Janina Soczewka

Archiwum Historii Mówionej

Mam na imię Janina, w czasie Powstania nazywałam się Michur, a obecnie jestem żoną Józefa Soczewki i nazywam się Soczewka. Urodziłam się 24 czerwca 1934 roku w Warszawie na Woli. Mama nie pracowała, a ojciec był elektromonterem w Elektrowni Warszawskiej. W pewnym sensie to była rodzina elektryków, ponieważ mamy ojciec też był elektromonterem. Mój dziadek elektryfikował Warszawę po pierwszej wojnie światowej, a potem po Powstaniu Warszawskim, bo [Warszawa] była zniszczona, również cała trakcja elektryczna była zniszczona. Elektryfikował w prezencie dla Pana Boga dwukrotnie neogotycki kościół Świętego Wojciecha na Woli.

  • Co pani robiła przed wojną?

Przed wojną życie było sielankowe. Mama była jedynaczką, dziadek miał stałą posadę w Elektrowni Warszawskiej, więc dobrze zarabiał. Miał dwie prawe rączki, umiał pewne rzeczy robić, [to] znaczy elektryfikował. Był bardzo potrzebny dla powstającego nowego życia po pierwszej wojnie światowej. Ojciec też był elektromonterem. Moja mamusia urodziła się w 1915 roku, ojciec w 1909. Dziadek kupił mieszkanie, ja się urodziłam rok po ślubie.

  • W którym miejscu było to mieszkanie?

Na Wschowskiej. Mój mąż po latach myślał, że się urodziłam w pałacu, jak zobaczył ten dom, który był przed wojną postawiony. Jednopiętrowy chyba, mizerny raczej, nienowoczesny.
Mieliśmy działkę w Izabelinie. Teraz mieszkamy na Bielanach, to byłoby rzut kamieniem, gdyby działka była notarialnie kupiona. Była kupiona na umowę z gospodarzem i po prostu przepadła. Ostatnie wakacje przed wybuchem wojny, bo wojna wybuchła 1 września, spędziliśmy na tej działce. Pamiętam moje zabawy z lalkami, miałam piękne lalki, miałam piękny wózek spacerowy, dziewczynki mi zazdrościły. Byłam bardzo rezolutną dziewczynką. W domu, w którym mieszkałam, była sodowiarnia. Pamiętam, jak przed wojną z wózeczkiem i z lalkami spacerowałam po parku Sowińskiego, bo mieszkaliśmy na wprost parku Sowińskiego, więc tylko przejść przez jezdnię i już był park. Zawsze mnie ktoś prowadził, babcia lub mama, nigdy sama nie chodziłam. Bardzo zapraszałam inne dziewczynki do tego, żeby się ze mną pobawiły, ale z tego co pamiętam, nie pozwoliłam im się dotykać do lalek i do wózka, więc byłam raczej małą egoistką.
Jak wybuchła druga wojna światowa, a moja mamusia była z trzecim dzieckiem w ciąży, ojciec nas wywiózł, pamiętam, taką platformą. Na Wolskiej miało być niebezpiecznie, bo wojsko ciągle szło Wolską, bomby miały lecieć i leciały zresztą. W czasie okupacji Warszawa cały czas była bombardowana. Rzadko kiedy była noc przespana normalnie, tylko nalot, alarm, „proszę zejść do piwnicy”, [trzeba było zejść] chociażby na parter z trzeciego pietra, więc trzeba było dzieci budzić. Zakładałam majtki na głowę, bo byłam rozespana, rozdygotana, zawsze bardzo pobudliwa, nerwowa i strasznie się bałam. Ojciec nas wywiózł na Chłodną, do swojego kolegi. Tam miało być bezpieczniej. Tymczasem kolega mieszkał w drugiej oficynie tego domu, więc była pierwsza, podwórze i druga [oficyna]. Pierwsza została w czasie działań wojennych zburzona. Potem, jak stamtąd uciekaliśmy, to mamusia (25 września urodziła siostrę, więc tuż przed porodem) z dużym brzuchem, dwoje dzieci za rękę, upadła na gruzy, miała nogi przysypane gruzami. Było strasznie nieprzyjemnie. A ojca zabrali. Miał się zgłosić na wypadek działań wojennych, więc się zgłosił, ale po kilku godzinach wrócił, bo była bardzo zła organizacja. Właściwie wiadomo było, że to będzie przegrane. Nie zanosiło się – to tylko to, co pamiętam z opowiadań dorosłych – nikt nie rokował, że Polacy wojnę wygrają.

  • Czytałem o pani występach w sodowiarni.

Ponieważ bardzo łatwo się uczyłam wierszyków, więc jak chodziłam do sodowiarni: „O, dzień dobry Janeczko!”.

  • Na jakiej ulicy była sodowiarnia?

W tym domu, w którym mieszkałam, na Wolskiej na wprost parku Sowińskiego. Niedaleko, za ulicą Ordona był komisariat, nawet był długo po wyzwoleniu, mniej więcej na wysokości cerkwi. Po drugiej stronie była cerkiew i jest do tej pory. Przychodzili do sodowiarni [policjanci]. Teraz w ogóle nie ma nazwy sodowiarnia. Jest cukiernia, kawiarnia, a wtedy były sodowiarnie, czyli można było się napić wody sodowej, można było czekoladkę zjeść czy ciastko. Policjanci mnie znali: „Janeczko, czy znasz nowy wierszyk?” – „Znam”. – „Więc prosimy, żebyś powiedziała”. Mamusia zabroniła mi, żebym cokolwiek brała od kogokolwiek, żebym się nie wdawała w rozmowy, ale w sodowiarni już byłam bezpieczna. Czasami dostawałam paczkę ciastek, ale nie brałam, więc przez dozorcę podawano dla Janeczki za to, że recytowała wierszyki. Więc to była sielanka. Ostatnie wakacje w Izabelinie też były bardzo przyjemne, a niestety potem było to, co było.

  • Wracamy teraz do momentu, jak państwo wracali.

Potem trzeba było wrócić. Wróciliśmy do domu. Nasz dom nie spłonął, nie był zburzony, tylko był okradziony. Jak wiemy, wojny demoralizują społeczeństwo i już w pierwszych dniach wojny okradano zostawione mieszkania. Byli tacy (tak zwane hieny) i okradali, więc bardzo dużo różnych rzeczy znikło.

  • Czy pamięta pani coś z samego okresu okupacji? Jak to wyglądało?

Tak to wyglądało. Mojego ojca aresztowali na ulicy podczas łapanki, tylko nie pamiętam w którym roku. Były w Warszawie tak zwane łapanki na ludzi jak na zwierzęta. Były „suki”, samochody ciężarowe i pamiętam schodki, po schodkach się wchodziło. Pędzili pałkami, machając i bijąc, i wywozili do Niemiec. Z takiej łapanki mojego ojca wywieźli do Essen, bodajże do fabryki Kruppa. Wtedy mamusia nie pracowała. Całe szczęście, że był dziadek i dziadek nas utrzymywał. Mamusia dowiedziała się, że można napisać podanie do Arbeitsamtu, tam były wzory podań. Już chodziłam do szkoły – cztery klasy szkoły podstawowej skończyłam w czasie okupacji – i napisałam odręcznie takie podanie. Z tym podaniem poszłam na Daniłowiczowską, tam stali gestapowcy z karabinami, w hełmach, opaski pod brodą i wszyscy bardzo oficjalni, ale mnie wpuścili. Byłam bardzo jasną blondynką, więc rasa podchodząca pod ich upodobania. Głaskali mnie po głowie, oczywiście ciarki po mnie przeszły.
Ojca wypuścili na rok przed Powstaniem na miesięczny urlop do Warszawy, do domu. Ojciec już nie wrócił [do Niemiec] i o dziwo zaczął pracować w elektrowni. Dyrektorem elektrowni był Niemiec, ale propolski. Może owało pracowników, nie wiem, w każdym razie ojciec nie był jakimś specjalnym fachowcem, był elektromonterem i zatrudnili go. Tylko gdzie indziej był zatrudniony, miał zlecenia po mieście, żeby [coś] naprawić. Potem miałam ogromne wyrzuty sumienia, jak ojciec zginął w Powstaniu Warszawskim, że gdybym ojca nie ściągnęła… Potem jeszcze chodziłam drugi raz na Daniłowiczowską, bo kuzynka w sprawie swojego syna przychodziła do mnie i prosiła, żebym poszła z jej podaniem.
Co jeszcze było w czasie okupacji? Jak ojciec wrócił, to jeździłam po ojca pensję na Wybrzeże Kościuszkowskie z końca Woli, z ulicy Wolskiej. Byłam bardzo mała, szczupła, drobna i bardzo się bałam, ale jednocześnie to, co mi polecono, bardzo sumiennie wykonywałam. Jechałam po pensję, miałam z nikim nie rozmawiać, przynieść pensję. Ostatnią pensję właśnie 1 sierpnia przywoziłam, już wtedy, jak wybuchło Powstanie. Wyszłam około dziesiątej z domu, wróciłam około piątej. Mama włosy z głowy rwała, bo już były walki, już na Woli była strzelanina. Zdaje się, że o trzeciej czy o piątej wybuchło Powstanie, nie pamiętam, ale w tym czasie już się przemieszczałam. To bardzo długo trwało, ale dowiozłam pieniądze.

  • Czy z czasów okupacji pamięta pani może jakieś egzekucje albo coś zapadło pani w pamięć?

Moja mamusia była wielką patriotką. Na ulicy Gizów były ustawione szubienice. Polacy ciągle napadali na Niemców i zabijali. Kutscherę [i] innych zabijali. Za jednego Niemca dziesięciu, piętnastu, dwudziestu – zależy, jakiej rangi był Niemiec – rozstrzeliwali Polaków albo wieszali na szubienicach. Między innymi pamiętam szubienicę na Gizów. Wszyscy [obecni tam] Polacy strasznie płakali, byli bardzo przejęci. Mamusia, żeby wyrobić we mnie nienawiść do wroga, brała mnie za rękę i szła ze mną oglądać. Nigdy bym tego nie zrobiła w stosunku do swojego dziecka. Uważam, że nie powinna tego robić, ale już teraz kto inny ją sądzi. I ja to widziałam. Oczy zamykałam, ale szłam tam, więc widziałam te szubienice i tych [ludzi]. Poza tym [mama] wyjmowała z kieszeni czystą, białą, piękną, chusteczkę z koronką i tam gdzie była egzekucja, kazała mi maczać we krwi. Też nie wiem, dlaczego to robiła, ale chyba dlatego, żebym tak strasznie nienawidziła Niemców.
Jak były rewizje w domu (czasami o pierwszej, drugiej w nocy, bardzo często były rewizje) wywracali dom do góry nogami. Pościel z szaf, z szuflad wszystko wyrzucali na podłogę, a jak szli, to tupot po schodach i walili kolbami w drzwi. Już wiadomo było, co się święci. To były strasznie mocne przeżycia i może dlatego mam teraz chorobę Parkinsona i się trzęsę, bo to było koszmarne.
Pamiętam, kiedyś jechałam z pensją, 1 sierpnia podobnie było, bardzo duża solidarność panowała wśród ludzi. Raptem ktoś krzyknął: „Łapanka!”. Tramwaje się zatrzymywały, pasażerowie uciekali do bram. Kiedyś jechałam tramwajem, za rękę mnie jakaś pani ciągnęła: „Chodź ze mną! Biegniemy!”. Do bramy i w bramie się stało pół godziny, trzy kwadranse, ile trzeba było. Dopiero jak się ulica wyludniła albo zaczął się normalny ruch, wtedy pozwolono mi wyjść. Oczywiście przychodziłam do domu spóźniona i zawsze było zdenerwowanie, czy wrócę, ale udawało się i wracałam.
Z 4 na 5 sierpnia ktoś z sąsiadów powiedział [dziadkowi], że ustawiają karabiny maszynowe na Wolskiej. Ponieważ jego córka mieszkała na Wolskiej, więc od razu wszedł na dach domu i zobaczył, że pod naszym domem na wprost parku Sowińskiego są ustawiane karabiny maszynowe. Pomyślał: „Bez powodu tego nie robią”. Najpierw odprowadził mojego ojca na podstację [elektrowni], potem moją mamusię z Krysią, moją siostrą i mnie około ósmej. O dziesiątej była masowa egzekucja. Nie chcieli nas puścić, a ja darłam się niesamowicie. [Niemiec] machnął ręką. Dziadek potem mówił, że był przekonany, że strzelą nam w plecy. Nie strzelił, nie chciał się fatygować, widocznie wiedział, co mają w zamiarze i nas puścił. Byliśmy na podstacji.

  • Na jakiej ulicy była podstacja?

Na ulicy Wschowskiej. Tam był jakiś samochód forda, czarny, bardzo nowoczesny, bardzo elegancki, a Niemcy takie rzeczy rekwirowali. Przyszło ich kilku, ale Polacy umówili się między sobą – jeden wśród nich był kierowcą – że benzynę wypuścili z samochodu i się nie przyznają, że jest kierowca. To wybrali wszystkich mężczyzn, którzy byli, między innymi mojego ojca. Mój dziadek był akurat u siebie w domu, obok mieszkał na Wschowskiej. Było ich siedmiu, pamiętam jeszcze nazwisko drugiego pana, pan Puchała. Jego córka była sanitariuszką w Powstaniu, miała dziewiętnaście lat. Skontaktowała się nami, potem była w Londynie i nawet u niej z mężem z wizytą byliśmy w Londynie. Jej piętnastoletnia siostra, bardzo rosła, była gwałcona przez „własowców” na schodach. Dostała epilepsji. To były straszne sceny. Przede wszystkim latały brody, zęby trzaskały i wszyscy byli strasznie rozdygotani.
Jeszcze przedtem jak wyszliśmy na Wschowską, to wyprowadzali kilka razy mojego ojca. Wracał blady, włosy do góry, ręce do góry. Wiedzieli, że będzie egzekucja, więc prawdopodobnie nie fatygowali się, żeby zabić wcześniej.
Zabrali tych siedmiu mężczyzn. Żaden nie wrócił, a oni jeszcze penetrowali podstację, jeszcze wracali. Mamusia zapytała, co z ich mężami i ojcami, to powiedzieli, że kaput, gówno z nich będzie, czyli wiadomo było, że będą rozstrzelani. To krótko trwało. 7 sierpnia wyrzucili nas na Jelonki.

  • Jak to wyglądało?

Po prostu wypędzali na plac. Raus! Raus! Raus! – krzyczeli. Na ulicę wypędzali, więc [brało się] to, co się zdążyło chwycić. Mamusia brała zawsze kołdrę, która już była w jakieś prześcieradło zawinięta i tę kołdrę na szyję. Ja też jakiś tłumoczek miałam, ale cóż mogłam, dziesięcioletnia, szczupła dziewczynka, nieść? Brata zastało Powstanie w szpitalu zakaźnym, na szkarlatynę był chory, a siostra nic nie niosła, bo miała pięć lat. Jeszcze mieliśmy babcię, mamy matkę, bardzo kochaną, która miała astmę, w newralgicznych momentach dostawała strasznego ataku astmy, dusiła się, więc to nie pomagało, tylko raczej utrudniało w całej tej sytuacji.
Na Jelonki nas dali. Na Jelonkach ludzie ciągle z Warszawy wychodzili i przechodzili. Wysiedleńcy, warszawiacy do ulicy chyba Wolskiej dochodzili i mamusia pytała: „Co z Wolą? Co z domem Hankiewcza?”. Wiadomo było, że już spalony, zburzony. „Co ze Szpitalem Świętego Stanisława?”. – „Ewakuowany”. Więc mamusia ze mną jeździła.
Między innymi odnalazła syna pana Paszewina. W Brwinowie bodajże był jego syn, u jakiejś ciotki. Pan Paszewin był właścicielem fabryki pomp na końcu Woli. Ta fabryka pomp przy ulicy Studziennej do tej pory stoi. Powiedział do mojej mamusi: „Pani Sabino, jeżeli pani odszuka mojego syna, a mój dom ocaleje, to ma pani u mnie zagwarantowane mieszkanie”. Potem w opowiadaniu wrócę do tego momentu. Wiadomo było, że mamy mieszkanie zagwarantowane, bo nasz dom spłonął. I tak szukaliśmy. Wreszcie jakaś sąsiadka, koleżanka mamusi powiedziała, że siostry szarytki jeżdżą pielęgnować chorych do szpitala gruźliczego na Płocką. A szpital, gdzie brat leżał, był na rogu Młynarskiej i Wolskiej, po przeciwnej stronie, niedaleko. Mamusia z siostrami szarytkami weszła w kontakt i błagała prawie na kolanach, żeby przywiozły syna. Jeździły dorożką, miały stałą przepustkę. Zażądały za to pięćdziesiąt kilogramów mąki. Była na Jelonkach garkuchnia na zewnątrz. Tam były pola, które były polami uprawnymi, więc na polach stała garkuchnia i tam pracowały społecznie koleżanki mojej mamusi. Mamusia była urodzona na Woli, znała bardzo dużo osób. Oczywiście pięćdziesięciu kilogramów nie uzbierały, ale może pięć. Wyniosły po kilogramie, po torebce mąki. Siostry mówiły, że one też muszą żyć. Mamusia dała im mąkę, jaką uzbierała i przywiozły naszego brata w stroju szpitalnym. A przedtem żeśmy i w Komorowie szukały, i w Pruszkowie. Gdzie żeśmy nie szukały! W miejscowościach, gdzie mówiono nam, że jest przesiedlony ten szpital. Nigdzie go nie było. Ale wrócił w stroju szpitalnym, przywieziony przez siostry.
Koleżanki mamusi dawały jak gdyby poza kolejką zupę z kotłów. Nie było tak łatwo zdobyć miskę zupy. Po pierwsze nie starczało dla wszystkich.
Jak mamusia wychodziła z Warszawy na Jelonki, jak nas wypędzali, to byli dzicy ludzie. Jak zobaczyli, że kobieta ma złoto w uszach czy na palcach, czy na ręce, czy łańcuszek, to zrywali razem z uchem. „Dawaj, dawaj!”. Był upał, więc tak łatwo pierścionki nie schodziły z palców, ale mamusia wszystko zdjęła, zanim doszła do „ukraińca”, i dała im. Babcia mówi: „Sabinko, a jak będziemy żyć?”. A mamusia mówiła, że nie wyobrażałaby sobie, żeby on dotknął mamusię, bo by go kopnęła. Jakby go kopnęła… Miała dzieci, więc była odpowiedzialna za kogoś. Dlatego oddała, bo nie chciała, żeby ją dotknął.
  • Pamięta pani, czy już w tym czasie były egzekucje? Czy może były jakieś ślady, bo walki na Woli zaczęły się dosyć wcześnie? Jak to wyglądało, jak panie wychodziły na Jelonki?

Było strasznie. Były okopy, był upał, a już ktoś uciekał. Nawet mój ojciec był tak podobno zabity, że nie doszedł do parku Sowińskiego, tylko uciekał. Jak zobaczył jakiś moment, wyobrażał sobie, że korzystny, a zdawał sobie [sprawę], że idą na śmierć, to uciekał i go zabili, zginął. Ktoś powiedział mamusi czy babcia [powiedziała], bo jak byliśmy na Jelonkach, to babcia robiła ciągle podchody do Warszawy. Chodziło o to, żeby wyciągnąć brata ze szpitala. Ale nigdy nie dochodziła [tak daleko] i mówiła, że jest przekonana, że widziała mojego ojca rozstrzelanego na ulicy. Te trupy pęczniały, był smród, ludzie płakali, wariowali, nie mówili, krzyczeli. Jeden tak się zachował… Wszystko zależało od psychiki. To był koszmar, żaden film nie odda tej grozy, tej tragedii, tej rozpaczy, tej beznadziejności – wiadomo: domy płoną. Żadne opowiadanie nie odda. Jak mówię, to już czuję, że mnie kluski [w gardle] rosną. Dostałam czterdzieści stopni gorączki. Klęczałam na łóżku i modliłam się, a ponieważ nie było firanek, to ludzie, którzy na Jelonkach przechodzili, widzieli. Mówili mamusi, że trzeba się mną szczególnie zająć, bo chyba zwariuję. Strasznie rozpaczałam z powodu ojca. Jedni mówili, [że] nie żyje, drudzy mówili, że żyje. Modliłam się, żeby żył, ale już na pewno nie żył.
Tak to trwało z miesiąc. Babcia chodziła, bo tam byli tak zwani badylarze, Jelonki zaopatrywały Warszawę w żywność, w kapustę, ogórki, różne warzywa. Byli badylarze, była zorganizowana garkuchnia, ale nas było dużo; jak siostry przywiozły brata, to nas troje, mama, babcia – pięć osób. Mama była chuda jak nitka. Miała dwadzieścia dziewięć lat, młoda kobieta, teraz kobiety jeszcze pannami są w tym okresie. Ona już była wdową, dom spalony, bez pieniędzy, bez biżuterii, z trojgiem dzieci, z matką astmatyczką. To był straszny dramat. Ale jak po wyzwoleniu nam niektórzy mówili: „Idź, jesteś wdową, nie masz mieszkania”, żeby po jakąś zapomogę szła, to mamusia – już wtedy pracowała w elektrowni – powiedziała: „Takich kobiet jak ja [są] tysiące, nie jestem odosobniona”. Była bardzo bohaterska.
Potem na Jelonkach znowu nas spędzili jak bydło na jakieś pole, trzymali kilka godzin i nastąpiła segregacja wiekowa, więc starcy na jedną stronę, kobiety z dziećmi czy mężczyźni z dziećmi na inną stronę, młodsi wszyscy do obozów pracy albo do obozów koncentracyjnych, na inną grupę. Koło nas stał pan, który bardzo dygotał ze strachu. Byliśmy obstawieni żandarmami, wojskiem z karabinami, tak że nie można było się ruszyć. Mamusia lekko przysunęła brata do tego pana: „Proszę wziąć syna”. Szybko chwycił, bo dzięki temu nie wyjechał do Niemiec, tylko poszedł do bauera, tak jak i my.
Zapędzili nas najpierw do Pruszkowa, to był obóz przejściowy. Nie sposób było zamieszkać w tych halach. Tam byliśmy kilka dni, nie pamiętam dokładnie ile, ale chyba maksymalnie tydzień. Znowu głód, smród i beznadziejność. W halach fabrycznych, do których nas zapędzili, był taki smród i taki płacz, i taki krzyk! Obłęd, upokorzenie kompletne, straszne. Mamusia wyszła z nami (to już był wrzesień, koniec września, więc noce zaczynały być zimne) była kołdra, znalazła pakę, w której był piasek przechowywany na wypadek pożaru, na tej pace położyła kołdrę i tam leżeliśmy lub siedzieliśmy kilka dni w Pruszkowie.
Znowu nas w towarowe wagony zapędzili. Oczywiście nie było tak, że od razu idziemy do wagonów, tylko najpierw godzinami się stało na jakimś placu, bo znowu były segregacje. Wieźli nas i wieźli, i wieźli wagonami. Był zaduch, więc były pootwierane drzwi i tak jechaliśmy. Dowieźli nas w Końskie do bauera. To był folksdojcz, który miał duże gospodarstwo i siłę roboczą do niego dowieźli. Jak nas zobaczył, to mówi: „Ale mi robotników przysłali!”. Babcia dostała ataku astmy jak zwykle, w takich newralgicznych momentach się dusiła, mamusia tak jak powiedziałam, młoda, ale chuda, i my, drobiazg pięć, osiem i dziesięć [lat], więc robotnicy wyśmienici. Ale mamusia była bardzo energiczna i szybko potrafiła wiązać możliwości, jakie mogą z jakiegoś faktu wyniknąć. „Może pan z nas zrezygnować, nie musimy u pana być, tylko proszę dać nam glejt z pieczątką, że pan rezygnuje z nas”. – „A dam wam, w cholerę idźcie!”. Dał nam jakiś świstek, z tym że był na tyle przyzwoity, że nas nakarmił i przenocował.
Następnego dnia znowu zaczęła się wędrówka, cel Sochaczew, ponieważ w Sochaczewie było dużo rodziny mojej babci. Babcia pochodziła z tamtych stron, ze wsi Rybno. Do Sochaczewa żeśmy jechali, pociągi stały i znowu była straszna wędrówka. Najpierw udaliśmy się do Chodakowa, do cioci Bartosiewiczowej, to była chrzestna mojej mamy, ale tak miała czyściutko, że nie chciała nas wpuścić. Kazała nam iść do Sochaczewa. W rynku mieszkała ciocia Nacia Gierałtowska – anioł dobroci – i do niej poszliśmy. Bardzo była rozczulona, ale [mówi]: „Zobaczcie, co się dzieje”. Pokotem leżeli warszawiacy na podłodze, a ona miała troje dzieci, pokój z kuchnią, więc warunki też strasznie ciężkie. Nakarmiła nas tym, czym mogła, trochę żeśmy się umyli, przenocowała nas i następnego dnia [udaliśmy się] dwanaście kilometrów za Sochaczew, do wsi Aleksandrów gmina Rybno, skąd pochodziła moja babcia. Tam mieliśmy jakiegoś kuzyna i wujek Gierałtowski nas tam zaprowadził.
Znowu wędrówka, dwanaście kilometrów za Sochaczew. Bardzo byli niezadowoleni ci wujostwo, Kaźmierowiczowie się nazywali. Jedni byli przychylni, a dwie osoby były bardzo przeciwne temu, że tam dotarliśmy. Też już [tam] byli warszawiacy, [Kaźmierowiczowie], to byli kułacy po wojnie, bardzo zamożni. Dostaliśmy pokój. Zawsze rano był żurek na śniadanie, bo żeby wyżywić tyle osób, robiono to jak najoszczędniej, prawdopodobnie z tego powodu i może łatwiej ugotować gar żurku i drugi gar kartofli, niż robić jakieś kanapki. Babcia od razu, żeby nie być darmozjadem, poszła do kopania kartofli czy buraków cukrowych. W każdym razie powiedziała, że umie to robić i bardzo chętnie pomoże. Moja mamusia zajęła się handlem, handlowała mięsem. Wujek Gierałtowski pierwszą turę mięsa mamusi jak gdyby skredytował, miał jakieś kontakty. Handlowała mięsem i stąd zaczęły wpływać jakieś bardzo marne pieniądze. Bez pieniędzy żyć się nie da.
Tam nas zastało wyzwolenie Warszawy, więc wszyscy byliśmy ogromnie poruszeni. Wiedzieliśmy, że jest odwrót frontu, bo Niemcy wracali. To już nie była ta sama armia, to już była zupełnie inna armia. Rozpędzeni, nieogoleni, zasmarkani, niechlujni, brudni, obojętni na wszystko. Tylko niektórzy oficerowie może się trzymali. Nastąpiło wyzwolenie Warszawy 17 stycznia i były rakiety, race wystrzeliwane, więc żeśmy się wszyscy bardzo cieszyli, był straszny mróz, ale wychodziliśmy i bardzo [byliśmy] szczęśliwi, że się wojna kończy. Potem przyszedł front radziecki i tam trafili żołnierze rosyjscy z armii radzieckiej. W każdym razie trochę radość została stłumiona, ponieważ nie wszyscy się przyzwoicie zachowywali. Strzelali, na polach leżało bardzo dużo trupów i te trupy od razu zamarzały.
Gospodyni, wujenka czy jakaś tam kuzynka, wielokrotnie do nas mówiła, jak żeśmy narzekali, że jest głodno czy jest chłodno… Nie mieliśmy ciepłych ubrań, jedną parę butów mama wyniosła, nas było troje, więc trzeba było siedzieć w domu, bo nie było możliwości wychodzenia na dwór. Jakieś stare ubrania dała nam [wujenka]. Potem zjawiła się mamusi cioteczna siostra z dwojgiem dzieci, bo wszyscy do rodziny ciągnęli, pani Bernasińska ze starszym mężem i wszyscy się u niej zatrzymywali, więc rzeczywiście, wyżywić taką gromadę ludzi na pewno [było trudno]. Mamusia mówiła: „My nie chcieliśmy tego Powstania i tego wygnania, mieliśmy swoje domy”. – „Chciało się wam Powstania, to teraz cierpcie” – mówiła [wujenka] i powtarzała to bardzo często. Mamusia poszła [kiedyś] na handel, wróciła, a starszy pan Bernasiński opowiedział, [że] mój brat Zenek i drugi kuzyn, Waldek, zostali przez wujenkę zapędzeni, bo wcale nie chcieli iść, do rozbierania trupów niemieckich, które leżały na polach. Kazała im ściągać płaszcze, szynele, spodnie i buty. Po co jej to było, nie wiem, w każdym razie to było strasznie upokarzające. Mamusia wtedy zrobiła straszną awanturę wujence, krzyczała, tupała, płakała. To postawiło kropkę nad i, że trzeba jak najszybciej wracać do domu.
Ponieważ był obiecany pokój u pana Paszewina w fabryce pomp, to wiadomo było, dokąd się udać. Poza tym mamusia sobie postanowiła… Pochodziła z rodziny elektryków, jej ojciec zginął wzięty jak gdyby z pracy, a prąd jest potrzebny, więc jak wróciliśmy, to zwróciła się do Elektrowni Warszawskiej na Wybrzeżu Kościuszkowskim, dostała pokój w alejach 3 Maja i pracowała. Pracowało się wtedy od rana na okrągło, bez wymiaru godzin i bez płacy. Pierwsza pensja, jaką dostała, to był kupon francuskiego jedwabiu, więc tym dzieci nie mogła nakarmić. Poszła na bazar we Włochach i tam zamieniła [to] na połeć słoniny. To była jej pierwsza pensja. Ale ludzie sobie nawzajem bardzo pomagali. W podstacji elektrowni były pewne rzeczy, tłumoczki nasze zostawione, to oczywiście to wszystko pokradli, tego nie było. Przecież wiadomo było, że niektórzy, tak jak po wyzwoleniu – jeździli na tak zwane Ziemie Odzyskane na tak zwany szaber, tak samo niektórzy, takie hieny społeczne przychodziły czy przyjeżdżały do Warszawy, żeby ograbić spalone budynki. Co prawda ja też z koleżankami bawiłam się na spalenisku i piórnik znalazłam bardzo ładny, drewniany, wyżłobiony w jednym pniu, który do tej pory jak pamiątka, jak jakiś relikt koło telewizora na stoliku stoi i przypomina tamte czasy.
Jeszcze [opowiem], jak wracaliśmy do Warszawy. Wujek Gierałtowski dał mamusi dwie czy trzy butelki, półlitrówki bimbru. Powiedział: „Sabinko, tym będziesz płaciła za dowóz, bo Rosjanie są bardzo łakomi na alkohol i jak zapłacisz, to was dowiozą”. Nie wiem, ile tych butelek było, w każdym razie to była zapłata za przewóz. Mama zdecydowała, że wróci z nami do Warszawy i zaczęła się jazda. [Kierowcy] byli kompletnie pijani, a z drugiej strony też jechały samochody, więc cały czas strach wiądł w gardle, bo to było bardzo niebezpieczne. Samochód ciężarowy sobie po jezdni fruwał, a oni krzyczeli: Benzin niet! Wysiadali, nie pojadą dalej, bo benzyny zało. Oczywiście wódki zało, nie benzyny. Jak dostali pół litra, to się popili, doleli i dalej jechali. Jakieś dziesięć czy piętnaście kilometrów przed Warszawą już nie mieliśmy wódki, żeby dawać, a oni nie mieli ochoty i nie mieli siły, żeby prowadzić samochody i nas wyrzucili, więc duża gromada ludzi szła w ten mróz. Nawet rękawiczek nie miałam, mróz był straszny, więc jakoś się chowało ręce. Dobrze, że nie było nic do niesienia, bo [byliśmy] nadzy i bosi.
Pan Paszewin dotrzymał słowa, dał nam pokój z toaletą, bardzo duży, z antresolą, więc na antresoli też można było spać. Mamusia zaczęła pracować. Z końca Woli na Wybrzeże Kościuszkowskie do ulicy Młynarskiej codziennie szła pieszo, a od Młynarskiej chyba do Muzeum Narodowego jechały niby autobusy, to były samochody ciężarowe, tak jak suki w czasie okupacji, ze schodkami na dole. Ile tam osób się zmieściło, wsiadali i tak jeździła. Codziennie na Wolę wracała, bo przecież musiała pracować. Od razu były paczki UNRRA dla Warszawy, dla warszawiaków i elektrownia to jakoś sprawiedliwie dzieliła, czasami mąka była. Pamiętam, to były takie paczki jak dla wojska, na przykład kawa z cukrem była mieszana i w kostkach zbitych. Była i czasami czekolada. To nie były bardzo wartościowe paczki, ale zawsze. Przede wszystkim dostała trochę odzieży, filcowe kurtki biodrówki, filcowe rękawy, ze skaju, z jakiejś dermy mankiety, część też była jak gdyby ze skóry. Jakieś okrycie, przecież byliśmy nadzy i bosi. No i zaczęło się życie w powojennej Warszawie.

  • Jakie wrażenie na pani wywołała Warszawa?

Zamykałam oczy. 17 marca rozpoczęłam naukę w szkole na Bema. Tę szkołę moja mama kończyła, więc tam mi mówiono „wnuczka”. To była szkoła numer 182, państwa Rysaków i do tej szkoły z końca Woli [chodziłam], to chyba było więcej jak pięć kilometrów w jedną i z powrotem. Wiem, że już miałam adoratora, pierwszy kolega, który czekał na mnie przy zbieżnych drogach i brał moją teczkę, bo nawet nie miałam tornistra, tylko teczkę, też chyba podarowaną od pana Paszewina. A jeszcze było zimno. Jak na przykład przechodziliśmy obok fabryki „Dobrolin”, to jest fabryka farb podłogowych, [płyn] „Tempo”. Czerwona farba [była] rozsypana czy rozlana przed wejściem na chodniku, na Wolskiej. Zamykałam oczy i szłam po omacku, bo mnie się wydawało, że to krew. Potem mamusia mi wytłumaczyła: „Możesz śmiało iść, bo to nie jest krew, krew by tak długo nie leżała”.
Poza tym jakie były obrazki: były ekshumacje zwłok, szukano swoich bliskich, swoich krewnych, rozkopywało groby, mogiły. Zresztą jak się chodzi po Warszawie, to się widzi tablice z miejscami straceń bardzo często. Poza tym wybuchały miny. Było napisane: min niet, że jest rozminowane, niemniej jednak czasami [był] straszny wybuch i ręce, nogi fruwały w powietrzu. Może to nie były nagminne i częste obrazki, niemniej jednak bardzo szokujące i przerażające. Poza tym gruzy, gruzy, gruzy. Jak w „Tymonologii” Hanka Bielicka mówiła: „Do herbatki, do herbatki, do świeżego ciasta”, to ja na [rogu] Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej widziałam na własne oczy taką przekupkę i tak krzyczała. Sprzedawała gorącą herbatę, jakaś kuchnia polowa była, „koza” – to się „kozami” nazywało – i sprzedawała gorącą herbatę. Potem była woda z saturatora, to też pierwszy raz widziałam, to jakieś dziwne urządzenie, teraz nie ma takiej formy sprzedaży wody. Niemniej jednak, jak to się mówiło: „Cały naród buduje stolicę”. Wszyscy mieszkańcy Warszawy z tak ogromnym entuzjazmem… Szkoły na przykład organizowały, ja odgruzowywałam Warszawę z wielkim entuzjazmem. To nie była praca na niby, to naprawdę była oddana praca. To były nie ręce, a rączki, na tych rączkach były bąble od noszenia, przerzucania kamieni, cegieł. To się robiło, co kazano nam robić. Szkoły organizowały apele poległych, byłam w harcerstwie, więc żeśmy trzymali wartę przy miejscach poległych Polaków.

  • Czy może pani była świadkiem albo z ciekawości widziała ekshumację gdzieś na Woli?

Widziałam. Przede wszystkim mamusia szukała swojego męża. Jakie to było wrażenie? Po śmierci rosną włosy i rosną paznokcie. Na przykład jakaś elegantka została zabita i miała pomalowane paznokcie lakierem na czerwono, potem te paznokcie urosły i tu była czerwona farba, a tu było puste, więc strasznie to wyglądało, nie mówiąc o tym, że zależy, w jakim momencie była ekshumacja. Jak był mróz czy chłodno, to się nie czuło żadnego zapachu. Ale taki charakterystyczny zapach długo mnie prześladował, właśnie tych rozkładających się ciał i gruzów, mieszaniny tych różnych zapachów. To było straszne. Szło się ulicami – wąwozami gruzów po Warszawie. Nie było komunikacji. Na przykład moja babcia uprała mamusi spódnicę, pięknie uprasowała i kazała mnie zawieźć. Do Młynarskiej szłam pieszo. Z końca Woli do Bema może pięć kilometrów, a [to było] jeszcze dalej. Potem jakiś autobus wiózł do dawnego Dworca Głównego przy ulicy Towarowej. Potem przez całe Aleje Jerozolimskie szłam pieszo i oglądałam wystawy. Pamiętam, na jednej wystawie bardzo mi się podobała czapka filcowa, z białego filcu, rodzaj jak gdyby furażerki i ząbki granatowe, jakieś czerwone piórko. To było strasznie tandetne i niemiejskie, prowincjonalne, ale wtedy, jak miałam jedenaście lat, byłam zachwycona tą czapeczką. Babcia na mnie zaczęła krzyczeć: „Poganko!”. Jak była zdenerwowana, to krzyczała na mnie: „ Ty poganko, gdzieś tak długo była?!”. – „Babciu – a ja babci mówiłam zawsze prawdę – Babciu, ja oglądałam wystawy”. – „A co oglądałaś na tych wystawach?”. – „Taką piękną czapeczkę”. – „A ile ona kosztuje?” – „Pięćset złotych”. Bo się dowiedziałam. To były bardzo stare pieniądze, więc to nie ma żadnego przełożenia na obecne. Babcia mi te pięćset złotych dała. „To kup sobie tę czapeczkę”. Dziadek już pracował. Jak wrócił z Niemiec, to już pracował w elektrowni i już elektryfikował. Kupiłam tę czapeczkę, babcia mówi: „Ładna, ładna, no to będziesz chodziła”. – „Tak babciu, tak”. Oczywiście ani razu jej nie założyłam, bo ona mi do niczego nie pasowała i w ogóle spadała mi z głowy, więc był pierwszy w życiu niewypał przy zakupie. Ale babcię wspominam jak anioła.
Dziadek nie chciał mieszkać u pana Paszewina. Po pierwsze było daleko, po drugie nie chciał być [żeiem]. Pan Paszewin nie chciał brać ani pieniędzy, ani żadnej zapłaty, najwyżej może żeby w ogródku coś uporządkować, ale był bardzo ambitny. Przyjazny, bardzo kulturalny pan. Dziadek już pracował, wykupił w gruzach mieszkanie, róg Bema i Wolskiej na drugim piętrze. Trzeba było [je] wyremontować, więc cały budynek dziadek zelektryfikował, natomiast inni pomogli wytynkować mieszkanie, położyć podłogi. Jedni [drugim] pomagali. Zamieszkaliśmy u babci, dopóki mamusia jakoś się nie usamodzielniła. W tej elektrowni musiała pracować bardzo długo, wiele, wiele godzin. Najpierw pracowała w stołówce przy elektrowni, potem pracowała w kuchni [i] w sklepie przyzakładowym. Musiała nas utrzymać. A pieniądze były bardzo marne. Poza tym w Warszawie nic nie można było kupić, dopiero potem zaczęła się jakaś organizacja życia i zaopatrzenie, a z początku jeździło się do Włoch czy się chodziło pieszo i tam [na bazarze] kupowało się niezbędne rzeczy.
  • W którym miejscu we Włochach był bazar?

Jak się jedzie ulicą we Włochach, jest na rogu apteka, ładny budynek, przedwojenny. Do tej apteki od domu pana Paszewina dochodziłam, a potem chyba w lewo. Tam było miejsce bazaru we Włochach.

  • Wspomniała pani na początku o tym, że nie jest wspominana ulica Wolska. Może pani opowie o tym?

Wolska 129. Co i rusz są tablice poległych. [Niektóre pojawiły się] zaraz po wyzwoleniu… To miejsce jest jak gdyby święte dla mnie, nie mogłabym się w tym miejscu teraz bawić, bo dla mnie to jest cmentarz. Tam odbyła się tragedia w okresie mojego dzieciństwa, straszna ludzka tragedia. Z początku były te miejsca jak gdyby uświęcone i były tablice. Teraz zniesione są te tablice. Gdzieś dalej jest tablica, ale [przy] parku Sowińskiego [jej] nie ma, a tyle tysięcy ludzi pod parkiem Sowińskiego zginęło. Co prawda postawili piękny pomnik „Polegli Niepokonani”, byłam przy odsłonięciu tego pomnika. Tam jest Wolska 129. Ale [w] parku, gdzie była ta straszna tragedia, nic nie ma, a było kiedyś. Komuś to się nie podobało, psuło wystrój, nie wiem. W każdym razie nie powinno tak być. To była za duża tragedia, za dużo ludzi tam zostało zamordowanych. W Muzeum Powstania Warszawskiego jest kalendarz i są daty. Zainteresowałam się datą 5 sierpnia, bo [wtedy] była ta masakra. [Są] tylko trzy słowa: „Rzeź na Woli”. Może te trzy słowa oddają, że jakiś tragizm nastąpił, ale dla mnie to trochę za mało.

  • To jest wszystko w bardzo skróconej formie.

Tak, mąż też mi wytłumaczył, rozmawiałam o tym, ale oczekiwałam czegoś innego. Pytają mnie młodsze ode mnie o dziesięć lat koleżanki: „I ty to pamiętasz?”. Mówię: „To było tak mocne przeżycie dla mnie, że będę umierała i będę to pamiętała. Nie sposób zapomnieć. Nie sposób”.

  • Może teraz pani opowie o podróży.

Jak bauer powiedział: „Idźcie sobie w cholerę” i dał glejt, to zaczęliśmy iść. Jak na mapie popatrzyliśmy z mężem po latach, to była straszna odległość. Nie mieliśmy pieniędzy i nie mieliśmy żadnego środka lokomocji, przede wszystkim dzieci były małe. Trudno nieść pięcioletnią dziewczynkę, jak samemu się nie miało siły. Moja mama musiała coś nieść w rękach. Dzieci odmawiały posłuszeństwa, nie chciały. Babcia ciągle miała ataki astmy, droga była daleka, a żeby pokonać tą odległość, trzeba było dojść do stacji, więc mamusia pytała po drodze, gdzie tutaj jest stacja kolejowa. Do stacji było bardzo, bardzo daleko. Nie wiem, dwadzieścia kilometrów czy więcej, czy trochę mniej, ale coś około tego. Szliśmy, szliśmy, szliśmy i nie mogliśmy dojść. Jechała fura, więc mamusia zatrzymała tę furę: „Czy pan może nas podwieźć?”. – „A dokąd chcecie?”. – „Do stacji kolejowej”. – „To daleko, macie pieniądze?” – „Mamy, mamy”. A nie mieliśmy. [To] znaczy ja sobie nie zdawałam sprawy z tego, że mama nie ma, ale mama potem powiedziała, że nic nie miała. Goła i wesoła, z trójką dzieci i z matką.
Jedziemy, jedziemy, jedziemy, on konika pogania, przecież koń bardzo wolno jedzie. Wreszcie zatrzymał się: „Poczekajcie chwilę”. Poszedł za swoją potrzebą prawdopodobnie, zniknął. A mamusia do nas: „Uciekamy i to szybko!”. Z tej fury żeśmy uciekali, potem słyszeliśmy, jak klął za nami, ale nie było innego wyjścia, musiała w ten sposób [uczynić], bo by nie dała inaczej rady. Do stacji kolejowej jakoś doszliśmy i znowu się jechało i jechało, i jechało. Potem już opowiadałam, jak nas witano: „Chciało się wam…”. [To] znaczy ci, co byli przyjaźni, rozumieli sytuację. Ciocia Nacia Gierałtowska rozumiała sytuację, ale u niej już było bardzo dużo warszawiaków, przecież ci co ocaleli, gdzieś musieli się podziać. Potem, u wujka Kaźmierowicza, tak jak mówię: niektórzy byli nam życzliwi, a niektórzy byli nam przeciwni i tak mówili, jak już wcześniej powiedziałam.
Jak już szkoły otwarto, zaczęłam chodzić do szkoły. Nauczycielka, pani Irena Rysakowa miała wielkie serce i bardzo kochała dzieci. Miała tylko jednego syna, trochę rozpuszczonego. Tran był nam podawany w czasie przerwy, badani byliśmy, odwszawiani, bo wystarczyło, że jedna dziewczynka czy jeden chłopak miał wszy, to potem te wszy przechodziły, więc [byliśmy] odwszawiani. Nie było mydła. Były zupy rozdawane, kucharki niosły kocioł gorącej zupy na dużej przerwie, każdy miał swoją miskę, którą musiał umyć i trzymał w jakiejś kasetce. W kolejce do kotła po zupę [staliśmy], [był] tran, zupa i badania.
Pani Rysakowa zorganizowała miesiąc pobytu w Kościelisku. To jakoś Polski Czerwony Krzyż dotował, tak że były tylko symboliczne opłaty ze strony rodziców, bo rodzice też nie mieli. Uważam, że to był bardzo dobry pomysł, bo żeśmy trochę się wzmocnili. Poza tym te dzieci, które dobrze się uczyły, a były pełnymi sierotami albo półsierotami, były wysyłane na tak zwane odżywienie do Danii [lub] Szwajcarii. Byłam wytypowana do Szwajcarii, ale moja babcia dostała strasznego ataku płaczu, że umrze i ukochana wnusia nie będzie na pogrzebie, więc mamusia mówi: „Zostaniesz” – i za mnie pojechała inna dziewczynka. Potem bardzo żałowałam, bo dwie z naszej klasy pojechały, jedna była półsierotą, a druga pełną sierotą. Wróciły, pół roku były w Szwajcarii, przywiozły dużo zdjęć, dużo różnych albumów, odżywione, uśmiechnięte, ubrane, śpiewały piosenki po francusku. Bardzo było mi przykro, że nie uczestniczyłam w tym wyjeździe, ale rozumiałam, bardzo kochałam babcię i zostałam po tych tragediach.
Chodzili Cyganie po mieszkaniach i wróżyli i do mojej babci [mówią], że Cyganka chce powróżyć. Cyganiątko jakieś tańce odstawiało na podłodze, a babcia mówiła: „Cyganko, niech Cyganka nie męczy tego dzieciaka. Mam gorący krupniczek, proszę, niech Cyganka zje sama i nakarmi dziecko” i tą żebraczkę sadzała przy stole. A Cyganka: „Jak ja się pani odwdzięczę?”. – „Ja już tyle przeżyłam, że Cyganka nie musi mi wróżyć” – bo ona chciała koniecznie powróżyć. „Wie pani, jak pani mi się odwdzięczy? Jeżeli będzie wesele cygańskie, to proszę mnie zaprosić, a ja przyjdę z moją wnusią, bo bardzo bym chciała być na cygańskim weselu”. A obóz cygański, tabor, był rozłożony na ulicy Gizów, tam były chłodnie miejskie i były namioty. No i cyganka, jak się nadarzyło wesele, zaprosiła nas.
Na weselu przede wszystkim zachwyciło mnie bogactwo namiotów. Ogromne ilości poduch poukładane. Ogromne dywany przepiękne. My o koc, o wszystko musieliśmy się starać, bo wszystko spłonęło, była autentyczna bieda. Jak się zobaczyło to bogactwo u Cyganów, te suknie kolorowe, jedna na drugiej, obfite… Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłam, jak jest robiona tak zwana sałatka po nicejsku. To znaczy, potem ją nazwałam, jak już jadłam taką robioną w cywilizowanych domach. A tam siedziała cyganicha na ziemi, była ogromna micha, nogi rozstawione, micha między nogami, kiecki pozawijane i rękami… Skąd miały te produkty, to nie wiem: papryka, szczypior, koper, cebula, pomidory, oliwa, czosnek i to mieszały, pieprzyły, soliły i potem częstowały. Babcia jadła, ja nie jadłam, bo się brzydziłam, bo rękami mieszały. Niemniej jednak to zrobiło też duże wrażenie na mnie. A potem się okazało, że to był tabor króla Ćwieka, którego cała rodzina jest pochowana na Bródnie, mają tam swoje katakumby. Bogata rodzina i stąd te poduchy, te stroje, te rzeczy. To ciekawe. Babcia się zaprzyjaźniła z tą Cyganką.

  • Może pani jeszcze, wracając do momentu powrotu, opowiedzieć o domu, gdzie w czasie Powstania był skład amunicji?

To jest dom pana Paszewina, on stoi do tej pory, budynek chyba dwupiętrowy, dosyć duży.

  • Może pani przypomnieć ulicę?

Studzienna. Jak się jedzie w kierunku zachodu, to po lewej stronie, na samym końcu Woli. Po prawej są cmentarze, one się już kończą i mniej więcej na wysokości przystanku autobusowego.

  • Nie pamięta pani numeru, Studzienna ile?

Siedem chyba, nie pamiętam, ale tam jest jeden jedyny dom blisko Wolskiej. Jak się wejdzie w Studzienną, po prawej stronie.

  • Co w tym domu było ciekawego?

Ten dom jest [w jednej części] mieszkalny, a [obok] była fabryka [pomp].

  • Obok?

Obok, jak gdyby przylegał dom mieszkalny. My na parterze dostaliśmy pokój, a fabryka [była obok] i ogród, ale zapuszczony, tam nic nie rosło i teraz chyba też nic nie rośnie.
Pan Paszewin na wiosnę grabił ten ogród i palił ognisko. Mój brat znalazł kulkę, ta kulka zaczęła mu brzęczeć, [to był] jakiś zapalnik prawdopodobnie i rzucił w ognisko. Był straszny wybuch, ale to jeszcze nie ocuciło mojego brata. Miał osiem lat. Jak znalazł drugi zapalnik, potem opowiadał, że kilka dni trzymał [go] w domu. Po tym wybuchu babcia zabroniła mu wychodzić. Nie wolno mu było wychodzić i przez kilka dni nie wychodził, ale zapalnik, który miał w domu, bardzo go korcił. Ciągle pytał: „Babciu, czy mogę wyjść?”. Wreszcie kiedyś babcia mu pozwoliła. No i znowu tragedia. Babcia się nazywała Piotrowska, pan Paszewin wpadł: „Pani Piotrowska, Zenek ranny”. Zapalnik zaczął syczeć, on za blisko rzucił i pół stopy mu obcięło. Pan Paszewin zaraz zorganizował transport, czyli wyszedł na Wolską, zatrzymał samochód rosyjski czy polski, już nie wiem, jakiś wojskowy. Powiedzieli tylko, że zawiozą go do szpitala na Boremlowską i znikli. Mamusia wróciła wieczorem z pracy, nie ma Zenka, babcia rozpacza, tragedia, my z Krysią nie śpimy, tylko czekamy na mamusię. To była wielka tragedia – przeżyć okupację, Powstanie i mieć taki incydent. Babcia strasznie rozpaczała, strasznie płakała. Mamusia się bardzo zdenerwowała, w tył zwrot, znowu musiała iść do Młynarskiej pieszo, to kawał drogi. Poszła go szukać. Z Boremlowskiej już do innego szpitala go przewieźli, więc to nie było tak, że trafiła do jednego szpitala i już był Zenek, tylko musiała Zenka szukać, ale wreszcie go znalazła, następnego dnia chyba rano i od razu do lekarza poszła. „O, pani jest matką, czekamy na panią, bo musi pani zdecydować i podpisać, chcemy amputować nogę”. A mamusia: „Panie doktorze, raczej śmierć dziecka niż amputacja nogi! Panie doktorze, błagam!”. Klękała przed nim. „Na pani odpowiedzialność”. Potem tę nogę poskładali, nie było przecież narzędzi, nie było ichtiolu, wielu rzeczy, leków nie było. Mamusia ciągle po pracy do szpitala chodziła i w pewnym momencie się załamała, bo straszny smród z tej nogi szedł. Pobiegła do tego lekarza: „Panie doktorze, już się zdecydowałam, już trudno, nie będzie miał nogi, ale trzeba ratować życie dziecka!”. – „Dlaczego pani się godzi na amputację?”. – „Bo tak strasznie śmierdzi”. – „Proszę pani, to jest cudowny zapach, to noga się goi, rana się goi”. Miał oberwane pół stopy i w kilku miejscach miał nogę złamaną, ale nawet nie kulał. Tak że wyszedł z tego obronną ręką. Ale to było jeszcze takie straszne przeżycie po wyzwoleniu.

  • A skąd się wzięło tyle broni, amunicji?

Bo tam był skład amunicji i ta amunicja była porozrzucana po ogrodzie.

  • Skąd ten skład?

Tego nie wiem.

  • Czy to Niemcy mieli skład, czy Polacy?

Prawdopodobnie Niemcy. Raczej Niemcy. Byłam za mała, żeby się tym interesować, ale wiem, że były kulki, nie tylko kulki, granaty, zapalniki. Tam był cały skład. Fabryka pomp do tej pory jest, tylko pan Paszewin może już nie żyć. A pan Paszewin miał gosposię i ta gosposia była wywieziona na roboty do Niemiec. Pani Paszewinowa dama, to byli ludzie prawosławni, nie umiała gotować, nie mogła się doczekać, kiedy jej gosposia wróci. Czasem były humorystyczne sytuacje, śmieszne, komiczne, bo przychodziła zaniepokojona do mamusi po rady. „Pani Sabinko, niech pani przyjdzie do mnie. Gotuję rosół, ale taki ma przykry zapach”. Włożyła całą kurę do garnka, niewypatroszoną. Nie umiała biedna, nie miała pojęcia, wszystko robiła gosposia. Nie pamiętam, jak ona miała, Józia, Stefcia czy jakoś inaczej na imię. Dopiero jak przyszła, to było święto, była najważniejszą osobą w rodzinie. Tak to dawniej wychowywano panienki z dobrych domów, teraz inaczej się robi.



Warszawa, 30 marca 2009 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła
Janina Soczewka Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter