Jadwiga Chmielewska „Szczurek”, „Mała Jadzia”

Archiwum Historii Mówionej



  • Chciałbym, abyśmy zaczęli od pani wspomnień z 1 września 1939 roku. Była pani małą dziewczynką, ale na pewno pamięta pani te wydarzenia.

Niewiele pamiętam. Pamiętam jak Niemcy wkroczyli i zrobili dzielnicę poniemiecką.

  • Na Łazienkowskiej, gdzie pani mieszkała?

Tak, na Łazienkowskiej. Przenieśli nas na Towarową, gdzie myśmy mieszkali przez okupację. Dali nam pożydowskie zarobaczone okropne [mieszkanie].

  • W czasie okupacji pani rodzice pracowali?

Mój ojciec był prawnikiem, matka nie pracowała, zajmowała się domem. Było nas czworo dzieci. Miałam dwóch braci i siostrę. Wszyscy nie żyją niestety. Przedtem matka podobno pracowała, ale potem zajmowała się domem.

  • Podczas okupacji pani ojciec w dalszym ciągu wykonywał zawód prawnika?

Ojciec umarł w 1941 roku. Zaraził się gruźlicą, siedział na Pawiaku. Matka sama, wprawdzie z trudem, ale jakoś sobie radziła. Wiem, że chodziła do getta, handlowała z Żydami. Mój najstarszy brat Henryk z wózkiem jeździł i książki sprzedawał na ulicy, żeby matce pomóc. Ja byłam mała, siostra niewiele starsza ode mnie.

  • Podczas okupacji chodziła pani do szkoły?

Zaczęłam chodzić do szkoły. Posłali mnie, miałam sześć lat. Poszłam na Wiejską do szkoły panien Kowalczykówny i Jawurkówny. To była prywatna, bardzo dobra szkoła. Chyba w 1941 roku dostałam kartkę: „Czy chcesz należeć do podziemnego harcerstwa?” Miałam serdeczną przyjaciółkę z lat dziecinnych, Teresę. Napisałam: „Chcę, ale z Teresą.” Żeśmy obie weszły do podziemnego harcerstwa. Nosiłyśmy grosz obszyty zielonym [materiałem], bo to była 1. Warszawska Drużyna Harcerska. W domach robiło się niby ogniska, układało się patyczki i świeciło latarki.

  • Jak wyglądał moment, kiedy wstępowała pani do harcerstwa? To było zgrupowanie, zebranie?

Tak. Myśmy się spotkały w domu i zostałyśmy przyjęte.

  • Który to był rok?

1941 rok. Nasza drużynowa nazywała się Jola Wedecka. Też już nie żyje.

  • Na czym polegała działalność w podziemnym harcerstwie?

Uczyli nas pomocy rannym, roznoszenia [meldunków]. To było głupie. Miałyśmy na przykład przenieść jakieś zdjęcia z Anglii. Po co to było? Po co było narażać małe dzieciaki w czasie okupacji, żeby komuś pokazać zdjęcie naszych wojsk z Londynu? Ale tak było.

  • Pani w harcerstwie działała do momentu wybuchu Powstania?

Tak.

  • Jak wyglądała atmosfera, co się czuło w Warszawie w ostatnich dniach lipca? Było napięcie?

Tak, już było niespokojnie. Mnie przydzielili jako łączniczkę do komendantki WSK, Wojskowej Służby Kobiet, do pani Hanki, nazwiska nie pamiętam. Chodziłam do niej, [nosiłam] meldunki. Powstanie mnie chwyciło jak szłam z meldunkami. Szłam [niedaleko] szpitala na Solcu. Zatrzymali mnie. Przedstawiłam się, że ja z wojska. Później ktoś z góry przechodził i z nimi wróciłam. [Byłyśmy] na Placu Trzech Krzyży w Instytucie Głuchoniemych i Ociemniałych. Jola Wedecka nas trzymała, bała się i trzęsła nad nami. Do AK, do wojska potrzeba było łączniczek. Ja i jeszcze dwie moje koleżanki, Krajewskie się nazywały, obie już nie żyją, myśmy tam [poszły]. Przypominam sobie, byłam dzieciak, składałam przysięgę wojskową: „W obliczu Boga Najwyższego, Najświętszej Marii Panny kładę rękę na ten święty krzyż. Przysięgam.” Ostatnie słowa: „Zdrada karana śmiercią.” I zostałam łączniczką. Chodziłam z meldunkami. To była kompania kapitana „Redy”, pluton „Mundka”. Najpierw był podpułkownik „Sławbor”, ale został ranny w Powstaniu.

  • Pani codzienne obowiązki polegały na roznoszeniu meldunków?

Tak, na roznoszeniu meldunków, a że byłam mała, więc mi to łatwo przychodziło. Niestety, jak upadało Powstanie, przez pocztę polową odnalazła mnie matka. Nasi dowódcy uważali, żeby małe dzieciaki lepiej nie wychodziły z wojskiem, tylko z rodzinami. Matce nie mogłam do śmierci darować. Z matką, z ciotką przez Pruszków trafiłyśmy do obozu. W Pruszkowie zakwalifikowali nas do obozu w Nadrenii w Westfalii w miejscowości Griesheim. Powiem szczerze, że o ile Niemcy u siebie byli straszni, to jak nikt nie widział, a coś jadł, to mi jakąś kanapkę podetknął. Myśmy chodzili zasypywać doły po bombach, z trudem łopatę w ręku trzymałam. W moim wieku był jeszcze mały Jasio Wdowiak, reszta byli starsi, kobiety i mężczyźni. Ten, co nas prowadził, nie zjadł śniadania, żeby dzieciakowi coś podetknąć.

  • Jak pani wspomina okres walk w Warszawie w sierpniu i we wrześniu 1944 roku? Czy ma pani wspomnienie, które najbardziej utkwiło pani w pamięci?

Myśmy działali w domach włoskich, których już nie ma. Chodziło się z meldunkami.Pamiętam jak przynieśli pierwszego rannego i myśmy niby pomagały. Miał rozciętą nogę. Operował lekarz stomatolog, bo nie było [chirurga]. Stałam tam. Jak spojrzałam na tę ranę, mówi: „Dziecko, odejdź, przecież za chwilę zemdlejesz.” To było tragiczne. Ranni, śmierć wokoło, ginące dzieci. To było straszne dla niedużego dziecka patrzeć bez przerwy na śmierć, bez przerwy ginęli. Niestety, tak było.

  • Jak było z aprowizacją, z jedzeniem?

Myśmy zajęli w budynku YMCA składy ziarna. Gotowali takie coś, co się nazywało kasza –„pluj”. Jak po wojnie zaczęłam się starać o akowskie [dokumenty] i jak o tym powiedziałam, to powiedziano: „Proszę pani, żeby pani nie miała żadnych papierów i tylko wspomniała o tym, że wyście kaszę – „pluj” jedli, to bym wiedział, że pani brała udział w Powstaniu.” Tak było, głód, nędza, okropne…

  • Jak długo trwał pobyt w obozie w Niemczech, kiedy już wywieziono panią z obozu przejściowego w Pruszkowie?

Chyba siedem miesięcy. Nas wywieźli chyba we wrześniu. Pamiętam, 23 marca, wyswobodzili nas. Nie wiem dlaczego myśmy [czekali] na Anglików, ale przyszli Amerykanie, brygada generała Eisenhowera. Ubrali mnie pięknie, [dawałam] mu kwiatki. Wtedy od razu zarzucili nas jedzeniem, wszystkim.

  • Przez ten cały okres była pani z matką?

Byłam z matką właśnie dlatego, że nie chcieli, żeby dzieciaki z wojskiem wychodziły. Później nas przenieśli, byłam w mieście [niezrozumiałe].Powiem szczerze, gdybym była sama, to bym tu nie wróciła, nie było do czego wracać. Ale moja mama, jak to mama, tęskniła. Myśmy już mieli wypełnione papiery, żeby do Ameryki jechać. Część moich kolegów [pojechała]. Ale mama chciała wrócić. Jak żeśmy przyjechali do Polski, na granicy, [pytali]: „Wyrzucili was?” „Nie, my sami.” „Jak to sami wracacie?” Ale żeśmy wrócili.

  • Jak wyglądała sytuacja w wyzwolonej Polsce?

Tragicznie. Miałam ciotkę, która miała domek w Gołąbkach pod Warszawą. Myśmy tam najpierw zamieszkały, później żeśmy załatwili pięciopokojowe mieszkanie na Mokotowskiej. Myśmy zajmowały z matką dwa pokoje. Później ktoś całe mieszkanie wykupił i dali nam mieszkanie na Woli, żebyśmy się zamienili. W międzyczasie zapisałam się na mieszkanie na książeczkę mieszkaniową. Później [mieszkanie] na Woli żeśmy sprzedali, bo jakoś nie lubiłam Woli.

  • Czy kiedykolwiek, w latach czterdziestych czy w latach pięćdziesiątych rodzina miała nieprzyjemności związane z przeszłością w harcerstwie podziemnym?

Miałam duże kłopoty, jeśli chodzi o studia. Chciałam dostać się od razu na medycynę. Z u miejsc nie dostałam się. Ale że zdałam na samych piątkach, więc umieścili mnie na mikrobiologii w Warszawie. Po roku chciałam się przenieść, powiedzieli: „Koleżanko, Polska Ludowa na was łoży, a wy się chcecie przenieść?” Skończyłam mikrobiologię. Miałam dwóch wujków profesorów, Chmielewskiego i Nekhaja, załatwili mi, że pracę magisterską robiłam na Politechnice, gdzie były lepsze warunki. Myśmy mieli więcej biologii i chemii niż medycyna. Później, dzięki profesorom, dostałam się od razu na trzeci rok medycyny. Skończyłam bakteriologię. Mam skończone dwa fakultety.

  • Czy utrzymuje pani kontakt, poza swoją przyjaciółką, z ludźmi, których poznała pani w Powstaniu?

Jakoś żeśmy się szybko po wojnie skrzyknęli. Najpierw biegaliśmy na oficjalne [spotkania]. Później chłopaki nas do domu przywozili i każda dziewczyna coś szykowała. Wiele lat żeśmy się spotykali, nawet z zagranicy przyjeżdżali, z innych miast. To się ciągnęło wiele lat, niestety zaczęło się wykruszać. W końcu dostałam zawału, już nie byłam w stanie urządzać [spotkań]. Ale to były szalenie miłe spotkania. W Gdańsku mieszkał kolega Henryk, nie pamiętam nazwiska, który miał niesprawną rękę, też zawsze przyjeżdżał. Wykruszali się ludzie. Teraz niedawno umarł kolega z Powstania, Czesiek Czachowski. Właściwie z naszej grupy jestem ja i jeszcze jeden [kolega], który był najmłodszy, Wojtuś Ciechanowski. [Jest jeszcze] Janek, który mieszka w Londynie, profesor historii, ma żonę Angielkę. […] I już nikt nie żyje. Nasi dowódcy też poumierali.

  • Czy pamięta pani, ile osób liczył pluton, w którym pani służyła?

To było piętnaście [osób].

  • Serdecznie dziękuję za rozmowę.

I ja dziękuję.
Warszawa, 5 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber
Jadwiga Chmielewska Pseudonim: „Szczurek”, „Mała Jadzia” Stopień: łączniczka Formacja: kompania kapitana „Redy”, pluton „Mundka” Dzielnica: Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter