach zginął jej mąż, ona jest w żałobie.” Zaczynam bardzo mocno słuchać wszystkiego „Jak się ona nazywa?” „Mostowiczowa”. Myślę sobie: „Matko Święta męczę się od tylu dni, chodzę tam, a w rodzie mam informację, jak potrzeba.” Siedzę cichutko, zjadałam prędziutko to co Irka dała. Poszłam do domu bo ona na Berezyńskiej, ja na Walecznych. Przyszłam do domu i zaraz telefonuje nie bezpośrednio do dowódcy, tylko musiałam telefonować do łączniczki dowódcy, ona dopiero do dowódcy i dowódca do mnie zadzwonił: „Proszę jutro być...” Nawet nie rano naznaczył mi godzinę nie bardzo ranną. „Spotkanie na ulicy Elektoralnej.” Naturalnie nic nie powiedziała ani Irce ani Jurkowi. Mówię: „Panie szefie jest taka sytuacja - dziś o trzeciej godziny Mostowiczowa z moim szwagrem i z aktorem Ślwińskim będzie w kawiarni „Sin”, już mam wszystko, tylko dostarczyć broń i sprawa załatwiona.” On mówi: „Proszę panią dzisiaj nie bardzo jest wygodnie, mamy kilka akcji do załatwienia.” Nie wiem jakie akcje, nikt nikomu nie mówił. „Dzisiaj nie będzie można to zupełnie zrobić, ale jeżeli pani ma w rodzinie naszą delikwentkę, to pani może inny dzień naznaczyć.” Byłam niezadowolona, już myślałam, że będę miała załatwioną sprawę, z głowy. Ona mnie naprawdę dokuczyła, [przez] kilka dni tak zmęczyła się nią, że przechodzi ludzkie pojęcie. Wracam do domu jest upał straszny, gorąco, bo to był sierpień. Wracam do domu, biorę prysznic, położyłam się na tapczaniku jeszcze w dużym moim mieszkaniu i tak myślę: „Odpocząć muszę”. Już po drugiej, za piętnaście trzecia - tak jakby mnie ktoś szpilki wsadził w pewne części ciała. Momentalnie się zerwałam, zarzuciłam na siebie sukienkę i jadę na spotkanie do „Sinu”. Jadę tramwajem, pamiętam „dziewiątka” chodziła, potem zakręcała na Nowy Świat. Miałam wysiąść na Krakowskim Przedmieściu, przy Królewskiej. Jadę i myślę: „Czy jestem wariatka? Po co jadę? Już tak napatrzyłam się na panią, że mam jej absolutnie dosyć.” Aż zdziwiona byłam i zła na siebie, ale trudno, jak wyjechałam, to jadę. Przyszłam do kawiarni, nie było jeszcze Jurka spojrzałam – ogródek, oranżeria w oranżerii jeżeli pada deszcz, a w ogródku jeżeli ładna pogodna. To była ładna pogoda, słoneczna, duże drzewa na środku ogrodu, stolik tam. Usiadłam przy drzwiach. Wino wisiało zasłaniając stolik, przy którym usiadłam. Dobre miejsca bo stąd widziałam całą [kawiarnię] i widziałam bramę jak ktoś przechodził. Poprosiłam lody, zaraz zapłaciłam, żeby nie być skrępowanym do wyjścia i siedzę. Przychodzi Jurek, siada wygodnie przy dużym drzewie, potem przychodzi Jurek Śliwiński też siada przy Jurku. Ja nic, zakryta winem siedzę. Przychodzi po jakimś czasie, trzecia godzina dochodzi, pani w koronkowej żałobie. Myślę: „Ta tutaj?” Zbieg okoliczności, że też tutaj przychodzi. Myślałam że ona w ogóle do kawiarni nie [wejdzie]. Ona podchodzi do Jurka i siada z nimi przy stoliku. Myślę: „Matko Święta, czekam jeszcze na moją zwykłą.” Mija parę minut i jej nie ma, myślę: „Zaraz, zaraz czy czasem „Mirka” się nie pomyliła. Ona mnie źle powiedziała, może to ta właśnie jest nam potrzebna.” Wybiegłam z kawiarni. Były budki telefoniczne, czynne w czasie okupacji, nie jak potem - lataliśmy po całej Warszawie, nie można było dostać dobrej budki. Budka czynna zaraz przy Saskim Ogrodzie. Zatelefonowałam do Mirki, która mi wskazała. On pracowała na Elektoralnej ulicy w sklepie spożywczym jako ekspedientka. Mówię: „Mirka w tej chwili do mnie, jestem tutaj na rogu ulicy Królewskiej i Placu Piłsudskiego.” [...] Ona przybiegła jeszcze pamiętam, że był upał a ona była w białym płaszczu, który musiała jako ekspedientka mieć bo to spożywczy sklep. Narzuciła na to płaszcz ciepły i przyszła mówię: „Bój się Boga, tak strasznie gorąco.” Nie miała czasu przebrać się. Przybiegła tu, mówię: „Idź tam zobacz. Siedzi Jurek Piechelski, siedzi Śliwiński i według mnie nasza Mostowiczowa.” Ona poszła, wraca do mnie, mówi: „Mówiłam ci, że nie ta. Ta nas nie interesuje!” Mówię: „Dobrze, leć.” Ona wybiegła tylko na chwilę. „Wracaj, nie będziemy na ten temat mówić.” Zostałam przy budce daleko, patrząc, obserwując jak to będzie. Oni mają jechać po krzyżyk czy po medalik. Wychodzą wszyscy troje, ona wsiada do rykszy i jedzie Mazowiecką sama a panowie poszli na Krakowskie Przedmieście piechotą. Myślę: „Teraz muszę się z Jurkiem porozumieć i przeprowadzić odpowiednią rozmowę, jak to jest.” Jestem znowuż wieczorem u Ireny mojej siostry, mówię: „Kupiliście medalik z Mostowiczową?” On mówi: „Nie, bo ona nie miała czasu, pojechała do domu, spieszyła się. Mamy się umówić na inny dzień.” Wiem, że nie kupili bo rozstali się. Wtedy przeprowadziłam taką rozmowę, nie zdradzając [się], mówię: „Dlaczego Jurek Śliwiński Mosotowiczową wybrał na chrzestną matkę? Czy to ktoś jest wart tego?” On mówi: „Wiesz to jest zamożna pani. W dziwniej okoliczności zginął jej mąż, bardzo miła pani. Ona Jurkowi troszkę pomaga finansowo. On z wdzięczności chciał ją poprosić na kumę.” Mówię: „ A kiedy ty będziesz kupować medalik?” „To jeszcze się umówimy.” Nie zgadaliśmy się kiedy oni medalik kupowali, czy w ogóle medalik kupowali. Już penetruję cały czas i dowiaduję się, że 3 września jest już chrzest naznaczony u Świętej Teresy na Tamce o trzeciej godzinie. Wtedy już naturalnie zawiadamiam dowództwo, już dowódca wyznacza, mówię: „Panie kierowniku nie bardzo chciałbym wskazywać wykonawcą delikwentkę, dlatego, że to będzie towarzystwo aktorów - bardzo dużo może być moich znajomych, więc trudno, żeby wskazywała, robiła honory domu, przy całej akcji bo wtedy będzie niezręcznie. Oni wiedzą że jestem siostrą Irki i Irka będzie na chrzcie, żeby to „Mira” była.” Naturalnie „Mira” ją zna, wie. Wtedy jej powiedziałam, że to ta w koronce ma być, może jej było nieprzyjemnie, że ona tak się pomyliła i tyle dni śledziła nie tę osobę, którą było trzeba. Pojechałam jednak na akcję, tylko nie byłam tam. Widziałam pluton „Gila” i „Mirka” też tam stała. Na przystanku stanęłam, tam „P” chodziło, tramwaj „P”. Patrzyłam, myślę: „Tutaj jestem na wszelki wypadek jeżeli „Mirka” zgapi się czy coś, to wtedy wejdę. Trudno, muszę pomóc bo moja sprawa.” Powiedziałam, że ona przyjedzie na pewno rykszą ze strony Nowego Światu, może też przyjechać „ślimakiem”, z Pragi ale przypuszczalnie stamtąd. Tuż przed trzecią ona jedzie. Przed samym chrztem Jurkowi powiedziałam: „Jurku twoja kuma ma być dzisiaj zlikwidowana przez nasz zgrupowanie.” „Co ty powiesz?” „Właśnie - co ty powiesz? Piękną miałeś mieć kumę. Żebyś troszkę zabezpieczył bo mogą być strzały.” Tam byli tylko ranni. „Alfalawal” – była firma i oni tam mieli lazaret dla rannych Niemców. Bałam się, że stamtąd strzelanina może być. Nie wiedziałam w jakich to okolicznościach będzie. Jurek bardzo dobrze zrobił. Jak potem mi opowiadał, jak już wiedział, że to będzie tak... On przecież był oficerem AK, też pracował tylko w innym dziale, w PAL-u, nie pamiętam jak to się nazywało, gdzie Irka też była, moja siostra, nie tak jak ja, w okropnych okolicznościach bo to przecież [to] straszna była działalność. Zatrzymał towarzystwo troszkę dłużej, usłyszał strzały i wtedy dopiero sprowadził wszystkich na dół. To było tuż, tuż. Ona leżała jeszcze w rykszy. Chrzest się odbył. Ktoś inny chrzestną matką się stał. Usłyszałam strzały, wiedziałam, że już będzie załatwiona sprawa, wsiadłam do tramwaju i pojechałam do Kawiarni Artystów Filmowych, gdzie pracowałam wieczorem, o piątej godzinie musiałam być tam, rano pracowałam na Żurawiej ulicy. Siedzę przy swoim biurku, coś piszę. Malutki pokoik na tyłach kawiarni był. Oni też wrócili po jakimś czasie, oni kelnerowali w kawiarni. Ośmiu właścicieli było i wszystko załatwiali sami. Słyszę rozmawiają z Koszucką, Irki głos, Jurek przyszedł. Przychodzi Irka do mnie, siada naprzeciwko mojego biurka, opiera się i mówi: „Iza jaką mieliśmy przygodę nieprawdopodobną.” Przerażona opowiada. Wiem co, siedzę, piszę. Jurek obszedł cały stół, pocałował mnie w rękę i mówi: „Akcja na pięć z plusem.” Mówię: „Dziękuję ci bardzo.” Irka mówi: „To nic mi nie powiedzieliście, coś podobnego!” Mniejsza o to. Taka rzecz, że pomylić się, potem wszyscy mówili, że AK się myliło, nie myliło, jednak doszło do dokładnego sprawdzenia. To musiało być sprawdzone. Sprawa załatwiona.

  • Czy była pani przyuczana do inwigilacji?

Nie, tylko trzeba było samej wymyślić sposób. Trzeba było sposób wymyślić [dla] każdego inaczej. Nigdy tak nie inwigilowałam jak panią Mostowiczową. Różnie bywało, różne [były] sposoby.

  • Co pani pomagało wymyślać sposoby?

Pomysł sama wymyślałam, zależy od okoliczności. Robiłam w ten sposób - dostaję rozkaz, sprawa jest do załatwienia, to przede wszystkim tam szłam. Miałam opis albo fotografię, albo inne informacje, adres. Szłam zorientować się jaka jest sytuacja, jak to jest, jak tu można podejść czy tak, czy tak, jak likwidację zrobić. Raz tak, może drugi raz tak. Każdego razu trzeba było decydować na miejscu i trzeba było decydować inaczej. [...]Akcja Pogotowki. Znam rosyjski. Wychodzi rozkaz bardzo szybki, żeby jak najprędzej dwóch Ukraińców, którzy wydawali rozkaz upowcom na Polesiu. Pogotowka i Szyło. Pogotowka był kierownikiem komitetu ukraińskiego na Kopernika 13 a Szyło to był jego pomocnik. [Nie mieliśmy] Pogotowki fotografii. Szyło to jest niski, gruby, pękaty pan, łysy. Chodziłam na przedstawienie do komitetu i oglądałam się na wszystkie strony. Raz jeden przyszłam - nie znajdę, pełno Ukraińców, przecież nie znam nikogo. Matka mojego kolegi należała do komitetu, była członkiem. Kolega poprosił matkę, żeby matka poszła też na przedstawienie i dyskretnie pokazała Pogotowkę. On miał opadające oko, więc już nie miałam żadnych wątpliwości, że to on. Teraz Szyło. Nie mogę Szyły, grubego, w żaden sposób znaleźć. Ona też Szyły nie zna, nie widziała. Dość długo to trwało tak, że decyduje się Komenda Główna „Trudno róbcie w takim razie tylko [Pogotowkę].” Organizuje dowódca, że będą to robić w mieszkaniu. Nie bardzo mi się to podobało, ale dowódca tak zdecydował, oni tak zrobili. Dwóch kolegów mówiących po ukraińsku miało otworzyć drzwi. Drugi kolega miał przeciąć telefon, wszystko to miało być zgrane. Ale prosto zwyczajnie żona nie otworzyła drzwi, zapytała w jakiej sprawie, że do biura niech przyjdą, jak on wróci. Nie otworzyli im drzwi, musieli wracać z powrotem. Nic z tego nie wyszło. Cała obstawiona – bo to dzielnica nie bardzo bezpieczna, Ukraińcy razem pracowali z gestapo. Przypuszczalnie gestapo zaraz [by] przyjechało, mogła być walka. Miałam bardzo małą akcję, że musiałam pilnować, żeby nie rozpoczęli oni walki, jak przyjedzie pomoc ze strony Krakowskiego Przedmieścia 1, bo tam była wojskowa niemiecka instytucja, już nie wiem kto. Bałam się, że oni jeszcze tutaj nie skończą, a ci rozpoczną tutaj awanturę. Tak rzeczywiście było. Oni wyszli już. Momentalnie ich musiałam zatrzymać, bo tam alarm. Tylko tyle, głupstwo. Wszystko w porządku było, ale nie wyszło, nie udało się. Powiedziałam: „Nie ma innej rady trzeba robić w biurze.” Mówiłam kierownikowi od razu najlepiej w biurze, dopilnować, żeby on był w gabinecie i wtedy będzie wszystko w porządku. Była akcja, nie nasza, na Długiej ulicy w Arbietsamcie, tam też mieli dwóch załatwić. Dwie ekipy weszły razem. Jedna i druga spaliła dlatego, że panowie [do likwidacji] - jeden wyszedł do kogoś, a drugi wyszedł do ubikacji. Oni wyskoczyli z bronią i musieli czym prędzej się wycofywać, dlatego, że ich goniła już policja. Nie można tak. Powiedziałam kierownikowi że trzeba sprawdzić czy jest, ktoś musi stanąć i pilnować, żeby on nie wyszedł do ubikacji czy do innego pokoju. Dopiero przychodzi ekipa likwidująca i likwiduje. Tak było zrobione. Bardzo obstawiona była i jedna ulica i druga ulica. Masę było broni, wykonawców też, brama była obstawiona. Poszłam z kolegą, który znał ukraiński język do biura. Stwierdziliśmy czy jest Pogotowka w biurze. Tak. Już przedtem dowiedziałam się, gdzie on siedzi, w jakim miejscu stoi biurko. Dowódca „Porawa” powiedział: „Pamiętaj Teresa, jeżeli tobie się ktoś przyjrzy bardzo mocno...” Muszę czekać i stać tam póki ekipa nie przyjdzie. „To w takim razie powiesz kolegom, żeby załatwili te osoby też, dlatego, że potem po nitce do kłębka dojdą do nas.” Poszłam z kolegą, stwierdziliśmy, że jest. On poszedł zawiadomić, nawet telefonicznie miał zawiadomić, nie pamiętam dokładnie jak. Zostałam tam. Wejście do gabinetu i muszę w holu stać, żeby widzieć wejście do gabinetu, a tu jest niby poczekalnia. Tam byli przed tym uciekinierzy z Ukrainy, siano leżało na podłodze i w dużym pokoju leżeli wszyscy uciekinierzy pokotem. Już było sprzątnięte i można było tam siedzieć. Obok maleńka kancelaryjka i drugi pan był. Przedpokój z trenem z lustrem, schody na dół i schody na górę. W przedpokoju stoję i obserwuje. Nie mogę pójść do poczekalni, bo wtedy nie widzę drzwi. On może wyjść, nawet do domu pójść, bo w tym samym domu mieszka po drugiej stronie bramy. Muszę tu stać. Do mnie podchodzi, co siedział w małym pokoju, wysoki szczupły starszy człowiek, łysy. On mi mówi: „Tam proszę pani trzeba być, jeżeli pani czeka. Co [pani] tu robi?” Mówię: „Czekam na brata, który ma przyjść, mam interes do pana Pogotowki. Czekam, aż on przyjdzie.” „To niech pani tam siedzi.” Poszłam tam, posiedziałam sekundkę i zaraz wróciłam. Przed lustrem poprawiam sobie kapelusz, włosy czesze, maluję się – ale ile mogę to robić? Oni nie przychodzą, Boże! Denerwuje się, ale nic, czekam cierpliwie. Wchodzą, mieli wejść cicho - tak dowódca im powiedział: „Porozumiecie się z Teresą i dopiero wtedy rozpoczniecie likwidacje.” Oni wchodzą głośno, „Leon” ze „szmajserem” na wierzchu, mówię: „Schować!”. Chwała Bogu facet wszedł tam gdzieś, schował się. Stale patrzał na mnie, na chwilę wszedł do siebie. Schowali broń. Podchodzi do mnie „Bąk”, mówię: „ Po lewej stronie jest biurko, on siedzi tyłem, zlikwidujecie też tego, bo tak mnie poznał, że przechodzi ludzkie pojęcie.” Rozpoczynają strzały. Po strzałach wychodzę. Wszędzie strzelają coś okropnego. Idę ulicą Szczyglą, czekam na zabranie od nich broni. Nie miałam dla nich papierów ale miałam zabrać od nich broń. Na Szczyglą poszłam zobaczyć jak tam jest, gdzie będzie najwygodniej odebrać. Miałam od razu [iść obok] Pałacu Ostrowskich. Tam pod jedenastym miałam zanieść broń na trzecie piętro. To wszystko ustalone. Idą Szczyglą czekam na nich, strzelają jak nie wiem co, mówię: „Ojej co tam się dzieje?” Robotnicy mówię: „Co pani się przejmuje, jak się pozabijają, Chwała Bogu, żeby ich było jak najwięcej.” Robotnicy też byli mocno patriotycznie nastawieni. Weszłam tam i po jakimś czasie słyszę już lecą i krzyczą, mówią, rozmawiają. Po akcji to byli rozgorzali walką, że trudno było ich opanować, żeby cicho, zatykam usta, buzie, na Miłość Boską nie krzyczcie, nie ryczcie. Uliczka Szczygla pusta więc jeszcze pół biedy. Na schodach, już nie w bramie, jak miałam odebrać pod jedenastym - gdzie z hałastrą krzyczącą wejdę do bramy? To przecież wszyscy będą wiedzieli, że tam weszli jacyś nie wiadomo kto. Narażę ludzi, którzy tam mieszkają na straszne rzeczy. Na schodach między Szczyglą, a nie wiem jak się ta ulica nazywa, wiem, że 11 numer, dają mi broń. Mam torbę taką jak zwykle - gospodarską torbę. Tymczasem taka sytuacja - oni papiery wrzucają. Papierów nie potrzebuję, nie będę brała. Nadstawiam torbę, żeby dali mnie broń. „Leon” rozbiera się ze „stena”. „Sten” wisiał na szyi, bez podpórki, podpórki nigdy nie brali, tylko z ręki strzelali i nacisnął niechcący cyngiel i „tutu” - hałas jak jasna cholera. Lecą strzały okropne. Myślę: „Matko Święta we wszystkich oknach ludzie patrzą na nas.” [Jestem] elegancko ubrana w futro w kapelusiku fantazyjnym. Ubierałam się, zawsze tak, że zupełnie jestem niewinny człowiek, dbający bardzo o siebie, nie narażający się na straszne rzeczy. Oni mi składają broń ale broni jest tyle, że nie mogę jej zmieścić w torbę. Jedna kieszeń pełna, druga – [miałam] sportowe futerko brązowe - tu jeden rewolwer, tu drugi rewolwer. Dwa rewolwery trzymam w ręku i już nie ma gdzie zmieścić. Nie pomyśleliśmy wtedy, że miałam zawsze wykonawców czterech, trzech, pięciu najwyżej, a tu dziesięciu. W związku z tym broni tyle, że nie mogę zmieścić a torba tak sama jak wtedy. Jak teraz z bronią wyjdę na oczach wszystkich ludzi, tu strzały były. Rozbiegają się ci, którzy mieli broń, z bronią uciekają ode mnie. Nie mogę wejść do bramy. Przed mną idzie „Erwin”, mówię: „Erwin chodź tu do mnie.” Przy murku, przy Pałacu Ostrowskich, torbę upchnęliśmy z „Erwinem”, wszystko co można. Rękawiczki dwie położyłam na wierzch, zapiąć torby nie można. „Leon”, który wystrzelił mówi: „Za mną chodźcie.” On zaprowadził nas do siebie, do piwnicy swojego domu na ulicę Zajęcza. Uratował sytuację, bo z tym wszystkim nie wiadomo co robić. „Erwin” wziął torbę, pod rękę go wzięłam i idę z nim. Rozflirtowana para, rozmawiam, niby nachylona jestem. Idziemy Tamką, patrzę a torba pękniętą i dwie kolby sterczą. Futrem przykryłam dziurę, a tutaj jedzie wezwany przez nich... Była ława wzdłuż samochodu, tutaj kierowca siedzi, tu ława i oni siedzieli na dwie strony, tylko z podpórką pod nogi, żeby wyskoczyć i łapać wszystkich, którzy uciekają, nie to, że wysiadać z samochodu, tylko momentalnie. Ława jedzie Tamką do góry. Trzymam jego pod rękę, uśmiecham się do niego bardzo szeroko, mówię: „Patrz torba pękła.” On mówi: „Cholera!” Po drugiej stronie widzę mojego dowódcę, który idzie zobaczyć jak to się wszystko odbywa, czy ewakuacja jest w porządku, czy wszyscy ze stanowisk poschodzili i patrzy na nas. On wie co my niesiemy, skąd wracamy, ale nic. Szczęśliwe do „Leona” [dotarliśmy]. Jego brat przyszedł, drugi przyszedł, trzech bąków było razem. „Szlak” strzelał i daje mnie zakrwawione dokumenty Pogotowki. Zawinęłam w gazetę i schowałam sobie i zaraz poszliśmy do dowódcy. Nie do naszego dowódcy, tylko do dowódcy plutonu, który był wykonawcą, „Ryś”. Poszliśmy na górę, zatelefonowałam. Broń zostawiałam nie tam gdzie miałam zostawić i skąd miała być ewakuowana – beze mnie, ktoś miał zabrać - tylko zostawiłam u „Leona” w piwnicy. Na drugi dzień rano dowódca „Porawa” do mnie dzwoni, że mam być w domu. Mój dom, duże mieszkanie, często było wykorzystywane przez Komendę Główną na spotkania rozmaite, na podchorążówkę, na spotkania dowódcy. On prosi, żebym była w domu rano, koło godziny dziewiątej, czy po ósmej. Mówię: „Tak tylko muszę przed tym jeszcze załatwić pewną sprawę.” Bardzo wcześnie wstałam, pojechałam do „Leona”, wzięłam broń i zaniosłam do arsenału na ulicę Elektoralną i biegnę prędziusieńko do domu, bo wiem że dowódca ma przyjechać. Z tramwajami było znacznie lepiej niż teraz ale też trzeba było poczekać. Biegnę do siebie do domu, widzę jest już Stefan czeka z dwoma kolegami. Przychodzę, otwiera mi drzwi, Stefan wita się ze mną - ja zadowolona z akcji - mówi: „Znowuż nam się nie udało.” Lajpsza był okropny, który nie udało się, teraz tu znowuż. Była seria nieudanych likwidacji. „Jak to? Przecież miałam zakrwawione dokumenty Pogotowki, bo mi Bolek dał.” „Tak trafiliście w serce ale zaraz zrobiono operację i będzie żyć.” Myślę: „Mój Boże coś okropnego. Trzecia likwidacja Lajtgebel, Kronenberżanke i to - co za pech.” Wchodzimy na górę. Mam pozawieszane czarnymi firankami okna, było zacienianie zawsze wieczorem. Firanki odsuwam i jestem zgnębiona jak nie wiem co. Podchodzę do Stefana do przedpokoju i mówię: Naprawdę Stefan tak się nam nie udało?” On jest uśmiechnięty. Czego on się uśmiecha, że nam się nie udało? „Pani Tereso niech pani sobie przypomni jaki jest dzisiaj dzień?” 1 kwiecień, Jezu kochany, jaka byłam zła! Myślałam, że go zabije, zaczęłam go tłuc, on zaczął uciekać. Miałam mieszkanie duże, że naokoło można było uciekać z jednego pokoju do drugiego i z powrotem. „Uspokój się, wspaniale Komenda Główna jest zachwycona bo tego, którego ty wskazałaś na zabicie, to był Szyło.” Szyło, którego nie mogłam znaleźć. Mówię: „Bój się Boga, przecież był niski, gruby, łysy, tylko się zgadzało, że był łysy, bo był cienki, wysoki.” To był okazuje się Szyło. Komenda Główna zachwycona, że my tych dwoje zrobiliśmy od razu razem. Sprawa Kronenberżanki nie była sprawą, którą przygotowywałam. To była sprawa gotowa, już podana nam, do likwidacji. Mieszkała na Królewskiej, bardzo blisko Zachęty, na tyłach Zachęty w jednym z domów. Dowódca zdecydował w ten sposób, że ekipa wchodzi tam i czeka na nią, bo ona zawsze przychodzi do domu punktualnie. Dowódca chciał, żeby ekipa likwidująca weszła do środka i czekała na nią i zlikwidowała tam. Miałam z kolegą tylko dopilnować, żeby oni weszli, wyjść na zewnątrz i czekać na zewnątrz jak ona wróci. Dowódca pokaże nam, zna ją i powie, kiedy wróci do domu. Przy bramie wszyscy na Królewskiej ulicy [staliśmy]. Dowódca stał z Ewą, czekał tam. Podobno jemu miał ktoś powiedzieć, też pokazać. Stefan był z nią w szkole razem w młodych latach - bał się, że może jej nie poznać. W związku z tym prosił jeszcze kogoś kto pracował z nią, miał pokazać. Spacerujemy po Królewskiej ulicy i czekamy aż ona przyjdzie. W pewnym momencie widzę brunetka, ładna kobieta z drugim panem elegancko ubranym idzie i w pewnym momencie zatrzymuje się, że może ona tramwajem pojedzie - bardzo zaniepokojona. On ją uspokaja: „Uspokój się, jesteśmy już przy domu.” Myślę, że to jest ona. Patrzę na Stefana a Stefan nic, obojętnie patrzy na nią i nic nie pokazuje, zupełnie nic nie mówi. Myślę, że mi się tylko wydaje, że to nie ona, tylko tak zachowuje się, że się czegoś boi. Instynktownie się czegoś boi. Ten ją uspokaja. W tym momencie trójka, którą wprowadziliśmy do mieszkania idzie i mówi: „Wpadka, likwidujemy się.” Tylko tyle powiedział. Stefan momentalnie nas stamtąd wycofuje, wszyscy na Marszałkowską, rozbiegamy się do domu. Na drugi dzień jest u mnie zebranie. Na zebraniu jest pluton, kierownik plutonu, kilka osób i przychodzi Stefan dla omówienia sprawy – dlaczego, co się stało. Okazuje się tak - oni tam byli zamknięci w domu, były dwie służące i trzymali służące na muszce czekając na przyjście pani. Jedna ze służących - podobno siedzieli w kuchni - otworzyła szafę a to była nie szafa, tylko drzwi wyjściowe kuchenne drzwi. One dwie wybiegły. Oni za nimi: „Stać!” Jeden, który za prędko lubił strzelać, strzelił i zabił uciekającą służącą, która krzyczała na cały dom. Spalona sprawa, bo wypuścili drzwiami, nie sprawdzili, że to mogą być drzwi. W kuchni musi być wyjście drugie, nie ma dwóch zdań. Oni frontem weszli a kuchenne drzwi trzeba było sprawdzić - głuptasy co tu dużo mówić. W związku z tym musieli stamtąd wiać. Spraw nie została załatwiona. Ona potem została zlikwidowana w czasie Powstania, nie my, tylko ktoś inny ją zlikwidował. Na drugi dzień dowódca o sprawie rozmawia i przynosi jej fotografię - ta pani, która właśnie wtedy tak źle się zachowywała na ulicy. Miałam rację, że to była ona. Byliśmy z bronią, sama byłam z bronią, można było ją zlikwidować tutaj, ale trzeba było być pewnym, to musi być czarno na białym. Pytamy dowódcy. Kolega nie dał jemu znać, on nie był pewien i dlatego nie dał znać. Wyszedł blamaż. Jedna sprawa, druga sprawa nie udawały się, Gebels też nie został zlikwidowany, była seria niedobra.

  • Ile razy jeszcze intuicja pomogła pani w rozwiązaniu sprawy?

Dwadzieścia trzy sprawy miałam, rozmaite nie tylko strzelanie, likwidacja, chorych wywoziliśmy. Dosyć ciekawa sprawa Lubarskiego. To był bardzo niebezpieczny pan. Komenda Główna gwałtownie prosiła, żebyśmy jak najprędzej to załatwili. Dali nam adres Pańska 100, ale powiedzieli na Pańskiej 100 on już nie mieszka bo on jest spłoszony. On dostał wyrok i gdzieś się schował, trzeba go znaleźć. Dostałam sprawę już w połowie tej historii i od razu dali mnie pana „Feza”. To był kierownik od wywiadu, starszy pan, pan Zawadzki dziadek Magdy Zawadzkiej aktorki. „Teresa tobie pomoże „Fez” dlatego, że strasznie Komendzie Głównej zależy na tym, żeby jak najprędzej Lubarskiego złapać.” Oni jeździli, szukali pod Wilanowem we wsi, że może tam mieszka. Z Fezem pojechałam do Radości, że tam on mieszka. To był luty. Byłam ubrana w kapce, jak to nosiły panie bolańskie. To był luty, był mróz ale była też odwilż, duży śnieg - nikt nie sprzątał śniegu. Pojechałam z „Fezem” do Radości. Jak się stąpnęło w śnieg to woda była, przemoczyłam nogi. Przekonaliśmy się, że adres był jaki? Adres gestapo. W gestapo będziemy szukać pan Luberskiego? Wykluczone, absolutnie niemożliwe! Wróciliśmy do domu bez niczego. Na drugi dzień mam katar i troszkę gorączki a mamy iść, bo mamy adres - na ulicy Wileńskiej jest apteczny skład, którego właścicielem jest pan Lubarski. Tam pracuje jego była żona, starsza pani, bo on jest już ożeniony z młodszą panią. Może on tam będzie. Naturalnie dowódca każe tam iść. Z „Fezem” się tam wybieramy na drugi dzień. Budzę się i mam gorączkę, jestem zaziębiona, myślę: „Matko Święta rozchoruję się zupełnie.” Zatelefonowałam do „Feza”, że dzisiaj nie pójdziemy, bo jestem chora. W związku z tym zatelefonuję do niego kiedy będzie lepiej, wtedy pójdziemy do aptecznego składu. Zapatuliłam się w kołdrę i położyłam się, poleżę. Nigdzie nie idę, będę miała odpoczynek. Nie, musze wyjść! Tak gwałtownie muszę wyjść, że coś okropnego, już natychmiast. Przy łóżku mam telefon nakręcam do „Feza”, zajęty u niego telefon. Ubieram się prędko, szybko, bo muszę być natychmiast na ulicy Wileńskiej. Trudno jest powiedzieć, tak zdenerwowana byłam – natychmiast! Jeszcze nakręcam, stale [zajęte]. Trudno, nie mogę na niego czekać, bo muszę w tej chwili wyjść. Wyleciałam na Wileńską i wchodzę na ulicę Wileńską w jakim momencie? Kiedy pan Lubarski telefonuje do zawiadującego sklepem młodego człowiekiem i z nim rozmawia mówi, że przyjechał dopiero, jest chory i prosi o lekarstwa, które musi mu goniec dostarczyć. Goniec nazywa się Rysiek ale i syn nazywa się Rysiek - osiemnastoletni chłopak, może siedemnaście lat, podchodzi do telefonu i z ojcem rozmawia. Nie odchodzę od telefonu. Rozmawia z ojcem, potem mówi: „Zaraz chwileczkę, muszę dowiedzieć się, gdzie lekarstwa są. To panu dostarczy Rysiek.” Nakręca do rozmaitych aptek szukając lekarstw. Moje oczy były dobre - nie jak teraz - patrzę jakie on nakręca telefony i zapisuję. Trzymam notesik, telefonuję do „Ewy” bo chcę, żeby „Ewa” natychmiast przyszła mnie na pomoc. Już do „Feza” nie dam rady, może „Ewa” do mnie przyjedzie. Widzę, że trzeba będzie już, na gorąco, robić sprawę, nie zdążę sama, nie dam rady sama. Telefonuje do „Ewy” a u „Ewy” nikt do telefonu nie podchodzi. Jak się potem okazało ona lubiła spać, wyłączała telefon i spała. Pewno wtedy też tak samo spała długo. W dalszym ciągu czekam na możliwość połączenia się telefonicznego. Tutaj kupuję drobnostki, proszki do zębów, trzy apteczne składy miałam do oglądania, pan Gołębiowski jeszcze był, proszków do zębów miałam kupionych bardzo dużo, jako pretekst, też coś tam kupuję. Jak tylko wolny telefon to do „Ewy” dzwonię, a jak on dzwoni, to wszystkie marszruty... „Rysiek panu przyniesie.” Myślę, że syn przyniesie, dlaczego on nie mówi, że syn tylko, że Rysiek. Przychodzi dwunastoletni chłopak, który nazywa się Rysiek, goniec. On jemu wydaje rozporządzenia, że ma jechać ale [wymienia] tylko nazwy aptek po nazwisku - pójdziesz do tego, tam kupisz to i wszystko dostarczysz panu. Mam tylko telefony. Wyszłam na chwileczkę z aptecznego składu. Malutki sklepik był, tylko drzwiczki i malusieńkie okienko - tam weszłam a telefon był. Ludzie mieli telefony. Zatelefonowałam wtedy do biura numerów i powiedziałam - numer telefonu, jaki to jest adres? Teraz oni nie dają takich informacji a wtedy dali od razu. To jest na Długiej, a to jest na takiej. Już telefonicznie wiedziałam marszrutę, jak chłopak będzie jechać. Skład apteczny był tu i tu był przystanek, a tu jechał tramwaj nie zatrzymując się. Przed tym gdzie telefonowałam był przystanek więc uważałam, że chłopak przyjdzie i wtedy będę jego śledziła i dojdę do adresu. Jak pan nakręcał telefon tego pana, to nie mogłam zobaczyć. On ręką - nie przypuszczam, żeby naumyślnie - przesłaniał ale tak układał rękę, że nie mogłam zapisać. Dwa razy dzwonił. Nie mogłam telefonu znaleźć, żeby wtedy znalazła, to by wiedziała gdzie to jest. Chłopak wskoczył do tramwaju - tramwaje nie były zamykane tylko były otwarte. Przyjechał na przystanek już w środku, też wsiadałam. Teraz mam kłopot, on jedzie i chłopaczysko wyskakuje na każdym prawie przystanku i wskakuje w ostatniej chwili. Byłam zaziębiona, kapturek sobie włożyłam cieplejszy, żeby nie doziębić się do końca, w czarnym futerku eleganckim [byłam]. Troszkę będzie dziwnie, jeżeli będę skakać w ostatniej chwili ale skakałam niestety, żeby nie zwrócić na siebie uwagi chłopca. Potem jak na Długą ulicę przyjechaliśmy już wiedziałam, że będzie czterdziesty któryś numer to sobie poszłam pierwsza, schowałam się do bramy naprzeciwko domu. On wszedł tam, wyszedł za chwileczkę. Poszedł dalej na Długą ulicę. Wyjął łyżwy z plecaka swojego, przyczepił sobie łyżwy i na podwórkowej ślizgawce zrobionej dla dzieci - wtedy tak się robiło, teraz nie ma takich zwyczajów, w każdym prawie domu była ślizgawka dla dzieci - pojeździł sobie trochę. Weszłam na klatkę schodową i z klatki schodowej obserwowałam, kiedy on skończy jazdę ale niedługo jeździł, z piętnaście minut może dwadzieścia. Łyżwy znowuż schował i poszedł. Śledziłam każdy raz w ten sposób. On na samym końcu idzie na ulicę Pańską, Pańska 100! Tam gdzie wiemy, że on tam już nie mieszka. Komenda Główna powiedziała, że tam mieszkał, to jest jego mieszkanie ale dawno nie mieszka bo dostał wyrok i gdzieś uciekł. Chłopak już na Pańskiej - na Pańskiej żywej duszy, tylko my dwoje - zaczyna się oglądać. Nie wchodzi, ogląda się. Widocznie już ma nakazane, żeby ostrożnie. Już byłam wtedy w bramie troszkę dalej i z bramy pilnowałam czy do stu wejdzie. Do stu wszedł, jak wszedł do stu to, do telefonu. Telefonuje do dowódcy swojego na Elektoralną ulicę, on mówi: „Pani Tereso niech pani weźmie dorożkę i zaraz do mnie przyjdzie.” Jeszcze powiedziałam w ten sposób: „Proszę pana, jestem na Pańskiej ulicy.” On wie dlaczego na Pańskiej. „Ten pan jest chory, mnie, kobiecie, nie bardzo wypada jego odwiedzić, może pan w takim razie przyjechałby i porozmawiał z nim.” „Niech pani zaraz do mnie przyjedzie.” Przyjechałam, on wtedy mnie powiedział, żebym wróciła i zobaczyła jaka jest sytuacja. Wróciłam. Bałam się, żebym chłopca nie spotkała na ulicy. Stwierdziłam, że są dwa wejścia: kuchenne, frontowe. Jak schodziłam z trzeciego, czwartego piętra – dosyć wysoko – to zobaczyłam drugą żonę pana, jak ona wchodziła, aż się bałam, że ona mnie pozna, że byłam w drogerii. Jeszcze byłam w kapturku, ubrana nieodpowiednio. Ale wiedziałam jak trzeba zrobić – trzeba będzie zabezpieczyć wyjście drzwi, ale nie wchodzić przez front tylko przez kuchnie, tędy mogę nie otworzyć. Ubrałam się bardzo elegancko, zupełnie inaczej kapelusz, woalkę, strój zupełnie inny, założyłam zupełnie inne futro. Wieczorem spotkaliśmy się w mieszkaniu „Kła”. Przyszła cała kompania ale nie przynosiłam broni. Wtedy wprowadziłam czterech panów. Przez kuchenne drzwi weszliśmy. Zastukałam, głos kobiecy odezwał się: „Kto?” Powiedziałam: „Mam paczkę z ulicy Wileńskiej dla Lubarskiego.” Otworzyły się drzwi szeroko. Trzymałam za kark jednego chłopaka, od razu wszyscy weszli i zeszłam. Nie wiem jak tam się odbyło wszystko. Koledzy stamtąd przybiegli i przywieźli „waltera”, którego miałam potem w czasie Powstania. Jemu zabrali, bo „walter” był u niego w ręku czy leżał gdzieś, jego zlikwidowali. Przyjechał na kilka godzin. Chciałam od razu, żeby oni szli a dowódca zdecydował o godzinie szóstej. Bałam się, że on może wyjechać, wiedziałam, że dzisiaj wyjeżdża. Oni rozmawiali: „Z Krynicy pan przyjechał? On mówi: „Dzisiaj wracam” „Dziś pan wraca, to muszę się spieszyć z lekarstwami!” Na kilka godzin przyjechali. Dlaczego mnie tak popędziło z łóżka? Jasnowidztwo.. Potem „Feza” przepraszałam „Niech pan nie myśl panie kapitanie, że chciałam koniecznie sama to załatwić, tylko taka sytuacja.” Zrozumiał. Żebyśmy odłożyli to na kilka dni, znowuż byłoby szukanie. W Krynicy byśmy go szukali. Rozmaite historie śmieszna były.

  • Opowiadali pani dlaczego ci ludzie są do zlikwidowania, jakie popełnili zbrodnie? Znała pani ich historię, za co mieli być zlikwidowani?

Nie, przeważnie wyrok zrobić, a dopiero potem się mówiło kto co zrobił, nie było czasu. Na przykład Kaczorowska i Karksztajn, Karksztajnowie to wiedzieliśmy o tym. To straszni ludzie, którzy pracowali w Komendzie Głównej. Karksztajn został zaaresztowany przez gestapo i zgodził się na współpracę z gestapo. Będąc w Komendzie Głównej wydawał bez żadnego kłopotu wszystkich swoich dowódców, co tylko wiedział, jak znał adres. Przeważnie staraliśmy się nie znać adresów. Iranek - Osmecki do mnie przychodził, załatwiał mi sprawę okropną. Szłam do mamy na obiad, on wychodził ode mnie, mówię: „To z panem wyjdę.” Prowadzę go na rondo, że on jedzie do Warszawy. Chodzimy po rondzie, tam i z powrotem - inaczej było, tu był tramwaj i tu był tramwaj, tu był przystanek i tam przystanek, nie jeden przystanek jak teraz. Chodzę z nim, rozmawiam, bardzo mi przyjemnie. Mówię: „Przepraszam panie kierowniku ale mam o drugiej godzinie obiad u matki. Muszę pana pożegnać.” Zdziwiona jestem dlaczego on nie wsiada to tramwaju? Wszystkie tramwaje przejechały a on nie wsiadł, czy on chce ze mną długo rozmawiać. „Przepraszam nie mam czasu bo mama na mnie czeka z obiadem. Na Berezyńskiej ulicy mieszkała u siostry. Poszłam na obiad, z obiadu wracam idę Berezyńską i tutaj zaraz był mój dom, osiemnaście, patrzę a pod szesnastym pułkownik siedzi na leżaku i czyta gazetę i zza gazety na mnie patrzy i uśmiecha się do mnie. Wtedy dopiero się przekonałam, że on mnie chciał się pozbyć, bo chciał wrócić do domu a myślałam, że on ma mieszkanie w Warszawie. Czekałam aż on wsiądzie do tramwaju i pojedzie. Od razu musiałam dać znać do dowództwa, że wiem gdzie on mieszka. Okazuje się nie mieszkał tutaj, tylko pracował, od czasu do czasu przychodził. Musiałam powiedzieć, że znam adres.

  • Pani współpracowała z Irankiem Osmeckim?

Tak.

  • Może nam pani o tym opowiedzieć?

To jest historia - niech pan Bóg broni i strzeże! Nie, tego nie będę mówiła dlatego, że to jest sprawa, która jest znana. To był polityczna sprawa. Byłam wyłączona z naszej grupy i mnie oddali do dyspozycji.... Sosenkowskiego, londyńskiego Sosenkowskiego. Nie dobrze to się stało. Byłam przeciwna temu wszystkiemu, to była niedobra sprawa AK.

  • Jak zapamiętała pani Iranka - Osmeckiego?

Bardzo elegancki pan. On do mnie [był] przyprowadzony przez Rysia.

  • Gdzie go pani poznała?

U siebie, w tamtym mieszkaniu w 1944 roku w kwietniu tuż przed Powstaniem. Został wtedy przyprowadzony przez Rysia, przez mojego oberdowódcę. Zbieg okoliczności, że to jest jego nazwisko Ryś, on miał pseudonim „Fiszer” „Fiszer” był nam „Porawą”. Nawet nie wiem jakie on miał stanowisko, bardzo przyjemny pan. On przyprowadził, powiedział, że muszę być w domu [w związku] ze sprawą Rycingera, okropna sprawa. Porozmawiałam z nim wtedy. Potem pojechałam do Krakowa, miałam trudności, wróciłam. Wtedy pan „Rudy” dał mi niedozwoloną rzecz, bo dał mi adres łączniczki Iranka – Osmeckiego. Musiałam się z Irankiem - Osmeckim prędko widzieć. Powiedziałam Rudemu, że nie prędko teraz się spotkam z panem Irankiem – Osmeckim. Muszę dostać od niego rozkaz zmiany rozkazu. „Dam pani adres, telefon łączniczki.” Zatelefonowałam jak tylko wróciłam. Strasznie zmęczona byłam. Jechałam prawie stojąc do Krakowa i wracając prawie stojąc, tego samego dnia. W Krakowie weszłam na hasło do mieszkania. Całą noc jechałam, zmęczona, więc poszłam do łazienki, wymyłam się, do porządku doprowadziłam i poszłam załatwiać sprawy. Od razu „Rudy” powiedział nie, że on tego nie będzie załatwiać. Mówię: „Nie mogę zmienić rozkazu, muszę dostać pozwolenie na to. Muszę wrócić.” Wróciłam do mieszkania, ona, pani, mnie wpuściła. Zmęczona [byłam] bo całą noc siedziałam na strampontenie, na korytarzu. Usiadłam w fotel, od razu zasnęłam. Spałam może trzy kwadranse, może nawet mniej, ona mnie budzi, że ojciec wraca do domu i on nie lubi obcych ludzi w mieszkaniu w Krakowie, że muszę wyjść. Wstałam i wyszłam, myślę: „Boże u nas w Warszawie nie ma tak, jeżeli ktoś wchodzi na hasło, to już jest honorowym gościem a tymczasem muszę wychodzić i siedzieć na Plantach z kenkartą warszawską. Podjedzie od mnie gestapowiec będzie chciał sprawdzić co tu robię, to co powiem. „Przyjechałam tutaj z likwidacją”. Okropność. Wieczorem o dziesiątej godzinie miałam pociąg z powrotem, notabene inną drogą niebezpieczną. Do siódmej godziny siedziałam na Plantach dopiero o siódmej godzinie, po godzinie policyjnej pójść na dworzec i na dworcu mogłam siedzieć do momentu odejścia pociągu. Przyjechałam, zatelefonowałam do łączniczki Iranka - Osmeckiego. Ona umówiła się ze mną w kawiarence na Koszykowej ulicy, powiedziała, że przyjdzie z zegarkiem. Przyszła z dużym zegarkiem. Podeszłam do niej i mówię: „Muszę się widzieć z panem „Antonim”.” Nie wiedziałam, że on jest Iranek-Osmecki, on dla mnie był panem „Antonim”. „Niech pani poczeka.” Przyprowadziła pana po cywilnemu, który mówi: „Panią zabieram do siebie dlatego, że pan „Antoni” będzie u nas na obiedzie na pewno a może nam się uda wcześniej go złapać. Ale pani u nas będzie czekała na pana „Antoniego”.” Zaprowadził w Aleje Niepodległości. Dom stoi w dalszym ciągu. Na pierwsze piętro wprowadza do bardzo eleganckiego dużego mieszkania. W mieszkaniu, na pierwszym planie w salonie, wisiał duży portret pana, który mnie przyprowadził. On był po cywilnemu, teraz a na portrecie pułkownik z orderami, aż taki nie ostrożny, bo ta sama twarz, nie ma nawet wątpliwości. Jakby gestapo weszło, to by jego aresztowali jako ukrywającego się oficera bo wszyscy oficerowie musieli być w oflagu. Mój szwagier był pułkownikiem i był w oflagu. Powiedział: „Nie mogę, jestem znany i w związku z tym muszę być koniecznie.” Do oflagu poszedł, zgłosił się sam. [Mówi] „Pani u nas poczeka.” Pani pułkownikowa już słała mi łóżko w swoim sypialnym pokoju, że muszę się położyć spać bo wiedziała, że dwie noce nie spałam. Tam jechałam na strampontenie, z powrotem jako piąta na siedzeniu siedziałam, grali w karty ludzie i cały czas krzyczeli. O tym, żeby zdrzemnąć się nawet nie można było [marzyć]. Byłam strasznie zmęczona. Od razu pani położyła [mnie] spać na kanapkę. Sukienkę zdjęłam i w bieliźnie położyłam się, zasnęłam jak suseł. Do drugiej godziny spałam. O drugie godzinie obudziłam się nerwowo - jak trzeba było o drugiej, to się o drugiej godzinie nawet mocno zmęczona obudzę, zawsze. Poczesałam się, siedziałam przy toaletce już gotowa do wyjścia. Zastukali do mnie: „Pan „Antoni” jest.” Wyszłam. Pan „Antoni” myślał, że już załatwiłam sprawę. Mówię: „Nie panie kierowniku, tylko taka sytuacja, że pan „Rudy” nie chce dalej mnie puścić, nic nie załatwię.” On zły. Wróciłam do domu. Na drugi dzień on sam przyszedł do mnie, już bez Rysia. Nie wiedziałam, że on po drugiej [stronie] ulicy mieszkał, myślałam, że on przyjechał z Warszawy. Załatwili sprawę, dał mi listy polecające i kazał drugi raz jechać do Krakowa. Na drugi dzień znowu wyjechałam. Poszłam do matki na obiad i właśnie odprowadzałam go na rondzie bez sensu zupełnie, a dopiero potem przekonałam się, że on mieszkał tuż, tuż obok i dlatego przyszedł sam, chciał się mnie pozbyć - nieporozumienia rozmaite były śmieszne. Potem w czasie Powstania widziałam go ale niestety tylko z daleka, przyszłam tam, akurat odchodził. Potem drugi raz jak byliśmy na Kole, wypad był straszny na Koło - moja pierwsza akcja bojowa. Wtedy wróciłam i poszłyśmy z „Niną” w spódniczkach... Przyniosłam spodnie dla nas trzech dziewcząt z magazynu niemieckiego, bo poszłam z chłopcami jako bojowa sanitariuszka. Przebijaliśmy się tyralierką na Stawki przez cmentarze. Wtedy przyniosłam mundur powstaniowy: panterka, czapeczka i spodnie dla nas trzech. Jak się przebierałyśmy powiedziałam: „Po co my mamy ubierać się w spodnie, przecież nie będziemy tak specjalnie tarzać się, będziemy na elegancko.” Spodnie zostawiłyśmy na magazynie. Wyruszyliśmy 4 sierpnia na Koło. Dowódca z lekkim karabinem maszynowym stoi na podwyższeniu, strzela, osłania nas, a my dwie czołgamy się rowami. Koło nie było takie eleganckie jak teraz, asfalty nie asfalty, tylko zwyczajna droga kociołbowa i dwa rowy. Tutaj siedział dowódca a my rowem czołgałyśmy się. W rowie rozmaite szkła, rozmaite puszki pootwierane, a my gołe kolana bo tylko skarpetka i but sportowy, spódniczka do połowy kolana więc kolana zupełnie otwarte, Pokaleczyłyśmy się jak nieboskie stworzenie. Od razu straszna bomba była pięćsetkilogramowa, był taki lej, że cały środek ulicy był wyrwany. W leju leżał chłopak ranny w rękę. Do niego skoczyłam, żeby robić mu opatrunek. Zrobiłam mu opatrunek. Miał dosyć mocno skaleczoną rękę. Założyłam mu opatrunek i pamiętam jak klęczałam na pisaku, na stoku, to druga noga była w dnie leju, to jak skończyłam opatrunek, to noga była do kolana w mokrym piasku, weszła tam. Piasek był okropny i mokry. Na górze był dalszy ciąg ulicy, środek ulicy był wyrwany lejem. Na ulicy leżał ranny i prosił o pomoc a tu dowódca stał, ale nie prawdziwy dowódca, zastępca dowódcy „Porawa” się nazywał. Do niego mówię: „Zaraz chłopaku do ciebie przyjdę, tylko skończę opatrunek.” On: „Ja tu bez pomocy.” Jęczy, że on biedny jest. Pocieszałam go a dowódca mówi: „Nie pani „Tereso” pani nigdzie nie pójdzie, bo straszny ostrzał idzie ulicą.” Nie mogę, prosi mnie o pomoc, mam torbę sanitarną, bo byłam wykwalifikowaną siostrą. Miałam specjalne zastrzyki wysterylizowane i morfinę, mogłam zawsze zrobić morfinę cierpiącemu i potem dopiero robić opatrunek, czy wysyłać do szpitala. Myślę sobie: „Niemożliwe, żeby nie poszła do niego.” Nic nie mówię, tylko kończę opatrunek. Przeczołgałam się na drugą stronę leju krzakami, znalazłam się na jego poziomie i zaczęłam do niego mówić. On już nabrał oddechu, jak już wiedział, że nie jest bez pomocy. Do niego się doczołgałam, myślę: „Jak tu zrobię? Strasznie ciężko mi na leżąco.” Obstrzał idzie nad nami, ekrazytówkami. Leżę tam, zrobiłam opatrunek. Doczołgał się do mnie, on się nazywał Piotrowski Waldek, miał pseudonim „Miś”. On był w hełmie dużym, on się do mnie doczołgał i pomógł mnie jego przeciągnąć w krzaki. Tam mnie było łatwiej, podniosłam głowę i zrobiłam opatrunek, wszystko w porządku. Strasznie miał rozharataną nogę z tyłu dostał pocisk i noga była z kością razem rozwalona. Na patykach zrobiłam mu zabezpieczenie. Zaraz koleżanki przybiegły chyba z „Parasola” z noszami, położyliśmy go na noszach i odesłaliśmy. Już był koniec napaści na szkołę. Już „Parasol” cały wycofywał się i my też. Nasi koledzy podeszli od strony zachodniej, od strony Woli, a tutaj „parasolacy” ale nie daliśmy rady.

  • Czy pamięta pan sytuacje, w których groziło pani niebezpieczeństwo w czasie akcji?

Ukraińcy to byli troszkę niebezpieczni, żeby oni czasem nie zaczęli do nas strzelać, bo tam podobno dwadzieścia pięć osób osłony było, o piętro wyżej od nas.

  • Szczególna sytuacja, w której zetknęła się pani z Niemcami...

To było często tak. Niosłam broń, zaraz jak tu zrobić... Powrót od Lajdgebera była tego rodzaju historia. Wracaliśmy, staliśmy z „Mirą” na rogu Placu Zbawiciela. Na Jaworzyńskiej odbywała się akcja, na którą przyprowadziłam wykonawców ale dalej dowódca z nimi poszedł tak, że wycofałam się i tutaj czekałam. Było powiedziane, że wycofujemy się, że prowadzi „Stefan” dowódca, bo nie wiem jak - czy Marszałkowską czy Koszykową. Tam rozbijają się granaty, jeden granat, drugi granat, myślę: „Boże wdali się w straszną walkę w niemieckiej dzielnicy, będzie zaraz tutaj fatalna historia, będą strzały, że przechodzi ludzkie pojęcie.” Rzeczywiście jadą wszarze. Oni mieli błyszczące, przeciwdeszczowe płaszcze, na motocyklach. Z „Mirą” stoję mówię: „Mira Bój się Boga, oni tam będę mieli straszną walkę, ich tam zamkną w Jaworzyńskiej.” Jaworzyńska była tylko na jedną stronę, tylko na Mokotowską można było wyjść - teraz nie, teraz można wyjść na drugą stronę - tam zabudowania były. „Boże co się dzieje?” Z „Mirą” stoję, jestem przestraszona a patrzę idzie dowódca wolnym krokiem, swoim krokiem spacerowym idzie. Mówi: „Kobiety naprzód.” Ach on się boi, że będą walki, że musimy być za linią walcząca, więc kopnęłyśmy się naprzód. Po kilku krokach idziemy w stronę Koszykowej z Placu Zbawiciela do Koszykowej. Stefan mówi: „Mira do tyłu.” Więc „Mira” cofnęła się do tyłu, nie wiem gdzie poszła. W dalszym ciągu idę ale nie wiem dokąd iść - czy iść prosto Marszałkowską czy w Kruczą skręcić, w Koszykową czy w Śniadeckich. Tam było inaczej, nie było Placu Konstytucji, tylko to była wąska ulica, z której były przecięcia, Koszykową się przecinało Śniadeckich, Piękna - nie wiem którą iść. Cofam się do Stefana na przejściu, biorę go pod rękę tak, żeby udawać, że my jesteśmy para, która spaceruje. Nie idziemy prędko, tylko wolno idziemy. Mam dokumenty wykonawców, mam zabrać od nich broń potem i [oddać] dokumenty. Wykonawców, to nie było tak dużo jak po Ukraińcach - wtedy nie miałam dokumentów, dokumenty to oni zostawili gdzieś indziej. Biorę go pod rękę a on mówi: „Możecie iść?” To znaczy, że ktoś jest ranny. Cofam się, on mnie wziął pod rękę i skręcamy w Koszykową. Mówię: „Jesteś ranny?” On przez zęby mówi: „Krew mnie zalewa.” Myślę: „Boże kochany, krew go zalewa, mam opatrunek osobisty w torbie ale trzeba wejść do bramy, trzeba zrobić opatrunek, trzeba zatrzymać się.” Dziesięć myśli w głowie - co robić. „Jak jesteś ranny?” On mówi: „Głupstwo draśnięty lekko w bok jestem.” „Przecież mówisz, że krew cię zalewa.” On mówi: „Ze złości bo dwa pistolety mi się zacięły.” Myślę: „A niech cię licho.” Bok zaczął prędko boleć, musiałam zorganizować pomoc ale już nie placu, na rogu dalej. „Grzmot” przyszedł, Wojtek jego przyjaciel. Od nich wzięłam pistolety i dałam ich dokumenty. Mam jeszcze dokumenty wykonawców chyba trzech i dwa pistolety znaczy cztery pistolety bo po dwa mieli. Kładą pistolety, mówi: „Trzeba ostrożnie bo się pozacinały, nie można zabezpieczyć.” Oni wsiedli w dorożkę, pojechali. W dalszym ciągu idę. Jestem ubrana elegancko w wysokich obcasach, że jestem pani niewinna [bez] obciążenia w torebce. Nie bardzo mogę prędko iść a Stefan przyspiesza kroku. Na ulicy zupełnie ciemno, on macha latarką w ręku. Jak macha, widzę gdzie on błyszczy. Biegnę za nim, za mną też idą ludzie, nie wiem kto. Ciemno, pilnuję torby i Stefana. Dochodzimy do Żelaznej a tu biegnie „Hanka” z Rysiem i mówi, że obstawione jest przejście. Tam był most na Żelaznej, nie było ulicy tylko most, trzeba było przejść. Mówi: „Most obstawiony – łapanka.” Wszyscy zakręcamy na Marszałkowską alejami. Wtedy budował się Dworzec Główny, aż do samej Marszałkowskiej był płot. Na rogu stoi dowódca „Porawa” i mówi: „Teresa do domu.” On wiedział, że mieszkam na Saskiej Kępie. Mówię: „Mam różne rzeczy.” Żebym miała tylko broń, to bym poszła do domu. Miałam w domu skrytkę, mogłam schować pistolety i na drugi dzień dostarczyć a to już godzina policyjna blisko, to już była szósta. Siódma godzina, godzina policyjna. Mówię: „Mam różne rzeczy, które muszę dostarczyć.” O dokumenty mi chodziło. Skręciłam na Elektoralną, tam trzeba było zostawić broń. Myślałam, że tam będą chłopcy a chłopców nie było, wszyscy się gdzieś porozpiechrzali, dokumenty u mnie zostały. Zostawiłam broń tam i lecę do domu, już blisko godzina siódma. Muszę na Saską Kępę dojechać. Dokumentów nie mogę tam zostawić, nie wiem czy to są prawdziwe dokumenty czy lewe, ale dokumenty. Gestapo może dojść. Muszę zabezpieczyć i przyjechać do domu. Na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich przy BGK stoję. Tramwaje już pojechały wszystkie do garażu, do hangarów. Nie ma żadnego połączenia, łapię ryksze. „Nie proszę pani, nie mam przepustki, wracam do domu już jest siódma za parę minut.” Druga też. Myślę: „Boże kochany co robić, mam dokumenty, tyle dokumentów czemu mam w torbie - niebezpieczeństwo straszne. Do kogoś pójść, nie mam nikogo zaprzyjaźnionego, żebym mogła pójść na noc. Parszywa osoba jak ja, pójdzie narobi strasznej biedy. Broni nie mam ale mam dokumenty - z jakiej racji?” Wreszcie łapię trzeciego [rikszarza]. A na wiadukt pojechało kilka motocykli niemieckich, obstawa, bo my strzelaliśmy, pełno gestapowców Lajdgebera, dwa granaty rozerwały się w mieszkaniu. Zrobiliśmy straszny bałagan u niego w mieszkaniu a jemu się nic nie stało. On przewrócił na siebie tapczan i zza tapczanu pruł. Był ranny w nogę, leżała chory i przyjęcie u siebie zrobił. Tam chłopcy poszli. Też „Bolka” była wina, że za prędko wszedł do przedpokoju, pchnął drzwi otwierane przez kobietę, buki wielkie dawali z mazi zrobione, żeby szeroko otworzyli drzwi. To wszystko było za gwałtownie. „Bolek” zawsze był w goręcej wodzie kąpany. Jestem na rogu, łapię trzeciego rikszarza i mówię, że na Saską Kępę: „Czy ma pan przepustkę bo już siódma, nawet parę minut po siódmej.” On mówi: „Mam.” „Ja nie mam.” „To nie szkodzi, mam gaz w nogach.” Morowy chłop. Myślę sobie: „Doskonale ma przepustkę, wiezie mnie”. Wsiadłam, torebeczka cudna przy mnie i jadę. Był przystanek przy Solcu i stoją ludzie z podniesionymi rękoma bo diabły, które tam pojechały, rewidują. Alarm jest w całej Warszawie, że tyle gestapowców napuszonych jest w niemieckiej dzielnicy. Jadę tam, gaz w nogach nie pomoże bo motocykle stoją w poprzek jezdni, gestapowcy penetrują, kordon zrobili. Wyjeżdżam tam, co tu zrobić, podciągnęłam futro mocno za kolana, nogę na nogę odchylona do rikszarza, mówię: „Ojej co to będzie!” On wie, że nie mam przepustki, ale on nie wie, że wiozę paskudztwa. Wjeżdżamy a on między motocyklami musi powolutku jechać, gaz na nogę nie pomoże nie smyknie się. Widzę końcem oka, że podchodzi do mnie ze „szmajserem” Niemiec jeden. „Co tu będzie?” Tak do niego mówię. On zobaczył, że panienka jedzie z dancingu czy coś w tym rodzaju, nogi na wierzchu, futro odchyliłam naumyślnie. Puścił, tylko przejechałam za most dalej jego nie ciągnęłam, nie chciałam ryzykować ronda, bardzo często były łapanki na rondzie. Tu wysiadałam i przez „tenisy” poleciałam do swojego mieszkania. Od 1972 roku tu mieszkam, tamto mieszkanie zostało zabrane przez UB. Oni chcieli obserwować niemiecką ambasadę, to konsulat niemiecki, to ambasada. Mieszkanie było całe szklane, mogli świetnie obserwować. Oni przyszli, niby na grzecznie bardzo ze mną się obchodzili: „Proszę panią, damy pani piękne mieszkanie własnościowe.” Tamto było tylko kwaterunkowe. Wolałam nie ruszać się stąd bo tutaj mieszkam do 1937 roku, przyzwyczajona jestem do mieszkania. Tam była skrytka zrobiona, tu nie ma skrytki ale wszystkie rzeczy ze skrytki przywiozłam, urządzenia. Potem ci panowie, którzy [zrobili skrytkę] jeden i drugi umarli na serce, nie zrobili mi skrytki. Szczęśliwie przyjechałam do domu. [...]

  • Kontynuacja3 październik 2005 rok, Warszawa. Rozmowę prowadzi Tomasz Żylski.



  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Wybuch Powstania zastał mnie w Warszawie. Musiałam się przenieść z Saskiej Kępy na rozkaz dowódcy do Warszawy i mieszkałam na ulicy Siennej. Byłam wtedy łączniczką dowódcy. Była taka historia, że byłam troszeczkę odsunięta od wszystkich akcji. Byłam tylko razem z dowódcą. Byłam łączniczką i musiałam ze względu na ostre pogotowie przed Powstaniem dwa razy widzieć się z łączniczką Komendy Głównej, dostawać od niej rozmaite [rozkazy] i dostarczać swojemu dowódcy dwa razy dziennie o dziesiątej rano i o czwartej popołudniu. Był duszny dzień pierwszego dnia, przyszłam o dziesiątej godzinie na ulicę Świętokrzyską do sklepu, gdzie się spotkałam. Ona dając mnie w pudełeczku od zapałek rozkaz, informacje, powiedziała, że dzisiaj, 1 sierpnia, ona już nie będzie ze mną się potrzebowała widzieć o czwartej godzinie, dopiero jutro o dziesiątej godzinie znowuż będzie chciała się ze mną widzieć. Czy będę miała do niej interes. Mówię: „Proszę panią nie wiem co się znajduje w pudełeczku, jak zaniosę to dowódcy swojemu, to on dopiero będzie chciał mieć połączenie z Komendą Główną. Bardzo proszę, żeby pani przyszła o czwartej godzinie na ulicę Świętokrzyską, bo dopiero wtedy będę wiedziała.” Poszłam do dowódcy na ulicę Dobrą, on tam mieszkał czy miał punkt kontaktowy, już tego nie wiem, w każdym razie przeczytał co tam jest. Mówi: „To nie, dzisiaj już nie będzie się z tobą potrzebowała widzieć, jesteś wolna do jutra do dziesiątej, do 2 sierpnia.” Specjalnie to podkreślam. Poszłam do domu na Saską Kępę zobaczyć co się dzieje w moim mieszkaniu, co się dzieje w mojej rodzinie, która też na Saskiej Kępie mieszkała. Przyszłam do nich. Oni uciekli z [pobliża] mostu i przenieśli się troszkę dalej na ulicę Obrońców do przyjaciół. Tam ich zastałam, z nimi rozmawiałam. Przed czwartą, bo na czwartą czułam się w obowiązku tam iść i dowódcy powiedziałam, że jednak nie jestem wolna na cały dzień bo o godzinie czwartej będę na ulicy Świętokrzyskiej bo się umówiłam z panią, że ona na mnie będzie czekać. Piechotą przeszłam na ulicę Świętokrzyską, dzień był duszny. Przyszłam troszkę wcześniej, za dziesięć minut do czwartej. Pani zamyka sklep, myślę: „Będę musiała na ulicy czekać, nie dobrze, bo na ulicy nie można było stać.” Niezadowolona byłam z tego, a patrzę od Marszałkowskiej na rowerze jedzie dowódca. Prosi, żeby pani nie zamykała sklepu, wszedł do sklepu. Przyspieszyłam kroku, wchodzę do niego a on mówi: „Zaczęło się, wybuchło Powstanie! Musisz zebrać swoje koleżanki i lekarzy.” Miałam lekarzy pod swoją opieką, kontakt [z nimi]. „Musisz być o piątej godzinie na cmentarzu ewangelickim na Woli.” Myślę: „Boże jest czwarta godzina, jak w ogóle zdążę kolegów, koleżanki i lekarzy zawiadomić!” Będąc pewna, że jestem wolna cały dzień umówiłam się z swoim znajomym, z jednym z doktorów, którzy byli przeznaczeni do naszego oddziału, że się spotkam na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Myślę: „Zaraz, jego mam.” On od razu zawiadamia doktora Kubiaka. Doktor Wilczyński nie był pod moją opieką tylko pod opieką „Feza” też naszego dowódcy. Zaraz muszę koleżanki też zawiadomić, one nie mają telefonów, coś okropnego, trzeba osobiście. Pobiegałam od razu do Hanki, która mieszkała, Chwała Bogu, blisko mojego mieszkania na Siennej, bo na Złotej. Zawiadomiłam nie ją, tylko jej matkę, bo jej jeszcze w domy nie było. Sama poleciałam do siebie do domu, żeby się przebrać, byłam ubrana w jasny kostium, ostatecznie musiałam troszkę zmienić swój wygląd, mniej elegancko być ubrana, tylko raczej sportowo. Wpadałam do domu na chwileczkę tylko, chwyciłam ubranie i znowuż pobiegłam do Miry, bardzo daleko na ulicę Wilczą. Jak biegłam do niej, to niestety na ulicy Wielkiej, tutaj blisko Złotej, złapał mnie straszny obstrzał, tak, że musiałam wejść do bramy i przeczekać. Patrzę na zegarek, zegarek leci, już jest w pół do piątej a na piątą godzinę muszę zawiadomić. Nie ma co, wrócę, poproszę panią Gołaszewską matkę Hanki, żeby ona zawiadomiła, jak obstrzał się zmniejszy. Wróciłam do Hani. Hania już była, przebierała się, wiedziała od matki - trzeba iść na Wolę. Prosiłam tylko panią Gołaszewską, żeby ona była łaskawa, dałam jej adres Miry, żeby ona Mirę zawiadomiła i same z Hanką zaczęłyśmy biec na Wolę. Po drodze miałyśmy Ninę na ulicy, już teraz nie pamiętam ale przy Placu Kercelego mieszkała. Tam była fabryka „Gils”, ojciec był właścicielem czy prowadzącym fabrykę. Nina była już zupełnie ubrana i tak czekała na nas, że coś okropnego. Wybiegła, nawet matka ją zatrzymała na schodach, mówi: „Bój się Boga, nawet za mną się nie pożegnałaś.” Na chwilkę utknęłyśmy w bramie przy Okopowej, bo straszna była już walka na ulicy Okopowej. Przeczekałyśmy walkę, przebiegłyśmy ulicę Okopową po jakimś czasie dopiero. Zjawiłyśmy się na ulicy Żytniej. Była już przekopana barykada. Rozmawiamy z kolegami, widzę kolegów nie moich, ale innych kolegów z opaskami czerwonobiałymi na ramieniu. Wzruszona jestem, że dobrnęłyśmy wreszcie, bo jak biegłyśmy to ludzie nas zatrzymywali, mówili: „Kobiety dokąd, wy biegniecie? Widzicie co się dzieje! Przecież strzały są, niebezpieczeństwo! Chodźcie do nas, schowajcie się.” My absolutnie nie możemy im powiedzieć dokąd my idziemy, bo my idziemy na zbiórkę, na spotkanie ze wszystkimi. Wpadliśmy w ostatniej chwili na cmentarz ewangelicki. Zaraz do mnie podszedł kolega jeden, z którym miałam nawet konflikt nie bardzo przyjemny przedtem. Jak nosiłam jemu rozmaite rozkazy, to zawsze bardzo oficjalnie meldowałam się, bez podawania ręki, bez niczego bo miałam bardzo nieprzyjemny konflikt. Tutaj on do mnie poszedł przebrany w mundur, ale nie oficerski, chyba podoficerski - nie znam się na szlifach, naramiennikach - w polskim mundurze wojskowym. Przyszedł i stanął przede mną na baczność, mówi: „Witam panią „Teresę” w pierwszym dniu wolności.” Wtedy mu podałam rękę, pogodziłam się. Wszystkie konflikty zostały przekreślone i już tak jakby wszystko było w porządku. Za chwileczkę wezwał dziesięciu kolegów, bo tam czy działko czy karabin maszynowy do nas stale strzelało. Kulki cały czas latały po grobowcach. Było strasznie nieprzyjemnie, trzeba było się schylać, bo człowiek jeszcze był nie bardzo ostrzelany wtedy, bo pierwszy raz walka dla mnie była strzelająca. Wezwał dziesięciu kolegów. W bramie cmentarza wychodzącą na Żytnią ulicę obejrzał się a zamiast dziesięciu, to było dwudziestu ochotników. On: „Dziesięciu powiedziałem!” Zaczął gniewać się. „Proszę odliczyć dziesięć a reszta cofnąć się.” Wyszedł, za chwilkę dostał w serce i umarł, zaraz tutaj na Okopowej ulicy. Biegnę tam, żeby jemu zrobić i opatrunek, przekonać się czy [żyje]. Mnie mówią: „Już nie ma co, już leży w trumnie, zabrany.” Nie w trumnie, w każdym razie zabrany. „Na pewno dostał.” Drugi kolega razem z nim był, też miał ciekawą rzecz. Beret mu spadł, on podniósł beret a beret był przestrzelony, więc padający [strzał] zrzucił beret ale jemu głowy nie trafiło. Zapomniałam jak on się nazywa. Pierwszy dzień wolności tak się skończył, że od razu straciliśmy kolegę. Nie było dowódcy, dowódca dopiero na drugi dzień rano przyszedł z całą resztą grupy. Też stracili czterech ludzi po drodze. W ogóle bardzo ciężki był dzień bo jednak od razu z dużymi stratami. Drugiego dnia zostałam wysłana z grupą kilku chłopaków do magazynów kolejowych, nie wiem gdzie to było. [Na] Dzielnej stały magazyny, wagony, pełno rozmaitych rzeczy jak ubrania. Wtedy wzięłam ubrania. Szliśmy tyralierką licząc się z tym, że możemy być ostrzelani, przez Powązki, przez cmentarz żydowski cmentarz, potem przez powązkowski cmentarz wyszliśmy na Powązkowską i tam już nas spotkali Polacy. Mówią: „Tutaj spokojnie można dojść do magazynów.” Wzięliśmy ubrania, chłopcy się poprzebierali od razu. Wzięłam dla nas trzech dziewcząt mundury: spodnie, panterki i czapeczki, tylko tyle i wróciliśmy z powrotem. Wróciliśmy inną drogą, bo tam nie można było iść, tak jak przyszliśmy. Zameldowaliśmy się, wszyscy stanęliśmy w tyralierce. Tutaj mam fotografię przedstawioną przed „Okoniem”, przed naszymi władzami. Do 4 [sierpnia] ostrzał był duży, ale tylko broniliśmy murów, pomagaliśmy „Zośce”, „Parasolowi” a 4 wypad był na Koło. To już powiedziałam, rannego opatrywałam w leju, potem drugiego, którego odesłałam do szpitala. Jeszcze to chciałam powiedzieć. Jak poszliśmy na Koło to strasznie pokaleczyłyśmy sobie nogi dlatego, że postanowiły, że nie będziemy wkładać spodni. Po wyprawie na Koło postanowiłyśmy ubrać się w spodnie. Ubrałyśmy się w spodnie. Mieliśmy w Domu Starców Ewangelickich swoją kwaterę, tam ubrałyśmy się i wyszłyśmy. Wtedy widziałam jak Iranek-Osmecki przyszedł na inspekcję naszej kompanii. Odchodził w inną stronę niż podchodziłyśmy. Bardzo tego żałowałam dlatego, że bardzo chciałam się z nim spotkać w związku tym że miałam z nim kontakt bezpośredni w czasie okupacji w warunkach bardzo eleganckich, w moim ładnym mieszkaniu, sama też byłam ładnie ubrana. On mnie potraktował bardzo przyjemnie, ciekawą miałam sprawę z nim. Przeznaczył mnie do akcji specjalnej Komendy Głównej AK. Chciałam się zameldować jako uczestniczka Powstania Warszawskiego, ale on odszedł. Chciałam go gonić ale myślę: „Będzie niezręcznie, bo jeżeli to była dyskretna sprawa, to on może do mnie mieć pretensje, że go denuncjuję przed wszystkimi, że on też brał udział w tej sprawie.” Na tym się skończyło. Do 8 [sierpnia] byliśmy na cmentarzu. Bardzo było ciężko dlatego, że nasze trzy plutony miały do obsady ulicę Gibalskiego. Każdy pluton miał bronić jeden dom. U nas rzeczywiście stale były strzały. Tak przyzwyczaił się człowiek, że nie zwracał na to uwagi. Pluton Andrzeja Zawadzkiego trafił w bardzo ciężką sytuację. Czołgi podjeżdżały pod nasze domy, bezpośrednio z czołgami walczyliśmy, coś okropnego co to było. Rzucało się butelki, trudno było. Rano szczególnie bardzo było trudno. Objęliśmy placówki, które „Parasol” opuszczał. Zostawił nam miotacze ognia ale niestety już puste. Tam by się bardzo przydały miotacze ognia, z pierwszego piętra można było na czołgi puszczać. To długa historia, ciężki był moment jak chłopcy walczyli, prosili o pomoc. Dowódca poszedł do „Okonia” - będąc u mnie blisko - „Muszę im pomóc przecież.” Potem dał rozkaz - wytrzymać do końca. Potem cisza zapadła u nich po strasznym ataku, że aż się bałam czy chłopcy nie popełnili samobójstwa nie chcąc się dać w ręce Niemców. Tutaj pamiętam razem z „Porawą” patrzymy - on przez lornetkę, ja bezpośrednio [na] z boku nas stojący dom obsadzany przez pluton Andrzeja aż się bałam czy oni nie popełnili samobójstwa. Nareszcie po jakimś czasie Andrzej zjawia się w oknie. Boże odetchnęłam, że żyją, ale oni powiedzieli, że ledwo dali sobie radę, ale odbili czołgi. Czołgi się cofnęły. Tam byliśmy do wieczora. Wieczorem przyszedł rozkaz wycofania się gwałtownego i przeszliśmy na Starówkę. Przez Gęsiówkę na Świętojerską poszliśmy.

  • Na Gęsiówce zatrzymaliście się państwo?

Nie, Gęsiówkę przeszliśmy tylko. Muszę powiedzieć jak skakaliśmy przez ulicę obstrzał był z wysokiej wieży kościelnej. Na Nowolipkach stał kościół czerwony, stamtąd był ostrzał. Nowolipki przeskakiwaliśmy pojedynczo z domu do dziury [w] płocie Gęsiówki, była dziura zrobiona. Jeden, drugi, dowódcy pierwsi poszli, byłam stosunkowo blisko. Skakał Jurek Adamski i upadł i ja za nim. Jak do dziury wchodziłam, to do niego się zwróciłam, że on upadł: „Ty niezgrabajło.” Dalej pobiegliśmy. Każdy musiał biec w odstępach pięciometrowych. Po jakimś czasie widzę, że za mną - pięć metrów minęło - nikt nie leci. Krzyczę do przodu: „Stójcie.” Urwała się cała tyraliera czy jak to nazwać, cały wąż. Okazuje się, że Jurek został trafiony w płuco, nie upadł przez niezręczność, tylko upadł dlatego, że został ranny i ja siostra z torbą sanitarną pełną rozmaitych leków powiedziałam jemu: „niezgrabajło” i sobie poszłam. Dopiero koleżanki, które były za mną, zajęły się nim, odesłali go do szpitala, cała historia i dlatego się urwał... Musieliśmy troszkę czekać na nich. Wreszcie przyszli powiedzieli o Jurku, mnie było strasznie przykro, że ja siostra, najbardziej doświadczona w ten sposób potraktowałam rannego, naszego kolegę z „niezgrabajło”. Ale cisza była, ani jednego strzału wtedy nie było. Tam siedział Niemiec, strzelał bardzo celnie, wybierał sobie pojedynczego człowieka. Wybrał jego i on upadł, mniejsza o to. Do 11 były rozmaite walki na Muranowskiej. Przeszliśmy jeszcze raz na Okopową przez Gęsiówkę. Przechodząc przez Gęsiówkę obstrzał był z Dworca Gdańskiego i dostałam w nogę. Wtedy pokaleczonych było masę kolegów. Wróciliśmy do szkoły, robiłam opatrunki kolegom sama będąc ranna w nogę. Pierwszego dnia nawet nic nie bolało absolutnie, do tego stopnia, że jak koledzy przylecieli z noszami po mnie, to odesłałam ich do tych, którzy byli ranni bo mnie wcale nie bolało, szłam spokojnie z powrotem do oddziału. „Agaton” Jankowski Stanisław sławna osoba, on do mnie: „Pani „Tereso” słyszałem, że pani jest ranna w nogę.” Mówię: „Tak panie podporuczniku i to w takim miejscu, że będzie widać z kostiumu kąpielowego.” On mówi: „Bój się Boga kobieto, ona jeszcze myśli o kostiumie kąpielowym, kiedy my nie wiemy czy w ogóle z piekła wyjdziemy.” Naprawdę tak myślałam. Tego dnia nic nie bolało. Tylko na drugi dzień noga była tak strasznie spuchnięta i tak okropnie boląca, że zupełnie nie mogłam chodzić. Dowódca mnie odsunął od prac na barykadach i na wypadach i kazał mnie zaopiekować się rannymi, którzy byli poumieszczani po rozmaitych szpitalach. Kulejąc chodziłam po szpitalach, wyciągałam kolegów, którzy niekoniecznie mieli mieć opiekę szpitalną, tylko ręka czy noga przestrzelona, trzeba było czekać aż to się zagoi.

  • Gdzie były szpitale?

Byliśmy wtedy na Koźlej 7. Na Koźlej 7 były duże wysokie domy, dwa domy połączone bramą. Tam byłam, teraz zupełnie nie mogę zorientować się, gdzie to jest. Wszystko teraz przebudowane. Między wysokimi domami dostałam mały parterowy domek, dwa mieszkania z piwnicą na dole, tylko tyle. Mieliśmy tutaj pokoik. Musiałam dać im jeść, musiałam ich nakarmić, zrobić opatrunki i byłam z nimi. Sama też leżałam dlatego, że noga była spuchnięta i boląca, mowy nie było, żebym mogła na wypadzie być. Dowódca zwrócił uwagę, że jak człowiek jest ranny to jest nieostrożny. Nie mogę przykucnąć, nachylić się, bo mnie noga boli i wtedy mogę być bardziej narażona na obstrzał niż ktoś inny. Dlatego mnie odsunął na dziesięć dni. Po dziesięciu dniach dopiero wróciłam do akcji. Była sytuacja, że nakarmiłam ich, zrobiłam opatrunki, sama się też położyłam na leżance, którą sobie przygotowałam i leżę. W tym momencie, to był już 17 sierpień coś upadło na plac za nami, za domkiem. Tam był przygotowany plac, rozpoczęta budowa hali czy coś w tym rodzaju, bo żelastwa były sterczące ale niezabudowane. Żelastwa były zardzewiałe, widocznie przed samą wojną rozpoczęto budowę i nie zakończono i tak zostało. Coś ciężkiego upadło, że w ogóle cały nasz domek, aż się wstrząsnął. Jak leżałam na wznak, to się zwinęłam w kłębek czekając na wybuch, że tuż za nami będzie wybuch. Wybuchu nie ma. Zwracam się do chłopców, to podchorążowie, wiedzą: „Co to było?” „Nie wiem.” Za chwilkę pocisk drugi, już nie tutaj, nie w nas, tylko w dom, gdzie gotowałam, zostawiłam swoje rzeczy, które poprałam. Tam pocisk uderza i cała kamienica się sypie, wysoka kamienica pięciopiętrowa - jeżeli tak wysokie kamienice były na Starym Mieście. Drugi, trzeci pocisk, coś okropnego. Słyszę zastępcę dowódcy – „Porawa” był nasz dowódca, a „Prawy” to był nasz zastępca. Słyszę głos „Prawego” - pluton zejść do piwnicy, pluton trzeci zejść tam i tam. Rozkazy dla plutonów. To jest nasza kwatera na jakiś czas, nigdy nie było długo dwa, trzy dni i znowuż zmiana. Wtedy byliśmy tutaj od początku jak przyszliśmy na Stare Miasto. Czekam dla siebie na rozkaz, co mam robić z rannymi. Mam sześciu czy siedmiu już nie pamiętam rannych chłopców, cały lazarecik. W tym momencie sobie przypominam, że dowódcy nie mam, że dowódca poszedł na zebranie do Komendy Głównej rano, słyszałam, że on tam wyszedł. „Prawy” na pewno o mnie nie pomyśli, myśli na pewno o żołnierzach ale nie o rannych i o mnie. Chcę koniecznie stąd wyjść ale to koniecznie, moja wewnętrzna potrzeba wyjścia, natychmiast, w tej chwili. Zrywam się, chwytam wszystkich chłopaków, co tam mieli ranne nogi w pół, na szyję rękę i ściągam ich do piwnicy ale nie do piwnicy pode mną, tylko drugiej. Nie dlatego, że tam nie chcę położyć, tylko ta piwnica też jest pusta i jest prędzej. Ze schodów schodzę i tu od razu mogę ich położyć, schodzę po drugiego. Proszę, żeby koledzy kto ma rękę czy oczy [tylko ranne], żeby mnie pomagali, a oni: „Nie!” „Gil” do mnie podchodzi: „Pani ‘Tereso’ po co? Jesteśmy doskonałym miejscu, wysokie domy nas chronią, a malutki domek... Co z nami będzie?” Bije go w piersi, tłukę go, histerię mam: „Pomagaj mi natychmiast, w tej chwili, ty masz tylko oczy chore.” Wszystkich tam położyliśmy na podłodze byle jak, bez żadnych leżanek, tak zwyczajnie, żeby tylko leżeli. Siedzę uszczęśliwiona, że tutaj wszyscy są i w tym momencie - tu cały czas bomby padają, domy się rujnują, wszystko sypie się, w sypaniu, w hałasie to się wszystko odbywa -pocisk w nasz domek, w to miejsce, gdzie byliśmy do samej piwnicy. Pół domku jest całkowicie rozwalone, a u nas nie - Boże kochany całe szczęście. Tam urządzaliśmy się, za chwilę dowódca, już „Porawa”, mnie woła: „Sanitariuszka do mnie!” Biegnę do niego. Taki straszny pył powstał, że wyjęłam ze swojej torby bandaż byle jaki, zwitek bandażu i zawiązałam sobie usta i nos, bo dusiłam się od pyłu. Wyciągnęłam bandaż nasiąknięty rywanolem, jak położyłam go na twarz, to zrobiłam się żółta zupełnie, to puściło, spocona byłam jak chłopaków ciągałam. On nie był ranny, tylko była ranna kobieta, która przy nim leżała. Zorganizowałam pomoc, cywilna pani była w krzyż ranna odłamkiem. Nigdy nie wiadomo czy odłamkiem pocisku, czy odłamkiem muru, żelastwa, które leżało obok. Zaraz ją zabrali. Tam był szpital blisko. Wróciłam do nich i jak tu zrobić, gdzie ich położyć, zaczęłam ich organizować. Wtedy „Gil” do mnie podszedł: „Pani Tereso skąd pani wiedziała, że trzeba stąd uciekać?” Mówię: „Słuchaj zawsze instynktu kobiecego.” Zawsze miałam tak, już opowiadała, jak miałam w czasie okupacji instynkt – natychmiast, w tej chwili muszę coś załatwić, w tej chwili wyjść, pójść tam. Żebym poszła minutę później, to bym nic nie wiedziała, a wszystkiego dowiedziałam się od razu, tutaj też tak. Potem drugi raz też miałam taką historię. Dziesięć dni byłam odsunięta zupełnie od pracy. Był bardzo ciężki wypad na akcję połączenia z Kampinosem. Kampinos przyszedł na Żoliborz, a my stąd mieliśmy przez tory Dworca Gdańskiego połączyć się, żeby można było wyjść ze Starówki na Żoliborz. Niestety nie udało się. Koledzy poszli, Nina poszła słabsza niż ja dziewczyna, znacznie młodsza i delikatniejsza. Ona doskonale opisała jak to było. Wtedy tam nie byłam, bo nie poszłam. Naszych dziewięciu chłopców tam poszło i zginęło, nie wrócili. Byliśmy pewni, że oni zostali tam zabici, na drugi dzień jeszcze ich nie było. Dowódca mnie wezwał do siebie przez gońca, przyszłam do niego, nie wiem co dowódca miał do mnie, bo nie zdążyliśmy rozmawiać. Goniec wpadł i mówi: „Grzmot wrócił.” Właśnie ten, który poszedł. Był dowódcą oddziałku i zaginął. Kulałam, noga boli. To był wysoki parter, wpadałam na schody i patrzę stoi „Grzmot” i RKM na plecach i kolegów siedmiu czy ośmiu przy nim całych, żywych tych, których już pogrzebaliśmy. Uszczęśliwiona zeszłam ze schodów, zawisłam na szyi „Grzmota”. Potem dopiero jak jego ucałowałam - uszczęśliwiona byłam, wszyscy są, żywi, cali - patrzę jak zeszłam, mnie noga boli a z półpiętra wysokiego zeszłam momentalnie, nie bolało mnie, nic nie poczułam. Poszłam do dowódcy, że wracam z powrotem. To był 21 czy 20 sierpień wtedy wróciłam do akcji po dziesięciu dniach i już zaczęłam normalnie pracować. Znowuż kilka dni potem jesteśmy na Sapieżyńskiej, barykada jest na Bernardyńskiej. Tam siedzą chłopcy, z nimi dowódca, my jako odwód. Zawsze z jednym oddziałem [na] wypad szła jedna siostra, bo my [byłyśmy] wypadowe siostry, nie szpitalne siostry, te które udzielają pierwszej pomocy rannym. Na dole pod barykadą z odwodem, który tam siedzi, siedzę na gruzach po powstaniu żydowskim, porośniętych już trawą, przecież dosyć dużo czasu minęło. Kilku kolegów siedzi z nami i „Prawy”- zastępca dowódcy. Dowódca na górze a my tu. Znowuż „szafy”, „krowy” są. Nazywaliśmy „szafami” pociski, które nakręcały się. Ich było sześć ale najczęściej pięć nakręcali - „yyy” jakby szafa przesuwana na starej podłodze, tak piszczała i potem wybuchy. W którą stronę one nakierowane były to nie wiedzieliśmy. Tu wybuch, tu wybuch, każdy raz jak nakręcali szafy znowuż mam swój instynkt, że tu niedobre miejsce. Proszę porucznika „Prawego” i mówię mu: „Panie poruczniku, czy nie lepiej jakbyśmy weszli albo do bramy albo do klatki schodowej, bo tu niedobre miejsce.” On tak stoi przede mną, obejrzał się: „Nie pani ”Tereso” tu jest dobrze, pani patrzy tu wysoki mur, tu wysoki mur, tu jest dobrze.” Nie zgadza się przejść, a chcę tu siedzieć, nie mogę tu siedzieć. Za każdym razem jak nakręcają to mnie jest nieprzyjemnie. Przychodzi dowódca, zszedł z barykady do chłopców, siada przy mnie na zawalonych cegłach przeciąga się: „Boże jakiż jestem zmęczony.” Nogi wyciąga i w tym momencie nakręcają „szafę” znowuż. On się zrywa i momentalnie: „Niedobre miejsce! Pluton za mną.” Wprowadza nas do bramy. Stąd zabiera nas, myślę: „Boże co za szczęście, że on przyszedł, zabiera nas stąd.” Wchodzimy do bramy i w tym momencie pada „krowa” w to miejsce, gdzie siedzieliśmy, żebyśmy tam byli to z nami by była marmolada dosłownie. Poszedł ogień, razem z odłamkami, żelastwo w środku [było] w kuli, oprócz tego jeszcze robił rozrzut na co padło, więc cegły leciały. Bramą całą ogień poszedł, pokaleczył nas. Dostaję drugi raz w nogę, ale chwała Bogu, lekko, jeszcze siedzi odłamek. Jestem zła, myślę: „Mój Boże dopiero wyszłam z rany i znowuż drugi raz. Nie, już zostanę w oddziale, będę kuleć, ale będę chodzić, nie ma co.” Robię opatrunki i tak dalej, nikt nie był ciężko ranny, poparzeni [byli], odłamki w plecach, już wszyscy uciekaliśmy od tego, byliśmy tyłem odwróceni do wybuchu. Pomyślałam, że „Prawy” na pewno sobie pomyślał, że miałam rację, ale nie przyznał mi racji. Zresztą nie potrzebuję, mnie chodzi o fakt, jednak szczęście od Boga, że Stefan wrócił i nas stamtąd wyciągnął. Drugi raz miałam taką historię. Potem jest już koniec. Jeszcze, to był 24 czy 25 [sierpnia], kiedy wyszedł rozkaz przebicia się przez Ogród Saski do Śródmieścia. W Pasażu Simonsa ustawili nas. Jeszcze wtedy, psia kość, jedna noga i druga noga nie bardzo, ale nie przyznałam się, że mnie coś boli, w dalszym ciągu jestem w oddziale, wszystko w porządku. Dużo rozmaitych wypadów mieliśmy mniej ważnych. W tym momencie tutaj jestem, za „Sędzimirem” stoimy w rzędzie i mamy przebijać się przez ulicę Hipoteczną. Wtedy podporucznik podchodzi do mnie z chłopcem o kulach ranny w nogę i mówi: „Siostro niech się siostra zaopiekuje przy przebiciu rannym.” Dali mi rannego, który ledwo chodzi, prawie wisi na kulach. Myślę: „Mój Boże [z moimi] nogami też nie bardzo dobrze, jeszcze muszę się rannym opiekować, mamy przecież przelatywać przez Ogród Saski w strasznym pośpiechu i w walce. Będzie mi ogromnie ciężko. Ale trudno, siostra jestem z krzyżem na ręku, nie ma co.” Wzięłam go na swoje ręce, on się oparł, [chwyciłam] się rękoma za pasek „Sędzimira”. On wisiał na naszych rękach. Nie wiem co by to było, Chwała Bogu, że nie doszło do skutku przebicie. Tylko przebiło się kilka pierwszych oddziałów. Po wielkich stratach i wielkich trudnościach [po] kilku dniach dopiero przebili się przez Ogród Saski, dołączyli na ulicy Królewskiej do naszych polskich oddziałów. Przemaszerowali w mundurach, panterkach jako oddział niemiecki, nawet śpiewali, zdaję się, po niemiecku, czy coś w tym rodzaju, nie pamiętam. Oddziałek przeszedł ledwo, ledwo. Jak bym z rannym poszła? Wykluczone, zupełnie. Wycofaliśmy się ,wróciliśmy. Już wtedy zarządzone zostało ewakuowanie się, że nie można już tamtędy przejść. Ranni byli na noszach przygotowani do przeniesienia, to był zupełnie poroniony pomysł, nie było możliwości. Sytuacja była taka, że było zarządzenie przeniesienia rannych na Żoliborz. Nasz kolega „Sędzimir”, którego trzymałam za pasek dostał rozkaz pójścia na Żoliborz i zorganizowania szpitali dla rannych. Zrobił, [w] trzech domach szpitale były zrobione. Był na tyle dzielny chłopak, że on tam już mógł zostać, tam spokój cisza, nie takie piekło jak u nas na Starym Mieście, ale wrócił kanałami do nas. 26 na 27, 26 sierpnia Stefan dostał od Wachowskiego rozkaz wyprowadzenia wszystkich rannych do lazaretów, które były przygotowane na Żoliborzu. Wszystkich naszych rannych zabrał, na mnie popatrzył mówi: „Nie „Teresa” ty zostaniesz.” Ostatecznie [byłam] nie bardzo ranna. „Gila” zabrał, zasypane miał oczy, nie mieliśmy możliwości powyjmować gruzu z oczu. Zabrał trzydzieści kilka osób i oni poszli. Nic z tego nie wyszło. Doktor, którzy szedł jeden z pierwszych, przechodząc [przez] dużą salę na dole w kanałach z włazem widocznym... Duża okrągła sala i kilka kanałów, burzowiec. Wtedy burzowiec był bardzo silny, jak przechodziłam to był do kostek tylko, ale jak oni przechodzili to był strasznie silny. On wszedł tam za linę trzymając się z siostrą. Jak się potem okazało z przewodniczką, zresztą znaną przewodniczką. Jak przechodzili to ten zapytał: „Dokąd trzeba iść? Nie wiem dokąd trzeba iść.” Powiedział głośno i Niemcy wrzucili granaty. Straszny wybuch był więc wszyscy słyszeli, którzy czekali kanałach, przestraszyli się, cofnęli się. Tylko kilka osób pierwszych, którzy przeszli uratowało się, poszli dalej. Pani, która trzymała doktora za rękę zaplątała się w linę, lina urwała się od razu, ich splątała. Ona się ledwo wyplątała od niego. On został porwany prądem, urwało mu nogę i poleciał z prądem. Naturalnie utonął w strasznej wodzie. Pani, która z nim się trzymała... Koledzy nam powiedzieli, że ona razem z nim też utonęła, a ona okazuje się nie utonęła, tylko uratowała się. Potem koledzy, którzy byli na drugiej stronie, uratowali ją. Spotkałam się z nią w parę lat po wojnie, przypadkowo zupełnie. W rozmowie towarzyskiej w ogrodzie ona mówi, że ona też przechodziła kanałami z 26 na 27 sierpnia. Mówię: „Ze Starówki pani przechodziła? To pani przechodziła pewnie z „Porawą”?” Ona mówi: „Czy „Porawa” to był? Psa nieśli i dzieci były.” Mówię: „To przecież pani przechodziła z moim dowódcą.” Zaczęłam z nią rozmawiać i wszystko się dowiedziałam. Pan Bilecki, który pisał nasza książkę też napisał, że ona zginęła razem z doktorem Zbarskim, a nie, tylko doktor Zbarski utonął, ona się uratowała. Miała bardzo poharatane nogi i bardzo długo jeszcze w październiku leczyła się w szpitalach żoliborskich, już u Niemców. Żyje dotychczas, jest w Domu Starców PAN.

  • Jak się nazywa?

Pani Wyczańska. Spotykam się z nią z towarzystwie SZAK. Ona tam czasem przychodzi, bardzo dzielna pani, witana z wielką atencją aż mi przykro, że. Bo ona jest bardzo dzielna. Powracali koledzy, „Gil” z oczami przestrzelonymi też i znowuż włączył się do walki. Jeszcze bardzo były ciężkie walki. Matki Boskiej, Najświętszej Maryi Panny, kościół najstarszy podobno w Warszawie, który jest na Starówce - tam właśnie 31 sierpnia jeszcze byłam całą noc. Wtedy Barszczewski zginął, tuż przed [śmiercią] przyszedł do mnie, wodę chciał. Pamiętam jak na tle palącego się domu, łuny, pił wodę. Cienki, zgrabny człowiek, pił wodę z mojego kubka, butelki, już nie pamiętam co mu podałam. Za chwileczkę poszedł z kolegami, znowuż wypad do kościoła i zginął. Jeszcze biegnę do niego, myślałam, że ranny. „Dostał Barszczewski!” Nie Barszczewski tylko porucznik „Henryk” nazwisk nie [znaliśmy]. Potem wiem, że on się Barszczewski nazywał. Rozmawiałam potem z jego żoną, z jego ślicznymi synami, nie chciała wierzyć, że on nie żyje, niestety. Biegnę a „Maj” za rękę chwycił mnie mocno, aż mnie zabolało, zatrzymał mnie, mówi: „Dokąd pani „Tereso”?” „ „Henryk” podobno jest rany!” „Przecież nie żyje, niech pani patrzy.” Pokazał mnie jak belki zwalone z kościoła, już w kościele... Nie wiem czemu, byłam tam, inaczej teraz jest. Stałam wysoko a on był nisko. Belki leżały, jego głowa już się paliła. Mówię: „Może ranny, może żyje?” On: „Niech pani patrzy, przecież jego głowa się już pali, niech pani tam nie leci.” Straszny obstrzał pamiętam był. Wtedy „Szczotka” dzielnie walczył. Zawsze bardzo mało amunicji mieliśmy. On wyliczał amunicję, miał karabin maszynowy KB i tak wyliczał, że żadna kulka nie była stracona. Przy mnie liczył naboje, które miał: „Te muszę zostawić, te tutaj.” Nieprawdopodobnie dzielny chłopak. Potem straciłam jego z oczu, ale wyżył, żyje dotychczas, wszystko w porządku. Wtedy został przedstawiony przez Wachnowskiego do Virtuti Militari za walkę. Nieprawdopodobnie odważny chłopak był, zajadły. Nazywał Niemców „komejami” dlatego, że Komm zu mit zawsze [mówili]. Na „komeji” był tak zajadły, że Jezus kochany.

  • Z jedzeniem jak było?

Z jedzeniem było dobrze. Jak pierwszy raz ranna byłam, leżałam na łóżku, w pokoju, gdzie był stolik i siedział mój dowódca, przyszedł do niego Zenek i prosi, żeby na pierwszy ogień go nie wypuszczać, dlatego, że on tak nie może opanować swojego stracha, że może mu nawalić. Dowódca naznaczył go na zaopatrzeniowca. Wtedy było dużo jedzenia na Starym Mieście. Tam były magazyny wojskowe. Mieliśmy mięso, sery, zawsze on przynosił. Głodu tam zupełnie nie zaznałam. Zaznałam natomiast u witamin i zaczęłam puchnąć. Do doktora Zbarskiego, który potem zginął w kanałach, przyszłam do niego, mówię: „Co robić? Puchnę.” On: „Proszę pani to jest awitaminoza, jak stąd kiedyś wyjdziemy, niech pani od razu łapie nawet kartofle surowe niech pani je, pani uje witamin.” Rzeczywiście nie było żadnych owoców ani nic. Jeden z kolegów dostał cebulę, nawet kilka cebul i usmażył cebule na tłuszczu. Kanapka z cebulą i z tłuszczem, to była jak najwspanialsze jedzenie, tak człowiek witaminy potrzebował. Jedzenia było sporo, zupełnie nie było głodu. Dopiero głód był na Śródmieściu. 31 sierpnia byłam pod Maryi Panny, wróciliśmy i już tylko opiekę miałam na dwie barykady. Będąc na ulicy Kilińskiego 1 miałam mieć opiekę nad Freta, gdzie byli nasi koledzy i barykadą na Mostowej, która była [broniona] przez AL. Miałam chodzić tu i tu. Oni byli zawiadomieni, jeżeli coś u nich stanie się, to natychmiast mam tam być z torbą sanitarną. [To było] dosyć daleko, nie tak jak zwykle na pierwszej linii, tylko troszkę dalej od nich. Zawiadomili mnie, że tam jest ranny kolega „Gil”. Poleciałam do nich ale oni już jego odtransportowali do szpitala. Momentalnie poleciałam do szpitala, zastałam go jeszcze leżącego na noszach na ulicy. Poszłam do doktora, powołując się na znajomości - bo pracowałam w szpitalu jako wolontariusz ale dłuższy czas więc miałam bardzo duże znajomości wśród lekarzy - spowodowałam to, że jego zabrali od razu na operację. Miał niestety przestrzelony pęcherz przez krzyż od tyłu, jego zoperowali. Po dwudziestu czterech godzinach trzeba było mu syfon wyjąć. Położyłam go do szpitala. Akurat zbieg okoliczności - do tego samego pokoju gdzie 25 położyliśmy „Sasa”, który miał rozwalony bardzo łokieć, zoperowano łokieć. Jak się potem okazało miał jeszcze złamaną nogę, ale zajęliśmy się strasznie rozwalonym łokciem. Jak się brało jego za nogę, żeby położyć na łóżku, to on: „Ojej! Noga, noga!” Myśleliśmy: „Może przekręcona.” Przecież o prześwietleniu nie było mowy, już na Długiej 7 był w szpitalu w piwnicy w miejscu, gdzie był zsyp do węgla. Tam było kilka łóżek. Ostatnie łóżko jemu przygotowały siostry tamtejsze, położyłam go. Zbieg okoliczności, że „Sas” leżał w tym samym pokoju. Powiedziałam: „”Sas” po dwudziestu czterech godzinach dopilnuj, żeby „Gilowi” wyjęli syfon, że będę się starała przyjść, ale to już będzie 1 czy 2 październik [wrzesień].” 31 sierpnia go położyłam. Zostałam na Mostowej ulicy i stamtąd nas dowódca doprowadził już do kanału. Mieliśmy o czwartej godzinie wchodzić do kanałów, jako ostatnia [grupa]. Nasi jeszcze byli na Freta jako fingujący obronę Starówki, nikogo więcej nie było już. Jak przyszliśmy, jeszcze było szaro zupełnie, prawie noc, o czwartej godzinie, to już nasi koledzy tam byli. Byli tak strasznie zmęczeni, że poprzekręcali swoje czapki, tam mieli daszki, a tutaj nie mieli daszków, daszki im przeszkadzały. Siedemdziesiąt dwie godziny byli na barykadzie, już chyba dosyć. Bałam się, że oni tam jeszcze siedzą. Oni robili porządek przy włazie.

  • Właz był na Placu Krasińskich?

Na Placu Krasińskich, sławny właz. Zawsze jak tam przejeżdżam, [myślę o tym, że] mój los się wtedy... Jesteśmy tutaj wszyscy zgromadzeni, wszystkie inne grupy powchodziły, teraz nasza grupa wchodzi. Andrzej Zawadzki siedzi na dziurze i wpycha wszystkich, bo wszyscy mają plecaki, plecaki nie bardzo chcą wejść do dziury więc on siedzi okrakiem i wpycha tam kolegów wszystkich. Przy murze na Długiej, pod oknami Akt Dawnych [siedzimy]. Okna Akt Dawnych są tak blisko, że można sięgnąć do parapetu, a teraz są wysoko. Widocznie tyle było gruzów tutaj, że byliśmy tak wysoko na gruzach, że okna Akt Dawnych były zupełnie blisko. Jeden, drugi, trzeci skaczą. Teraz zbliża się godzina już siódma, zbliża się, ale jeszcze nie ma. Jedzie Zenek, [który] nie mógł opanować swojego strachu, co to został zwolniony przez dowódcę z pierwszej linii. Kolega jak mówił z nim myślał, że w cztery oczy, nie wiedział, że tam leżę po ciemku na łóżku. Dowódca siedział przy karbidówce, coś pisał na stoliku przy oknie, ciemno było zupełnie, o godzinie dziewiątej ciemnica kompletna [była]. On do mnie się zwrócił: „Widzisz jestem z całym szacunkiem dla ludzi, którzy mogą się przyznać do tego, że się boją, bo to nie jest przyjemnie. Ważną rzecz powiedział mi. Nie wysyłam jego na pierwszą linię bo on może mi nawalić i wtedy będzie fatalnie, a tak, na pewno przyda się nam jako zaopatrzeniowiec.” Tak powiedział wtedy. Zenek akurat wszedł przede mną do kanału. To jakiś czas trwało, jeden, drugi trzeci czwarty i on wreszcie był przede mną, wszedł. W tym momencie, była siódma godzina, Niemcy bardzo punktualnie rozpoczynali ostrzał i zaczęli z Dworca Gdańskiego strzelać. Kanał był obłożony dużymi workami z piaskiem, tutaj było zupełnie bezpiecznie. Naturalnie do kanału trzeba podejść nachylonym, nie wyprostowanym, nachylonym tylko, bez żadnych kłopotów. On poszedł na czworaka i w tym momencie strzał. On cofnął się i przeturlał się przeze mnie - bo siedziałam z nogami wyciągniętymi oparta o mur - z nieprzytomną twarzą, oczy przestraszone. „Zenek uspokój się! Nic niebezpiecznego, tutaj mamy strzały co pięć minut.” Człowiek [był] tak ostrzelany, że wcale na to nie zwracał uwagi. Tutaj [było] zupełnie bezpiecznie, absolutnie nawet nie drgnęło serce, żeby się czegoś przestraszyć i schylić. On tak. Wycofał się i w tym momencie dowódca, który siedział w oknie w Aktach Dawnych, mówi: „Oddział wycofać się od kanału.” Mówię: „Po co panie poruczniku? Dokąd, do więcej Niemców?” Ale wycofać się. Andrzej, który siedział [przy kanale] wcale nie wycofał się, tylko szurnął się do środka. Wtedy żebym weszła do kanału, naturalnie nie wiem czy bym wyżyła... Koleżanka zginęła na Starówce, Irka - mogła być taka sytuacja. [O] Irce też muszę powiedzieć. Ona straciła brata w pierwszym dniu Powstania, Jurka bardzo miłego. Nie była w naszym oddziale, tylko Jurek był, a ona była z rodzicami. Wycofała się z ulicy Elektoralnej na Starówkę bo tam miała rodzinę. Jak przyszliśmy na Starówkę to ona po jakimś czasie znalazła nas i do nas doszła. Duży pokój był, tam moje plecaki leżały, weszłam do pokoju. Pamiętam duży owalny stół i przy stole stała Irka. Witam się: „Irenka jesteś?” „Tak, odnalazłam was, rozmawiałam z porucznikiem ze Stefanem i Stefan namawia mnie, żebym weszła do waszego oddziału.” Mówię: „Irka nie, zginął twój brat, jesteś jedyna u swoich rodziców, absolutnie nie.” Jestem zdziwiona dlaczego Stefan ją namawia na to, coś okropnego. Mówię: „Gdzie Stefan?” Ona: „Poszedł po mundur dla mnie.” Poszłam do swoich plecaków przebierałam się, też była na kilka dni nasza kwatera a ona stała. Przyszedł Stefan z węzełkiem ubrań dla niej. Położył ubrania, ona wzięła, uśmiechnęła się do mnie. Nie mogę darować, że wtedy nie podeszłam i kategorycznie jej zabroniłam. Stefana zatrzymałam: „Po co namawiasz? Zginął jej brat, już wystarczy ofiar dla Powstania?” Ona poszła do kuchni, żeby się przebrać. Miałam wyrzuty sumienia, może jej nie było zręcznie. [...] Dowódca nas cofnął stamtąd. Okropnie byłam zmartwiona, żebym wtedy weszła, to bym poszła na Śródmieście, jeżeli bym wyżyła, to razem z nimi poszłabym do niewoli i z mężem byłabym, wróciłabym do męża, a tak mnie bolszewicy nie puścili i jestem sama. Mniejsza o to. Żadne moje starania i oficjalne i nieoficjalne nie dały [rezultatu]. Pieniądze straciłam, stracił mąż i nie udało nam się połączyć. Mąż nie żyje, stosunkowo nie dawno umarł, bo w 1996, nie połączyłam się z nim od 5 września[1939]. Kazał nam wrócić, wycofać się. Cofnęliśmy się do domu na pierwsze piętro ulicy Długiej jeżeli się nie mylę 19. Czemu dziewiętnastka zapadła mi w pamięć? Czy to była dziewiętnastka, to nie wiem. Dowódca powiedział w ten sposób: „Niestety nie udało nam się przejść do Śródmieścia. Na Żoliborz nie możemy bo kanały się zamurowane.” Od 26 [sierpnia] kanały były zamurowane. U nas była woda prawie do pasa, jak ludzie wchodzili do kanałów, to mówili, że do bioder jest woda. Siedzimy na pierwszym piętrze. „Żeby wszyscy ci którzy mają możność schować się, żeby zostawili wojskowe rozmaite akcesoria i udali się z nami.” Nas było dwadzieścia siedem osób, które się urwały z naszej kompanii. Jeszcze trzeba było wejść, ale dowódca nie puścił nas. Obliczyli to wszystko. Pozostawiali rozmaite [rzeczy], z ubrania, jeżeli rodzinę tutaj mają... Nas zostało osiemnaście osób. Dziewięć osób odeszło. My natomiast: Hanka i ja - tylko dwie dziewczyny były, Nina poszła z rannymi, więcej nie miałyśmy rannych - pójdziemy na ulicę Długą 7 do szpitala. Mówię: „Panie poruczniku, nigdzie nie pójdę, jestem przy oddziale.” Oni wszyscy mają się schować w ruiny i mają czekać na bolszewików, tak zdecydował „Prawy”. Myślę: „Śliczna historia, nie mam tu nikogo znajomego, ani się gdzie schować, ani nic.” Człowiek myślał tylko króciutko, nie dali, tylko na jeden dzień, czy na jedną godzinę na przód - to była metoda. W tym wypadu Hanka jeszcze się wahała czy ona nie pójdzie. Szczęście od Boga, tam już od 9, o dziewiątej godzinie byli Niemcy. Potem były zapiski ludzi, którzy uratowali się, którzy mogli coś zapisać, że 9 weszli Niemcy na Długą 7 i już rozpoczęli likwidację rannych i rozstrzeliwali wszystkich. Jak mogliśmy tam wejść, jak była godzina ósma czy któraś. Szczęście od Boga, że nie poszliśmy. Stoimy, oni debatują co robić. Jeszcze grupa „Znicza” była, nieduża grupka, też z młodym podporucznikiem. Oni poszli do drugiego pokoju, gdzie „zniczaki” siedzą. Mój dowódca poszedł i zaczął się z nimi naradzać co robić. Stoję przy oknie i patrzę, że dużo osób tam powyskakiwało, bo Niemcy naleli nie wiadomo czy benzyny, że to płynęło i paliło się. Oni powyskakiwali z opalonymi włosami, rzęsami i mieli tylko do połowy łydki mieli mokre buty, czy spodnie. Na to popatrzyłam, jestem spostrzegawcza, myślę: „Jak oni powyskakiwali z wody, z naszego kanału - oni podobno z innych kanałów wleźli do naszego kanału - tyle wody, a miało być do pasa.” Widocznie tama, która została wybudowana przez Niemców w dużym pomieszczeniu... Jak oni zobaczyli, że tam ludzi tyle przechodzi, zamurowali tamę i dlatego tu się tyle wody zrobiło, nagromadziło się. Weszłam do chłopców i mówię: „Panie poruczniku ludzie, którzy powyskakiwali z kanału, mieli tylko mokre buty do połowy łydki. To może kanały nie są zabudowane. Jeżeli my nie możemy iść na Śródmieście, dlatego, że leją naftę czy benzynę, to może my spróbujmy iść na Żoliborz.” Tam dowódca był i reszta naszych kolegów też była, mała resztka, głównie wszyscy poszli na Śródmieście. Zastanowili się. Potem dowódca przychodzi do nas. Drzwi zamykały się, nie wiem czemu zamykały się, przecież my też jesteśmy zainteresowani bardzo. Oni mówią: „Zwiad idzie z „Czaty” sprawdzić jak stoi sprawa z tamą. My czekamy.” Nie chcę czekać, nie chcę czekać, znowuż zaczynam się denerwować, że przyjdą i rozstrzelają nas Niemcy. Wtedy jeszcze nie byliśmy kombatanci, byliśmy bandyci więc nas rozstrzeliwali od razu. Jestem niespokojna, czas mija. To była siódma godzina kiedy strzały były, jest ósma, w pół do dziewiątej, już nie patrzę się na zegarek. Wreszcie czekamy na powrót zwiadu. Dowódca do nas przyszedł „Prawy”. Czekamy. W pewnym momencie wchodzi i mówi: „Wchodzimy do kanałów.” Myślałam, że już wrócili tamci. Chwała Bogu, wchodzimy. Wtedy pamiętam miałam złoty zegarek na ręku „Doksa”, nie zdążyłam zdjąć. Potem zegarek sprzedałam i żyłam za pieniądze, a tak by wszystko przepadło, bo tam wszystko ograbione zostało. Spojrzałam było za dziesięć dziesiąta albo dziesięć po dziesiątej, kombinacja dziesiątek, nie mogę sobie przypomnieć. Potem prędko zaczęłam myśleć jaka to była godzina, wiem, że spojrzałam na zegarek, chyba za dziesięć dziesiąta dopiero wtedy wchodziliśmy do kanału. Wszedł dowódca, zastępca dowódcy Waldek wszedł drugi i ja trzecia wchodziłam. „Rumor” za mną szedł, ledwo wcisnął mój plecak - plecak, torba wszystko miałam na sobie. Waldek się odwrócił: „Pani Teresa?” „Tak ja.” [Na] ganku ze schodkami, siedział ze skaleczoną nogą o kuli młody człowiek i przy nim dziewczyna płacząca, że on nie może wejść. Błoto, woda, było tylko do połowy łydki. Dowódca pierwszy wszedł, patrzy na niego, stoję na ganku, dokąd on skieruje się. Skierował się w stronę Żoliborza, wszyscy zeszliśmy i poszliśmy w stronę Żoliborza.

  • To była grupa siedemnastu osób?

W osiemnaście osób weszliśmy do kanału i poszliśmy w stronę Żoliborza. To nie było straszne, jak to wszyscy mówią, pachniało mułem, zapach szlamu ze stawu, żaden smród jak człowiek spodziewał się tam mieć, płynąca, śliska woda. Kanał był wysoki, szło się prosto, nie nachylonym, tuż nad głową kończył się. Miałam rękawiczki, włożyłam je, jedną ręką opierałam się o mur, żeby się nie poślizgnąć. Kanał [był] owalnie zakończony, można się było poślizgnąć. Drugą ręką trzymałam się pasek kolegi, który szedł przede mną, za mnie też ktoś trzymał się za pasek i w ten sposób posuwaliśmy się bez żadnego mówienia. Rozkazy wydawało się na ucho, dosłownie szepcząc. Pogłos był duży, nie ma mowy było o żadnym krzyku, żadnej rozmowie. Cichutko, w ciszy szliśmy. Po jakimś czasie usłyszeliśmy jak ktoś szurgał pod prąd przed nami. Wyszedł rozkaz - przygotować broń do strzału, być przygotowanym na kontakt nie wiadomo z kim, z Niemcami? A to szedł dopiero zwiad „Czaty”, który poszedł tam. Bardzo prędko oni do nas podeszli. Stojąc bardzo blisko słyszałam jak dowódca z nimi cichutko rozmawia, że oni nie doszli do burzowca, woda była do piersi, łgali jak nie wiem co, bo wcale takiej wody nie było, że oni do burzowca nie doszli ale oni uważają, że burzowiec jest absolutnie nie do przekroczenia w warunkach jeżeli taka woda tu jest. Ani tamy nie wiedzieli, nic nie sprawdzili zupełnie. Oni wracają. Dowódca porozmawiał z nim i wydał rozkaz w tył zwrot. W dalszym ciągu rozmawia, słyszę rozmowę: „Ale my jednak spróbujemy.” On nie odwołał rozkazu, w tył zwrot. Potem przepuszczamy ich, ciasno. Trzeba do okropnego, obślizgłego muru [się przysunąć], żeby ich przepuścić. Przepuściliśmy ich wszystkich i poszliśmy troszkę dalej. Liczymy się a nas jest jedenaście osób, siedem osób się nam urwało. Na końcu był „Orłow” silny chłopak. Dowódca kazał czy oni sami się tak ustawili, mieli poczucie [że] na samym końcu musiał być ktoś silny, żeby ewentualnie objąć dowództwo. On wyprowadził pięciu z powrotem na Śródmieście, można było przejść na Śródmieście, zupełnie niepotrzebny był alarm, że tam naleli benzyny. To spłynęło i znowuż można byłoby przejeść, a dwóch nam się urwało, zginęli, czy oni wyszli na Starówkę. On tylko pięciu wyprowadził. Dostał rozkaz i potem poszedł naprzód. Wyprowadził na ganek skąd wyruszyliśmy ze Starówki pięciu naszych i kilku obcych, co z nimi zrobili to on nie wie. On zaczął iść na Śródmieście i doszedł do Śródmieścia. Potem był razem z naszymi, walczył w obstawie Komendy Głównej AK. My odeszliśmy kawałek, przeliczyliśmy się, nas tylko jedenaście, ruszyliśmy dalej. Woda coraz wyższa, do bioder doszła przed tamą. Tama rozwalona, bo podobno poprzedniej nocy AK z Żoliborza rozwalili tamę, ale nas o tym nie zawiadomili. Wszyscy poszlibyśmy na Żoliborz, wolelibyśmy pójść. Woda przelewała się przez tamę, myślałam, że to szumi burzowiec a to nie był burzowiec, to było ciurkanie się wody, spadzikami małymi przeciekała przez dziury, przez rozwaloną tamę. Przed tamą było masę rozmaitych plecaków, śliskich rzeczy, może trupów, nie wiem co było. Trzeba było tamę przechodzić pojedynczo - bo właz był otwarty nad nami, ale pusty, nikt tam nie siedział - jeżeli rzucą granatem to zabije jednego człowieka a nie kilku. Jak przechodziłam to nie patrzyłam po czym idę - po czymś śliskim, okropnym, nie wiem co tam było pod spodem, tylko bardzo uważałam żeby się nie poślizgnąć, żeby nie upaść w to wszystko. Jak tamę minęliśmy to woda spadła spod bioder aż nad kostkę. Dlatego, że tama hamowała napływanie wody, tutaj było do bioder, ale nie wyżej tak jak oni mówili, że do piersi, tak nie było. Zawsze tak dawali meldunki nierzetelnie. Szliśmy dalej. Doszliśmy do dużej sali z kilkoma odnogami kanałów. Dowódca poprosił kilku chłopców, poszli tam szukać jak dalej iść. Tu się kończyła woda, zakręcała i wpadała do bardzo wysokiego kanału i bardzo prędko woda szła. To był otwarty kanał tak, że było dosyć jasno, nie było ciemno w pomieszczeniu. Potem dowódca wychodzi z jednego kanału wysoko położonego na metr wyżej niż podłoga i mówi: „Nie wiem dokąd iść.” Mówię: „Panie poruczniku trzeba iść tam, gdzie prowadzi woda, przecież spływ wody, krata wypuszczająca wodę do Wisły jest na Żoliborzu, nas woda zaprowadzi na Żoliborz.” Wszyscy zebraliśmy się i poszliśmy. Szliśmy burzowcem, a w burzowcu była woda troszkę ponad kostkę, prędko szła woda, nawet łatwo było iść, bo woda popychała nogi. [Dowódca] zaczął prosić kolegów kto zna Żoliborz. Tam był „Klawisz” i „Agrykola”. Oni byli z Żoliborza. On ich poprosił do siebie. Jak podchodziliśmy do włazów, to oni wchodzili po drabince i patrzyli co jest. Cały czas były tylko ruiny, ruiny... „Klawisz”: „Już nie będę wchodził.” Coraz wyższe [drabinki], przedtem było troszkę klamerek a tam klamerek było bardzo dużo. Trzeba wysoko pójść zobaczyć co się dzieje, on zaczął się buntować. Cały czas tylko ruiny. Jak się potem okazało szliśmy cały czas kręcąc się pod gettem i dlatego były ruiny. Po jakimś czasie słyszymy nad sobą - pociąg przejechał. My dopiero jesteśmy tu, jeszcze grubo przed Żoliborzem, jeszcze po tej stronie. Otucha w nas wstąpiła. Przyznam się, że pomyślałam: Aha! My dlatego mamy ruiny bo my jeszcze jesteśmy w getcie, a nie na Żoliborzu.” Po jakimś czasie doszliśmy. Bardzo już byłam zmęczona przyznam się. Mieliśmy cukier w kostkach, miałam pełne kieszenie cukru w kostkach ale musiałam wszystko wysoko zawiązać razem z panterką, żeby nie zamokło, bo jednak do bioder byłam w okropnej wodzie. Potem spuściłam, to nieprzyjemnie przylgnęło, nawet utrudniało marsz. Do mnie Hanka podeszła mówię: „Hanka jak się czujesz?” „Jakoś trzymam się”. „Trzymajmy się.” Bałam się, żeby nie zemdleć, kręgi zaczęły przed oczami kolorowe latać, bałam się - silna byłam zawsze i mocna - a tu, psia kość, jeszcze zemdleję, zrobię kłopotu kolegom, coś okropnego ale trzymałam się. Cukier był naszym jednym pożywieniem, kostkę cukru się brało, ssało się.

  • Która godzina była mniej więcej?

Weszliśmy o dziesiątej godzinie, a wyszliśmy o szóstej popołudniu. Szósta, siódma jeszcze byliśmy w kanałach, coś okropnego. Długo byliśmy, mieliśmy cztery godziny iść najwyżej. Nawet może dłużej, koło ósmej wyszliśmy. W pewnym momencie ganek i woda zakręcała się w czarną dziurę, mocno pochyloną i wodospadowo leciała, już nie tak szybko, jak tu. Był ganek, nie ganek, tam były schodki nawet, dosyć wysoko podmurówka i drzwi. Byłam bardzo blisko czoła więc słyszałam jak dowódca wziął kilku chłopców, żeby zobaczyli - barykada i niedopalony, palący się jeszcze „haltgener”, niemiecki, papieros, ale nasi też papierosy mieli. Niedopalony - znaczy czynna barykada. Dowódca powiedział w ten sposób, że musi tam zostać „Kawka”, nasz kolega i czekać aż przyjedzie ktoś, Niemiec czy Polak - kto obsługuje barykadę. Został tam. Stałam oparta o wysoki ganek, podmurówkę, myślę: „Tam do dziury nie pójdę, nie pójdę za skarby świata! Jeżeli tam trzeba będzie iść, to wykluczone, tu zostanę, trudno - niemiecka barykada to niemiecka barykada, wychodzę i sprawa załatwiona, koniec.” Byłam wewnętrznie [przekonana], że do czarnej dziury [nie wejdę.] Tutaj było oświetlone trochę, drzwi niedomknięte, było ludzkie światło, a tam czarna dziura i woda prędko zakręcała pod prostym kątem i mocno spadała. Tam iść, wykluczone. Za chwileczkę „Kawka” daje znać, że Polacy. Byłam tak osłabiona, że nie mogłam się podciągnąć na podmurówkę wysokości siedemdziesiąt pięć centymetrów, osiemdziesiąt. Oni mnie za nogi wzięli podnieśli, żeby stanęła na tym, bo nie miałam siły się podciągnąć - taki człowiek był zdechły już. Ja i zdechła! To jest prawie niemożliwe. Teraz to mogę być zdechła ale wtedy wykluczone. Wyszliśmy. Kobiety podeszły do nas, spokój cisza, ani jednego strzału nie ma. Boże, mdlały ze strachu patrząc na nas, że byliśmy żółci od wody, od kału. Nieprawda, nic podobnego. Wszyscy byliśmy bladzi. Jak potem byliśmy na Żoliborzu, przymrużałam oczy i patrzyłam na oddział stojący sto dwadzieścia czy sto trzydzieści osób – dołączyli inni do naszej kompanii, rozmaici z Milanówka, z Brwinowa i tak dalej - biała twarz ze Starówki, różowy, różowy, różowy, biała twarz - Starówka. Wszyscy ze Starówki byli bladzi i zmęczeni Powstaniem Warszawskim. Wszyscy, którzy dołączali do nas potem, już byli różowi bo oni wrócili z domu, jedli porządnie. Nie byliśmy głodni ale owało nam snu przede wszystkim. Na Miłość Boską, ani razu nie spałam normalnie, na plecak człowiek spuszczał [głowę] i w ten sposób się drzemało. To był cały odpoczynek, nigdy nie spało się porządnie. Brakowało nam snu widocznie. Zaraz kobiety nami się zajęły. To były akurat imieniny dowódcy, drugiego września, Stefana. On do nas przyszedł zachwycony, że składały jemu życzenia. „Szkoda, że was tak mało przyszło.” „Dlaczego nie daliście znać, że tama rozwalona, więcej by osób przyszło na pewno, przecież w ostatniej chwili właziliśmy do kanału.” Nami się zaopiekowali, tam noc spędziłam w łóżku z koronkową pościelą, zaprosili nas zaraz ludzie. Z Hanką spałam w łóżku. Hanka marudziła w łazience, myła się. Tak jak zwykle byłam ubrana z pistoletem za pasem, tak się spało, tylko się rozsznurowywało buty, rozluźniało się buty, sznurowadła, żeby nie cisnęły - taki był zawsze odpoczynek. Tak samo rozluźniłam buty, pistolet za pazuchą, ciemno, tylko z łazience paliło się małe światełko a to było wszystko zaciemnione. Patrzę tapczan posłany, koronkowa pościel, porządne łóżko. Panie poszły spać do piwnicy, to parterowe mieszkanie. My mamy spać w łóżku mówię: „Hanka my brudasy nie mamy gdzie spać, bo tutaj jest posłane łóżko dla czystych ludzi.” Hanka przyszła, zobaczyła. Mówię: „Leć do dowódcy.” Poleciała do dowódcy do „Prawego”. On powiedział: „Kobiety rozbierajcie się i śpijcie jak w domu.” W ten sposób nam powiedział. Rozebrałyśmy się jak w domu, nie było koszuli ani piżamy, tylko w bieliźnie, którą miałam spałam. Ale tylko do trzeciej spałam o trzeciej się obudziłam, nie lubiłam nigdy z kimś spać to raz a powtóre już chyba było dosyć. Hanka spała jeszcze dalej. Potem pamiętam na kolację nam podali pomidory z cebulą. Nie zapomnę tego smaku, to było coś wspaniałego dla mnie, delicje nieprawdopodobne. Brakowało nam surowizny, cebuli, doktor powiedział gdzie tylko się znajdę poza Starym Miastem, żeby te rzeczy jeść. Na drugi dzień były moje imieniny, 3 września Izabeli jest. Dowódca o tym wiedział i Hanka wiedziała. Byłam „Teresa” przecież. Przygotowałam sobie poranne mycie się, dodatkowe. Tym czasem dowódca przysłał do mnie gońca i kazał [u] siebie [się] zjawić. Dał mi dwa goździki biały i czerwony i powinszował mi. Powiedział - akurat się chciałam myć - że pójdziemy do rodziców naszego Leszka Kowalskiego, który zginął, przez Niemców został rozstrzelany 19 lipca 1943 roku, straszna strata. To był nasz pierwszy dowódca, bardzo przyjemny pan. Idziemy do jego rodziców, jesteśmy zaproszeni, oni mieszkają na Żoliborzu. Zaraz, muszę skończyć myć się. Umyłam głowę sobie, w siatkę mokre włosy ułożyłam, zawiązałam sobie na szyi kawałeczek spadochronowej chusteczki jakby, wyelegantowana i poszliśmy do rodziców. Potem jeszcze do „Klawisza” matki, która zabiła krowę swoją kilka dni przed tym i poczęstowała nas pieczenią, gulaszem. Mięsne normalne jedzenie, też bardzo nam smakowało. Potem zjawiliśmy się u dowódcy na drugi dzień 4 [września] wieczorem już wyruszyliśmy do Kampinosu. To było dosyć trudne bo musieliśmy pierwszą długą drogę przejść prawie na czworaka, padając stale. Niemcy jeździli nam po głowie samochodami a tu człowiek ma broń. Mógłby ich pozabijać, ale nas było trzydzieści kilka osób. Dołączyło do nas kilka osób, które tam były. Łączniczka, bardzo przyjemna pani nas prowadziła, ona zawsze wybiegała naprzód, dawała znać - my leżeliśmy pokotem. Dopiero jeden od drugiego o pięć metrów [oddalony] mógł cichutko nachylony biec. Znowuż zapadliśmy, znowuż łączniczka szła, patrzyła czy można przejść, znowuż nam dawała znać i znowuż taka sama historia.

  • Przebiegaliście przez pole?

Pole, droga, raczej nie szosą, drogami, tylko tuż koło drogi polnej biegliśmy, przez ruiny, też niedobudowane domy, biegliśmy bardzo długo. Dobiegliśmy do rowu, rów przeskoczyłam. Taki człowiek był słaby, że po drugiej stronie rowu noga się mnie zgięła i upadłam. Zupełnie nogi jak z waty, człowiek był wyczerpany iem snu chyba czy coś w tym rodzaju, bo nie głodem przecież, może nerwami, trudno powiedzieć. Przeskoczyliśmy rów. Dowódca powiedział: „Teraz możecie zapalić, tylko ostrożnie.” Ja niepaląca, ale ci którzy palili, żeby ogień nie był widoczny. Idziemy już na prosto ale też kawałeczek tylko do Lasek doszliśmy. W Laskach nas od razu posadzili nad stajnią. Siano tam było zebrane, stodoła, jakby strych. Byłam taka zmęczona, że jak się położyłam to momentalnie zasnęłam. Natychmiast mnie budzą: „Musimy stąd wyjść, wziąć wiązkę słomy dodatkowo i gdzieś iść.” Nas siostry zaprowadziły do domku w lesie. Dlaczego nie [tam]? Podobno ktoś zobaczył, niepożądany człowiek, że my wchodzimy na strych. Siostry się przestraszyły, że człowiek może dać znać komuś i nas wszystkich zastaną. Nic się nie stało. Stamtąd wyszliśmy i poszliśmy do chatki. Na strychu chatki dostałam możność położenia się na macie i cały dzień spaliśmy do wieczora. Siostry nam przysłały jedzenie, kotlety z marchewką, cudo, coś nadzwyczajnego jakie to było smaczne, kotlety siekane i marchewka. Nigdy nie lubiłam marchewki a wtedy była dla mnie bardzo dobra. Tam byliśmy cały dzień, wieczorem nas ustawili na dole i zaczęliśmy maszerować bardzo ostrożnie też jeden za drugim. Taka była noc ciemna, że musieliśmy sobie na plecakach przyczepić białe chusteczki, żeby się nie pogubić. Jeden za drugim bliziusieńko, trzymając się jeden drugiego, szliśmy. Mieliśmy padać wtedy kiedy Niemcy zapalali rakiety oświetlające. Jak rakieta do góry, to wszyscy klaps leżymy. Dopiero zgasło światło, wstajemy, idziemy. Tak szliśmy całą noc do trzeciej godziny. O trzeciej godzinie wylądowaliśmy już w Wierszach. Jeszcze pamiętam była taka historia, że nas zatrzymał posterunek. Dowódca ma hasło. Człowiek, który nas zatrzymał, mówi: „Hasło podajcie.” Porucznik mówi: „Głuptasie jak mogę podawać hasło głośno, podejdź do mnie, to ci podam hasło. Nie będę krzyczeć hasła.” Głupi - musi dostać hasło. O pięćdziesiąt czy sto metrów oddalony będzie krzyczeć hasło? Wszyscy by słyszeli naokoło hasło. Doszliśmy. O trzeciej godzinie byliśmy już na Wierszach. Do nas doleciał Wiśniewski Lucek dlatego, że on poszedł z „Okoniem” przed tym zorganizować nam akcje w Kampinosie. Nie wiedział o nas, on wyszedł 8 czy 9 [września], już nie pamiętam, 10 [września] dopiero wyszedł ale doszli do Kampinosu na okrągło i tak dalej. Skoczył do nas uszczęśliwiony, że my przyszliśmy. Niestety dowiedział, się, że „Gil” nie żyje, nie wiedzieliśmy, że nie żyje, że jest ranny, że został, nie przyszedł. To był jego przyjaciel. Było bardzo przyjemnie, że my jesteśmy już z nimi. Byliśmy u nich jeden dzień i na wieczór już nas przesunęli do Brzozówki, półtora kilometra za wsią Wiersze, w której było dowództwo Kampinosu. W Brzozówce oddalonej półtora kilometra od Sowiej Woli mieliśmy baraki ze słomą tylko na podłodze, bez żadnych łóżek. W baraku nas były dwie dziewczyny, do nas dostała się Krysia, z tamtych okolic dziewczyna, jako siostra też była. Dostałyśmy malutki pokoik ze słomą na podłodze. Każdy pluton dostał jeden pokój. Została zorganizowana kompania „Zemsta II”, jedna kompania „Zemsta” była w Śródmieściu a druga kompania „Zemsta” pod dowództwem prawdziwego naszego dowódcy „Porawy” była w Kampinosie. Do nas przyszło bardzo dużo ludzi. W kilka dni z trzydziestu osób, które przyszło z Żoliborza to było sto dwadzieścia czy sto trzydzieści osób, cała kompania. Mieliśmy obowiązek pilnować Sowiej Woli. Sowia Wola na noc była niczyja. Niemcy podchodzili do Sowiej Woli. O trzeciej godzinie jeden pluton szedł do Sowiej Woli, tam zapadał i pilnował. Mieliśmy trzy razy starcie z Niemcami tam, bo oni podjeżdżali nie czołgami tylko pancernymi samochodami.

  • Kiedy to było dokładnie?

W okresie od 4 września do 29. Trudno mi jest powiedzieć w który dzień, bo wpierw Hanka czy nawet może Krysia wpadła, że podjechały samochody, walka była. Potem ja byłam i pamiętam jaka była sytuacja. Siedziałam sobie zupełnie zwyczajnie na wiązce słomy i czekałam. Byłam siostrą na wypadek... Oni tam strzelali, do strzelali do tarczy, ale tam musieli być. W pewnym momencie dali znać, że samochody podjechały, nie na nas. Brzozówka to była długa wieś. Była przez nas, przez „akowców”, potem była zajęta przez „Czatę”, a następna [część] przez AL zajęta. Zgodnie żyliśmy dlatego, jak AL mieli zrzuty z Rosji Sowieckiej to wtedy oni prosili, żebyśmy im pomogli obsadzić pole, na które zrzucali broń, bo nie wystarczało ich tyle, żeby obsadzić tak daleko. Niemcy mogli podjeść. Dwa razy nasi chłopcy w nocy dyżurowali na polach na których były zrzutki. Pierwszy raz nikomu nic się nie stało, wtedy kiedy ja byłam tam... Podchodziliśmy ostrożniutko nachyleni wtedy, tak sobie pomyślałam, że zupełnie inna walka. W walkach w mieście jak chowam się za murem, czy do bramy, to dla mnie jest bezpieczniej, a tutaj nie ma nic, krzaczki malutkie rosną. Przykucnęłam za krzaczkiem i myślę sobie: „On mnie nie widzi, bo jestem za krzaczkiem schowana.” On strzela, listki z krzaczka spadają. Jeśli listek spada to może kulka we mnie trafić. Myślę: „Jak tu zrobić?” Bardzo prędko się skończyło, odepchnęliśmy Niemców, oni odjechali. Okazuje się z „Czaty” jeden chłopak zginął - może tak samo jak ja, za krzaczkiem. Nie ma się gdzie schować, nie ma żadnego muru, kamienia, szerokiego drzewa - miękkie krzaczki z listkami, listki spadają, kule lecą. Lepiej walczyć w mieście niż na polu, bezpieczniej. Za trzecim razem Hanka poszła o trzeciej godzinie w nocy. Jeszcze leżałam, nie spałam bo tam było strasznie dużo pcheł, pchły to mnie całe życie prześladowały. Widocznie mam słodką krew, że one wszystkie do mnie przyszły. Dosłownie zgarniałam z twarzy pchły, okropność. Nie bardzo spałam z tego powodu. O trzeciej godzinie Hanka poszła. Malutki pokoik, że leżałyśmy pokotem. Hanka była przy oknie, to musiała przez nas przekroczyć jak na dyżur szła ze swoim dowódcą. Ona była u „Prawego”, ja byłam u „Platona”. Oni poszli. Trzy kompanie - jedna kompania idzie do Sowiej Woli, druga kompania jest odwodem i jest na miejscu do pomocy, jeżeliby oni w walkę się wdali, my musimy im pomóc, a trzecia - pomoc gospodarska. Dziewczyny gotowały obiady dla oficerów i same jadały. Był drugi kucharz, który gotował dla wszystkich żołnierzy. Dziewczyny miały obowiązek gotowania obiadów dla oficerów. Wszyscy inni mieli wolne, prali, szyli coś sobie. Potem zmiana. Dnia to był 27 chyba, czy 29 września Hanka wstała prędziusieńko o trzeciej godzinie i tam pojechała, poszli tam półtora kilometra. Górka nas dzieliła między Sowią Wolą a Brzozówką, strzał, kanonada jak nie wiem co. Wiem, że my jesteśmy odwodem. Już wstaję, już zaciskam pasek, słyszę - barak drewniany, każdy krok słychać - goniec leci do dowódcy przez korytarz [do] jego pokoju. „Ogłosić alarm!” Już jestem ubrana, już plecak sobie zawiązuję, plecak zostawiam, naturalnie z plecakiem tam nie pójdę do walki, tylko [zabieram] torbę sanitarną. W trzy minuty byliśmy gotowi do wyjścia. „Plato”, który był moim dowódcą to akurat poszedł do toalety za przeproszeniem i nie zdążył z nami pójść. Dopiero potem dołączył do nas, bo nas dowódca poprowadził. Biegniemy truchtem do Sowiej Woli. Z „Czaty” przyszedł młody człowiek, dowódca ich, popatrzył na nas i aż pokiwał głowę, że my tak prędko jesteśmy, odwód już leci do nich, bardzo sprawnie. Dowódca na górkę wszedł z gońcem, żeby obserwować co się dzieje w Sowiej Woli. Też poszłam, siostra musi być pierwsza przy dowódcy. On: „Jak ty mogłaś tu wejść? ” Nagniewał się na mnie, żebym zeszła na dół. Zeszłam na dół do kolegów. On popatrzył, wszystkich kolegów zaprowadził do Sowiej Woli, truchtem pobiegli. Mnie kazał zostać w krzakach, też na linii Sowiej Woli ale nie w samej Sowiej Woli. Siedź, czekaj na rozkazy. Do mnie przyczepił się szczeniak, wilk mały, półroczny. Łasi do mnie, siedzi. Za chwileczkę przychodzi goniec: „Dowódca prosi dołączyć panią, dlatego, że ‘Hanka’ jest ranna.” Biegnę tam do nich i pies plącze mi się pod nogami. Straszne obstrzały są. Oni Sowią Wolę obstrzeliwują, bo wiedzą, że my w Sowiej Woli jesteśmy. Ekrazytówki lecą, widać jak one lecą. Biegnę pochylona ale pies mi się plącze pod nogami, biec nie mogę. Boję się, że pies, śliczny wilk dostanie: „Pójdź sobie.” Pędzę go, a on nic, plącze się pod nogami. Wpadłam do Sowiej Woli. Tam już chałupy. Sowia Wola to było otwarte pólko. Musiałam drogę przebyć na otwartej przestrzeni. Wiedzę, Hankę niosą na drzwiach wyjętych z chałupy. Myślę: „Boże jak Hanka musi być strasznie ranna jeżeli [ją], lekką osobę, zamiast wziąć na ręce, to niosą na ciężkich drzwiach.” Czterech kolegów niesie. Dopadam do niej, ona: „Och jak dobrze, że jesteś. Mam nogę strzaskaną.” Myślę: „Boże osiemnastoletnia osoba ma nogę strzaskaną.” Aż mi się niedobrze zrobiło. Prędziutko za górkę po drugiej stronie, położyli ją. Kilku rannych już leży. Zostawiam chłopaków, tylko do Hanki się zabieram z strzaskaną nogą, bez żadnej ceremonii tnę nożyczkami jej spodnie, bo to nie ma co, nie będą już potrzebne noga strzaskana. Rozkładam, dojechałam do pośladka, są dziurki od odłamków. Mówię: „Hanka która noga do licha rogatego?” Mówi: „Ta, którą oglądasz.” Mówię: „ Nie masz strzaskanej nogi, tylko masz kilka ranek.” „A tak tylko mnie pocieszasz.” Wyjęłam z torebki swojej - bo miałam torebkę swoją w plecaku - duże lustro puderniczki nastawiłam jej. Ona popatrzała i podniosła głowę: „Coś podobnego, byłam przekonana, że mam strzaskaną nogę.” Założyłam rozcięte spodnie bez opatrunku. Zabieram się do chłopaków, bo tam widzę naprawdę strzaskane nogi, kolano jeden strzaskane miał i wypływał szpik kostny razem z krwią. Zaczęłam opatrywać. Zaraz podjechał bus i rannych opatrzonych przez mnie, Hankę też zawiązałam... Nie będę robić opatrunku, operacji, żeby wyjmować odłamki. Kilka odłamków w nodze - a ona takie miała przeświadczenie, że to jest strzaskana noga, widocznie nerw został uszkodzony czy coś w tym rodzaju. Jej potem zrobili operację, cała historia o Hance, a to bardzo dzielna dziewczyna. Oni zostali zabrani do Brzozówki a my zostaliśmy w Sowiej Woli. Walki [były] nie bardzo mocne, raczej samoloty nad nami latały, nie zrzucali bomb. Niemcy pewnie myśleli, że Sowia Wola jest już w ich rękach, tutaj nie było bombardowania. Natomiast bombardowanie było w Wierszach. Tam niestety bombardowali tak strasznie mocno, że trafili do arsenału amunicji. Amunicja się pali, specjalny trzask jest amunicji palącej się. Ile czasu się paliło! Ile amunicji zginęło! Mieliśmy straszne kłopoty z iem amunicji czasie Powstania. Miałam siedem kulek do swojego pistoletu, trzymałam siedem kulek w specjalnym pudełeczku, żeby to mieć na wszelki wypadek dla siebie i ewentualnie dla obrony. Miałam siódemkę [kaliber], na siódemkę bardzo mało było, na dziewiątkę było dużo amunicji, ale też za mało. „Szczotka” jak był pod Maryi Panny to liczył swoje naboje do karabinu KB. Tylko wtedy kiedy on będzie miał cel, wtedy będzie strzelać, kiedy każda kulka będzie miała sens. Straszny był amunicji a tam wszystko się paliło z żalem słuchałam tego. Boże ile tu marnuje się drogocennego materiału, który tak by był strasznie potrzebny dla Powstania! Do dziewiątej dotrwaliśmy na Sowiej Woli. Okazuje się mieliśmy zabitego jednego, trafiony był bezpośrednio, bardzo miły kolega. [...] Zginął 29 września. Przychodzi rozkaz wycofania się, już ciemno. Wycofujemy się. Chcę iść do naszego baraku, gdzie zostawiałam swój plecak. Okazuje się nie. Hanka leży na wozie, stoi przy nim dowódca „Porawa” - zawsze pamiętał o wszystkich, nikogo nie zostawił, był naprawdę dowódca, wręcz przeciwnie jak „Prawy”. „Prawy” zapominał o nas. On stoi przy wozie Hanki, Hanka leży z nogami postrzelonymi. Ma jeden plecak, torbę mam swoją. Już nie weszliśmy do baraku. Jako ostatni ruszyliśmy za całym eszelonem ewakuacji do Gór Świętokrzyskich. Po jakimś czasie, nawet przysiadłam u Hanki na furze. Noga za nogą ludzie idą. Stąpa koń idzie. Z Hanką rozmawiam, że ona przeniesiona do prawdziwego lazaretu, że doktor oglądał, że ma dużo odłamków, że jej się wydawało, że ona ma nogę strzaskaną. Bardzo ją boli. Kolegę zabitego przynieśliśmy, ale już nie zakopaliśmy go, tylko przykryliśmy go zielonymi gałązkami, bo nie było czasu. Przychodzi do mnie goniec, że mam dołączyć do początku całej kawalkady, bo nasz oddział jest przednią strażą, że my jesteśmy na przedzie, jesteśmy zabezpieczeniem przednim, czy coś w tym rodzaju. Biegnę, pełno ludzi. Jestem przerażona. To jest kolosalna ilość taboru, pełno rannych na wozach, pełno fur załadowanych tobołami i wojskowe rzeczy jadą. Myślę: „Boże, jak z tym wszystkim do Gór Świętokrzyskich dojechać?” Ze ściśniętym sercem dobiegłam do początku. Dowódcy powiedziałam, że jestem, zameldowałam się. Jesteśmy przednia straż. Idziemy. Boże kochany tyle ludzi! Już świta, dochodzimy do lasu. W lesie zapadamy. Każdy sobie znalazł miejsce na to, żeby usiąść, troszkę odpocząć bo człowiek rzeczywiście zmęczony i cały dzień nie jadł, absolutnie o jedzeniu nie ma mowy. Przecież była walka o trzeciej godzinie, tutaj całą noc się szło. Las ładny, czysty. Na mchach położyłam się i nawet przedrzemałam. Spokojnie, żadnych strzałów. Bardzo dużo cywilnych ludzi [ze] wsi, które nami się opiekowały, z Brzozówki, z Wierszy, z Krogulca. W Krogulcu był szpital. Tak dobiliśmy do wieczora. Wieczorem znowuż dalszy marsz, tragiczny marsz. Dlatego, że zaczęli na nas napadać Niemcy, z boku cała kolonia Niemców. Oni stoją, myślą, że to wojsko niemieckie. Też nas nie atakują. Stoi oficer i krzyczy do nas po niemiecku. Nie odzywam się, niemieckiego nie znam. Jedziemy, a on tutaj stoi, krzyczy na nas. Nie wydaje żadnego rozkazu strzelania. Posuwamy się dalej.

  • Ilu ludzi liczyła kolumna?

Mówią, że pięć tysięcy, nie wiem. Wiem, że to było coś okropnego ile tego było, fury rozmaite i tak dalej. Potem jesteśmy na grobli. Z grobli z przodu i z tyłu Niemcy. Zrobiła się panika. Z przodu chcą uciekać, a tu grobla, a tu rowy są po dwóch stronach. Fury pospadały do rowów, konie leżą w rowach, wyciągają [je]. Już noc, w dzień byliśmy w lesie a w nocy ruszyliśmy znowuż w dalszą stronę. Wtedy sobie pomyślałam, że to się skończy straszną tragedią. Jedziemy do majątku, gdzie mamy zostawić rannych. Zatrzymaliśmy się gdzieś, czy zabrali [rannych] - nie wiem, ciemno. Pogubiłam się zupełnie, nie ma nikogo mojego znajomego. Do jednej fury podeszłam, do drugiej fury podeszłam nikogo znajomego. Nie pytam gdzie kto jest bo przypuszczam jak nie wiem, to i oni też nic nie wiedzą. Idziemy jak bydlaki w tym kierunku bo wszyscy idą, ale dokąd idziemy, nie wiem. Wtedy znalazłam Hankę na furze. Ktoś prowadził wóz ale nieznajomy pan. Kilka osób przy furze, też nieznajomi ludzie. Hanka spała, nawet do niej nie odezwałam się, myślę: „Gdzie są nasi?” Wreszcie dochodzimy do wsi, już zaczyna świtać ale taka mgła, że w ogóle nie widać [na] dwa metry dalej. Mokradło naokoło. Mgła nas przesłania. Jest Stefan, chce porządek zaprowadzić, ale widzę, że jest jeden wielki bałagan. Znowuż go zgubiłam, znowuż nie wiem jak, co. Mgła opadała i jestem sama wśród obcych ludzi i stoi fura, wóz. Na wozie leży ranny i koń stoi, śpi. Nie ma woźnicy, nie ma nic. Podeszłam do rannego kolegów, zawołałam. Młody człowiek wziął za uzdę konia i prowadzi, a my wóz pchamy. Mokradła i wyspy na mokradłach, półwyspy na mokradle, że można [iść] nie przez wodę. Dosyć blisko jest wieś ale nie tak blisko, trzeba do niej dojechać, widzę domy. Mgła opada a między mgłą widać mokradła i już prześwituje słońce, już robi się dzień. Pchamy [furę], jestem w powstaniowej panterce i czapeczce. Jestem jedna tylko tak ubrana, a reszta to są cywile ubrani po cywilnemu. To są ludzie, którzy należeli do Kampinoskiej grupy ale oni nie mieli mundurów żadnych. Przez mokradła, przez półwysep [przechodzimy]. Na półwyspie daleko stoi Niemiec i przez lornetkę nam się przygląda. Mówię: „Prędzej pędźcie konia, pchajcie wóz prędzej.” Koń nie chce iść, taki zmęczony. Tylko tyle co my pchamy. Nas jest sporo z osiem, dziesięć, osób. Myślę: „Boże jak on zobaczy, że tu są cywilni ludzie, to każe strzelać do nas. Kule będą prędzej niż my możemy jechać.” Potem sobie pomyślałam, że mój mundur uratował sytuację. Dlatego myślałam, że to Niemiec prywatnych ludzi zaangażował do tego, żeby furę niemiecką pchać. Tak myślę. Dlaczego on nie otworzył ognia? Dojechaliśmy do wsi. Gospodarz dał innego konia, sam wsiadł na furę i pojechał. Myślałam, że oni nas wezmą trochę na furę.

  • Proszę powiedzieć jak doszło do bitwy pod Jaktorowem?

Była tego rodzaju sytuacja, kiedy myśmy tam doszli, wreszcie połączyliśmy się z dowódcą i z resztą naszych kolegów, znaleźliśmy się wszyscy w skupisku domków między drzewami. Uważałam, że nawet dobre było miejsce, troszkę nas chroniło od sztukasów, bo domki były murowane, drzewa były wysokie. Była tam też Hanka na swojej furze. Podeszłam do niej, ale nawet nie zdążyłam z nią porozmawiać, jak podjechał do nas na koniu major Okoń ze swoim adiutantem Jankiem Dąbrowskim. Podjechali i zaczęli rozmawiać. Okoń rozmawiał z moim dowódcą, z „Porawą”, ostro bardzo jakoś stawiał sprawę. Powiedział, że bezpośrednio po nieudanym ataku na tory część osób przeszła przez tory, ale na torach stała pancerka i były ustawione armaty, tak, że masę poginęło, nasz „Kamil” zginął wtedy tam i oni się wycofali. Część przeszła, a część została wycofana. On szykował się znowuż na te tory, [żeby] znowuż jeszcze raz przechodzić na drugą stronę torów. Kapitan „Porawa” uważał, że to jest szaleństwo i ostro rozmawiał z majorem, nawet jakby się kłócili. Powiedział, że absolutnie nie, nie wykona tego rozkazu, to jest szaleństwo, trzeba przejść tory dopiero w nocy, to było popołudnie, godzina piąta, szósta, i to nie tu, nie w tym miejscu, bo tutaj oni są wstrzelani w to miejsce i pancerka stoi, tak, że miejsce bardzo niebezpieczne, natomiast zrobi to może gdzie indziej. Ostatecznie major powiedział w ten sposób: „Dobrze, w takim razie niech pan, panie kapitanie robi co chce, ja jednak będę zdobywać z resztą wojska te tory teraz.” I poszedł. Niestety, przeszli na druga stronę i na drugiej stronie major zginął. Dopiero potem się dowiedzieliśmy, że nie wiadomo, czy został zastrzelony, czy popełnił samobójstwo, bo straty były duże. Tak, że to było okropne, niepotrzebny zupełnie atak. Trzeba było przeczekać jak kapitan prosił i [przejść] raczej w nocy na spokojnie i w innym miejscu. Myślałam, że my tam zostaniemy w tych krzakach do wieczora. Nie. Nasz kapitan poderwał nas i polną drogą zaczął nas odprowadzać od torów. Biegliśmy, konie jakieś biegły, to było coś strasznego, nad nami sztukasy, cały czas nas ostrzeliwali. Jeden kolega w rękę ranny, drugi ranny, coś okropnego. Biegnąc, idąc, nakładałam byle jak te opatrunki, w dalszym ciągu biegliśmy, biegliśmy i biegliśmy. Wreszcie dobiegliśmy do takiej jakby wyspy na mokradłach, otoczonej krzakami. Tam też Hanka z nami była na furze. Podeszłam do niej, zrobiłam jej nawet opatrunek, pomogłam jej troszeczkę lepiej ułożyć się na tym wozie. Patrzę, oglądam się, a wszyscy koledzy z dowódcą weszli do rowu melioracyjnego, który był niedaleko nas. Wzięłam mój plecak, bo tylko mój plecak został i poszłam do rowu. Za chwilkę przychodzi do mnie goniec i prosi mnie do dowódcy. Podchodzę do dowódcy, dowódca mówi; „Jest sytuacja bardzo zła, jesteśmy otoczeni czołgami ze wszystkich stron, musimy się z tego kotła wyrwać, więc pilnuj się mnie, bądź blisko mnie, będziemy musieli się starać.” Mówię: „Dobrze. A Hanka? Co z Hanką?” „Niestety, Hankę musimy zostawić na tej furze, dlatego że z Hanką nie damy rady, ani ją wioząc, ani niosąc, a musimy ratować resztę ludzi.” Zaczęłam płakać, bo na miłość boską, koleżankę zostawić ranną na pożarcie Niemcom, coś strasznego! Ale powstrzymałam się z tego płaczu, bo cóż ja…. Rzeczywiście zaczęliśmy biec. Matko Święta, lecieliśmy… Człowiek już taki był dosyć zręczny, bo jak wyszedł z Powstania, to taki był [na] miękki nogach, że jak trzeba było przeskoczyć rów, to padałam, nogi uginały się dosłownie, ale wtedy już nie. Po tym miesiącu już odpoczęliśmy w Kampinosie, tak, że nogi były już dosyć sztywne. Biegłam, bardzo zręcznie skakałam przez płoty, przez rowy, straszny sposób, cały czas trzymałam się blisko dowódcy. Blisko dowódcy [była] grupka nas, wszyscy koledzy za nami. Nas prowadził jakiś starszy człowiek, był naszym łącznikiem, przewodnikiem. Pamiętam, w pewnym momencie widzę, jak błaga naszego dowódcę, żeby go zwolnił, dlatego że on nie może, bo jest stary. […] „Porawa” zwolnił go, ale pod warunkiem, że zaopiekuje się Hanką, którą myśmy zostawili w krzakach. Pamiętam, jeszcze jak biegłam, zapytałam jak się nazywa. Pamiętam, że nazywał się Władysław Wojciechowski. Jak będziemy potem szukać Hanki, to będziemy wiedzieli, do kogo się zwrócić. I dalej biegliśmy. W pewnym momencie Stefan biegnie do muru, za którym można się było schować i patrzę, siedemdziesiąt pięć metrów od nas czołgi, dwa na pewno, może i trzeci też był, już nie pamiętam. Mówię: „Stefan, czołgi z prawej strony! Czołgi z prawej strony!” Stanął, obejrzał się: „Piat do mnie! Piat do mnie!” A piat schował się, zatrzymał się w ostatniej chałupie, a my tutaj jesteśmy taką grupką, pięć, może osiem osób najwyżej.

  • Ile było osób, ile grupa liczyła osób?

To była duża grupa, to cała kompania, sto trzydzieści osób chyba nas było. Może tam nie wszyscy [byli], dlatego, że pogubili się, nie wszyscy doszli tam do tego skupiska, do którego Stefan nas wszystkich pozbierał, czekał na nas. Zawsze był staranny, zawsze chciał wszystkich zebrać i dopiero wtedy ruszyło się dalej, poszedł, nigdy nie zostawiał nikogo. Myśmy zostali z tyłu bardzo daleko, nie można było dojść, bo był straszny obstrzał. Pamiętam czołgi, ekrazytówki do wysokości siedemdziesięciu centymetrów nad ziemią, aż gęsto od tych pasm błyszczących. Mówię: „Stefan, czołgi, czołgi z prawej strony!” Pamiętam, stanął, obejrzał się, zawrócił i zaczął biec w przeciwną stronę. Ja też zawróciłam, ale tak strasznie zasapana byłam, że upadłam. Padałam, wstawałam, nie wiem, czemu padałam, czemu wstawałam, to już instynkt tak kierował, przecież między ekrazytówkami, między tymi wszystkimi strzałami. W pewnym momencie klapnęłam i patrzę, a Stefan biegł, biegł, biegł jeszcze przede mną cały czas i pamiętam, że nie widziałam jego wysokich butów oficerek, bo tak były przykryte pasmami tych ekrazytówek. Myślę: „Boże, zaraz dostanie w nogę.” Nie, jednak miał na tyle sił, że dobiegł do jakiejś kupy grochowin, tam się schował. Wtedy, kiedy schował się w te grochowiny odwróciłam się, zobaczyć, jak stoją czołgi. I wtedy dostałam postrzał w głowę. Złapałam się ręką za czoło, na ręku miałam krew i pasmo włosów ścięte kulą. Naprawdę aż śmiesznie mówić, ale powinnam powiedzieć. Mianowicie w takim momencie, otoczona czołgami, na nogach mi leżał kolega z przestrzeloną głową i z mózgiem na wierzchu, wypłynął mu mózg, tutaj leżał od „Znicza” taki jeden chłopak, tutaj leżał porucznik zza Wisły z synem, myśmy tak razem leżeli, jeden przy drugim, kolega z przestrzeloną głową, dosłownie na moich nogach, widocznie dostał wtedy, kiedy ja już upadłam i leżałam, pamiętam wtedy odsunęłam rękę od czoła i sobie pomyślałam: „Aha, jestem ranna na granicy czoła i włosów, Stefan – mój zaprzyjaźniony fryzjer – będzie miał kłopot z czesaniem mnie, bo będzie mi tutaj musiał robić jakiś loczek.” W takim momencie, otoczona czołgami, ostrzelana na wszystkie strony jeszcze o fryzjerze pomyślałam. Nie byłam nigdy taką płochą kobietą, ale kobieta może tak myśleć. Pamiętam ten zniczak mówił: „Proszę pani, trzeba popełnić samobójstwo, przecież zaraz nas tu będą dobijać.” Mówię: „Zaraz, zaraz, na to zawsze będzie czas, nie trzeba się z tym spieszyć.” Ale na wszelki wypadek rewolwer, który miałam za pasem wyjęłam i schowałam sobie za pazuchę, żeby się czasem nie zabrudził, bo leżałam na normalnej, polnej ziemi. Popatrzyłam, myślę: „Mój Boże, co teraz zrobić?” Za chwilkę czołgi zaczęły piszczeć i odjeżdżać. Jeszcze kilka kroków dalej na lewo przy drzewie też leżało jeszcze dwóch moich kolegów. Właśnie oni skorzystali z tego, że czołgi zaczęły piszczeć, zaczęli przybierać inną pozycję, wtedy wstali i pobiegli do tej chałupy, w której zostali nasi koledzy. Też chciałam tam iść, a ten porucznik zza Wisły, który z synem tutaj leżał, mówi: „Nie, nie, nie, niech się pani nie rusza, dlatego, że jak pani się ruszy, to oni znowuż otworzą do nas [ogień] i ekrazytówki zaczną do nas strzelać. Tak udajemy, że wszyscy jesteśmy zabici, leżymy spokojniutko.” Ja koniecznie chcę tam iść do kolegów. Przede mną, troszkę na lewo, może pięć metrów przede mną, leżał dowódcy ojciec, „Górant” się nazywał, taki miał pseudonim. Leżał bardzo podejrzanie w charakterystycznej pozycji „padnij”. My też leżeliśmy, ale głowa się kręciła na wszystkie strony, bo orientowaliśmy się, jaka sytuacja jest dookoła, a on leżał spokojnie, jakby nie żył już. Chciałam zobaczyć, co się z nim stało, a ten nie puszcza mnie. Czołgi pojechały już dalej, tutaj już cicho się zrobiło, nie ma żadnych strzałów i doskonale można było wtedy, ale ten nie puścił mnie, a potem już na samym końcu mówi: „Dobrze, niech pani biegnie, niech pani powie, że tutaj leżymy, bo i tak oni tędy będą musieli się wycofywać do rowu melioracyjnego, do którego mieliśmy iść i tamtędy przejść.” Wstałam i podbiegłam do ojca dowódcy, patrzę, blady taki. Nie znalazłam żadnej krwi, żadnej rany. Myślę, że umarł na anewryzm serca, bo to był starszy, gruby człowiek i pewnie od biegu, zmęczył się i serce mu nawaliło. Klęczę nad nim, ale chciałam zobaczyć jak jest ranny, gdzie dostał, żeby potem może zdać relację dowódcy, i w tym momencie ekrazytówki znowu zaczęły do mnie strzelać. Czołgi już stały osiemset metrów dalej przy Hance i strzelały do mnie jednej, znowuż ekrazytówki leciały. Myślę sobie: „Ekrazytówki to głupstwo, bo mogę się położyć i podczołgać się pod ekrazytówkami.” Stągwie drzew były bardzo blisko mnie i już przy tych stągwiach drzew można było dojść do chałupy, gdzie była reszta moich kolegów. Wtedy myślę sobie: „Podpełznę pod tymi ekrazytówkami.” Ale Niemcy nie, czorty rogate, czterema pociskami granatników uderzyli przede mną. Myślę sobie: „O, mój Boże, nie żałują amunicji.” My w czasie Powstania liczyliśmy się z każdą kulką, a oni nie, mieli tego dosyć dużo. Czterema zatrzymali mnie. Rozpłaszczyłam się, bo jak granatniki strzelają, to tylko wtedy trafią, jeżeli we mnie trafią, jeżeli obok mnie będą wybuchy, to wybuch pójdzie do góry i blisko, ale nie zaczepi mnie, jeżeli będę leżała niziutko, więc tak leżałam. Oni czterema po tym polu. Kurz się zrobił, bo to orna ziemia rozkopana, po jakichś kartofliskach, zrobiło się okropnie szaro, kurz taki duży i wtedy myślałam, że jeszcze teraz skoczę, korzystając. Dobrze, że nie skoczyłam, bo jeszcze dwa, jeden bardzo blisko głowy a drugi przy nogach. Zupełnie zostałam zasypana, bo ziemia do góry i zasypuje zaraz. I cisza. Myślę: „Teraz już dobrze.” I wtedy skoczyłam przed tę stągiew drzew i zaraz była chałupa, na podwórzu byli moi koledzy, dowódcy tam nie było, ale był zastępca dowódcy „Prawy” się nazywał. Od razu słyszał: „Pani Teresa ranna.” Bo ja całą szyję mam we krwi, nie mogłam żadnego opatrunku zrobić, tylko chustkę na szyi miałam, więc tą chusteczkę podwiązałam sobie tylko czoło, żeby krew nie zalewała mi oczu, bo przecież musiałam patrzeć, co się dzieje. Ta krew lała się na szyję na tył mojej głowy. Na drugi czy trzeci dzień ledwo domyłam. Wskoczyłam na podwórze, chałupy się paliły, wszyscy koledzy leżeli cichuteńko na podłodze, kury po nas chodziły oślepione tym blaskiem palących się chałup i strzałami. Czołgi piszczały koło nas, jeździły bardzo blisko tych chałup, ale widocznie bały się podjechać, dlatego że chałupy się paliły, więc mogli wylecieć w powietrze, przecież to na benzynie wszystko. Jakoś przeczekaliśmy troszkę jeszcze i potem poderwał nas zastępca dowódcy. Ruszyliśmy, nie w stronę porucznika z dzieckiem tylko troszkę w inną stronę, ale też do tego rowu. Mijaliśmy masę leżących trupów, masę, ale to było pełno, prawie cały czas. Widziałam ich cały czas, tu zabity, tu zabity, tam zabity, strasznie.

  • Jaka to była pora dnia?

Było już po ósmej wieczorem, 29 września 1944 roku, po Powstaniu. Poszliśmy do takiej rzeczki i zaczęliśmy iść tą rzeczką wszyscy, wszyscy ranni też z nami szli prowadzeni. Dosyć szybko szliśmy, doszliśmy do lasu, potem zrobił się już zupełna noc, kompletna noc, bo w jesieni wcześnie noc zapada. W lesie zrobiliśmy postój. Jeden kolega był strasznie ranny w nogę, wiedziałam o tym, ale nie było możliwości zrobić mu nawet opatrunku. Nie mogłam go znaleźć, bo grupka spora szła. Doszliśmy do lasu, potem znowuż nas poderwali. Potem jak świtało, godzina piąta rano, kazali nam usiąść czy położyć się. Pamiętam, pomyślałam sobie, że taka rosa, może nawet nie szron, ale biała rosa była na wysokich trawach, tak, że kocem się zakręciłam i myślę sobie, jak tu położyć się w te okropne mokrości. Porucznik „Prawy” jeszcze na Starówce, jak miałam do plecaka [przyczepioną] zawiniętą plandekę i koc, to zerwał to ze mnie i mówi: „Jak pani chce z tym wchodzić do kanału? Wykluczone. To trzeba wyrzucić.” I wyrzucił, a myśmy tego dnia nie weszli. Wróciłam z powrotem po to, ale znalazłam tylko koc, a plandeki nie. Porucznik zobaczył, że tak stoję, waham się, co zrobić, czy w tych mokrościach się położyć, z „Misiem” leżał na takiej plandece i powiedział, żebym do nich przyszła. Wyciągnęłam się przy nich i troszkę pospałam, godzinkę czy półtorej. Cały dzień myśmy siedzieli wtedy w lesie, naturalnie bez żadnego jedzenia, wody nie było. Nie mogłam ani sobie zrobić opatrunku, ręce we krwi jeszcze były brudne i jak tu zrobić? Jeszcze kolega ranny, a ja ani umyć rąk, ani nic, nawet nie można było zrobić opatrunku. Siedzieliśmy tam cichutko w tym lesie. Wieczorem trzeba było przejść tory. Dopiero wtedy na drugi dzień myśmy przechodzili tory. Podzielili nas na dwie grupy, jedna grupa od razu miała przejść, a druga dopiero w pięć minut potem. Nakazane było, żeby ostrożnie, nie zaczepić semaforowych drutów, bo dzwoniły, a bardzo blisko była taka buda z czarnymi gestapowcami. Wtedy alarm byłby i mogliby tutaj przyjechać i nas tutaj [rozstrzelać]. Naturalnie pierwsza grupa jak poszła, to zaczepiła te druty, tory dzwonią na całego. Wtedy od razu, ja sama dałam taki rozkaz: „Natychmiast w tej chwili przechodzimy.” I z nimi razem właściwie można powiedzieć przeszliśmy, bo bałam się, że jak te dzwoniące semaforowe druty zrobią alarm u tych czarnych, to oni tu przyjadą i nas rozdzielą, i jedna część będzie tu a druga część będzie po drugiej stronie torów. W każdym razie wszyscy przebiegliśmy momentalnie na druga stronę i czarni nie przyjechali do nas, nic, zupełnie, widocznie myśleli, że może to jakieś zwierzę potrąciło te druty. Zaraz wkrótce była wieś, której [mieszkańcy] nami się zaopiekowali. Do dowódcy przyszli, powiedzieli, żeby przyjść wieczorem, jak będzie ciemno i tam wtedy zaopiekowali się [nami]. Chłopcy wszyscy poszli do stodoły spać, a tu w izbie siedzieli podchorążowie, oficerowie. Ja też tam przyszłam i poprosiłam gospodynię, żeby mi pomogła wymyć głowę, bo było krwiste błoto na szyi i w ogóle okropność, coś strasznego. Była duża kuchnia, duża izba, wkoło wszyscy siedzieli, jeden przy drugim, a tutaj była kuchnia i ona na tej kuchni gotowała mi ciepłą wodę. Postawiła dużą miednicę i w tej miednicy myłam głowę, a ona, co chwilę wynosiła tę wodę. To było takie krwiste błoto. Trzymałam jedną ręką, wtedy miałam lewą rękę jeszcze przecież nie skaleczoną, więc też była dobra, więc prawą ręką trzymałam opatrunek na rance, a druga ręką myłam się. W tym momencie raptem padł strzał. Tutaj siedział „Prawy”, który był podporucznikiem, siedział taki porucznik pan Ścibor z wojny 1914 roku, bez jednej ręki, nie pamiętam czy prawej czy lewej. On niestety strzelił z takiego bardzo pięknego pistoletu w takim tłumie. Myśmy wszyscy zamarli wprost ze strachu, że kogoś mógł ranić. Ale tak szczęśliwie jakoś ta kula przeszła między ludźmi i wbiła się w ścianę. Ale przeszła na wylot całej chałupy, bo to bardzo dobra broń, piętnastostrzałowy, piękny pistolet. Tylko pięć takich pistoletów było w Kampinosie. Ścibor mówi tak: „Przepraszam bardzo, taka straszna nieuwaga. Piękną mam broń, ale ta broń nie ma bezpiecznika.” Tak powiedział. A ja nachylona nad tą miednicą mówię: „Panie poruczniku jest zabezpiecznik, bo ja wiem. Jak byłam kiedyś u „Okonia” w Wierszach to właśnie na ten temat była mowa i pokazali jak się zabezpiecza ten pistolet.” Nie mnie pokazali, tylko komuś innemu, ale ja patrzyłam. Podeszłam i zamknęłam ten pistolet. Taka cisza się zrobiła w izbie, jak makiem zasiał. Przedtem było gwarno, wszyscy mówili, nawet na temat tego strzału, który był, a tu zamilkli wszyscy. Nachyliłam się nad tą miednicą, w dalszym ciągu się myłam, myślę sobie: „To pewnie mężczyźni są tacy troszkę zdetonowani, że kobieta, notabene siostra, zdawałoby się nie mająca nic wspólnego ze strzałami, a tymczasem wie jak się zabezpiecza taki pistolet, a oni nie wiedzieli.” Nikt nie wiedział, tylko ja wiedziałam. Tak się skończyło to wszystko. Skończyłam się myć. Na drugi dzień myśmy wyruszyli dalej. To był marsz, 9 października doszliśmy dopiero do Drzewicy i jeszcze nie mogliśmy na razie demobilizować się. Tam nam powiedzieli, że dalej nas nie puszczą. Cały czas, codziennie, i w nocy się szło, a w dzień się zapadało w las albo do wsi i czekało się.

  • Gospodarze karmili państwa?

Tak, nie tylko gospodarze. Nasi koledzy też tak samo chodzili tam, rekwirowali jakieś ziemniaki, przynosili, ja gotowałam. W ciągu dnia chłopcy siedzieli w lesie spali i odpoczywali, a ja, pomimo, że byłam ranna musiałam im wszystko gotować. Tak, że potem nas było tak bardzo dużo, coraz więcej, coraz więcej, tak, że myśmy potem zostali podzieleni na trzy grupy. Pamiętam, gotowałam im wszystkim i byłam bardzo zmęczona, bo chłopcy w ciągu dnia spali czy to w stodołach czy to w lesie, a ja w chałupie z jakąś gospodynią gotowałam. Pamiętam, robiłam kluski na śniadanie, a potem jakieś mięso, chłopcy przynosili czy kury czy jakiegoś świniaka kiedyś dostali, tak, że porobiłam im sznycle, jakieś kawałki mięsa popiekłam i zabrali sobie na drugi dzień, żeby coś jeść. Tyle dni przecież szliśmy cały czas. Tak żeśmy wędrowali bardzo długo. Przejechaliśmy na koniach Pilicę. U nas było kilku ułanów „Doliny” i nas po kolei poprzewozili przez Pilicę. Bardzo długo, tyle dni, tyle dni zapadaliśmy na dzień gdzieś do wsi a w nocy żeśmy szli, w ten sposób cały czas. Potem, pamiętam dziewiątego powiedzieli, że dalej nie pójdziemy, że musimy być demobilizowani. Pamiętam, była taka konsternacja, bo myśmy szli do Gór Świetokrzyskich, a tymczasem nie, Góry Świętokrzyskie są tak strasznie zapchane ludźmi, że nie mogą już przyjmować nowych oddziałów i musimy tutaj być demobilizowani i tutaj pozostać. Wtedy, kto miał w co się ubrać, to musiał się przebrać w [ubranie] cywilne i włączyć się normalnie do miasteczka. Miałam w plecaku swój kostium, w którym poszłam na Powstanie. Wyjęłam z plecaka ten kostium, ubrałam się i jako cywilna osoba już dziesiątego weszłam do miasta. RGO się mną zaopiekowało. RGO nas karmiło i dało mi mieszkanie w jakimś białym domu należącym do organizacji podziemnej, tak, że mogłam być w tym domku tylko w nocy, a w ciągu dnia musiałam się tłuc po mieście. Mój dowódca, „Miś”, jego zastępca i jeszcze jakiś trzeci pan do nas dołączył, oficer, zamieszkali u aptekarzówien, a ja mogłam tylko zostawić rzeczy u aptekarzówny, rozdzieliłam te rzeczy na dwie grupy, rzeczy cywilne i wojskowe, to znaczy moja legitymacja. Ostatnio to miałam i macchetto już, bo tyle ludzi do nas przychodziło, ale kto tylko mógł, to odchodził, tak, że początkowo było nas bardzo dużo, potem coraz mniej, coraz mniej, coraz mniej. Ci, którzy odchodzili zostawiali swoją broń. Miałam swój pistolet, który miałam w czasie Powstania i macchetto dziesięciostrzałowe. Macchetto zabrali koledzy, którzy zostali umieszczeni gdzieś na wsi, nie w Drzewicy, a porucznik „Prawy”, „Miś”, jego zastępca i ja, myśmy zostali w mieście. Oni byli u aptekarzówien, a ja byłam bez przydziału żadnego, bez mieszkania, tylko mogłam spać w tym domku organizacji podziemnej, a w dzień musiałam siedzieć w kuchni. Wiem, że byłam zmęczona, chciałam się położyć, odpocząć, a nie było gdzie, nie było jak. Tak, że to był trudny okres. Ale bardzo krótko, bo myśmy przyszli we wtorek, pamiętam w sobotę jeszcze poszłam do kolegów, taki dostałam rozkaz, żeby z nimi nawiązać kontakt, poszłam, wróciłam z powrotem, a w niedzielę była pacyfikacja Drzewicy i nas aresztowali. Też spałam w tym tak zwanym białym domku, do mnie przyszła wtedy pani z jakimś panem, może małżeństwo, nie wiem, oni tam spali, ja spałam na takiej kanapce. Powiedziała, że jest pacyfikacja Żor, żeby oni czasem nie przyszli do nas na drugi dzień, więc czy mam jakąś broń czy coś. Moja broń była u Gerlacha w reperacji, bo coś się z iglicą stało, więc miałam u siebie w pudełku tylko naboje do tej broni, nie pamiętam, ile tam było sztuk, kilkanaście. To miałam, ale nie przyznałam się, że mam, powiedziałam, że nie mam nic do schowania. Ta pani wzięła pistolet tego pana, swój pistolet wzięła, dwa granaty, jeszcze jakieś naboje, zawiązała w taką chustkę zieloną i zaniosła na dół, bo na dole był arsenał i gdzieś w piwnicy można było schować. Nie wiedziałam, gdzie to jest, nawet nie chciałam wiedzieć. W końcu położyliśmy się spać. O czwartej rano Niemcy zaczęli do nas walić w drzwi. Na tyle byli grzeczni, że chwilę poczekali aż myśmy kobiety się ubrały i wtedy już. Pamiętam, wyszłam niby po wodę do studni i przy studni zakopałam to pudełko z bronią, już miałam czysto, już nie miałam żadnych kompromitujących rzeczy. Pamiętam, że wyszłam z tego domu. Takie było pole i las. Przygotowałam sobie ewentualną ewakuację. Strzały jakieś były. Nawet musiałam położyć się na ziemi, bo te strzały były bardzo mocne. Położyłam się, jak się położyłam na ziemi, to myślę sobie: „Mój Boże, zostawiłam koc w tej chałupie.” I wróciłam po koc, wzięłam ten koc. Potem myślę sobie: „Jestem głodna, może pójdę do jakiejś chałupy.” Ale chciałam z tego domu wyjść, bo wiedziałam, że ten dom jest taki trefny, bo jeżeli tam na dole jest schowana broń i tamże podobno jest arsenał jakiś, to jak oni tu przyjdą, zaaresztują mnie w takim domu, to troszkę nie bardzo dobrze będzie. Poszłam do chałupy, też nie chcieli ze mną rozmawiać, bo wiedzieli, że mieszkam w tym domu, więc jestem trefna. Ale kupiłam chleba, usiadłam na ławeczce przed tym domem i jem chleb. Mój dom, ten właśnie, z którego wyszłam, został otoczony i wyciągnęli tę panią i tego pana i wyprowadzili. Mężczyzna został zaprowadzony do grupy mężczyzn, a ona idzie w moją stronę z Niemcem. Ale spokojnie siedzę, myślę sobie, że przecież ona nie [wyda mnie]. A ona mówi Die Se Frau, pokazała mnie temu Niemcowi, Niemiec zawołał mnie do siebie i pyta, czy spałam w tym domu. Mówię: „Tak, spałam.” Przecież już tak kłamać nie mogłam, że nie, więc mówię: „Tak.” „A czy spał tam taki wysoki mężczyzna, blondyn w długich butach?” Tej nocy nie spał, ale poprzednie noce spał. Powiedziałam: „Nie, tej nocy nie spał, naprawdę nie spał.” Chciałam wrócić z powrotem na swoją ławeczkę, gdzie jadłam chleb, a on mówi: „Nie, komm.” Wziął ją i mnie do tych mężczyzn wszystkich. Z tymi mężczyznami zaczął pędzić w stronę Drzewicy, w stronę rynku. Nas pędzili, a za nami jechały armaty, a my byliśmy taką barykadą, kilka osób i my te dwie kobiety też. Zapytałam jeszcze: „Jak pani dawno pracuje w organizacji?” „Od 1941 roku.” Mówię: „To pani nie wie, że nie wolno wskazywać nikogo?” „Bardzo panią przepraszam.” Taka głupia, po cóż mnie wskazała, taka byłam na nią zła, że coś okropnego.

  • Ile miała lat, była młodsza?

Młodsza była ode mnie. Ja przecież wtedy miałam trzydzieści sześć lat, nie byłam taka młodziutka. Ona miała ze dwadzieścia parę, ale też dorosła pani.

  • Ona była z Warszawy, skąd była?

Nie, nie wiem, tamtejsza jakaś pani, głupia, naprawdę głupia. No nic, trudno, stało się. Nas pędzili na rynek, a na rynku było już masę ludzi wyciągniętych z domów w Drzewicy, to przecież miasteczko, otoczonych kordonem trzymali na rynku. Były tam kobiety, dzieci i starsi ludzie. Mnie i tę panią wpędzili do takiej piekarni, tam stał stół, tam byli gestapowcy z czarną trupią główką. To było gestapo. Mnie i tę panią postawili w kąt i krzesłem zasunęli i powiedzieli, że nas nie można ruszać, jesteśmy do dyspozycji lejtnanta Kobelskiego. Do dziś pamiętam, lejtnant Kobelski, po polsku nazywający się. Stoimy, nic, ani ze sobą nie rozmawiamy, ja wściekła na nią jak nie wiem co, że mnie tutaj tak wkopała, bo mogłabym jakoś zaplątać się między [ludzi], nie przyznawać się w ogóle, że kiedykolwiek miałam coś wspólnego z AK. Stoimy tam. W tym momencie wchodzi „Prawy”, „Miś” i ten pan, który u aptekarzówien mieszkał. Wprowadzili ich i wepchnęli ich do takiego pokoju, [z którego] na roboty wysyłali, taka segregacja. Tutaj stale przyprowadzali. Byli też tutaj jako wojsko niemieckie własowcy, którzy po rosyjsku rozmawiali. Był taki wojskowy, żołnierz rosyjski, ale ten był taki rozpuszczony, w szynelu, bez paska, i cały czas jak tylko ktoś wchodził, to Wot, jeszczo odin priszoł, „Jeszcze jeden przyszedł” i wskazywał. Tych, których wskazywał, wiązali im ręce do tyłu i wpychali do innego pokoju, nie tam, gdzie na roboty, tylko do drugiego pokoju. Taka segregacja tutaj była, cały czas, długo to trwało. W pewnym momencie „Prawego”, „Misia” i tego pana wepchnęli na roboty, a my tu stoimy w dalszym ciągu. W pewnym momencie przyprowadzają dziewczyny i wnoszą tę piękną broń, którą miał „Prawy”, „Miś” i ten pan. Ich stamtąd wyciągnęli i tak strasznie ostro do nich, zaczęli na nich krzyczeć, popychać. Zaczęli ich wyprowadzać. Te dziewczyny, te dwie aptekarzówny i tych trzech panów wyprowadzili W takiej formie to się odbywało, że byłam pewna, że zaraz ich tutaj rozstrzelają, tak że aż nawet uszy sobie zakryłam, myślę: „Boże kochany, będę zaraz świadkiem zabicia moich kolegów.” Nie wiem, czy ich dalej odprowadzili, ale w każdym razie nie odbyło się, żadnego strzału nie było, nic, cicho. My tam stoimy. Wtedy zwracam się cichutko do tej pani, mówię: „Czy oni nie znajdą tego, co pani wczoraj tam schowała?” Ona mówi: „Wykluczone.” Na te słowa własowiec wnosi tę zieloną chustkę, w której miała broń i to kładzie na stole. Myślę sobie: „To skończyło się w takim razie.” Od razu nas biorą, momentalnie, rozdzielają, mnie wpychają do małego pokoiku, gdzie leży pan, wiem, kto to jest, przyjechał. Tam było NSZ podporządkowane AK. NSZ, który miał się nami zaopiekować, tymi, których przyprowadzili spod Jaktorowa, co z nimi robić. Mówili, że chłopców zabierają do siebie do partyzantki, gorzej jest z nami kobietami. Jakoś [musieli] zaopiekować się. Nic naturalnie żeśmy nie porozmawiali. Potem zaraz pytają mnie, kto ja jestem. Mówię: „Z Warszawy przyjechałam, jestem ranna w głowę w czasie Powstania, wyszłam 8 sierpnia z Warszawy.” Wtedy akurat można było wyjść z Warszawy, taka była akcja, Niemcy [dali] taką możliwość, kto chce, może wyjść z Warszawy. Właśnie ósmego, dobrze, że o tym wiedziałam. „A ci tutaj nie mówili, że oni są AK?” Mówię: „A co to jest AK?” Taka jestem głupia, że nie wiem, co to jest AK. Mówią: „Armia Krajowa.” Mówię: „Nie, proszę pana, oni mi na pewno tego nie mówili, bo przecież to jest tajemna organizacja i mnie, obcej osobie przecież nie będą mówić.” „Ma pani rację.” Ale mnie wypchnęli do tych ludzi, którym wiązali ręce. Pokazali mnie jeszcze temu bolszewikowi, temu Rosjaninowi w szynelu, czy on mnie zna. On mówi: „Nie, nie znam.” Znaczy, że jestem tam za krótko, jakoś nie widział mnie tam wśród tych działaczy akowskich w Drzewicy. Sytuacja taka, że powiedział, że mnie nie zna, ale mimo to mnie wypchnęli tam do pokoju piekarni, w którym byli ludzie z powiązanymi do tyłu rękami. Tam była już ta pani, która mnie wydała, siedziała pod piecem, nie podeszłam do niej. Stanęłam, myślę: „No, tak, trafiłam jednak fatalnie. Tak się stało, rzeczywiście tutaj jestem naznaczona.” Jak na złość miałam czarną opaskę na tej ranie, bo to jednak była spora rana, na dwa palce, to się rozsunęło, spuchło bardzo. […] Ze względu na to, że nie mogłam odpocząć [między] tymi marszami, to bardzo spuchłam, był taki moment, że mi oczu nie było zupełnie widać, cała góra twarzy była spuchnięta z powodu tej rany. Jednak codziennie szło się bez odpoczynku żadnego i rzeczywiście nie były to dobre warunki na leczenie ran. Potem kobiety zaczęły mdleć, bo strasznie było duszno w tej piekarni. I nas kobiety wyrzucili na zewnątrz na rynek, też w kordonie otoczone same kobiety. Stoimy, a ja naznaczona tą czarną opaską i ten Kobelski cały czas przechodzi czy ja jestem, cały czas sprawdza czy ja jestem, cały czas szukał, jest, i znów odchodził, cały czas patrzył na mnie, psiakość, ja z tą opaską, psiakość, taka naznaczona, ani skręcić, ani schować się między inne kobiety. Nic. I tak cały czas, cały czas. Tak doczekaliśmy do wieczora. W tym momencie, kiedy stoimy wszyscy, koło mnie taka kobieta stoi, trzyma jakąś paczkę i mówi, klnie: „Niemcy, czorty łażą, na pewno wszystko zjedzą, co przygotowałam na przyjęcie dla ludzi, którzy mną się zaopiekują.” Ona też warszawianka, przyjechała tutaj, uciekła z Warszawy, tymczasem przygotowała dla swoich gospodarzy przyjęcie na imieniny. Mówi: „Na imieniny.” Mówię:, „Jakie pani ma imię?” „Jadwiga jestem.” Mówię: „Acha, 15 października.” Trzeci raz miałam z gestapo do czynienia w czasie okupacji, 3 października, 20 października i 15 października. Do trzech razy sztuka. Tak mnie to podbudowało, myślę: „Trzeci raz mam z gestapo [do czynienia]. Uda się. Muszę jakoś wyratować się.” Zaczęłam myśleć, jak wykręcić się z tym wszystkim, jaki sposób wykombinować, żeby jednak wyratować się. Nabrałam wtedy otuchy, tak się ucieszyłam. Stoimy w dalszym ciągu. Wreszcie doczekaliśmy się tego aż wreszcie nas wpychają do samochodów i wiozą. Już jest prawie tak jakoś ciemnawo. Postanowiłam sobie, że tu nie będę uciekać, bo już tu dużo ludzi uciekło. Mimo, że żeśmy byli tutaj otoczeni, to jednak pozwolili nam odejść, żeby zrobić siusiu, można było wtedy uciec, ale ja naznaczona jestem, nie mogę uciec. Ta pani, która mnie wtedy [wydała], uciekła, nawet nie pofatygowała się, żeby mnie z sobą zabrać. Myślę sobie: „Tutaj w ogóle nie ucieknę, bo nie wiem gdzie uciec, wejdę do jakiegoś domu, może jeszcze gorszego niż ten, gdzie byłam, jeszcze więcej się wkopię. Ucieknę po drodze.” Tak sobie postanowiłam, że ucieknę po drodze. W międzyczasie jakiś mężczyzna poprosił mnie, żebym troszkę rozluźniła mu ręce, bo cierpną mu ręce do tylu związane paskiem. Zobaczyłam, że tam nie ma żadnej możliwości, ani dziurki, żeby rozluźnić. Wyjęłam swój duży scyzoryk, mam go dotychczas, zrobiłam dziurkę, luźno mu zawiązałam te ręce, mówię: „Niech pan trzyma to.” Udawał, że to jest zawiązane. Drugi mężczyzna też o to samo poprosił. Byłam taka zrezygnowana, że postanowiłam jemu też to samo zrobić. Wszyscy na mnie patrzyli, że to robię, ale nikt nie powiedział. Zrobiłam też. To było jeszcze przedtem jak myśmy byli razem w tej piekarni przed wyjściem na rynek, bo potem kobiety wyciągali, a mężczyzn zostawili w tej dusznej piekarni, a kobiety miały prawo wyjść. Zaczynamy jechać. Zaczęłam rozmawiać z granatowym policjantem, który był na końcu każdego samochodu. Zostałam przy klapie, myślę: „Będę tutaj przy klapie, bo jak gdzieś zatrzyma się, to skaczę do jakiegoś rowu, do jakichś krzaków, uciekam.” Powiedziałam mu o tym. On specjalnie nie zwrócił na to uwagi. Byłam z nim w jakimś kontakcie, że on mi pomoże.

  • Ile tych samochodów było?

Dużo, chyba z sześć, pięć.

  • W każdym ile było osób?

Dużo ludzi, masę, napchali do tego samochodu na siłę. Nie wiem, do tego więzienia przyjechało sto kilkadziesiąt osób. Jedziemy, zatrzymujemy się gdzieś przed jakimiś domami, wcale nie dużymi gmachami i on mówi: „To jest więzienie w Opocznie.” Weszli do tego więzienia, ale wracają i znowuż jedziemy. Mówię:, „Dokąd jedziemy?” „Proszę pani, nie wiem, dokąd, jedziemy w stronę Spały teraz.” Ja się zupełnie nie orientuję, gdzie jestem, już zaczyna się robić ciemnawo. W Spale zupełnie ciemno, „Proszę pana, ja tutaj skaczę już teraz.” Wziął mnie za rękę: „Proszę pani, wykluczone, niech pani tu tego nie robi, Spała jest cała naminowana. W Spale jest lazaret rannych Niemców, więc tutaj pełno jest strażników, pełno rozmaitych straży. A tutaj tak jest naminowane, że pani od razu wyleci w powietrze. Niech pani to zrobi w Tomaszowie, gdzie będzie pani miała oparcie w ludziach, w Polakach.” Myślę sobie, że rzeczywiście tak zrobię w takim razie. Jak jechał ze Spały do Tomaszowa, to musiał jechać pod górę, jechał pod górę bardzo szybko, tak szybko, że nie mogłam się odważyć na zeskoczenie, połamię nogi i zostanę, zabiją mnie od razu leżącą i sprawa załatwiona. A tymczasem z mojego samochodu, ktoś spod plandeki, skoczyli jeden i drugi. Ten policjant: „Ojej, jej, żeby tylko nóg nie połamali.” Jak skakali aż ogień poszedł spod ich podkówek, strasznie, ale już wcisnęli się, żadnego strzału nie było, nic, i uciekli. Potem rozmawiałam z matką jednego z tych. Ona mnie po rękach całowała, bo jego siostra powiedziała, że to ta pani odwiązała Zbyszkowi ręce i dlatego mógł skoczyć. Wszystkim bym odwiązała, żeby można było. Rzeczywiście, tych dwóch, którym odwiązałam ręce, uciekło. Ja niestety. [Policjant] mówi: „Proszę pani, tu jest więzienie, tu jest kościół, cmentarz, niech pani skacze.” Skaczę. Już stoimy. Niemiec podszedł do mnie, pomógł mi zejść z samochodu, myślę sobie: „Ech ty! Galanteria taka jego.” Straszne. [Pokazał, że] w tamtą stronę trzeba iść. Tam zrobiony był kordon z nastawionymi karabinami i trzeba było iść tam do więzienia. Myślę sobie: „Boże, Matko Święta!” Przyszłam do tego więzienia, stoję, aż płakać mi się chce. Jestem w więzieniu, ale jeszcze nie bardzo zdawałam sobie z tego sprawę, stałam. Wtedy kazali nam się odwrócić do ściany i wpuścili mężczyzn. Weszli mężczyźni, brutalnie ich uderzali, słyszałam razy, krzyki, wrzaski. A my tutaj staliśmy spokojnie. Stałam, odwróciłam się i zobaczyłam „Misia”. „Miś” był wysoki, myślę, że jeżeli „Miś” jest to i „Prawy” jest, to znaczy, że ich tam nie rozstrzelali jak myślałam, jak ich wtedy wyprowadzili od aptekarzówien. [Dłużej] już nie patrzyłam, bo nie można się było oglądać. Miałam swoją kenkartę. Jak się wtedy do tej piekarni przychodziło, to się zostawiało kenkartę, gestapo zabierało. My, ze względu na to, żeśmy byli do dyspozycji lejtnanta Kobelskiego, to nam tych kenkart nie wzięli ani mnie ani tej pani, tylko ta pani uciekła jeszcze na rynku i potem już jej nie było, a ja zostałam. Jestem w więzieniu, ale z kenkartą. Od razu nas wzięli na górę, pamiętam, położyłam się na podłodze obok tej pani, która była Jadwiga i miała taką plandekę pluszową, na której prosiła, żebym położyła się koło niej. Zaczęłam płakać, myślę sobie: „Mój Boże, 1944 rok, październik, przez tyle akcji rozmaitych przeszłam, tyle niebezpiecznych momentów przeszłam szczęśliwie i wszystko szczęśliwie, a teraz, kiedy Niemcy się kończą, jestem aresztowana, coś okropnego. Jutro będę na pewno przez gestapo badana, będę musiała zeznawać, muszę jakoś zręcznie mówić, nie wkopać nikogo i siebie też jakoś ratować.” Pamiętam, pomodliłam się do Matki Boskiej Częstochowskiej, nie do Matki Boskiej Ostrobramskiej, do której zawsze miałam duże nabożeństwo jako kresowianka i której składałam wszystkie swoje prośby w czasie okupacji. Tę sprawę, właśnie ze względu na to, że Matka Boska była tak naładowana moimi prośbami, że już nie mogłam tego wcisnąć, a to była sprawa dla mnie bardzo ważna, bo to o mnie chodziło. Pomodliłam się do Matki Boskiej Częstochowskiej i zasnęłam o dwunastej godzinie. Obudziłam się o szóstej rześka i tak jakoś zupełnie inaczej myślałam. Siedziałam tam kilka dni. Tego dnia siedziałyśmy cały czas na górze, dali nam tylko kubełek wody i to było całe jedzenie.

  • Jak wyglądała ta sala, ile tam było osób?

Dużo. Duża sala.

  • Wszyscy byli w jednej sali?

Czysta podłoga, wyheblowana, biała podłoga, dwa okienka bez szyb na górze i nas z sześćdziesiąt chyba, wszystko pomieszane, wszystkie kobiety razem. Była tam taka pani Piasecka, miała z sobą troszkę jedzenia, troszkę mi dali, jakąś kanapką, bo ja nic nie miałam do jedzenia, poszłam jak stoję. Cały dzień siedziałyśmy. Na drugi dzień puścili nas na dół, pozwolili się umyć. Było koryto z wodą, w którym można się było jakoś wymyć i potem ustawić się według alfabetu. Byłam wtedy Zawilska, bo w Powstaniu wzięłam swoją lewą kenkartę, byłam przedostatnia, za mną była tylko pani Żebrowska. Ustawiłyśmy się. Do stolika segregującego przyszedł Kowalski. Myślę sobie: „Mój Boże, nie mogę teraz zdjąć tej opaski, bo rana, muszę tę opaskę mieć.” Pamiętam, że pożyczyłam chustkę na głowę, zawiązałam chustkę na głowie, a takim pledzikiem zakryłam się, żeby figurę troszkę też zmienić, żeby była taka starsza baba. W ten sposób jako przedostatnia podeszłam do tego stolika, przy którym z jednej strony siedział jakiś Niemiec, a drugi Kowalski. Ten Niemiec, nie Kowalski, zadaje mi pytanie, gdzie mieszkam i tak dalej. Mówię, że mieszkam w Warszawie na Pradze, Szeroka 6. Tak było napisane w kenkarcie. To była naprawdę lewa kenkarta. Doskonale wiedziałam, że nie sprawdzą, bo Praga była już w rękach sowieckich i nie mogliby nawet sprawdzić. Ten [Niemiec] do Kowalskiego po niemiecku powiedział, a ja już się trochę osłuchałam z niemczyzną, że:, „Po co myśmy te warszawianki nałapali? Tylko kłopot z tymi warszawiankami.” Danke, powiedział mi, żebym poszła do swojej celi. Poleciałam na tę celę jak nieboskie stworzenie, bo była segregacja, a jeżeli ja znowuż do tej samej celi idę, to znaczy na roboty. Wpadłam tam, ale cela była inna. W tamtej celi stała jakaś strażniczka, powiedziała, że nie tu, tylko do innej celi. Była segregacja i z tych sześćdziesięciu osób połowa została zabrana do zamkniętej celi, a do tej drugiej celi tylko takie, które były na roboty wysyłane. To była mała cela, z taką narą na pół celi, chlorem była nasmarowana podłoga, tak, że nie można było położyć się na podłodze, tylko trzeba było na tej narze [leżeć]. Rozcharakteryzowałam się w tej nowej celi, zdjęłam tę chustkę, zdjęłam z ramion ten pled i siadłam sobie na tej narze z nogami razem. Kowalski wchodzi do celi, myślę sobie: „Mój Boże, wszyscy minęli, nie znalazł mnie, nie zauważył z tą czarną opaską i teraz przyszedł pewnie po mnie.” Boże kochany, aż mi serce zamarło. Siedziałam z nogami razem na tej narze, oparłam łokciem o kolano i ręką zasłoniłam sobie tę opaskę, siedzę i w ogóle nawet nie patrzę w jego stronę. Siedzę jak trusia, myślę: „Boże kochany, czy on znajdzie mnie czy nie znajdzie, czy mnie wyciągnie czy nie wyciągnie.” Wyciągnął panią Stasię, z której matką potem byłam zwolniona, ją zabrał, była w AK, bardzo mocno zajęta była w organizacji. I wyszedł i mnie zostawił, myślę: „Boże kochany, wszystko w porządku.” Jeszcze tam siedziałam kilka dni, dziewczyny latały do swoich chłopców, do swoich ojców i braci, a ja już nie, nigdzie się nie ruszałam, bo się bałam spotkać tego Kowalskiego, siedziałam jak trusia. Któregoś dnia, już nie pamiętam, który to był dzień, o godzinie szóstej rano nas zabrali. Nie wszystkich, ale ja też zostałam sprowadzona na dół. Byli tam i mężczyźni i kobiety, przez takie zorane pole poprowadzili nas od razu na stację, jakąś boczną linię kolejową i wsadzili do kilku wagonów towarowych. Byłam w wagonie z kobietami. Zaczęliśmy jechać. Jak szłam tam, to pamiętam wtedy prowadził nas granatowy policjant, mówię, że koniecznie chcę uciec, nie chcę absolutnie jechać na roboty, jak to zrobić? On mówi: „Proszę pani, teraz jest nawet łatwo zwolnić się, tak, że może niech pani postara się o normalne zwolnienie, dlatego, że masę osób z Ukrainy przyjeżdża i chce jechać na roboty do Niemiec, w związku z tym nie ma dużego nacisku i jeżeliby pani nie chciała, to myślę, że udałoby się pani normalnie zwolnić.” Myślę sobie, że może rzeczywiście jakoś trudno na tym polu uciekać, położyć się na tym polu czy jak, przecież Niemcy z nami idą. Pamiętam, potknęłam się o półpodkowę, podniosłam ją nawet, a potem znalazłam drugie pół, a potem znalazłam cała podkowę, taką niedużą i mam ją dotychczas […] Myślę: „O, to może na szczęście, może rzeczywiście uda mi się jakoś z tego wykręcić.” Zamknęli nas w tym wagonie i zaczęliśmy jechać, była tylko taka szparka w tych dużych, ciężkich zasuniętych drzwiach. Tam dziewczyny stale przy tej szparce kręciły się i patrzyły, gdzie jedziemy. Po całym dniu jechania, bo to szósta rano była jak nas wsadzili do wagonów, może troszkę później, jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy, było Radomsko. Tam dziewczyny rozmówiły się z robotnikami, którzy pracowali na torach, nawet dostaliśmy troszkę zrzutkowej jakiejś zupy, dostałam pół kubeczka dobrej zupy z jakimiś gotowanymi jajkami. To była jakaś zrzutkowa zupa, amerykańska czy angielska. I dalej jechaliśmy bardzo długo. Wreszcie przywieźli nas na jakąś rampę kolejową i kazali wysiąść. Wysiadłam, szare mury, czerwone, osmolone, nie wiem, gdzie jestem, czy jestem w Reichu czy jestem na Śląsku, czy jeszcze to jest Generalna Gubernia, nie mam pojęcia, gdzie jestem. Szukam jakiegoś napisu, bo czasem z jakiegoś napisu może się wywnioskować, jaka to jest miejscowość i szukam tej miejscowości. Ustawiają nas, i mężczyzn i kobiety, żeby nas dalej pędzić. Z jednej i z drugiej strony to polski policjant, to niemiecki, polski, granatowy. Szukam jakiejś nazwy i czytam: „Częstochowa”. Myślę sobie: „Boże kochany, ja do tej Częstochowskiej Matki Boskiej modlę się strasznie gorąco codziennie, błagam ją o ratunek i jestem w Częstochowie. Coś nadzwyczajnego, taki zbieg okoliczności, jestem blisko tej Matki Boskiej.” Taka uszczęśliwiona, aż mi dosłownie otucha wstąpiła wtedy jeszcze raz do serca, że może rzeczywiście jakoś mi się uda to wszystko [przeżyć]. Pędzą nas, jakiś pan z walizką oddziela się od nas. Policjant, który szedł koło mnie mówi: „Niedobrze, że ucieka, niedobrze, że ucieka, bo będą go znowuż szukać, jeszcze złapią i będzie odpowiadać za to. Niedobrze, że ucieka, bo wszyscy jesteście spisani, wszystko dokładnie, tak, że na pewno zauważą, że uciekł.” A on z walizką odszedł, wszedł między ludzi i poszedł sobie i koniec i już. Wprowadzili nas do Zammerlagru, była tam kantyna. Miałam jeszcze troszkę swoich pieniędzy, to kupiłam sobie jakiejś kiełbasy i chleba, bo rzeczywiście byłam bardzo głodna. Jedzenie więzienne było straszne, dziewczyny otrzymywały jakieś jedzenie od swoich rodzin. Czasem pani Piasecka dała mi jakąś kanapkę, ale to troszkę było za mało. Z największą przyjemnością najadłam się kiełbasy. Przespaliśmy się tam jedną noc i na drugi dzień od razu nas do łaźni. Robię straszną kwestię, że nie mogę iść pod taki wysoki prysznic, bo jestem ranna w głowę, muszę mieć koniecznie jakiś ręcznik ochronny. Siostry, które tam pracowały dały mi jakiś dodatkowy ręcznik czy jakąś ścierką. Zawinęłam sobie tę głowę i poszliśmy wykąpać się. Człowiek z przyjemnością się wykąpał i potem od razu już nago, tylko pokryta ręcznikiem do doktora. Tu był stary doktor a tu młody doktor. Chciałam iść do tego starego doktora, a siostry: „Nie, do młodego doktora.” A do młodego doktora duża kolejka [była]. Trudno, tak mnie ustawiły, tak bardzo kategorycznie, żeby tu, więc jakby dobrze mi życzyły, żebym tu poszła a nie do tego starego. Stanęłam tutaj jako też Zawilska znowuż, więc też przedostatnia, podchodzi do mnie doktor. Mówię: „Jestem ranna w głowę.” On mówi: „Muszę to zobaczyć.” Odwija mi ten opatrunek, patrzy i mówi: „Oj, na to panią nie zwolnią.” „Oj” to znaczy, że moją stronę trzyma, jeżeli mi współczuje i mówi „oj”. Więc mówię: „Byłaby to dla mnie tragedia panie doktorze. Może chore serce?” On robi mi znowuż opatrunek, bo musi mi zrobić opatrunek, bo ranka jest jeszcze świeża. Robi mi opatrunek i rozmawia ze mną: „Ma pani epilepsję Jacksona.” Mówię: „Panie doktorze, może serce niedobrze?” On mówi: „Epilepsja Jacksona. Dziekuję.” I tak zostało, że mam epilepsję Jacksona. Dobrze, że wiem, co to jest epilepsja Jacksona. To jest od urazu, może się nagła rzecz stać, wtedy od takiego wstrząsu dostaje się epilepsji. Wszystko w porządku i teraz muszę iść do doktora niemieckiego do akceptacji. Siostry mnie tam wysyłają. Teraz dowiaduję się, że jest siostra folksdojczka, która kieruje. Trzeba ją jakoś ugłaskać, żeby mnie dała na pierwszy ogień do tego doktora, bo na początku ten niemiecki doktor jest bardziej tolerancyjny i prędzej decyduje się na zwolnienie, potem będzie bardziej ostro traktować i można się nie dostać. Nas jest siedem osób do tego doktora. Jak to zrobić, żeby dostać możliwość dostania się na pierwszy ogień? Trzeba jakoś tę siostrę ułagodzić, więc poszłam do niej, powiedziałam: „Proszę pani, jestem w letnim kostiumie, jest już listopad, jest zimno. Bardzo bym prosiła, żeby pani mi kupiła coś do przykrycia, jakiś żakiet czy chustkę, może jesionkę, a nawet może pled. Pledem się okryję, to też już nie zmarznę jak będę przykryta.” Nie miałam już bardzo pieniędzy, bo jeszcze troszkę było, to wydałam na kiełbasę. Nie mam pieniędzy, więc pożyczyłam od koleżanki, której rodzice w Odżywoli mieli restaurację. Będąc w Drzewicy już poznałam wszystkie chody. Młoda dziewczyna: „Bardzo proszę.” Pożyczyła mi tysiąc pięćset marek, chyba marki były. Miałam złotą bransoletkę o wartości mniej więcej czterech, czterech i pół tysiąca. Szkoda mi było tej bransoletki dać i tej Niemce i tej dziewczynie też, więc musiałam ją sprzedać i dopiero z tych pieniędzy oddać jej te tysiąc pięćset a resztę zostawić sobie na jakieś życie, jeżeli zostanę zwolniona, żebym z czegoś żyła, przecież ostatecznie nie mam żadnych możliwości przetrwania. Rzeczywiście poszłam do niej z tym tysiącem pięćset złotych i prosiłam, żeby mi za to kupiła coś, co się uda. Kupiła mi koc. Kosztował może siedemset, może osiemset złotych, ale ja już o resztę nie pytałam. Wzięła te wszystkie pieniądze i rzeczywiście na pierwszy ogień dała mnie do doktora. Poszłam do tego doktora. Miała być tłumaczka, ale on mówił zupełnie dobrze, łamaną polszczyzną, dla mnie zrozumiałą. [Pyta], czy mam świadków, że mam epilepsję. Mówię: „Panie doktorze, ja tu jestem zupełnie wśród ludzi obcych, tutaj nie ma nikogo, kto zna, że jestem chora na epilepsję, a tu nie miałam żadnego [ataku], a przecież pan wie, że na zawołanie epilepsji się nie miewa.” On: „Ma pani rację.” I zwolnił mnie. Bezpośrednio mogłam wyjść z więzienia, tego dnia nie, bo już było za późno. Na drugi dzień rano nas chyba trzy kobiety zostały zwolnione. Myśmy poszły od razu, pierwsze moje kroki do Matki Boskiej na Jasną Górę, do kaplicy Matki Boskiej podziękować za to, że byłam zaaresztowana w arsenale broni, [miałam] takie perypetie i jestem zwolniona. Cud, dosłownie cud i stale traktuję [to] jako cud. Jak skończyłam dziewięćdziesiąt lat było nabożeństwo specjalnie u Matki Boskiej Częstochowskiej, moi przyjaciele zorganizowali przed spływem, potem był spływ. Dwieście osiemdziesiąt pięć kilometrów przepłynęłam Wartą, miałam wtedy dziewięćdziesiąt lat. Wtedy było nabożeństwo i ksiądz Pompa, to był bardzo ważny pan, miał ważne stanowisko w klasztorze, miał całe kazanie o mnie. Byłam tak wzruszona, spłakałam się jak ten bóbr wtedy. Rzeczywiście taką niespodziankę mi zrobili koledzy. Cud. Czy ten Kowalski, czort rogaty, mnie uratował, nie mam pojęcia, tak się stało, że rzeczywiście wyszłam i miałam kenkartę, świadectwo ze szpitala, że jestem chora na epilepsję, że już w ogóle na roboty nie mogę jechać, bo jestem chora.

  • Co działo się z panią do wyzwolenia?

Wtedy wróciłam do Drzewicy, zrobiłam się wtedy łączniczką mojego nowego pana, młodego człowieka, już nie pamiętam jego nazwiska, potem się dowiedziałam, ale przedtem naturalnie w czasie okupacji nie znałam. Jeździłam między Drzewicą a Grójcem kilkakrotnie.

  • To była zima?

Tak, jeździłam i chodziłam masę piechotą. Jechało się kolejką, potem piechotą się szło. Byłam tam łączniczką. W Grójcu była Komenda Główna AK, a ja nosiłam rozmaite [rzeczy]. Trzy razy odbyłam taką [podróż]. Za trzecim razem miałam w Grójcu zanieść jakieś dokumenty do takiego oddziału, łącznik, który przyszedł na dworzec mnie wziął. Zaniosłam i przyleciał tam samolot i nas ostrzelał. Masę nas pozabijał, a ja zostałam ranna w rękę. Zostałam przewieziona do Piaseczna i zostałam w ogóle już wyeliminowana z akcji. Notabene cała historia była, bo za trzecim razem miałam odebrać dziesięć dolarów dla dziesięciu osób, dla kolegów. Miałam, pokwitowanie na te dolary, a tymczasem zostałam ranna. Bardzo byłam chora, Boże kochany, miałam taką gorączkę, że straciłam przytomność zupełnie. Ale jakoś wytrzymałam to wszystko. Dopiero 29 stycznia zostałam ze szpitala, nie to, że zwolniona, tylko wyjechałam zobaczyć, co się dzieje z moim domem na Saskiej Kępie pod osiemnastym, [gdzie] miałam mieszkanie. Przyjechałam tu zobaczyć, co się dzieje z moim mieszkaniem. Dozorczyni powiedziała, że muszę zostać, dlatego, że strasznie rozkradają moje mieszkanie. Mówi, że nie da rady zupełnie. Dozorca wrócił z Powstania, taką belką drzwi wejściowe zapchał. Przez piwnice do nas można było wchodzić i też przychodzili stale szabrownicy i wyciągali wszystko. Zostałam tam. Można było mieszkać tylko w kuchni, bo dachu nie było, więc wszędzie się lalo. To było trzypokojowe mieszkanie. Tak zostałam. Potem stale mnie męczyło to, że mogę być posądzona przez tego porucznika, że zdefraudowałam te pieniądze. Poszłam, wzięłam pieniądze i nie przyjechałam z powrotem z pieniędzmi. Ale tak się dobrze złożyło, że wiedziałam, że ten porucznik jest znajomym pana inżyniera Gontarczuka, który był kolegą mojego wuja z Banku Gospodarstwa Krajowego. Wtedy, kiedy wuj wrócił już z oflagu, to złapałam go i poprosiłam: „Znajdź mi koniecznie Gontarczuka. Czy Gontarczuk już przyjechał do Polski? Wiem, że żył, bo widziałam go w Drzewicy, bo był tam z żoną i z dzieckiem, więc na pewno wyszedł z Powstania i nic mu się, przypuszczam, przez ten czas nie stało.” I rzeczywiście tak się stało, spotkał go, dowiedział się jak się nazywa ten jego znajomy porucznik, który był kierownikiem resztek moich kolegów. Dowiedziałam się, dostałam jego adres, pojechałam do niego jeszcze z ręką w gipsie. To był już chyba marzec, oddałam mu to pokwitowanie. Powiedziałam: „Niestety, nie zrealizowałam tego pokwitowania, dlatego, że o, jestem taka.” W dalszym ciągu mam tę rękę do niczego. […]

  • Proszę powiedzieć czy była pani represjonowana w jakiś sposób po wojnie?

Nie. Tylko raz jeden byłam wzywana. Chcę jeszcze opowiedzieć taka historyjkę, [która miała miejsce] już w czasie mojej bytności w Warszawie jak wróciłam. Śmieszna rzecz, która też może być. Była tego rodzaju historia, w 1951 roku zostałam z ulicy zabrana przez UB i wywieziona do Świdra. Nie do żadnego urzędu, [tylko] do prywatnego mieszkania. Tam od godziny czwartej, jak mnie tam przywieźli bezpośrednio po biurze, do godziny jedenastej stale mnie pytali o Retingera i cały czas, że to tak było jak oni mówili. A ja mówiłam cały czas jak było ustalone, bo nie miałam prawa się przyznawać jak to było z Retingerem, bo Iranek Osmecki powiedział, że to jest tajemnica. Sosnkowski ma zwolnić z tajemnicy, wtedy będę mogła mówić, a tak nie ma prawa nikt mnie zwolnić z tego. Stale mówiłam, że pojechałam do Tarnowa po dokumenty, że miałam przywieźć dokumenty. A oni: „Nie. Jak naprawdę było?’ Denerwowałam się, skąd oni, do cholery, wiedzą. Męczyłam ich i dopiero koło godziny jedenastej, taki zmęczony już ten człowiek a ja nie, bo jak ja zdenerwowana to nie jestem zmęczona, więc byłam zadowolona bardzo. On pyta mnie w ten sposób: „Niech mi pani powie, jak mi pani wytłumaczy to jak pani coś przeczytam, co mnie pozwolił mój dowódca” – dowódca, którego on posyła po szynkę i po chleb, więc na pewno to nie był jego dowódca, tylko to był jego podwładny, ale tak udawał. Przeczytał mi taki urywek mojego szefa okupacyjnego, który był aresztowany i był u nich, siedział w więzieniu. Przeczytał mi, że: „Przyszedłem sam – nie z dowódcą, tylko sam – do pani Horodeckiej na Walecznych 18 mieszkania 5 – w tym drugim, poprzednim moim mieszkaniu – zapytałem, czy pani Horodecka zdecyduje się na tego rodzaju historie. Pani Horodecka się zgodziła, doręczyli mi odpowiednie dyrektywy i ja to wszystko robiłam. Jak pani mi to teraz wytłumaczy?” Tyle godzin tłumaczę, że jest inaczej, inaczej tymczasem on mówi tak jak było. Mówię: „Proszę pana, jest taka sytuacja, to było tak dawno, byłam na tak niskim szczeblu, jako wywiadowczymi. Przychodziło to do mnie przez tyle rozmaitych rąk, że pamiętam, że to tak do mnie przyszło, że taki rozkaz dostałam jak panu powiedziałam.” „Dobrze, proszę pani. W takim razie niech pani to nam napisze.” I teraz taka sytuacja, przyszłam do domu i myślę sobie: „Mój Boże, puścili mnie.”, przywieźli do domu, wszystko bardzo pięknie. „Za tydzień pani z nami się spotka, napisze i powie jak to było naprawdę.” Myślę sobie: „Mówić to mogę mówić i potem powiem, że wcale nie tak mówiłam, mogę się wykręcić, ale jak napiszę czarno na białym, to potem się nie wykręcę. Jak muszę napisać, jak mój dowódca siedzi i zeznaje. Jego zeznania mi przeczytali.”

  • Skąd pani wiedziała, że to dowódca? Powiedzieli to pani?

Ten właśnie, który mnie tam wtedy załatwił, do mnie przyszli z Irankiem Osmeckim i ten rozkaz mi dał, bo to jeden taki rozkaz był od Komendy Głównej. To nie był ogólny, tylko jedyny, byłam wtedy specjalnie delegowana do tej jednej sprawy. Wiedziałam, że to jest Ryś, siedzi tam, to jest prawdziwe nazwisko, aktorki Rysiówny brat rodzony. Sytuacja taka, że on siedzi dwa lata u nich, a ja odpowiadam na razie z wolnej stopy, więc jego będą męczyć, jeżeli ja inaczej powiem niż on powiedział. Jak ja mam zrobić? Pamiętam taka zgnębiona przyjechałam na drugi dzień do biura, siedzę taka smutna, w ogóle nie biorę udziału w żadnych rozmowach, siedzę. Przychodzi mój kolega Zażuliński, bardzo przyjemny, już dawno nie żyje i mówi; „Izo, co z tobą jest, dlaczego ty taka jesteś?” Mówię: „Mam z tymi cholerami do czynienia i dlatego jestem taka zgnębiona, bo nie wiem jak postąpić.” On mówi: „Z tymi? Z naszymi?” A u nas była taka straż przemysłowa. Mieli pokój, drzwi były zabite na głucho, żeby nie było nic słychać. Był tam pan Szewczyk, przystojny bardzo człowiek. Mówię: „Aleś ty mnie oświecił, tak, jest wszystko porządku.” Mówię: „Nie z tymi, ale tyś mnie oświecił.” Ten Szewczyk na kilka dni przed wzięciem mnie do Świdra wywołał mnie z mojego pokoju, ja byłam kierowniczką działu, i wyprowadził mnie na ganek drewnianego baraku, w którym myśmy pracowali. To było w Alejach Ujazdowskich na terenie Szpitala Ujazdowskiego. Wyprowadził mnie i zapytał o pustaczarki, to taki sprzęt. Mówię: „Proszę pana, przecież pustaczarek dawno nie prowadzę. Pustaczarki prowadzi pan Kret. Jeżeli chodzi panu o pustaczarki, niech pan zapyta pana Kreta, a nie mnie.” I poszłam z powrotem do siebie do pracy. Popołudniu, już jak się kończyła praca, znowuż do mnie przyszedł i mówi: „Jak pani jedzie do domu? Czy w Aleje Ujazdowskie czy na Plac Trzech Krzyży?” Mówię: „Na Plac Trzech Krzyży, a o co chodzi?” „Odprowadzę panią.” Mówię: „Dobrze.” Myślę sobie: „Ojej, z takim panem będę chodzić po ulicy, przecież aż wstyd chodzić z takim ubekiem. Ale trudno, muszę.” Popatrzyłam, czy nie mam jakiejś gazetki, nie mam nic i wyszłam z nim. Wyprowadził mnie na ulicę przed bramę i też o pustaczarki mnie zapytał, okręcił mnie, porozmawiał ze mną, ukłonił się i poszedł w Aleje Ujazdowskie. Trzepnęłam się po udach i myślę: „Psiakrew, komuś mnie pokazał! Komu mnie pokazał?” Górnośląska była pusta zupełnie, kocie łby, trawa między kocimi łbami wyrastała. Przecież nie było ani samochodów w 1951 roku, nic zupełnie, cisza. Obejrzałam się, ani jednego samochodu ani nic, komuś mnie pokazał, czort rogaty! Taka byłam zła. Nic, poszłam sobie do domu i nawet wcale o tym nie myślałam. Ale wtedy jak mnie Zażuliński powiedział: „Z nimi?”, to ja sobie ten moment przypomniałam, że byłam przez nich pokazana i dlatego oni do mnie bezpośrednio podeszli i mnie z ulicy wtedy schwycili. Wtedy napisałam tak jak napisał szef, jak on powiedział, żeby się nasze zeznania zupełnie zgadzały. Z panem, który po mnie przyjechał, musiałam spotkać się na Nowym Świecie, tam gdzie teraz jest dom KC, ale w 1951 roku nie było tego domu, tylko był taki zwyczajny róg. Wzięli mnie i samochodem zawieźli do Młocin. Napisałam to wszystko i dałam jemu. Mówię: „Zdziwi się pan, że napisałam zupełnie co innego, ale myślałam, że mam do czynienia z Interserwis i dlatego nie mówiłam wam prawdy, a potem sobie przypomniałam, że pan Szewczyk mnie panu pokazał w czwartek – dokładnie powiedziałam, że w czwartek – i dlatego wiedziałam, że mam do czynienia z UB i dlatego napisałam naprawdę jak było.” Ale oni nie bardzo interesowali się, co napisałam, tylko, jaki adres, gdzie mieszkałam w Krakowie, u kogo mieszkałam i tak dalej w ten sposób. Powiedziałam adres, pamiętałam, jaki był adres, ale nie wiedziałam, u kogo. Czy ja po tylu latach mogę pamiętać, jak się ten ktoś nazywał? Nie wiem. Wydawało mi się, że to Starowiślna 82b, ale jakie mieszkanie, które piętro? Chyba pierwsze, nie pamiętam, miałam prawo nie pamiętać przez tyle lat. Jakoś się wykręciłam.

  • Już więcej pani nie męczyli?

Nie, nie. Oni kilkakrotnie ze mną spotykali się. Potem wyczułam, że im chodzi o to, że chcą mnie w ogóle u siebie zatrudnić. To tak coraz więcej, coraz więcej, i wreszcie mnie prosili, żebym powiedziała, kto mieszka w moim domu i czym się zajmuje. Wtedy zrobiłam na ulicy awanturę, zaczęłam tupać nogami, krzyczeć na całą ulicę: „Nie będę tego robić, to nie moja sprawa, to wasza sprawa jest, dlaczego mam to robić?!”. Jednym słowem histeryczka. Wpadłam do domu, powiedziałam: „Z nimi skończyłam.” I skończyłam. Już po mnie nigdy nie przyjechali i nigdy mnie nie chcieli w ogóle zatrudniać, bo nie nadaje się na żadną informatorkę taka histeryczka, która na ulicy krzyczy i tupie nogami. Pamiętam, przyleciałam do domu, mama była, kilku moich przyjaciół czekało, na mnie, bo wiedzieli, że jestem tam na spotkaniu, i mówię: „Skończyłam z nimi.” „Oj, chyba jeszcze po ciebie [przyjdą].” „Mówię ci, że się już im nie podobałam zupełnie.” Wtedy, kiedy mieszkałam w moim domu na Walecznych, a kuchnia wychodziła na ulicę Walecznych, [z której] leżał most pontonowy, tak, że cały ciąg ludzki ciągnął się ulicą Walecznych przez most do Warszawy i z powrotem. Jak tylko zobaczyli, że u mnie jest światełko w kuchni, to ktoś przychodził. Stale, stale ktoś nocował. Wreszcie dowódca nocował z Hanką, ze swoim przyjacielem, stale ktoś. Coś okropnego. Wreszcie już nikt nie nocuje, jestem sama, położyłam się już do łóżka. Spaliśmy w poprzek tapczanu, podstawiało się stołeczki akurat tej wysokości i tak żeśmy spali, cztery, pięć osób, inaczej się nie spało. Położyłam się zupełnie i tymczasem w nocy od kuchni z ulicy [słyszę]: „Iza, Iza!”. To był chyba marzec 1945 roku, nie było ani elektryczności, nie było dzwonków, niczego jeszcze nie było. Woła mnie: „Iza, Iza, Iza!”, wychylam się, szwagier Jerzy Pichelski. Otworzyłam okno i pytam, o co chodzi. „Słuchaj, nas jest dużo, myśmy strasznie zmarzli, bo nam auto się zepsuło. Można do ciebie?” „Co pytasz można? Trzeba, chodźcie na górę.” Jestem w piżamie męża, którą wynalazłam w kufrze, bo tylko to było moją nocną [bielizną], mąż mój bardzo był wysoki, więc spodnie dotąd, bluzka wpuszczona do środka, zapięta na guzik gumka od spodni. Od razu zapaliłam kozę, żeby coś gorącego zrobić, bo jak zmarzli, to pewnie herbaty trzeba dać, a pod kuchnią nie można było palić, bo tam była wężownica, którą trzeba było chronić. Był rozwalony bojler, ale wężownica była cała, więc jak będzie remont, to ta wężownica będzie potrzebna do ogrzewania wody. […] Przychodzi Jurek, państwo Zagórscy, farmaceuci, ich przyjaciel Mirek, jeszcze doktor, który spał w łazience, bo łazienka to był taki specjalny pojedynczy pokój, a tutaj wszyscy spaliśmy w poprzek. Ja spałam sama nareszcie wzdłuż tapczanu, a nie w poprzek. Oni przychodzą. Naturalnie ułożyłam jakoś panią Zagórską, którą pierwszy raz wtedy widziałam, zdjęła spódniczkę, od razu weszła do mojego łóżka, od razu dałam jej filiżankę herbaty. Panowie Mirek, Jurek i mąż pani Zagórskiej położyli się na podłodze między kuchnią a [pokojem], a ja weszłam do łóżka, razem spałyśmy z panią Zagórską. Na drugi dzień poszli, szłam do pracy. To była druga połowa marca. 16 marca zaczęłam pracować w BOS-ie, więc w związku z tym rano musiałam pójść do pracy. Wróciłam do domu popołudniu. Przygotowałam sobie, będą wszyscy, wrócą, ja pójdę spać do łazienki, państwa Zagórskich położę na tapczanie, jeżeli Jurek z Mirkiem wrócą, to wtedy będą spać na podłodze. Mirek powiedział, że pójdzie do Pruszkowa szukać swojej rodziny, jeżeli znajdzie, to tam zostanie, jeżeli nie znajdzie, to czy będzie mógł wrócić do mnie. Mówię: „Naturalnie, że tak, dach nad głową będzie jaki taki, dziurawy, ale jest.” Tak było. Wieczorem czekam na nich wszystkich, postawiłam wodę na herbatę i czekam na nich. Punkt dziewiąta jest godzina milicyjna. Jest tuż tuż przed godziną milicyjną, po ósmej już parę minut, ktoś stuka. Otwieram drzwi, licząc się z tym, że to ktoś z moich wczorajszych gości, a tymczasem ten szeryf stoi, Starszyna, Rosjanin w pasie, że on kwartiru chce. Mówię U mnie kwartiry nie ma. Pokazuję jak mieszkanie wygląda, księżyc świecił, pełno wody na podłodze. To było śliczne, duże mieszkanie było, szklane drzwi, to wszystko zalane, bo nie ma dachu. „A tam zamknięte drzwi?” Czemuż powiedziałam, że ośmiu ludzi, nie osiem, bo mniej, ale jakoś tak z prędkości powiedziałam. „Czy można popatrzeć?” Mówię: „Proszę, popatrzeć można, posmatriet można, pażałsta.” Tam ciepło, bo koza pali się, a tu zimno, mróz. Wtedy jeszcze w marcu, w kwietniu był silny mróz […]. Usiadł tam, Ogrietsa można? Ogrietsa można. Usiadłam na tapczanie. On od razu mówi, ze tyle słyszał o Warszawie, że Warszawa taka ładna, a tymczasem Warszawa taka okropna. Myślałam, że go zabiję. Mówię: „Bójcie się Boga, przecież staliście po drugiej stronie Wisły i patrzyliście jak nam Niemcy palili Warszawę, nie przyszliście na pomoc, a teraz mówicie, że brzydka Warszawa. Warszawa była piękna, piękna, a teraz taka jest, bo przecież wyście patrzyli na to jak Niemcy nam palili.” Taka byłam wściekła na niego jak nie wiem co. Zagotowała się herbata. Poczęstowałam go herbatą, wypił, cukru nasypał aż za dużo. Na kuchni, ze względu na wężownicę, była moja toaletka, gazetą zasłana blacha, lusterko stało, moja srebrna puderniczka ze złotym monogramem i leżało jeszcze kilka moich drobnostek, oryginalne pióro Parker, które zachowało się. Wszystko to leżało. Patrzę, zerkam na zegarek, dochodzi wpół do dziewiątej i nikogo nie ma. Wypił herbatę, Wy mnie obmanuli, bo nikogo nie ma a już jest wpół do dziewiątej. Mówię: „Nie wiem właśnie.” Ale widzę, że on taki przyzwoity człowiek i myślę, że w takim razie położę go w łazience na kanapce, a sama położę się na łóżku […], niech prześpi się, co będę wypędzać na mróz. Idę do spiżarki wziąć kubełek z węglem, wnoszę ten kubełek, a on siedział na tym łóżku zasłanym ładną koronkową pościelą, zdejmuje swoje parciane buty, [mówi], po co będę palić, tu jest taki szeroki tapczan, że w dwójkę doskonale zmieścimy się. Mówię: „Nie, u nas nie ma takiego zwyczaju, żeby kobieta spała z obcym mężczyzną.” „Jakiż ja obcy, przecież ja oswabadziciel. Oswabadziciel to znaczy już nie obcy. Machnęłam ręką, myślę: „Z takim nie będę mówić.” Poszłam sama do łazienki, zapaliłam drugą kozę, która tam była specjalnie postawiona, gmerałam pogrzebaczem w tej kozie, klęłam jak nie wiem co wtedy na nich. Mówię: „Mój Boże, on tam zostanie, tam leży srebrna puderniczka, Parker, jak nic, on to wszystko mi pokradnie.” Coś okropnego. Boję się iść do niego, to już nie ma co iść. O piątej ma wstać. Więc muszę wcześnie wstać, żeby móc jakoś dopilnować, żeby te rzeczy nie zginęły. Ale tak mocno zasnęłam, że nawet nie słyszałam. On się obudził o piątej godzinie, już jasno. Otworzyć drzwi do mnie do łazienki nie można było. Trzeba było tapczan [inaczej] postawić, to wtedy można było otworzyć drzwi, […] a tak tylko taka szparka była. Ten otworzył te drzwi, stuknął mnie tymi drzwiami, tak, że się obudziłam, wysunął rękę, żebym podała moją rękę, podziękował mi, że bardzo dziękuje za doskonałe spanie, że bardzo dawno tak nie spał, dawno nie miał takiej pościeli, bardzo dziękuje – pewnie, puchowa kołdra, pościel śliczna, to naturalnie, że ślicznie się wyspał – teraz idzie, bo już piąta godzina. Wypuściłam go. Momentalnie wskoczyłam do kuchni zobaczyć czy jest wszystko. Wszystko na miejscu było, nic nie ruszone, i puderniczka, i Parker, wszystko leżało. Na drugi dzień towarzystwo całe przyszło. Mówię: „Gdzieście byli wczoraj?” „Myśmy chcieli, żeby pani odpoczęła, bo najechaliśmy na panią w nocy.” – oni o drugiej godzinie przyjechali. Mówię: „Tak, w objęciach z bolszewikiem.” Ale jakoś dobrze się skończyło. Z Zagórskimi do śmierci byłam zaprzyjaźniona, stale do nich jeździłam. Właśnie wtedy wróciłam od nich z Lublina, kiedy mnie te ubeki schwycili i do Świdra wywieźli na rozmowy. Byłam wtedy strasznie zmęczona, bo wróciłam w nocy, nie spałam całą noc, bezpośrednio poszłam do biura i po biurze koledzy ciągnęli mnie do jakiejś kawiarni, powiedziałam: „Nie, bo całą noc jechałam, bo dopiero o drugiej godzinie wsiadłam do wagonu. Zagórscy nie chcieli mnie puścić, zatrzymywali, zatrzymywali, wszystkie pociągi pojechały i ostatnim dopiero wróciłam do domu.

  • Proszę na zakończenie powiedzieć, czym był dla pani udział w Powstaniu?

Całe życie moje. Ja sama byłam, bez męża, mąż w Rosji, nie wiadomo gdzie, żadnej wiadomości o nim. Dwa i pół roku nie miałam żadnej wiadomości, wiem tylko, że jest wywieziony gdzieś za Ural. Myślałam, że może i nie żyje. Wróżka powiedziała mi, że mój mąż nie żyje, czułam, że żyje, powiedziałam: „Nie, żyje.” Uratował się, z Andersem wyszedł, brał udział pod Monte Cassino, pod Ankoną, wszystko bardzo pięknie, ale w każdym razie nie miałam żadnej wiadomości. Tak że to było takie zatracenie się. Niemcy okropni, wszyscy starali zająć się, jak można tych Niemców jakoś pognębić, bardzo mocno pracowałam. Z moich notatek [wiadomo], jakie okropne rzeczy robiłam.

  • Zgadzała się pani z decyzją o wybuchu Powstania?

Tak, wszyscy myśleliśmy, że to jest najlepsze, jedyne wyjście. Teraz wiem, że to było nie tak. Stalin nie pozwolił nam pomóc. Teraz czytam Davies’a, aż mi włosy na głowie stają dęba ze złości. Akurat wczoraj czytałam ten duży rozdział pertraktacje Mikołajczyka, Churchilla z Roosveltem, pertraktował ze Stalinem, a ten nie, tutaj obiecywał, a nic nie robił. Bierut, nie Bierut, nieznajomy zupełnie człowiek, to oni właśnie na Bieruta kładli wszystko to.

  • Czy z perspektywy tylu lat żałuje pani czegoś, jakiejś swojej decyzji?

Nie, nie, bo ja wiem… Starałam się wrócić do męża. Boże, ileż razy starałam się wyjechać, robiłam wszystko, żeby się z nim złączyć. On też przysyłał do mnie rozmaitych ludzi, ci ludzie nie dochodzili do mnie, pieniądze przepadły. Nic się nie udało, no trudno, tak się złożyło. Osiem nas było takich pań, które były rozdzielone z mężami. Wszystkie oprócz mnie połączyły się z mężami, albo wyjechały albo mężowie wrócili tu, a Zygmuś nie chciał wrócić, już miał tej Rosji tak dosyć, powiedział, że wykluczone, tu nie przyjedzie, żebym ja tam wyjechała, a oni mnie nie puścili, trzymali mnie, nie puścili mnie, co ja im tu potrzebna byłam, po co? Na złość tylko zrobić. Żebym pojechała do męża, wszystko byłoby jak najlepiej. Mąż w 1952 roku poprosił o rozwód. Dałam rozwód, ale zostałam jego żoną. Tak, że żadnych nie było możliwości, żebym wyszła za mąż za kogoś innego i tak zostało. W ostatnim wywiadzie z panem Kaliskim było powiedziane, że wychodzi się za mąż tylko raz. Tak mu powiedziałam. Tak zostałam sama. Teraz mi jest trudno samej, bo jestem stara, nie mam dzieci, i w związku z tym nie mam oparcia. Siostra miała tylko jedną córkę, córka miała tylko jednego syna, więc nie ma tej rodziny tak dużo, żeby ktoś mną mógł się zaopiekować. Hubert czuje się w obowiązku opiekować się mną, więc telefonuje od czasu do czasu do mnie, ale też doskonale wiem, że ma swoje sprawy, ma dwoje dzieci, ma żonę, ma też kłopoty, a ja stara baba będę jeszcze sobą zajmować. Nie. Tak, że jest mi troszkę ciężko, że jestem sama. Mam dużo przyjaciół serdecznych. Tacy najserdeczniejsi poumierali, już ich nie ma, bo długo żyję. Wszystko młodsze ode mnie było i już poumierało, a ja jeszcze telepię się na tym świecie. Ale nie narzekam, dam sobie radę, dam sobie radę. Dzisiaj myślałam, że może nie dam rady, że może będę musiała zorganizować sobie jakąś pomoc, bo jest mi już trudno gotować sobie. Zwróciłam uwagę, że od kilku dni źle jem, nie mam siły, żeby zająć się prawdziwym obiadem, coś zrobić. Dawniej przyjęcia robiłam, rodzina moja do mnie przyjeżdżała i miałam siły na to, a teraz nie bardzo już tych sił jest na to, żeby gotować sobie coś dobrego. Jak gotuję, to jakąś zupę na dwa, trzy dni, żeby jak najmniej w tej kuchni sterczeć. Dlatego mam żal do pani Cieleckiej, która wyrzuciła mnie z pensjonatu, gdzie miałabym śniadanie, obiad i kolację podaną bardzo piękną, bo tam doskonale dają jeść, więc miałabym wszystko na miejscu, oprócz tego mogłabym swoje rany poleczyć. […]
Warszawa, 3 października 2005 roku
Rozmowę prowadzili Małgorzata Brama, Tomasz Żylski
Izabela Horodecka Pseudonim: „Teresa” Stopień: podporucznik Formacja: Zgrupowanie „Radosława” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter