Hanna Kępińska „Hanka”; "143"

Archiwum Historii Mówionej

W czasie Powstania nazywałam się Hania Skrzyńska. Obecnie nazywam się Hanna Kępińska. W Powstaniu byłam w Batalionie „Gustaw” na Starym Mieście.

  • I nosiła pani pseudonim?

I nosiłam pseudonim „Hania” a jednocześnie miałam pseudonim „143”, dlatego że w organizacji, do której należałam operowaliśmy numerami.

  • Jaka to była organizacja?

To była Narodowa Organizacja Wojskowa – NOW, należąca do Stronnictwa Narodowego.

  • Co pani zapamiętała z 1 września 1939 roku?

1 września byłam na wsi u mojego wuja i czekaliśmy wszyscy z zapartym tchem, czy będzie wojna, czy nie. Przyjechałam do mojego wuja na wakacje. I wybuchła wojna, o czym dowiedzieliśmy się z radia, bo oczywiście nie było żadnych innych środków – tylko radio. Dowiedzieliśmy się, że są naloty i że wojna wybuchła. I to może jest nieładne, ale moje [pierwsze] uczucie było: „Uff… nie muszę wracać do szkoły! To znaczy, że jeszcze nie muszę wracać do szkoły, to pewnie za jakiś czas!”. Okazało się, że do Warszawy wróciłam znacznie później – dopiero w październiku, dlatego że majątek mojego wuja był na Podlasiu i nie było już po prostu komunikacji. Utrudniona była komunikacja z Warszawą.

  • Czy miała pani jakieś informacje od rodziny?

Miałam informacje od rodziny, [ale o tym] co się dzieje w Warszawie – nie miałam informacji…

  • A co się z nimi działo?

Przyjechały, bo miałam dwie siostry starsze ode mnie, które w pewnej chwili – gdzieś we wrześniu – przyjechały do Wrzosowa. Wyszły z Warszawy i przyjechały do Wrzosowa. W jakiś czas po nich, w parę dni, pojawił się mój ojciec, który na skutek apelu pułkownika Umiastowskiego, żeby wszyscy mężczyźni wychodzili z Warszawy, też wyszedł z Warszawy. Więc pojawił się mój ojciec w towarzystwie swoich kolegów, znajomych, moja matka została w Warszawie. Moja matka została, bo chciała zostać. Nie chciała zostawić swojej teściowej, mojej babuni… Poza tym moja matka była bardzo czynna i pracowała już od razu w Czerwonym Krzyżu. Pomagała. Była jeszcze wtedy młoda…

  • Gdy wróciła pani w październiku do Warszawy, co pani zastała?

Zastałam straszne dla mnie gruzy…

  • W jakiej dzielnicy mieszkaliście?

Na Żoliborzu. Widok Warszawy był dla mnie wtedy rzeczywiście straszny. W 1939 dziewiątym roku zostawiłam Warszawę całą, a zobaczyłam Warszawę już bardzo zniszczoną. I pamiętam, że szłam ulicami Warszawy – nawet nie pamiętam, czy były tramwaje, nie pamiętam tego, ale chyba były wielkie trudności z komunikacją – i płakałam. Po prostu płakałam. To było coś zupełnie… I jeszcze ci żandarmi na ulicach. I ludzie tacy strasznie biedni… Panie w chustkach na głowach…To wszystko było takie szare strasznie, takie biedne…

  • Co zostało z europejskiego miasta…

Mnie, jako uczennicy, Warszawa nie wydawała się jakaś specjalnie [piękna], ale to było moje miasto. I to było rzeczywiście wrażenie okropne. To było pierwsze wrażenie – potem się już oswoiłam.

  • Jak się potem toczyło życie, bo trzeba się było w tych realiach znaleźć?

Trzeba się było znaleźć w tych realiach, bo mieszkanie nasze było pozbawione gazu, pozbawione szyb. Wszystkie szyby były pobite. Nie było ogrzewania, bo centralne ogrzewanie nie działało. Była bardzo ciężka zima i wcześnie się zaczęła. Pamiętam, że 17 grudnia (to są urodziny mojej [babki], stąd pamiętam), były takie mrozy, że nie wychodziliśmy z domu. Było dwadzieścia pięć stopni mrozu. I ta zima tak trwała. Nie bardzo było co jeść.

  • Czy pani sama wróciła, czy ojciec też?

Ojciec poszedł dalej na Wschód. Na Wschodzie, 17 września, kiedy wkroczyli bolszewicy, był w majątku swoich przyjaciół – zdecydował, że wraca do Warszawy. I razem z nim wracali jacyś jego przyjaciele, już nie pamiętam ludzi, którzy z nim razem byli. I z powrotem był we Wrzosowie, [wrócił] do nas. Pamiętam, już wtedy były moje siostry, już byłyśmy we trzy. I pamiętam: w parku pod drzewem na ławce siedzieliśmy i ojciec powiedział „Córeczki, musicie wiedzieć, że to jest czwarty rozbiór Polski”. Pamiętam, że zawsze byłam strasznie czupurna i powiedziałam „Nie tam! Co tatuś mówi!?”. A ojciec powiedział „Zobaczysz córeczko, to jest czwarty rozbiór Polski. Nie będzie on może taki długi, ale jest to rozbiór Polski”. To zrobiło straszne wrażenie na nas trzech.

  • Dobrze przewidział.

Przewidział. Mój ojciec był politykiem. Bardzo był mądry, inteligentny. Zaczynał swoją karierę w dyplomacji. Tak że to był człowiek o wielkich horyzontach, szerokich.

  • Czym się zajmował przed wojną?

Przed wojną pracował w dużym koncernie węglowym, który się nazywał „Robur”. I mój ojciec w tym „Roburze” pracował – najpierw w Warszawie, a potem w Radomiu. Tak że w czasie okupacji mój ojciec był w Radomiu. Nie był w Warszawie. Myśmy mieszkały z mamą w Warszawie.

  • A matka, z czego się z wami trzema utrzymywała?

Mama? Ojciec przysyłał pieniądze. Ojciec dawał.

  • W jakim momencie wstąpiła pani do konspiracji?

Kiedy się włączyłam? Byłam w harcerstwie przed wojną i od razu zgłosiłam się do mojego gimnazjum, które było zamknięte (bo gimnazja były zamknięte). Stworzyły się komplety, prywatne, po prywatnych domach, na które zaczęłam chodzić i uczyć się. I jednocześnie tworzyło się harcerstwo. To harcerstwo było też, naturalnie, potajemne, ale miałyśmy zbiórki. Na tych zbiórkach uczyłyśmy się sanitariatu: zastrzyki robiłyśmy w poduszki na kanapie, jakieś takie rzeczy prymitywne. Ale w każdym razie przygotowywali nas do… Myślę, że bardzo słusznie, nie dopuszczano do tego, żebyśmy się rozeszły w jakiś sposób, tylko przychodziłyśmy na zbiórki…

  • Chodziło o podtrzymywanie jedności.

Tak. O to, żebyśmy się trzymały razem. Wszystkie te dziewczynki. Miałam szesnaście lat wtedy. Pamiętam taką [rozmowę] z Niemcem, który robił z nami wywiad, z panem Meierem. Powiedziałam, że byłam strasznie młoda, a on popatrzył i powiedział „No, pani miała wtedy szesnaście lat, to pani nie była taka młoda”. Ja mówię „Wie pan, ja byłam bardzo młoda”. Szesnaście lat dzisiaj, to są dorosłe dziewczyny. To są dziewczyny, które mają dzieci. A myśmy były dziećmi wtedy.

  • Ale dziećmi, które miały jasny obraz tego co trzeba robić…

Tak. Myśmy miały poczucie obowiązku. Miałyśmy poczucie odpowiedzialności, ale byłyśmy dziećmi, jeśli chodzi o te rzeczy, które dzisiaj są takie oczywiste. My nigdzie nie chodziłyśmy. Poza tym, to była okupacja, wszystko było zamknięte. Godzina policyjna. Nie było żadnych lokali nocnych, nie chodziło się do kina, bo kino było niemieckie. No i nie było żadnych możliwości. Jeżeli spotykałyśmy się, to trzeba było przed ósmą wrócić do domu (zimą), a w lecie przed dziewiątą. Więc, co to było za życie, prawda?

  • Kiedy pani wstąpiła do organizacji NOW?

Do organizacji NOW wstąpiłam chyba w 1941 roku poprzez moje [znajomości]. Ponieważ mój ojciec należał do Stronnictwa Narodowego, więc znałam jego krąg znajomych – to byli ludzie ze Stronnictwa Narodowego. Myśmy się również znali – ci młodzi, „dzieci” I jeden z synów mnie wciągnął – Olgierd Dębski (syn Aleksandra Dębskiego, adwokata, bardzo wybitnej postaci w Stronnictwie Narodowym). Zapytał mnie, czy bym chciała gdzieś należeć. A ja chciałam. Miałam okropną przygodę, bo w szkole – na kompletach, na które chodziłyśmy – w harcerstwie, mówię do jednej z moich koleżanek „Wiesz, to takie nudne. My się spotykamy i tylko te poduszki męczymy strzykawkami!”. Ona mówi „Wiesz, ja się dowiedziałam, że jest taka wspaniała organizacja! Wspaniała! Tam uczą, jak się z bronią obchodzić! Wspaniała!”. Więc mówię tak „Słuchaj, to ja to zorganizuję!”. I poszłyśmy na pierwszą zbiórkę. Pierwsza zbiórka była bardzo przyjemna, oczywiście. Powiedzieli nam (to musiała być zima), że jak się zacznie robić ładniej, to będziemy chodzić na musztry, gdzieś do lasu; będziemy wyjeżdżać na jakieś ćwiczenia. A potem, chyba po dwóch czy trzech zbiórkach – już nie pamiętam – przyszła pani, już nam się nie bardzo podobała, i powiedziała, że będzie od nas przysięgę odbierać. Okazało się, że to była partia komunistyczna. Struchlałyśmy „Co robić!?”. Na szczęście ona miała tę przysięgę odbierać nie od razu, tylko na następnej zbiórce, która miała być za trzy dni i dała nam tekst, który miałyśmy przeczytać, żeby się zaznajomić z tym i wyrzucić, bo, oczywiście, nie wolno było żadnych papierów nosić. My się dobrze zaznajomiłyśmy z tym tekstem i oczywiście na zbiórkę już nie przyszłyśmy. I zostałam zawieszona w próżni. Wtedy zapytałam Olgierda, czy on by nie mógł w jakiś sposób… I on mnie skierował. Nie wiem, kto to był, do kogo poszłam, jak się nazywał.

  • Ale już ta druga organizacja, NOW, spełniła pani oczekiwania?

Tak. To już wiedziałam, co to jest. Wiedziałam, gdzie jestem.

  • Czym się zajmowaliście, bo to jeszcze parę lat było, prawda?

Chodziłam najpierw na zbiórki, na których uczyłam się, co to znaczy być łączniczką, sanitariuszką, czy spełniać jakieś funkcje inne. Potem zostałam skierowana na tak zwany kurs drużynowych. To się nazywało „kurs dowódców”, ale byłam oczywiście tylko na drużynowych. I chodziłam na [komplety]. Trzeba pamiętać, że [to] nie był uniwersytet – tam się chodziło rzadko, kiedy można było, kiedy czas pozwolił. Zmieniały się lokale, więc to wszystko zajmowało bardzo [dużo czasu] i trwało bardzo długo. W końcu zostałam wyznaczona na drużynową takiej „piątki”, w której miały być sanitariuszki, łączniczki – cokolwiek jest potrzebne – miałyśmy wszystko umieć. I tego wszystkiego uczyłyśmy się. To była, mnie się zdaje, bardzo dobra organizacja – NOW. Zostałam zmobilizowana na trzy dni przed wybuchem Powstania. Tak że wyszłam z domu na trzy dni przed wybuchem Powstania i miałam ze sobą zaopatrzenie na tydzień – to wszystko, co było przewidziane. Mój punkt zborny był na Bielanach. Byłam w dużym domu prywatnym na parterze… Już nie pamiętam…
  • Mama była uprzedzona o tym?

Mama? Po prostu powiedziałam, że wychodzę. Ale nikt z nas (nas było trzy córki, mama, babka), żadna nie wiedziała o żadnej nic. Ja nie wiedziałam, co robią moje siostry. Wiedziałam, że moja najstarsza siostra nic nie robi, bo wyszła za mąż i miała małe dziecko. Ale nie wiedziałam, co robi moja średnia siostra i zupełnie nie wiedziałam, co robi moja matka. I wtedy wyszłam. Jeszcze nie było wiadomo, że będzie Powstanie… I w dniu Powstania, 1 sierpnia, dostaję rano meldunek, że mam się zgłosić, mam zostawić ten adres na Bielanach, gdzie było te pięć dziewczynek – byłyśmy tam razem – i zgłosić się do szpitala Dzieciątka Jezus. Wobec tego, jadąc z Bielan przez Żoliborz, wstąpiłam do domu, żeby się pożegnać, bo już było wiadomo… W domu zastałam moją najstarszą siostrę z malutkim dzieckiem i pożegnałam się z nią i z moją matką. I matka mówi „Słuchaj, córeczko, chyba najwyższy czas, żebym powiedziała ci mój pseudonim, a ty mnie żebyś powiedziała swój pseudonim”. „Dobrze, mamusiu” powiedziałam „Mój pseudonim, to »143«”. A mama powiedziała „A ja jestem »825«”. Ja na to „To jesteśmy w tym samym!”. Potem się dowiedziałam, że to, że ja byłam numerem niższym, a mama wyższym, to nie znaczyło, że mama wstąpiła później, tylko, że takie szeregowe, jak ja zaczynały numerację od jednego. Panie, które już miały jakieś doświadczenie, takie jak mama, zaczynały numerację od tysiąca. Tak że, w sumie, byłyśmy w jednym czasie, bo ja byłam „143”, a mama „825” – czyli prawie w jednym czasie przyłączyłyśmy się.
To, że mama mi powiedziała swój numer uratowało mi życie. Dlatego że wsiadłam wtedy w tramwaj z Żoliborza i zaczęłam jechać do miasta, żeby się dostać do szpitala Dzieciątka Jezus. Na placu Krasińskich już zaczęła się strzelanina – to było wcześniej, to nie była jeszcze godzina „W”. Wysiadłam z tramwaju, szłam piechotą ulicą Miodową, bo chciałam dojść do Krakowskiego Przedmieścia. Wylot Miodowej był [zamknięty]. Niemcy już tam byli i nie puszczali, więc przeszłam przez małą uliczkę, która wiedzie od Miodowej do Krakowskiego Przedmieścia – przez Kozią. I u wylotu Koziej zobaczyłam, że chłopcy budują barykadę. Więc zapytałam „Co, tu nie wolno przejść?” – „Nie, nie możesz przejść. A gdzie ty idziesz?”. – „Ja chcę przejść do Szpitala Dzieciątka Jezus, do Krakowskiego Przedmieścia”. – „No, to nie dojdziesz, bo Krakowskie Przedmieście jest zupełnie zajęte”. A ja mówię „Skąd wy tu jesteście?”, bo nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Oni mówią „Wiesz co, na trzecim piętrze jest punkt sanitarny. Pójdź tam, to tam się zgłosisz. Ale pomóż nam, przy okazji, zanieść tego rannego na górę, do punktu” – bo akurat był pierwszy ranny. Pierwszy mój ranny w życiu!

  • Już pierwszego dnia był ranny?

Tak. Zanieśliśmy tego rannego. Otwierała nam bardzo przyjemna pani, wysoka i pyta „Kto ty jesteś?”. Więc mówię, że nie mogę się dostać do mojego oddziału. Ona się mnie pyta „Jaki masz pseudonim?” „Ja nie mam. Jestem »143«”. A ona „A ja jestem…” – i podała też jakiś numer, ale nie pamiętam, jaki. Jakiś wysoki numer. „To się bardzo cieszę!” A ja „A moja matka jest »825«”. A ona: „Ach tak, to jest moja najbliższa współpracownica”. Razem pracowałyśmy! I dom, w którym ona była, Niemcy zaraz na drugi dzień… Nie pamiętam, czy oni ostrzeliwali, czy oni już wkraczali na Trębacką. W każdym razie wszyscyśmy się przenieśli do piwnicy. Jej piwnica wychodziła na róg placu Teatralnego i Senatorskiej. Byłyśmy w tej piwnicy i słyszeliśmy, że Niemcy do sąsiednich piwnic rzucają granaty. Były straszne krzyki stamtąd. Okropne wrzaski. Ludzie ginęli. Ona powiedziała „Słuchaj, moje dziecko, ja ciebie tu nie mogę zostawić. Ty tu nie możesz zostać, bo my tu wszyscy zginiemy. Jakiś młody człowiek (chyba Andrzej miał na imię) przeprowadzi cię na Stare Miasto do »Gustawa«. To nie będzie takie łatwe, bo Senatorska jest pod obstrzałem, bo na placu Teatralnym są Niemcy, ale musicie to jakoś zrobić. Wyjdziecie okienkiem od węgla w tej piwnicy”. To było okienko, którym się węgiel zsypywało.
I tak też się stało. Ktoś tam nas podtrzymał. Myśmy wyskoczyli. Jak widać, nie trafił mnie żaden pocisk. W czasie całego Powstania nie byłam w ogóle ranna. Ani ja, ani moja matka, ani moja siostra. Przeskoczyliśmy Senatorską, zatrzymaliśmy się w kościele na rogu – karmelitów chyba (już nie pamiętam). I on mnie zaprowadził do „Gustawa”. Major „Gustaw” był bardzo niezadowolony. Powiedział „Wolałbym, żebyś mi przyprowadził chłopca z bronią”. „A przyprowadzam ci dziewczynkę bez broni”. Ale też powiedział numer tej pani i on mówi: „No dobrze. A co ty umiesz robić?”. „Właściwie to nie bardzo dużo umiem robić”. „To damy cię do gospodarczego batalionu”. I byłam w batalionie gospodarczym i robiłam to, co trzeba było zrobić.

  • Jak wyglądało życie codzienne? Tej codzienności było trochę?

Z początku całe miasto było wolne i było cudowne, bo Niemcy się nami z początku nie interesowali. I miało się uczucie nieprawdopodobnej wolności. Wszędzie były polskie flagi, wszędzie już była Polska. Warszawa już była wolna – tak się nam wydawało. To trwało parę dni i potem 13 sierpnia nasi chłopcy, z „Gustawa”, przyprowadzili czołg. Nasza kwatera była [przy ulicy] Kilińskiego 2/4 i oni przyprowadzili pod tę kwaterę. W międzyczasie moja koleżanka Hania... Ja byłam w stróżówce i gotowałam ogromny kocioł zupy, gęstej zupy, wspaniałej – tam było wszystko i parówki i płatki ziemniaczane... Nasi chłopcy zdobyli Państwową Wytwórnię Papierów Wartościowych, a to były ogromne składy żywności niemieckiej. Bardzo dobrej. No i stamtąd mieliśmy żywność. Hania przyszła i mówi: „Chodź!”. Odpowiedziałam: „Pójdę, ale jak ugotuję tę zupę, bo ona się przypali. Nie mogę jej zostawić, bo wrócą chłopcy i będą głodni”. „Chodź, chodź, bo ten czołg tu stoi przed bramą!”. „No dobrze. Zaraz przyjdę!” Nigdy nie lubiłam tłumu. I w pewnej chwili usłyszałam huk, wstrząs, brama była pełna butelek z benzyną i one się zapaliły, tak, że ja już nie mogłam przejść przez bramę. Nie wiedziałam, co się dzieje. „Koniec świata!” – myślałam – „Bombardowania nie było, bo nie słyszałam samolotów”. Nie wiedziałam, co się stało. Wyszłam w jakiś sposób, przez jakieś mieszkanie obok bramy, przez jakieś rozbite okna wyszłam na ulicę i tam grzęzłam po kostki. Naprawdę grzęzłam. I szukałam tej Hani desperacko. Czułam jakiś obłędny nakaz, że muszę znaleźć Hanię, wśród tych resztek… Oczywiście jej nie znalazłam i wróciłam na kwaterę.

  • Czy Hania się potem znalazła?

Hania się nigdy nie znalazła. Chodziłam potem do szpitali, bo odwiedzałam różnych rannych, nie tylko naszych, w Szpitalu „Pod Krzywą Latarnią”, który był tuż obok, na Podwalu. Tam byli poparzeni z czołgu, z wybuchu tego czołgu. I tam chodziłam po prostu pomagać. Przecież nie mieliśmy żadnych lekarstw, nie mieliśmy nic. Trzeba było przewijać te ropiejące rany. To było straszne. Ale Hani nie znalazłam. Nawet parę dni po wybuchu czołgu moja siostra, która też była na Starym Mieście (ale o tym nie wiedziałam), przechodziła tamtędy i zapytała się, czy tam nie było łączniczki Hani. „Była. Tak”. – „A co się z nią stało?” – „Zginęła w czołgu”. Więc Inka była przekonana, że to o mnie chodzi. I parę dni potem przechodziła znowu z jakimś meldunkiem i spotkałyśmy się. Spotkałyśmy się zupełnie przypadkiem. A ona mówi „Boże! To ty żyjesz!”. „Tak, żyję”. To było takie spotkanie.

  • Jakie kroki podjęło wasze dowództwo bezpośrednio po wybuchu?

Przede wszystkim trzeba było to wszystko uprzątnąć. Ten czołg, te resztki ludzkie trzeba było uprzątnąć. Przecież to wszystko było na piętrach, na balkonach, na ścianach… Przecież to było… Podwale i Kilińskiego jest wąskie. Wąska ulica, budynki wysokie – dwa, trzy piętra… To było straszne rzeczywiście… No, więc to trzeba było uprzątnąć, uporządkować. Potem trzeba było skompletować [dane]: kto zginął, kto jest ranny – co trzeba robić po prostu. Kogo trzeba ratować, komu pomagać. I to było to, co robiliśmy.

  • Udało się zidentyfikować te resztki?

Tak, udało się. To znaczy w końcu się dowiedzieliśmy, kto zginął. Ale to był straszny szok. Straszny szok… No i potem zaczęła się regularna [bitwa].

  • Potem było już coraz gorzej.

Tak. Potem było już coraz gorzej. Jeszcze miałam jedno bardzo ciekawe zdarzenie. Na Starym Mieście, w oddziale, gdzie byłam, były najrozmaitsze sanitariuszki i cztery z nich zostały ciężko ranne w pierwszym tygodniu Powstania. I u nas, na naszej kwaterze – w domu, który my zajmowałyśmy, Kilińskiego 1/3 – na parterze była izba chorych. One tam leżały. Były naloty. Były naloty samolotowe, ale przychodziły też naloty z moździerzy sprzężonych – tak zwane krowy. Jeden z takich nalotów uderzył w to skrzydło domu (dom był od Kilińskiego i dwa duże skrzydła od podwórza) i zasypał izbę chorych. Zasypał, ale słyszeliśmy, że one żyją. One wołały „Ratunku!”. Więc major „Gustaw” zarządził odkopanie albo przedostanie się do tych dziewcząt, co było o tyle niemożliwe, że to groziło zawaleniem. Ale wykopali tunel i najmniejsza i najszczuplejsza z nas (Kozaczak chyba...) czołgała się tym tunelem do nich i tam im zanosiła jedzenie, wodę, lekarstwa i zastrzyki im robiła. Aż przyszedł następny nalot i one zostały zasypane, ale żyły, bo ciągle [je] słyszeliśmy. Ale już nie można się było do nich dostać. Major „Gustaw” zarządził odkopywanie, co było rzeczą prawie niemożliwą. Robiliśmy to gołymi rękami. Pamiętam, że gołymi rękami odrywałyśmy jakieś cegły… W końcu major „Gustaw” powiedział, że nie możemy tego zrobić i zarządził przerwanie tej [akcji]. Wiele lat po tym, bo w osiemdziesiątym którymś roku, w Londynie, dzwoni do mnie generał Klemens Rudnicki, którego byłam przez wiele lat sekretarką, i mówi „Przyjdź do mnie natychmiast, bo jest u mnie mój zięć. Przyjechał z Ameryki, jego matka umarła, a on znalazł w papierach matki listy dotyczące jego siostry, która była w Powstaniu. On zresztą też był w Powstaniu. Tak się wydaje, że ona zginęła na Starym Mieście. Może ty ją znasz?”. Mówię „Przecież to jest niemożliwe. Na Starym Mieście zginęło tyle ludzi… To jest wykluczone”. Ale nie, generał Rudnicki miał bardzo dużą siłę perswazji i kolosalną intuicję. Myślę sobie – No, pójdę! Jadę. Janusz Przemieniecki, jego zięć, pokazuje mi list matki, który znalazł, w którym jest napisane, że ta córka, a jego siostra była na Starym Mieście. Była w batalionie „Gustaw”, że zginęła na Kilińskiego, że została zasypana i to wszystko. I on się pyta, czy ja coś wiem. Mówię „Nie”. W tym liście nie było napisane, że ona zginęła, ale, że była tam i że była ranna. Działała pod pseudonimem „Janka”. Mówię „Tak, to była jedna z tych dziewcząt”. „Czy ty jesteś pewna?” Mówię, że pewna nie jestem, bo myśmy nazwisk nie znali. Nie wiedziałam, że ona się nazywała Przemieniecka. Wiedziałam, że była „Janka” Wiem, że tam była i wiem, że zginęła. Tyle lat po tym…

  • Jak wyglądało wyjście ze Starówki?

Wyjście ze Starówki było kanałami, którejś już ostatniej nocy z placu Krasińskich, gdzie był właz. Byliśmy ugrupowani w ruinach naprzeciwko tego włazu i wypuszczano nas, co minutę, czy co dwie do tego włazu. Plac Krasińskich już był cały otoczony przez Niemców. Wszystko się paliło, Niemcy strzelali. Więc trzeba było biec, ale nie można było być wyprostowanym, tylko trzeba było być zgiętym. Dobiegłam do tego włazu, zobaczyłam – tam czarno, straszno… Powiedziałam sobie: „Nie skoczę tam! Wykluczone!”. Ale już nadbiegła następna, która mnie wepchnęła wręcz. Nie miałam wyboru. Wpadłam tam. Ze strasznym pluskiem wpadłam. No i tak wyszliśmy ze [Starego Miasta].

  • Jak długo trwała droga?

Weszłyśmy do kanałów wieczorem. Było już zupełnie ciemno.

  • Czy był jakiś przewodnik?

Tak. Był przewodnik kanałowy. W naszym przypadku, Batalionu „Gustaw”, przewodniczką była jedna z dziewczyn z NOW. Wyszliśmy dopiero około południa następnego dnia. Jasno już było zupełnie. Może to była druga…

  • W którym miejscu wyszliście?

Na rogu Wareckiej.

  • Podobno tam czekali z wódką?

Ja nie dostałam. Ale może czekali. Może nasi chłopcy jeszcze napili się wódki. W każdym razie wyszłam siwa, zupełnie brudna, bo na Starówce byłam trzy razy zasypana, a miałam bardzo gęste, długie, kręcone włosy. Z kanału wyszłam ociekająca szlamem. Stała tam łączniczka z NOW i zapytała mnie: „Czy ty jesteś »143« » Hania«?”. Ja mówię „Tak, to ja”. – „Chodź mam rozkaz zaprowadzić cię…” Zaprowadziła mnie do mojej matki, która była w gmachu PKO. Nie mogę tego powiedzieć dokładnie, ale była w kwatermistrzostwie okręgu. Miała dosyć ważną funkcję w kwatermistrzostwie. I była wtedy w PKO w piwnicach. PKO miało kolosalne schrony, zaprowadziła mnie na drugie piętro piwnic. Mama nie bardzo mnie poznała, ale ja mamę poznałam. Zaczęła mnie myć, szorować, bo była woda – czego nie było na Starym Mieście. To było niesłychane: była woda, było jeszcze jakieś światło. To były niewyobrażalne rzeczy dla mnie! I mama powiedziała „Córeczko, ja bym chciała, żebyś została jako moja łączniczka”. Więc mówię „Ale ja się muszę odmeldować”. Mama odpowiada „Dobrze”. Więc poszłam się odmeldować. Naturalnie zgodzili się. I zostałam łączniczką u mamy razem z moją przyjaciółką, która była w ogóle łączniczką mojej mamy.

  • Jak się nazywał oddział mamy?

Mama była w kwatermistrzostwie okręgu. A jej łączniczką była moja największa przyjaciółka – Renata Rościszewska, którą skierowałam do mamy w czasie okupacji. Ona powiedziała, że chciałaby coś robić. Powiedziałam „Nie wiem, ja cię poślę do mamy. Może mama ci coś poradzi”. I okazuje się, że mama ją wzięła na swoją łączniczkę.

  • Jeszcze był miesiąc Powstania przed wami…

Tak. Miałyśmy w czasie tego miesiąca pełnić normalne funkcje. To już był bardzo ciężki czas, bo PKO było już likwidowane przez Niemców z powietrza, ze wszystkich możliwych środków niszczenia, jakie mieli. Tak że gmachu PKO już nie było, były tylko gruzy. I zostały tylko piwnice. Ale ciągle jeszcze funkcjonowały tam biura, a przede wszystkim tam było dowództwo. I dowództwo się już przeniosło za Aleje, a mama jeszcze została. Kwatermistrzostwo zostało, więc ciągle biegałyśmy z jakimiś meldunkami. To wszystko jest już dla mnie przysnute mgłą.

  • Gdzie były te działania? Czy pamięta pani jakieś rejon działań?

Tak. To zawsze było: Jasna, Świętokrzyska. Tylko, że te ulice przestały już być ulicami, paliło się to wszystko. To już były ruiny. To już były gruzy. To już było bardzo trudno powiedzieć. Ale to były jeszcze ciągle ulice… Któregoś dnia nastąpił rozkaz ewakuacji stamtąd na Sienkiewicza. I te, które tam były dostałyśmy wory z jakimiś papierami, jakąś żywnością i mieliśmy być gotowi do wyjścia. A ja mówię „Mamo, a ty?”. A mama „Ja zostaję”. – „Jak to zostajesz?” – „Ja zostaję, dlatego że jeszcze trzeba tu coś zrobić. Zostaję z moim adiutantem, to porucznik Dębiec”.

  • A mama była w jakim stopniu? Miała jakiś stopień?

Mnie się zdaje, że porucznik... Może porucznik… Nie wiem… I myśmy poszli za Aleje. To była straszna przeprawa. Straszna, bo trzeba było czekać na przejście. Przede wszystkim ulica Jasna się paliła, Zgoda się paliła. Myśmy szli tunelem ognia. Trzeba było czekać na przejście przez Aleje, bo taki był „ogonek” ludzi idących za Aleje – oddziałów ewakuujących się z Warszawy. W każdym razie przeszliśmy przez Aleje. Ostrzelali nas tam, bo to był tunel – [najpierw rzucaliśmy] worki, a potem trzeba było przebiec ulicą. Przeszliśmy na ulicę Sienkiewicza – duży dom, jeszcze niezniszczony zupełnie, jasny. Prowadzą nas na trzecie piętro, myślę sobie – „Boże, na trzecie piętro!”. Rozładowałyśmy te worki i zbiórka. „Na ochotnika, kto pójdzie po panią »Zbigniewę«?”. To była moja matka. Ona miała pseudonim „Zbigniewa”, oprócz numeru. Więc, oczywiście się zgłosiłam, Renata się zgłosiła. I z powrotem ta sama droga, ten sam marsz. Z tym, że jak doszłyśmy do PKO, to już nie było mowy, żeby wejść tak, jak wyszłyśmy, bo to już było zupełnie zawalone. Musiałyśmy wejść na kupę gruzu wysokości pierwszego piętra. I stamtąd – już nie wiem jak zeszłyśmy…

  • To w międzyczasie?

W międzyczasie, bo to była noc i dzień. A myśmy znowu w nocy poszły. Mama była na dole. Nic jej się nie stało. Natomiast Dębiec był przerażony. Zabrali resztę rzeczy i poszliśmy. Przeszliśmy. Już nas było bardzo niedużo, bo nie było dużo ochotników, ale była nas garstka. I wróciłyśmy na Sienkiewicza…

  • Jeśli przez Aleje przeszliście, to nie było na ulicy Sienkiewicza. To musiało być gdzieś dalej… Sienkiewicza jest tuż przy Świętokrzyskiej.

A to nie. Oczywiście, że nie. To było przed Koszykową przecznica, bo potem przenieśliśmy się na Koszykową.
  • Może Skorupki?

Tak, to była ulica Skorupki. Stamtąd przenieśliśmy się na Koszykową i na Koszykowej doczekaliśmy kapitulacji Powstania. Z Koszykowej chodziłyśmy do browaru Haberbusch i Schiele po owies czy jęczmień. Po tę kaszę „pluj”. Chodziłyśmy tam i nic nam się nie stało. A przecież to daleko. Ale jakoś nie wydawało mi się to daleko. I to zawsze nocą. I pamiętam tylko, że to było nieprzyjemne, że trzeba było wejść po drabinie na wysoki mur i [potem] zejść. Ale najgorsze to było z workiem to przejść. Kapitulacja zastała nas na Koszykowej. Z tym, że moja matka miała problem, czy my mamy iść. Renata i ja, bo Inka – moja siostra szła swoim torem zupełnie. Ona ze swoim oddziałem – była u majora „Sosny”. Ona po przejściu przez kanał przyszła do PKO. Zobaczyłyśmy się. Też się umyła. Potem ona wróciła do swojego oddziału i była ze swoim oddziałem. Nie była z nami – tylko po przejściu do Śródmieścia. Jeden z członków, który podpisywał kapitulację, major czy pułkownik Dobrowolski, był mamy krewnym. Mama jak przyszła kapitulacja skomunikowała się z nim i zapytała „Co robić? Czy dziewczynki mają iść jako żołnierze, czy jako cywilni?”. A on powiedział: „Wiesz, jako żołnierze, bo jednak to jest pewna gwarancja. Co do cywilów nie dali nam żadnych gwarancji, co do żołnierzy – ile można wierzyć niewiadomo – ale dali gwarancję”. Wobec tego poszłyśmy z mamą do niewoli. Z Ożarowa do niewoli. Najpierw do Fallingbostel, tam byłyśmy chyba cztery tygodnie, a później z Fallingbostel nas przewieźli do Bergen-Belsen, w którym byłyśmy chyba następne cztery tygodnie. I stamtąd do Oberlangen. I tam zakończyłyśmy tę naszą niewolę.

  • Skończyło się Powstanie, ale nie skończyła się wasza wędrówka. Jak to dalej wyglądało?

Po Powstaniu, z Ożarowa zawieziono nas wagonami bydlęcymi najpierw do obozu w Fallingbostel. To był ogromny obóz międzynarodowy. Tam były wszystkie narodowości, które w czasie wojny trafiały do niewoli, ale była bardzo duża grupa Polaków. I od razu ci Polacy się nami bardzo zajęli. Mąż zaufania Polaków, bo każda grupa miała swojego męża zaufania, bardzo zajął się nami. Od razu spisał listę. Podał nas do Genewy, żebyśmy dostały paczki. I dzięki temu dostawałyśmy potem paczki. To była pierwsza rzecz, jaką on zrobił. On wiedział, co należy robić i zrobił to. I tam życie było zupełnie znośne. Miałyśmy tam wydzielony barak, oczywiście otoczony drutem, ponieważ dla tych jeńców byłyśmy szaloną atrakcją. Po pięciu latach niewoli zjawiają się przeważnie młode dziewczyny. To, że myśmy były w najrozmaitszy sposób ubrane, to nie miało znaczenia. I zaczęły się nieprawdopodobne dla nas kłopoty. Nasze druty były oblegane przez wszystkie narodowości. I Anglicy i Francuzi (najwięcej Francuzi), Polacy.
Straszna była historia, bo Niemcy zaprowadzili nas zaraz do odwszalni. Do kąpieli i do odwszalni. To był osobny budynek, który miał całą ścianę z szyb. Tam, gdzie były prysznice, tam były szyby – cała ściana – od góry do dołu. Najpierw w poczekalni kazali nam się rozebrać i rzeczy oddać do odwszalni (oczywiście te rzeczy wróciły w strasznym stanie, ale może też i odwszone – nie wiem) a myśmy gołe stały i czekały na wejście do pryszniców. Naszą grupką, w której byłam [zajął się] wachman – stary człowiek. Mnie się wydawał stary – pewnie miał czterdzieści lat – był dla mnie bardzo stary. I on powiedział „Nie martwcie się, ja się na was w ogóle nie patrzę. Ja mam też córki. Ja się nie patrzę – nie martwcie się”. Potem weszłyśmy do tej hali, gdzie były prysznice i tam już było gorzej. Dlatego, że tam już byli oficerowie niemieccy, którzy chodzili z takimi trzcinkami i obracali nas – te stojące pod prysznicem. Przyglądali się nam z góry. Patrzyli się bardzo znacząco i szli dalej. Ale w każdym razie była woda. I ktoś powiedział, w każdym razie „puścił” po naszej grupie [taki tekst]: „Pamiętajcie, że to są tylko Niemcy!”. Byłyśmy po kąpieli, która była dla nas bardzo ożywcza, bo przecież nie brałyśmy kąpieli przez bardzo długi czas, głowy nasmarowane sabadellą – to był środek na wszy. Wszy miałyśmy prawie wszystkie, bez wyjątku. Myłyśmy głowy. Niektórym ogolono włosy zupełnie, do zera. Miałam straszne wszy, zupełnie mi „chodziła” głowa, ale na szczęście mnie nie ogolili. Potem przeprowadzili nas – ciągle gołe – przed komisję lekarską samych panów. Samych oficerów. To było rzeczywiście upokarzające. Mimo wszystko było upokarzające. Po co była ta komisja lekarska – nie wiem, bo nie było tu badania, tylko patrzenie się na nas.

  • Troski nie przejawiali?

Nie. Może raczej była to selekcja, które mają iść gdzieś… Nie wiem…

  • Ale wywiązywali się z tych zobowiązań?

Wywiązywali się, że trzeba dać kąpiel i trzeba nakarmić. Potem nam wydali [nasze] rzeczy. Oczywiście skurczone, śmierdzące, ale wydali nam rzeczy i wróciłyśmy. Ale ta szyba – to cały obóz męski patrzył się na nas. Jedni na ramionach drugich, na ramionach trzecich. To było coś nieprawdopodobnego. Myśmy się zorientowały po tym, że raptem zrobiło się ciemno. „Co się stało, że nie ma światła?”. A to byli jeńcy, którzy patrzyli się na nas. W środku miałyśmy oficerów, na zewnątrz miałyśmy jeńców… Ale w końcu dostałyśmy nasze rzeczy, przeszłyśmy do baraków i to wszystko zostało zapomniane. Dzisiaj pamiętam to, jako rzeczy zabawne.

  • Potem było Bergen-Belsen?

Potem było Bergen-Belsen – To był obóz koncentracyjny, ale my byłyśmy na przedpolu obozu koncentracyjnego. Wchodziłyśmy do obozu przez bramę, gdzie było napisane Arbeit macht frei!

  • Jak w Oświęcimiu?

Tak, ale przechodziłyśmy – to był duży plac i wielka brama Arbeit macht frei! , ale my przez tę bramę przechodziłyśmy i wychodziłyśmy innym wyjściem. To były baraki, w których znajdowali się jeńcy rosyjscy, którym kazano wyjść, opróżnić te baraki. Te baraki były strasznie zawszone, bo jeńcy rosyjscy byli bardzo zawszeni. Biedni byli strasznie. I myśmy tam były chyba przez miesiąc. Stamtąd przyjechała komisja, która zażądała dziewcząt do pracy na terenie Niemiec. Oczywiście mówiło się, że to będzie praca u Bauera, na roli, potem się okazało, że to była praca w fabrykach amunicji. Najpierw było „na ochotnika”, żadna się nie zgłosiła. I potem powiedzieli, że jeżeli się nie zgłosi czterdzieści ochotniczek, to oni [sami] wyznaczą, czy jakąś karę dadzą. Coś, co komendantka obozu powiedziała, że czterdzieści ochotniczek trzeba. I zgłosiło się czterdzieści dziewcząt. Były tam na robotach i potem wróciły. Potem przyjechały do Oberlangen. Na szczęście nic im się nie stało.

  • A z wami, co?

A z nami, z resztą… Też chyba byłyśmy tam cztery tygodnie. Przewieźli nas na Boże Narodzenie. Na Wigilię przyjechałyśmy do Oberlangen. Tam już poprzednie były. Dopiero zaczynały przyjeżdżać. My byłyśmy chyba drugim transportem do Oberlangen. To był chyba dzień Wigilii. Było zimno, głodno… Bardzo było smutno. Potem życie w obozie w jakiś sposób się unormowało. Byłyśmy podzielone barakami na drużyny. Każda drużyna miała swoją drużynową. Moja matka była komendantką baraku, myśmy były w baraku numer cztery i mama była komendantką w baraku numer cztery. Podzieliła nas na drużyny i dostałam najgorszą drużynę. Miałam drużynę, gdzie były same starsze panie, które w ogóle nie chciały pracować i których żadna inna nie chciała mieć u siebie w drużynie. Jeszcze miałem jedną panią zza Żelaznej Bramy, która się do nas dołączyła. Wyszła razem z nami, ale nie miała nic wspólnego z AK… Ona była bardzo przyjemna. I miałam jeszcze taką dziwną dziewczynę, która nie chciała pracować.

  • Na czym ta praca miała polegać?

Musiałyśmy wszystko robić, co należało do prac obozowych. Rano musiało się przynosić w kotłach tak zwane ziółka. Szło się do kuchni i przynosiło się w kotłach ziółka, które nazywały się herbatą – ale to były jakieś ziółka. Nie wiem, co oni tam parzyli – pewnie resztki z materacy… To było straszne, ale gorące. W tym myłyśmy zęby w każdym razie. Potem trzeba było sprzątać obóz, trzeba było przywozić do obozu torf, którym się paliło w piecykach, trzeba było jechać do lasu i przywozić drzewo z lasu.

  • A torf skąd?

Byłyśmy na torfowiskach. Wszędzie poza obrębem obozu gdziekolwiek się kopało, był torf. Co myśmy robiły? Chodziłyśmy do pracy do farmy. To była bardzo pożądana praca: każda marzyła o tej pracy. Ta farma się chyba nazywała „Erika” Tam się pracowało w polu, ale można było schować gdzieś jakieś kartofle, jakąś marchew…

  • To była atrakcja?

W obozie był straszny głód. Dostawaliśmy bardzo mało do jedzenia. Z tym, że oni nas badali, jak żeśmy przychodziły. Jak się wchodziło do obozu, to byłyśmy rewidowane, ale zawsze można było coś tam przynieść. Najgorsza praca, to było wywożenie latryn. To była najgorsza praca. Zwłaszcza, że to była przecież zima – myśmy były tam w [czasie] bardzo ostrej zimy. I może to było lepiej, bo w upał to byłoby gorsze, ale to trzeba było rąbać, bo to było zamarznięte. I to się wywoziło beczkami na pola i rozrzucało się na polach farmerów. Co jeszcze było? Trzeba było zamiatać, utrzymywać porządek. A poza tym miałyśmy rozmaite, organizowane już w obrębie obozu, odczyty, były pogadanki. Chodziła jedna z pań [która] śpiewała. Najrozmaitsze były atrakcje, żeby nas po prostu utrzymać. Żeby nie było rozprzężenia. Żeby była dyscyplina. To było bardzo ważne. Tak, że ten czas upływał. Nie było oczywiście czytania, bo nie było, co czytać. Nie dostawałyśmy żadnej [korespondencji].

  • Wiadomości żadne nie docierały?

Docierały. Nie wiem jak, ale docierały. Czy ze szpitala? – bo szpitalem był wydzielony barak i szpital miał większy kontakt ze światem… Może nasza komendantka „Jaga”, która miała osobny barak, może ona miała… Wiadomości były. Wiedziałyśmy, że coś się dzieje. Wiedziałyśmy, że front się zbliża, że już wszystko się kończy. Ale to było też widać po nastawieniu Niemców – już ci, którzy nas pilnowali, ci wachmani, którzy chodzili dookoła obozu – już byli dużo łagodniejsi. Ale już nie sprzedawali nam chleba, jak dostawałyśmy paczki, bo oni sami już nie mieli chleba. [Wcześniej] można było kupić kartofle – potem już nie było. Byłyśmy bardzo głodne. Bardzo. Dostawałyśmy rano ziółka, potem dostawałyśmy zupę z jarmużu, bo tam bardzo dużo jarmużu rosło, to taka pastewna kapusta. To było okropne, bo to było brudne, niemyte. Często były w nim robaki. Ale jak były robaki, to się mówiło, że mamy mięso w zupie…

  • Czy była pani świadkiem wyzwolenia? Czy widziała pani oswobodzenie?

Tak. 12 kwietnia, wtedy, kiedy nas wyzwolono, moja matka poprowadziła naszą komenderówkę (nasze prace nazywały się „komenderówkami”) do lasu i gdy wróciła, to powiedziała: „Coś się dziwnego dzieje, bo słyszałyśmy strzały. Nasi wachmani, którzy nas pilnowali, byli bardzo podekscytowani. Tak, że coś się dzieje”. A moja przyjaciółka Renatka, która siedziała na pryczy i cerowała skarpetki powiedziała; „Słuchaj, muszą nas dzisiaj uwolnić, bo mnie się ostatnia nitka skończyła! Już nie mam żadnej nitki, a same dziury w skarpetkach. Muszą nas uwolnić!”. W tym momencie wpada nieprzytomna jakaś dziewczyna i mówi: „Chodźcie, chodźcie! Jest czołg! Uwolnili nas!”. I wyszłyśmy z Renatą i rzeczywiście – uwolnili nas. Zobaczyłyśmy ten czołg, jeden czołg, te Polandy na ramionach… Radość była ogromna. I tak się skończyła nasza niewola.

  • Bardzo pięknie się skończyło. Marzenie się spełniło.

To nawet nie było marzenie, bo myśmy nigdy nie przypuszczały, że nas uwolni polska dywizja. Skąd mogłyśmy wiedzieć? My nie wiedziałyśmy, że na Zachodzie jest polska dywizja, która idzie tym szlakiem. Myśmy tego nie wiedziały. I zupełnie nie wiedziałyśmy, że ta dywizja nas uwolni. Przecież to był cud! A oni zupełnie nie wiedzieli, że my tam jesteśmy. Im powiedzieli, że jakiś tam obóz – na terenie Niemiec było masę obozów. Obustronne zaskoczenie nieprawdopodobne! Tak że tak się odbyło!

  • Czy mama przeżyła?

Mama przeżyła, siostry przeżyły. Wszyscy przeżyliśmy. Ojciec przeżył, mimo że był wywieziony w 1945 roku, jak tylko bolszewicy weszli do Polski – natychmiast go wywieźli na Syberię. Tak że był na Syberii przez rok, ale wrócił. A potem w 1950 roku zaaresztowali go nasi i [siedział] na Mokotowie przez cztery lata…

  • Dlatego wcale się nie dziwię, że została pani na Zachodzie

Tak.




Londyn, 8 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Hanna Kępińska Pseudonim: „Hanka”; "143" Stopień: łączniczka Formacja: Batalion „Gustaw” Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter