Jadwiga Dudziak „Baśka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jadwiga Dudziak, z domu Weiss. Pseudonim w czasie Powstania: „Baśka”. Pracę w Powstaniu rozpoczęłam dopiero pod koniec sierpnia jako sanitariuszka w szpitalu cywilnym organizowanym przez „Szare Szeregi”, a dokładniej przez sanitariat 22. Obwodu „Żywiciel”.

  • Proszę sięgnąć pamięcią do czasów, kiedy miała pani dziesięć lat i wybuchła wojna. Co charakterystycznego zapamiętała pani z 1 września i następnych dni?

Jako harcerka drużyny istniejącej przy Szkole Powszechnej numer 64 na Żoliborzu [przy] ulicy Felińskiego [15], pierwszego września na byłam wyznaczona do zadań, jakie otrzymało wtedy harcerstwo, to znaczy: do roznoszenia napoi, kanapek, papierosów i tak dalej dla żołnierzy, którzy byli wtedy transportowani koleją na front. [Już od kilku dni] przychodziłam na Dworzec Gdański około godziny siódmej rano i tam pełniliśmy dyżury związane z roznoszeniem napoi i pokarmów do godziny dziesiątej, jedenastej. W dniu 1 września wyszłam też na dyżur, ale już koło godziny dziewiątej przybiegł do mnie mój starszy o dwa lata brat i powiedział, że rodzice koniecznie żądają, żebym wróciła […] do domu. Rozmawiał z moją druhną, która mnie zwolniła ze służby. Tak się właściwie zakończyła moja działalność w czasie września 1939 roku, bo już później z rodzicami [spędziłam] cały wrzesień w Warszawie.

  • Pani przynależność do harcerstwa na pewno miała głębszy wymiar. Mówiła pani coś o małym sabotażu.

Tak. Od 1942 roku, mniej więcej od września, bo tak się zaczynał rok szkolny, mój brat dwa lata starszy ode mnie, Henryk Weiss wprowadził mnie do konspiracyjnego harcerstwa. To była 33. Żeńska Drużyna Harcerek. Nazywała się „Gwiazdy”. Wtedy zostałam skierowana do zastępu „Skorpiony”, bo to był najmłodszy zastęp. W drużynie byłam oczywiście do Powstania. Przechodziłyśmy różne szkolenia i zdobywałyśmy różne sprawności. Zrobiłyśmy podstawowy kurs opieki medycznej w nagłych przypadkach.

  • Kurs był prowadzony przez lekarzy?

Nie, przez harcerki, które były przeszkolone, może nawet były na medycynie. W każdym razie one taki kurs z nami przechodziły. W 1943 roku, chyba też jesienią, zostałam wytypowana z ramienia harcerstwa do szkolenia w łączności i do pracy w małym sabotażu. [W małym sabotażu pracowałyśmy parami, moją parą była Hanna Stefańska pseudonim „Magda”, koleżanka ze szkoły i harcerstwa. Nie miałyśmy specjalnego przygotowania do tej roboty (malowanie napisów na ścianach domów, roznoszenie ulotek, rozwieszanie flag narodowych na słupach tramwajowych i tym podobne). Otrzymałyśmy tylko instrukcje w zakresie zabezpieczania się i ostrożności w czasie roboty. Po instrukcje oraz materiały (farba, pędzle, ulotki, chorągiewki i tym podobne) chodziłysmy na Dolny Żoliborz do willi przy ulicy Mikołaja Gomółki, numeru nie pamiętam].

  • Jak wyglądało szkolenie w zakresie sabotażu?

[W zasadzie nie miałyśmy szkolenia w tym zakresie. Przed każdą akcją otrzymywałyśmy instrukcję 1 gdzie mamy działać (na przykład na jakiej ulicy robić napisy, do których domów roznosić ulotki i tym podobne. Zawsze jedna robiła zadanie, a druga ubezpieczała)]. Szkolenie mieliśmy u instruktorki. Była to też harcerka, druhna Irena Niżyńska. Mieszkała na Żoliborzu na ulicy Krasińskiego 4. Były ćwiczenia wojskowe, musztry i tak dalej, no a z zakresu łączności – co nam wolno, jak trzeba, co trzeba załatwiać. W następnym roku wybuchło Powstanie. W 1944 roku, niedługo przed Powstaniem, właśnie z łączności zostałam wytypowana jako łączniczka do porucznika (nie pamiętam jego pseudonimu), który mieszkał na ulicy Sapieżyńskiej, no i kilkakrotnie roznosiłam jakieś wiadomości, meldunki.

  • Była pani w tym momencie łączniczką?

Tak, w tym momencie byłam łączniczką i w zasadzie 31 lipca dostałam rozkaz, że 1 sierpnia mam się stawić o godzinie siedemnastej na ulicy Pańskiej 55, może 53, i że tam będzie mój punkt koncentracyjny. Poszłam na ten punkt. Byłam tam nawet koło godziny w pół do piątej, ale już do tego domu dojść nie mogłam, bo okazało się, że teren jest już opanowany przez Niemców. Właściwie tak się skończyła ta faza mojej pracy w łączności.

  • Wróciła pani na Żoliborz?

Tak.

  • Sama pani szukała kontaktów?

Tak. Szukałam kontaktów, ale było ciężko. W domu zastałam [taką] sytuację, że była tam mała dziewczynka, którą się musiałam zaopiekować.

  • Proszę opowiedzieć o tej dziewczynce.

Było to dziecko żydowskie, które przyjęła moja mama. Miała osiem lat. Nazywała się wtedy Ania Dobrowolska. Potem dowiedzieliśmy się, że to była Ania Klein. Była pod opieką mojej mamy, ponieważ mój tata zmarł w 1942 roku. Mama w ogóle była Węgierką. W Polsce była dwadzieścia lat, ale nie za dobrze mówiła po polsku. Czuła się jak najbardziej Polką, bo miała kilkakrotnie okazję, żeby wyjechać w czasie okupacji na Węgry, ale wiedziała, że my: [to znaczy mój brat i ja], jesteśmy w konspiracji i powiedziała, że przeżyła tu dobre dni, to złe też trzeba będzie przeżyć. Zostaliśmy. Mama tego dnia, [to znaczy 1 sierpnia], nie wróciła z pracy, dziewczynka została, więc musiałam siłą rzeczy się nią zająć. Dopiero mniej więcej koło 20 [sierpnia] wszyscy mieszkańcy domu musieli się przenieść, bo już był [silny] ostrzał z Dworca Gdańskiego, rozwalona była ściana frontowa i tak dalej.

  • To był ten sam dom na ulicy Zajączka, w którym pani teraz mieszka?

Ten sam dom.

  • Czyli graniczyło to niemal z dworcem?

[Dom, w którym mieszkałam, przy ulicy Generała Zajaczka 22 był oddalony od Dworca Gdańskiego około 200−300 metrów. Na tym terenie wtedy znajdowały się działki ogrodnicze. W naszym domu, na strychu powstańcy mieli swoje czujki], ponieważ przed domem do Dworca Gdańskiego właściwie było pole. Tam było ogrodnictwo, ale wszystko było dobrze widać, wobec tego powstańcy obserwowali ze strychu, czy z Dworca Gdańskiego nie idą Niemcy. Jako młoda dziewczyna chodziłam chętnie do nich i patrzyłam, co się dzieje. Był moment (to był chyba 5 czy 6 sierpnia), że z Dworca Gdańskiego… [Chłopcy] zobaczyli pięciu Niemców idących w kierunku ulicy Zajączka przez pole. Nie wiedzieli, czy mają strzelać, czy nie, a ponieważ zawsze była ich trójka, to jeden pobiegł przez ogródki do komendy dowiedzieć się, co robić, bo idą. Oczywiście w tym czasie tych dwóch, którzy zostali, zobaczyli, że Niemcy są przy samej bramie i uciekli tylnym wyjściem przez ogródki. My [lokatorzy] zostaliśmy. Łomotanie – jak to Niemcy – kolbami do bramy i tak dalej. Dozorca otworzył. No i oczywiście Raus! Raus! – Wszyscy wychodzić!. Znam troszkę niemiecki, a była jeszcze sytuacja powiedzmy dobra, sprzyjająca, więc powiedziałam im, że w czasie okupacji, jak mój tata zmarł, nie wiem, skąd się Niemcy dowiedzieli, w każdym razie za jakiś tydzień zjawił się tu cywilny Niemiec, i [zapowiedział], że w naszym domu rekwiruje jeden pokój. Mama nie mogła nic powiedzieć i rzeczywiście jeden pokój był zabrany. Trzeba powiedzieć, że w zasadzie należał do tych – jak to się mówi – dobrych Niemców, bo był chyba zorientowany, że jesteśmy w konspiracji. Uprzedzał mamę kilkakrotnie: „Proszę uważać, bo dzieci…”. Mama mówiła: „Nie, one tylko mają tylu znajomych. Przychodzą…”.

  • Jaki był jego stosunek do tego dziecka?

Wiedział prawdopodobnie, że to jest żydowskie dziecko, chociaż dziewczynka nie była bardzo podobna do Żydówki, ale mógł się domyślać. Mama nie znając dobrze języka nie bardzo mogła dostać pracę. Później dostała [pracę] w administracji dużego domu na ulicy Złotej, ale to wszystko było mało, wobec tego ją przyjęła. Państwo, którzy ją przyprowadzili dali jakieś pieniądze, ale oprócz tego mieliśmy jeszcze na stancji dwójkę dzieci powiedzmy w moim wieku. To byli uciekinierzy ze Lwowa. [Ich] matka żyła, bo przyszła z nimi, tylko widocznie miała jakieś [inne] pomieszczenie i chciała, żeby te dzieci [miały u nas opiekę]… Wobec tego tutaj nas było rzeczywiście dużo. Dwójka tych dzieci, Żydóweczka i ja z bratem. Ruch był zawsze, więc mama mówiła temu Niemcowi, że niech się nie dziwi, że tu tyle jest, ale on dobrze wiedział. W każdym razie tak to wyglądało.

  • Nie wykorzystał tego?

Nie, nie wykorzystał i nawet do tego stopnia [był przyzwoity], że kiedyś poprosił mamę, żeby w dużym pokoju mógł urządzić swoje urodziny czy imieniny, [bo] przyjdą do niego koledzy. Rzeczywiście przyszli, ale to byli zwykli, szeregowi Niemcy. Przyszli w mundurach, z pistoletami, rozebrali się w przedpokoju, [wówczas mój] brat, który miał wtedy siedemnaście lat, postanowił im powyjmować pistolety, bo sobie popili. Na ulicy Mickiewicza mieliśmy bardzo dobrą skrytkę, bo tam był dom, który był dopiero wybudowany i w środku niewykończony. Ci państwo [właściciele domu] to byli znajomi moich rodziców. Jeszcze w lecie przed 1939 rokiem wyjechali i zostawili klucze, żebyśmy mogli sobie coś posadzić w ogródku i tak dalej. To była idealna rzecz, bo były tam trzy piętra i gdziekolwiek, między cegły można było coś wsadzić i nikomu nie przyszło do głowy, że tam może być jakaś skrytka. No i oczywiście mój brat zaniósł tam wszystkie pistolety. [Niemcy,] jak wracali z kolacji, to nie [zorientowali się], pomimo że musieli założyć płaszcze. Były [puste] kabury, ale nie zwrócili uwagi. Na drugi dzień ten Niemiec naprawdę błagał moją mamę. Od razu powiedział, że to na pewno syn i mówi: „Niech pani mu powie, żeby oddał, bo będziecie mieli naprawdę duże [kłopoty], bo ja się nie wytłumaczę z tego”. Oczywiście [brat] przyniósł z powrotem i oddał [tę broń], a [ten Niemiec] też mógł zrobić z tego użytek, ale nie zrobił. Przed samym Powstaniem powiedział (widocznie Niemcy też wiedzieli, że coś się szykuje): „No, ja już wyjeżdżam i pani też radzę. Niech pani bierze dzieci i wyjeżdża z Warszawy”. W każdym razie zachowywał się bardzo porządnie. Wracając do Powstania. Po tym przypadku, jak Niemcy… Człowiek jest tylko człowiekiem, a ponieważ Niemcy tu wpadli z krzykiem, a po tym Niemcu pokój jeszcze nie był sprzątnięty i była jakaś fotografia Hitlera, to mówię: „Widzi pan, tutaj jest dom przyjazny” – mówię – „Dajcie nam chociaż trochę czasu, żebyśmy się mogli spakować”. Dali i wyszli na podwórko, a powstańcy dostali rozkaz: „Strzelać”. W międzyczasie nawet dwóch Niemców zostało rannych. Oczywiście Niemcy szybko wzięli rannych i pociągnęli, a my już nie musieliśmy wyjść.

  • Czyli pozostaliście w domu?

Tak. Nawet w pewnym momencie mówiłam, że żal mi tych Niemców, ale mówią do mnie: „Wiesz, jakby wyszli, co by z nami zrobili? Też nie wiadomo”. To był początek Powstania i był to przecież najgorszy moment. No i tutaj byliśmy mniej więcej do 20 sierpnia.

  • Czyli byliście świadkami tego, co się działo na dworcu?

Tak, dwóch ataków na dworzec.

  • Proszę opowiedzieć, co pani widziała?

To była okropność, dlatego że było tylu rannych w tym czasie… Teraz w tylu miejscach opisują, […] bo to miało być z dwóch stron. Powstańcy mieli atakować ze strony Starówki i stąd. Tymczasem jakieś nieporozumienie wypadło i tylko od strony Żoliborza poszedł atak. W każdym razie na tym pustym polu [byli wystawieni] dosłownie jak kaczki i Niemcy do nich strzelali. Wszyscy mieliśmy robotę, bo tylu rannych było znoszonych, że nawet sanitariuszki nie dawały sobie po prostu rady. Pamiętam młodego człowieka, który widocznie wydawał rozkaz do kolegi, kula wleciała mu ustami i wyleciała gdzieś… Krwi było mnóstwo, a za tydzień go widzę. Miał okręconą głowę, zresztą zakładałam mu pierwszy opatrunek. Byłam troszkę roztrzęsiona [więc] jeszcze mi pomagał i mówił, co mam robić dalej. Za tydzień już szkolił chłopców w parku, tak że zakończyło się szczęśliwie, ale było bardzo dużo rannych. Tak samo, jak przy drugim ataku.

  • Przez cały czas ten punkt tutaj był bardzo niebezpieczny, prawda?

Tak. Potem był też bardzo ciekawy moment, jak był angielski zrzut. Część pojemników spadła na wiadukcie [przy Dworcu] Gdańskim. Podejść do nich było bardzo ciężko, ale się udało. Pamiętam, że obserwowaliśmy stąd i widzieliśmy te pojemniki. Chłopcy, powstańcy podchodzili od strony domu PKO a jednocześnie Niemcy strzelali, bo wiedzieli, że będziemy chcieli te pojemniki odzyskać.

  • Właśnie wtedy to przejście zupełnie przepadło. Nie istniało już jako droga komunikacyjna ze Starówką, prawda?

Tak. Wydaje mi się – tylko nie wiem, co było powodem, że ze Starówki nie mogli tutaj dojść i przez to było tutaj bardzo dużo ofiar. Jest pomnik poświęcony głównie dwóm atakom na Dworzec Gdański, które skończyły się tragedią. Później ostrzał [ulicy] Zajączka z Dworca Gdańskiego był taki duży, że wszyscy postanowiliśmy przejść gdzie indziej, bo jedni z lokatorów, którzy mieszkali na drugim piętrze powiedzieli, że mają znajomych na dolnym Żoliborzu i tam się przenieśliśmy.

  • Jak się dostaliście na Żoliborz?

W tamtą stronę było można. Wykopane były rowy, okopy i można było przechodzić. Jeszcze wtedy na Żoliborzu było dosyć spokojnie, ale jak tam poszliśmy, to na trzeci dzień, nie wiem, czy to pech, czy jak… W ogóle powiedzieliśmy: „Boże! Jaki tu raj”. Bombardowań Żoliborza jeszcze nie było. Ostrzały owszem, ale Zajączka to była pierwsza linia, więc mieliśmy dużo gorzej niż na przykład na placu Wilsona. Jak już tam doszliśmy, to na trzeci dzień Niemcy [puścili] te tak zwane „krowy” czy „szafy”… To było okropne, bo człowiek w ogóle nie wiedział, co to jest. Widziało się jak to leciało, dopiero później jak padała ta „szafa”, to był albo pożar, albo bardzo duże zniszczenia. Już nie pamiętam, gdzie szłam, ale widziałam ludzi, którzy właśnie mieszkali w domu, w który takowa trafiła. Byli zdezorientowani i biegali jak szaleni, bo właściwie nie wiadomo było, co się dzieje. Potem to już było regularne i już wiedzieliśmy, co to jest i jak to wygląda.
  • Czy pani podtrzymywała kontakty z 22. Drużyną Harcerską?

Później przenieśliśmy się w drugie miejsce, na ulicę Krasińskiego do dużego bloku. Tam widocznie lokatorzy mieli więcej piwnic. W każdym razie dostaliśmy dla naszych trzech mieszkań, bo było trzech lokatorów (każde piętro było jednego lokatora) miejsce w piwnicy. W zasadzie tam mogłam tę dziewczynkę, Anię, zostawić spokojnie pod ich opieką. Przynosiłam im jedzenie i tak dalej. Koło 20 sierpnia, może 22 sierpnia, szłam coś załatwiać – nie pamiętam, co – na plac Wilsona i tam spotkałam swoją druhnę. To była przyboczna hufcowej żeńskich drużyn harcerskich na Żoliborzu w czasie okupacji, Krystyna Pankowska, wtedy miała pseudonim powstańczy „Wiesława”. Oczywiście zaczęła się wypytywać: „Co robisz? Jak jest…? Co jest…? – mówi – Słuchaj! Organizuję szpital cywilny pod kościołem świętego Stanisława Kostki i nie mam nikogo. Czy mogłabyś przyjąć funkcję sanitariuszki, opiekunki?”. Mówię: „Dobrze. Poproszę znajomych, żeby się zajmowali dziewczynką”. No i tak się stało. Około tygodnia trwało zanim łóżka i sprzęty zostały przyniesione do szpitala.

  • Gdzie był usytuowany ten szpital?

W podziemiu kościoła św. Stanisława Kostki [przy ulicy Felińskiego]. Było wtedy wejście boczne jak gdyby z podwórka. Teren przy kościele to jest cmentarz. Z cmentarza było zejście, tak że miałyśmy osobne wejście. Był to szpitalik zorganizowany na mniej więcej piętnaście łóżek. Około 29 sierpnia rozpoczęłam tam swoją działalność, z tym że [właściwie] byłam sama. Byłam troszkę przestraszona. Miałam piętnaście lat. Szkolenie medyczne było, ale nie na tyle, żeby… Nie było za bardzo czasu. Od razu 29 sierpnia zjawiła się starsza kobieta z trójką małych dzieci. Dopiero później się okazało, bo następnego dnia przyszła lekarka, że ten średni chłopiec miał zapalenie płuc (było dwóch chłopców), a mała dziewczynka biegunkę. Ulokowałam ich i wszystko było w porządku. Wieczorem zgłosił się mężczyzna w wieku około czterdziestu lat ze złamaną nogą, ale miał już ją w gipsie. Prawdopodobnie nie miał gdzie się podziać, wobec tego oczywiście go przyjęłam. Zresztą potem się okazało, że oprócz tego, że bolała go noga, był osowiały i miał zapalenie oskrzeli. Do szpitala [przychodziła do] mnie Rysia Walter, pseudonim „Kropka”, [tez harcerka] która ściśle współdziałała z punktem sanitarnym na ulicy Pogonowskiego. To jest niedaleko kościoła. Z ulicy Pogonowskiego co drugi dzień przychodziła lekarka, która doglądała i badała chorych, stwierdzała, co im jest i ordynowała leki. Rysia Walter przychodziła do mnie, odbierała wszystkie recepty, szła do apteki – bazy – na placu Wilsona i z apteki przynosiła leki, różne środki opatrunkowe i tak dalej, które zgodnie z zaleceniem lekarskim musiałam stosować.

  • Miała pani tylko chorych, rannych nie?

Tylko chorych. Zaraz na drugi dzień zjawił się tam pan Mańkowski albo Mińkowski z ulicy Kossaka 1 albo 3. To była pierwsza czy druga willa. Musiał mieć jakąś wyższą funkcję administracyjną, bo powiedział, że przejmuje opiekę nad szpitalem, to znaczy zapewni jedzenie dla chorych. Dla mnie na ulicy Kossaka w prywatnych trzech domach miał załatwić, że codziennie ktoś inny miał mi dawać obiad. Nie mogę narzekać, widocznie ci ludzie mieli dobre zapasy, bo naprawdę miałam bardzo dobre wyżywienie w tym czasie, zresztą chorzy też. Dopiero później się dowiedziałam, że chorzy dostawali jedzenie ze szpitala na ulicy Krechowieckiej. Kiedyś nie przyniesiono obiadu, zaczęłam interweniować i pan Mańkowski mi powiedział: „Proszę iść na Krechowiecką i odebrać obiad, bo nie mogą dostarczyć”. Ci dwaj chłopcy i ta mała dziewczynka leżeli w szpitalu. Starszy chłopiec poszedł ze mną i przynieśliśmy wiadro zupy, tak że wszyscy mieli. Na ogół chorzy dostawali zupę, chleb i kawę. Opiekę duchową sprawował ksiądz [proboszcz] Ugniewski. Przychodził codziennie. Kto chciał, to udzielał mu komunii, no i podtrzymywał, jak mógł, na duchu. Był albo on, albo wikary.

  • Jak liczna była obsada szpitalika?

Właściwie na stałe w szpitalu byłam tylko ja. Byłam cały dzień i nocowałam. Miałam do pomocy lekarkę. Nie zawsze przychodziła ta sama lekarka, ale w każdym razie lekarz przychodził, badał i ordynował leki, a leki dostarczała właśnie ta harcerka.

  • Bardzo odpowiedzialne stanowisko dla kilkunastoletniej dziewczyny.

Bardzo pamiętny był dla mnie dzień koło 15 września, kiedy Marymont został opanowany przez Niemców, [którzy] wysiedlali ludność. Zachowywali się okropnie, bo bardzo dużo ludności cywilnej wymordowali. Przestraszeni ludzie z tobołkami w popłochu przychodzili do kościoła. [Wśród nich] byli [też] ranni. Przyjęłam ich, bo gdzieś musieli się podziać i jakoś trzeba było się nimi zająć. Były też dzieci. Nie wiem skąd, przypuszczam, że z biblioteki kościelnej miałam książeczki dla dzieci i czytałam im. W harcerstwie uczyli, jak się zajmować dziećmi, więc dzieciaki mnie bardzo lubiły, do tego stopnia, że nawet pierwsza pacjentka, która przyszła z dziećmi, jakieś pół roku po Powstaniu mnie odnalazła i dziękowała, tak że było mi bardzo przyjemnie. Przypuszczam, że mówiłam jej, [gdzie] mieszkam.

  • Czy tam docierały działania wojenne, powstańcze? Czy coś się działo w okolicy?

Tak, bo akurat tam, przy kościele kilkakrotnie takie granatniki w powietrzu się rozrywały. Nawet dostałam odłamkiem takiego granatnika i zostałam ranna w nogę. Cudem kość nie została uszkodzona, więc lekarze powiedzieli, że to już trzeba mieć szczęście. Skóra tylko była strasznie poparzona. W tym czasie, we wrześniu Niemcy już bombardowali Żoliborz, bo jeszcze w sierpniu byli zajęci Starówką i Wolą, ale głównie Starym Miastem. Pociski z różnych dział też już tutaj wybuchały. Największe walki oczywiście trwały na obrzeżach, czyli przy Cytadeli, na Marymoncie, przy Straży Pożarnej na Gdańskiej, przy Instytucie Chemii. [W okolice kościoła św. Stanisława Kostki Niemcy nie dotarli].

  • Niemcy nigdy nie wtargnęli do kościoła?

Nie. Chwała Bogu nie. Około 29 września, jak pamiętam, wtedy docierała do nas już prasa powstańcza, no i [pisano w niej], że tam kapitulacja, tu kapitulacja, na Mokotowie, zrobiła się nerwowa atmosfera. Ludzie z Marymontu opowiadali o bestialstwie Niemców, bali się, że jak Niemcy wtargną do szpitala, to ludzi też po prostu wykończą. Część osób, która miała gdzie pójść, która już mogła chodzić i czuła się lepiej, to wychodziła. Przyszła do mnie 29 września Rysia Walter i mówi: „Słuchaj! Będzie kapitulacja Żoliborza. W zasadzie mam ci powiedzieć, że szpital należy rozwiązać, ludzi wypuścić. Gdzie mogą, niech się chronią, bo tu już więcej działać nie będzie”. Kapitulacja Żoliborza była 30 września albo 1 października, no i rzeczywiście wszyscy gdzieś się porozchodzili. Schroniłam się w najbliższym domu na ulicy Krasińskiego. [W czasie pracy w szpitalu] co drugi dzień chodziłam do [Ani mojej podopiecznej. W połowie wrzesnia] spotkałam koleżankę, która nazywała się Szulc-Holnicka. Miała ojca, pułkownika Szulc-Holnickiego i mówi: „Słuchaj! Mój tata ma tutaj na Kossaka […] kwaterę i jak się dowiedział, że ty tu pracujesz w szpitalu i powiedziałam nazwisko Weiss, to mówił: »Przecież pułkownik Weiss [to] mój kolega. Jak twoja koleżanka będzie miała czas, to niech przyjdzie do mnie«”. To było po 20 września. Poszłam tam. Byli jeszcze jacyś oficerowie. Zaczął oczywiście od wspominek, jak to z moim ojcem brał udział w pierwszej wojnie światowej, a na zakończenie mówi: „Słuchaj, na pewno wam w szpitalu się przydadzą… Przypuszczam, że lada moment będzie kapitulacja, a my tu mamy jeszcze trochę zapasów”. Dał mi wtedy, nie wiem ile tabliczek czekolady, cukier… Wszystko przyniosłam do szpitala. Była to uciecha dla dzieciaków. Czekolady nie jedli [od dawna]. Ciekawa jest rzecz, że nikt na Żoliborzu u „Żywiciela” nie wiedział o tej komendzie. Ojciec [koleżanki] przeżył Powstanie. Nie wiem, kiedy umarł. W każdym razie, jak już można było zgłaszać powstańców, akowców i tak dalej, to moja koleżanka mówi: „Chciałabym, żeby o moim tacie były jakieś wzmianki”. Zgłosiłam się do „Żywiciela” [a oni spytali]: „A jakich masz świadków?”. Mówię: „Mam chociażby tę [jego] córkę jako świadka i jako namacalny [dowód] dostałam od niego zapas żywności”.

  • Działał w jakichś innych strukturach?

Tak. Musiało być coś takiego.

  • Co się stało z dzieckiem?

Wychodziłam z jednej strony Żoliborza, [moi sąsiedzi z pozostawioną u nich Anią] z innej strony, inną drogą, tak że się z nimi nie spotkałam. Później, jak 30 czy 1 schroniłam się na Krasińskiego, to już zaraz… Tylko jedną noc spędziłam tam w piwnicy. Następnego dnia już wtargnęli Niemcy. Oczywiście: „Wychodzić! Wychodzić!”. No i wyszliśmy najpierw przez Wolę na Dworzec Zachodni i do Pruszkowa. Byłam ubrana w letnią sukienkę. Nie miałam nic ciepłego. Akurat w tej piwnicy spotkałam powstańca, który nie chciał iść do obozu i z ludnością cywilną wychodził. Jak się jeszcze dowiedział, że [będziemy w obozie] w Pruszkowie… Był mieszkańcem Pruszkowa. Zaraz pierwszego dnia dał mi swój płaszcz. Była to rodzina kolejarska i miał kolejarski, ciepły płaszcz. Dał mi go i mówi: „Ja i tak stąd uciekam, bo znam tu wszystkie kąty, więc na pewno mi się uda”. Rzeczywiście. Podał mi swój adres. Później mama mnie wyciągnęła z Pruszkowa i jej to opowiedziałam. Mama mówi: „Pójdziemy tam, podziękujemy i oddamy to palto”.

  • Jak się pani spotkała z mamą?

Mama, niestety, udała się w Aleje Jerozolimskie i chciała wracać do domu, ale oczywiście tramwaj już nie kursował, mama się pewnie troszkę bała i schowała się w Alejach Jerozolimskich w piwnicy i tam była.

  • Jak długo?

Przeszła przez Zieleniak, więc to było bardzo przykre, ale po trzech dniach na Zieleniaku miała przygodę. [Rodzina, która się nią zaopiekowała], to musieli być bogaci ludzie. Po trzech dniach Niemcy ogłosili, że jeśli wśród zebranych ludzi są obywatele zagraniczni albo mający podwójne obywatelstwo, to mogą się zgłosić, bo te osoby [zostaną] odstawione do granicy ich krajów. Mama oczywiście nie chciała być odstawiona, ale powiedziała, że jest Węgierką i przedstawiła, bo miała polskie i węgierskie obywatelstwo. No i rzeczywiście na drugi czy trzeci dzień przyjechał autobus, ale mama nie chciała [jechać], a poza tym [rodzina, która się nią zaopiekowała] zorientowawszy się, że mama jest Węgierką, jak wychodzili z domu, to w bochenku chleba wybrali miąższ, wsadzili tam bardzo dużo złotych monet i prosili, żeby mama im to jakoś przewiozła.

  • Dokąd?

No i szczęśliwie jej się udało. Mówiła, że w Zieleniaku spała na tym chlebie, żeby nikt nie zauważył, ale tam rozgrywały się okropne sceny. Potem, jak już ruszyli autobusem, to jakieś dwadzieścia kilometrów za Warszawą, jak już był las, powiedziała, że musi iść się załatwić, no i zaczęła uciekać. Trąbili, ale mama już tam nie wróciła. Potem pojechała do naszych znajomych do Komorowa. Jeszcze nie wiedziała o tym, że mój brat nie żyje. Wiedziała, że jest bardzo ciężko ranny. Nikt nie chciał powiedzieć jej jeszcze wtedy, że nie żyje, tylko że jest bardzo ciężko ranny. Wyszła dowiedzieć się, czy nie idzie ze Starówki, ale oczywiście nie szedł. Jak Żoliborz wychodził, to mama powiedziała do władz obozu pruszkowskiego, że czeka na córkę, która pewnie będzie, że to mała dziewczynka i tak dalej. Jak zobaczyli mnie, to powiedzieli: „Gdzie to mała dziewczynka? Może jechać do Niemiec do pracy”. Mama jakoś wybłagała i wtedy mnie wypuścili. Mama w jakiś sposób (czy ktoś szukał mojej mamy jakoś za pomocą kartek, bo wtedy wszędzie było: „Poszukuję”) dowiedziała się, że znajomi odstawili Anię do jakichś sióstr pod Warszawą. Zachowali się niedobrze, dlatego że całą biżuterię, którą mieliśmy i tę, którą dała matka dziewczynki, miałam w torbie po masce gazowej, bo bałam się trzymać w szpitalu, bo jak wychodziłam czy coś… Mówię: „Lepiej niech będzie to u nich”. Mała, mimo że miała osiem czy dziewięć lat, prawdopodobnie usłyszała w nocy, jak mówią, że ją oddadzą i z mojej torby wykradła w zasadzie najcenniejsze rzeczy. Wykradła złotą papierośnicę mojego taty i pierścionek z brylantem. Wsadziła pod podszewkę płaszczyka. Słyszałam to z opowiadania. Jak dawali ją do sióstr, to dziewczynka powiedziała, że ci państwo zabrali jej biżuterię. Oczywiście nikt w to nie uwierzył. Zabrali jej to i powiedzieli potem mamie, że Niemcy zabrali i nie ma. Nie chcę nikogo oskarżać, ale podobno otworzyli sobie kawiarnię w Krakowie, więc chyba mieli z czego, w każdym razie mamie tego nie oddali. Dziewczynka była u tych sióstr, jej matka [jakoś] się dowiedziała, gdzie jest i ją odebrała. [Moja mama też poprzez rozwieszone kartki odnalazła wspomniana rodzinę i oddała im tak mocno strzeżony bochenek chleba].

  • Jej matka też przeżyła?

Jej matka też przeżyła. Po Powstaniu [powróciłyśmy z mamą do Warszawy na ulicę Generała Zajączka], to musiało być po marcu 1945 roku i [mama Ani wraz z córką przyszły] mamie podziękować. To byli jacyś Żydzi z Łodzi. Zachowali się nawet bardzo ładnie, bo powiedzieli, że mają mieszkanie w Łodzi, i że chętnie mamie to mieszkanie oddadzą, [bo emigruja do Francji]. Mama nie miała głowy do interesów ani w ogóle nie miała głowy, bo wiedziała już, że brat nie żyje, ale jeszcze go nie znaleźliśmy, bo jeszcze nie był ekshumowany. Chodziłam jeszcze do szkoły i mama powiedziała, że nie ruszy się z Warszawy i im podziękowała.

  • Papierośnica taty do was wróciła?

Nie, nie, oni zauważyli i może na to Ania mówiła siostrom: „To jest moja biżuteria”. W każdym razie [Ania] przeżyła. Później słyszałam, że jako dorosła dziewczyna emigrowała do Stanów Zjednoczonych.

  • Do mieszkania wróciła pani tylko z mamą?

Tak, tylko z mamą. Później, gdzieś w kwietniu 1945 roku wrócił z obozu kolega mojego brata. Najpierw mama dowiedziała się już w Komorowie od obecnego generała Komornickiego, bo mój brat był razem z nim [w Powstaniu].

  • Jak nazywał się ten generał?

Generał [Stanisław Nałęcz]-Komornicki – [Kanclerz] kapituły orderu Virtuti Militari […]. Byli razem: Komornicki, mój brat i Teisseyre, który też już nie żyje. Przyszedł tu pierwszy i powiedział, że pokaże nam miejsce, gdzie pochowali mojego brata – na ulicy Długiej. Później, jak mama się dowiadywała w PCK, to powiedziała właśnie, że tam jest pochowany. Powiedzieli, że dadzą znać, kiedy PCK będzie ekshumować. Jak była ekshumacja, to poszłam na to miejsce. Sytuacja była taka, że jak brat zginął, to go pochowali, zrobili mu jakiś krzyżyk i ledwo usypali grób – było bombardowanie. Trafili akurat w to podwórko i wszystkie groby były porozwalane. Schronili się do piwnicy i jak wyszli po bombardowaniu, to nie było dosłownie nic, więc uważali, że to wszystko się [rozwaliło]… Nie wiem, jakim cudem, prawdopodobnie ten impet [wyrzucił gdzieś ciało]. To ciało było jeszcze świeże, więc… Brata dosłownie można było poznać. Raz, że dostał postrzał w głowę, miał obandażowaną głowę, ale od razu ktoś mu zdjął oficerki, bo komuś były potrzebne, a wiadomo, że jemu już nie będą. Poza tym miał całkowite uzębienie i można było go poznać.

  • Była pani przy ekshumacji?

Tak i o dziwo, że był tak dobrze zachowany po tym wybuchu.

  • W którym roku miała miejsce ekshumacja?

W 1945 roku. Najpierw same zaczęłyśmy szukać na Starówce, bo wiedziałyśmy, że to było na Starówce, i że może gdzieś trafimy na grób. Dopiero [kiedy] wrócił Teisseyre (to mogło być w kwietniu), pokazał nam, gdzie jest to podwórko, [na którym został pochowany mój brat]. Na Powązkach był grób ojca, więc w to samo miejsce pochowaliśmy brata.



Warszawa, 18 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Jadwiga Dudziak Pseudonim: „Baśka” Stopień: sanitariuszka w szpitalu cywilnym Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter