Jan Kubiak „Strzała”

Archiwum Historii Mówionej

  • Gdzie się pan urodził, skąd pan pochodzi i jakie były pana początkowe, wojenne losy?

Urodziłem się w gminie Będków, wieś Wola Drzazgowa.

  • Jakie to są okolice?

To powiat Brzeziny koło Łodzi,

  • Rodzice prowadzili gospodarstwo?

Tak, maleńkie gospodarstwo. Kiedyś też pracowali w Łodzi, ale to inne historie. Urodziłem się w Drzazgowej Woli. Na miejscu były tylko cztery oddziały szkoły powszechnej. Żeby skończyć głupie siedem oddziałów, musiałem iść do Będkowa, pięć kilometrów, żeby skończyć szkołę powszechną. Po skończeniu szkoły powszechnej udało mi się dostać do szkoły wojskowej dla małoletnich. W Koninie była [szkoła] dla piechoty i wyodrębnili dla broni technicznej w oparciu o zakłady Cegielskiego. Tam była produkcja wojenna.

  • Trafił pan do Poznania?

Tak jest. To miała być trzyletnia szkoła.

  • Tam zastał pana wybuch wojny?

Tak, mobilizacja.

  • Mobilizacja była 31 sierpnia?

Z zakładu można było się zgłosić na punkt na dworcu Poznań. Tam nas w nocy, o godzinie pierwszej załadowali do samochodów i w kierunku na Warszawę. Już były przygody. Po szóstej byliśmy bombardowani, to była stacja na trasie Poznań-Warszawa. Do Warszawy jechaliśmy dwa czy trzy dni. Była taka sytuacja, że był wybuch wojny, gdzie działy się różne rzeczy. Na przykład jedziemy w pociągu i samoloty przyleciały. Taki pan pułkownik wygląda: „A co to się dzieje?”. – „Samoloty lecą”. – „Czyje to?” Wreszcie jeden z oficerów mówi: „Panowie, to nie żarty, to wybuch wojny. Objąć komendę nad plutonami!”.

  • Nie docierało do niektórych, że to jest wojna?

Tak. Żeśmy takie przygody właśnie mieli. Jak dojechaliśmy do Warszawy, zakwaterowali nas na ulicy Gęsiej, to żydowska dzielnica. Myśmy dojechali do Warszawy, a z Warszawy już naszych żołnierzy z karabinami…

  • Byliście zakwaterowani w koszarach na Gęsiej?

To były pożydowskie historie, to trudno powiedzieć. Co jakiś czas naloty. Z Warszawy po paru dniach – w kierunku na Lublin.

  • Ewakuowano was w kierunku na Lublin jako szkołę?

Tak, ale już z pełną bonią, już traktowano nas jak żołnierzy. Lublin myśmy minęli z boku. Była cegielnia i w tej cegielni, w dołach żeśmy spali. Pobyliśmy w Lublinie dwa czy trzy dni i w kierunku na Włodawę (ten szlak, co Łuck, Równe). Z naszej jednostki wszystko jechało w kierunku na Brześć. Tam miało być główne zgromadzenie naszych rozbitych jednostek, oddziałów, [chcieli] się tam zebrać i stworzyć silną linię obrony. I tam „towarzysze”…

  • Tam zastał pana 17 września, wejście wojsk sowieckich na teren Polski?

Tak jest. Można było się jeszcze przedostać na tereny… Już Niemcy dochodzili do Kocka.

  • Znaleźliście się między młotem a kowadłem?

Tak jest. Wybór: tu czy tu.

  • Trzeba się było zdecydować, w którą stronę iść?

Tak jest. Można było zostać pod Kockiem, tam się dużo nazbierało naszych rozbitków. Przetrzepali nas Niemcy solidnie.

  • Dostał się pan do zgrupowania Kleeberga?

Tak, generała Franciszka Kleeberga. On był dowódcą tych zebranych wokół Kocka. Po tych walkach była kapitulacja.

  • Brał pan udział w ostatniej bitwie września, która się odbyła pod Kockiem, którą dowodził z polskiej strony Kleeberg?

Tak jest.

  • Tam pan kapitulował i tam się pan dostał do niewoli?

Do niewoli. Stamtąd zaczęli nas Niemcy, z tej miejscowości, wywozić w kierunku na Dęblin. Jak nas przywieźli do Dęblina, patrzę, a tam było już z dziesięć tysięcy naszego wojska.

  • Jeńców wojennych?

Tak.

  • Na terenie fortów dęblińskich?

Pamiętam, że tam była taka historia: tam była składowana kiedyś broń na dole, było pełno smarów. Znalazłem półkę do spania. Podejrzewam, że to były magazyny broni. W Dęblinie po dwóch, trzech tygodniach, trudno powiedzieć, Niemcy zaczęli porządkować, tworzyć grupy i wywożono do obozów jenieckich z Dęblina. To odbywało się w ten sposób, że osiemdziesięciu do wagonu, dostaliśmy chleba, koło stu wagonów i na Zachód. Znalazłem się w kierunku na Radom i Tomaszów. W Tomaszowie była przerwa, most był na Pilicy zniszczony. Tylko nie wiem, czy to nasi, czy Niemcy. Tam nas dowieźli i były kładki porobione na Pilicy i się przechodziło na drugą stronę Pilicy, i dalej w pociągi. Tomaszów to moje rodzinne strony. Niemcy bardzo ściśle każdego pod karabinem nie trzymali.

  • Była możliwość ucieczki?

Tak. Trzcina, różne szuwary i tak dalej. Z kolegą z rodzinnych stron, z Wolborza, się zmówiliśmy, obaj żeśmy w tej trzcinie zostali.

  • Schowaliście się w trzcinach?

W te szuwary. Jak potem już pociąg odjechał, to my na drugą stronę Pilicy. Tam już rodzinne strony i już pieszo dotarłem z powrotem. W Tomaszowie żeśmy troszeczkę zostali, obok Tomaszowa – Będków, moje rodzinne strony.

  • Wrócił pan tam, gdzie się pan urodził i wychował?

Tak jest. Przed wojną można się było uczyć w dwóch kierunkach: albo na księdza, albo na oficera. Dlaczego? Dlatego że była praca. Chłopaki pokończyli studia nauczycielskie i pracy nie było przed 1939 rokiem. Ponieważ zawsze wojsko kochałem, udało mi się dostać do tej szkoły. To też nie było łatwo, przez znajomości znalazłem się w tej szkole.

  • Gdzie pan zamieszkał po ucieczce z wojska?

To rodzinne strony, rodzina rozrzucona. Przez pewien czas byłem u rodziców.

  • Ukrywał się pan?

Tak. Było takie zarządzenie, że ci wszyscy żołnierze, co różnymi drogami przeszli, mieli ze sobą jakiś ekwipunek, to trzeba było to wszystko oddać do gminy. Takie meldowanie się w gminie kończyło się tym, że do Piotrkowa, na pociąg i do obozu. Wiedziałem, czym to pachnie. Na miejscu, w tych rodzinnych stronach, zaczęliśmy zakładać Związek Walki Zbrojnej. Kto do tego należał? Przede wszystkim opierał się na byłych wojskowych, co byli w wojsku. Często nauczyciele z takich miejscowości, ponieważ byli na kursie, mieli stopnie podporucznika, porucznika.

  • Rezerwowe stopnie?

Tak. I właśnie nauczyciel w Będkowie, gdzie chodziłem do powszechnej, tam mnie znali, profesor Sowa, porucznik, zaprzysiągł mnie. Stworzył oddział Kedywu, to Korpus Dywersyjny [właściwie Kierownictwo Dywersji].

  • W którym to było roku?

To był 1940 rok.

  • Wiosna?

Tak.

  • Został pan wtedy zaprzysiężony?

Tak. Było zbieranie broni. Na przykład po lasem był maszynowy karabin, nasi zostawili, uciekli. Tak się rozpoczęło. Dopiero z biegiem czasu Kedyw trochę okrzepł, przeszło to w 1942 roku w AK.
  • Czym pan się wtedy zajmował, pan jakoś zarobkował?

Troszkę zarobkowałem. W gminie w Czarnocinie (to jest sąsiednia gmina) przez znajomość byłem dziesiątym pomocnikiem sekretarza.

  • Jakieś papiery pan miał wyrobione? To były lewe papiery?

W tym czasie to było dość łatwo, jeszcze na starych się jechało, bo nas jeszcze nie ścigali tak jak to gestapo. W każdym razie to było normalnie.

  • W gminie był pan zatrudniony na stanowisku administracyjnym?

Tak jest, w Czarnocinie. Teraz jaka była sytuacja: było zarządzenie, że wszystko, co kto ma, w gminie trzeba zostawić: aparaty radiowe, jakieś pasy, mundury, jak to żołnierze niektórzy nie oddali. Poprzynosili, w gminie było sporo. Jeszcze w międzyczasie był zbombardowany pociąg na odcinku Piotrków–Baby, dużo zginęło ludzi. Niektóre rzeczy po tych ludziach były też do gminy poprzynoszone. Na przykład spotkałem pokrwawione indeksy studentów z Politechniki Lwowskiej.

  • Rzeczy ze zbombardowanego pociągu też trafiały do gminy?

Do gminy. Jak już się tego nazbierało (już byliśmy zorganizowani jako tako), to wszystko zabrałem: te mundury, wszystko, co się nadawało do wojska, bo już zaczęli myśleć o utworzeniu partyzantki, ponieważ w lasach był „Hubal”, major Dobrzański i przychodził.

  • Pan się z nim spotkał?

Szukaliśmy jakiegoś kontaktu. Przez jednego księdza, bo to była niełatwa sprawa, [umówiliśmy się, że] w Tomaszowie o tej i o tej godzinie będzie pan major. Po cywilnemu myśmy się zgłosili do niego. Mówię: „Panie majorze, jestem taki i taki. Do oddziału!”. − „Chłopy, nie wezmę was, bo mam rozkaz”. Bo to była kawaleria.

  • Chcieliście się do niego przyłączyć?

Tak. Do jego szwadronu. Odmówił. Potem się dowiedziałem, że Warszawa przysłała mu rozkaz, żeby przeszedł na piechotę za Tomaszowem, przez Spałę, bo gdzie końmi się pokazać? Wszędzie ślady. Mówi: „Jak się przekwalifikuję na piechotę, wtedy będę miał miejsca”.

  • Pamięta pan miesiąc, w którym pan się z nim spotkał? Czy to był 1939, czy już 1940?

To był 1940 rok. Mógł być początek marca, bo jego w kwietniu zlikwidowali. Naturalnie nic z tego nie wyszło, nie przyjął, bo miał rozkaz. Żeby wtedy go nie wykończyli, potem Niemcy… Ale to inna znów gałązka. Uparł się, mówi: „Będę miał piechotę, to was przyjmę”. Ale się więcej nie pokazali.

  • Jego oddział został rozbity?

Tak. Potem mnie losy tak rzuciły, że z jego córką Krysią… Jest książeczka o „hubalczykach”, było to opisane. W każdym razie major „Hubal” miał jedną córkę Krysię. Okazuje się, że życie płata figle. Ta dziewczyna kończyła politechnikę i wyszła za studenta, Sobierajski się nazywał.

  • Politechnikę Łódzką?

Tak, łódzką. Tam się z nią zapoznałem, bo sam już zacząłem politechnikę, miałem trochę znajomości. Potem kończyłem chemię spożywczą, ale to oddzielny rozdział. Ona potem miała syna z Sobierajskim. Córka „Hubala” pracowała jako studentka (różnymi drogami ludzie zarabiali pieniądze) w redakcji „Głosu Robotniczego” w Łodzi. Miała też różne przykrości, studiowała i tam pracowała. Chodziło o to, żeby w jakiejś organizacji być. Dyrekcja Lasów Państwowych mieściła się w Łodzi, mieliśmy ze sobą zażyłe stosunki. Chodziło o to, żeby pobudować Technikum Leśnictwa i Papiernictwa imienia majora „Hubala”. Była potrzebna zgoda Krysi, czy się rodzina zgadza.

  • Na nadanie nazwiska?

Tak. To była miejscowość pod Sieradzem. Naturalnie się zgodziła, stąd miałem spotkanie z córką „Hubala”.

  • Wróćmy do 1940 roku. Do oddziału „Hubala” nie trafiliście?

Nie, tylko próbowaliśmy, ale jego w kwietniu 1940 roku…

  • Co się dalej działo z panem?

W gminie pracowałem.

  • Tą broń, elementy wyposażenia gdzieś przekazywaliście?

To wszystko zebrałem, wziąłem ludzi i daliśmy to pod Tomaszów, na placówkę, do leśniczego.

  • Ktoś panu to miejsce wskazał?

To już organizacyjnie [trafiło] w to miejsce. Ale zaczęli coś z tą bronią i musiałem stamtąd szybko uciekać. Prysnąłem, bo było niebezpiecznie. Tam przechodziła granica pomiędzy gubernatorstwem a Rzeszą. Połowa Czarnocina należała do Rzeszy, połowa do [Guberni].

  • Gdzie pan prysnął?

W Opoczyńskie, w Końskie, bo koledzy mieli rodzinę.

  • Znajomych po prostu?

Tak. Organizacja też wskazywała, gdzie. Potem już to zaczęło być ujęte w karby, już był zrzut broni. Nasz Kedyw był przydzielony do zadań specjalnych. Tej broni było mało.

  • Czyli przejmował pan zrzuty?

Między innymi. Jeden zrzut, pierwszy, który był, to właśnie na terenie Będkowa, gdzie chodziłem do szkoły. Przejęło nie ZWZ, tylko pomyłkowo Bataliony Chłopskie, okazuje się.

  • Pomyłkowo odebrały Bataliony Chłopskie ten zrzut?

Tak. Potem przyszedł od dowództwa rozkaz i podzieliliśmy się tą bronią. Już mieli w zanadrzu tworzenie oddziałów leśnych. Broń maszynową z tych zrzutów, erkaemy angielskie, breny nakazali nam oddać. Był podział tam, dali w Opoczyńskie.

  • Do oddziałów partyzanckich?

Tam było przewidziane, a tylko krótką broń, pistoleciki, granaty myśmy mieli. Okazuje się, że takich oddziałów Kedywu było sporo, był w Tomaszowie, ale Piotrków miał tak samo, Moszczenica też, inne były. Major „Gaj”, Trybus miał nazwisko, był przeszklony w Anglii i zaczął fachowo organizować te wszystkie oddziały.

  • W którym to roku było, w 1942?

Tak. Co się okazało? Zrobił się facetów z prawem jazdy. Mamy jakąś akcję, rozbiliśmy posterunek niemiecki. Okazuje się, że nie ma jak przewieźć, nie mogli pojechać. Dowódcy (to już na wyższym szczeblu) stworzyli w Warszawie kurs samochodowy.

  • W celu doszkolenia żołnierzy z umiejętności prowadzenia samochodów ciężarowych?

Tak. Przyszedł rozkaz, żeby do Warszawy skierować na kurs samochodowy. Zgłosiło się nas trzech. Przyszedłem do Warszawy na kwaterę służbową, bo okazuje się, że organizacja miała po Warszawie rozrzucone prywatne mieszkania, że jak będzie potrzeba, przyjdzie tam facet na hasło, trzeba go przenocować, zakwaterować w Warszawie. To przeważnie u samotnych kobiet. Taką kwaterę dostałem na ulicy Bagno 5, nazwisko tej pani: Brysik. Tam się zgłosiłem. Organizacja mnie to mieszkanie załatwiła, opłacała je. Maszynę do szycia jej wstawili. W każdym bądź razie u tej pani byłem do chwili zakończenia [kursu].

  • Gdzie się ten kurs odbywał?

W Alejach Jerozolimskich były kursy samochodowe Prylińskiego, z którymi Warszawa miała kontakt i miała swoich wykładowców, oni ich opłacali. Pamiętam, był kłopot taki, że były wykłady na tych kursach, ale żeby jazdę przećwiczyć, to był samochód na holzgas, baniak na drzewo. To było na tym kursie.

  • Jazdy mieliście po Warszawie?

Tak jest.

  • To się oficjalnie odbywało w ramach tej szkoły?

Tak jest, w ramach kursu.

  • Ile ten kurs trwał?

Półtora miesiąca trzeba było. Na ukończenie tego kursu dostałem zaświadczenie od Prylińskiego. (Teraz dostarczyłem, parę tygodni temu, to oryginalne zaświadczenie do Muzeum Powstania). Po skończeniu kursu powinienem wrócić, skąd mnie wysłano, do Piotrkowa, do Tomaszowa. Tymczasem mówią: „My cię nie puścimy, chłopie. Ty zostajesz u nas”. Stąd zostałem w Warszawie na Powstaniu.

  • Został pan w Warszawie po skończeniu kursu?

Tak jest.

  • Jakie pan miał zadania?

Zebranka, bo byłem przydzielony.

  • Już pan był w strukturze Dywizjonu Motorowego?

Tak jest. Odbywały się zebranka, ćwiczonka ciche na Agrykoli.

  • Podchorążówka na Agrykoli?

Na Agrykoli. Tu właśnie byłem do wybuchu Powstania.

  • Przejdźmy do okresu poprzedzającego wybuch Powstania. Jak pan to zapamiętał? W Warszawie pan pracował czy zajmował się pan jakąś działalnością?

Organizacja załatwiła mi pracę u takiego pana folksdojcza. Szył plandeki dla armii niemieckiej. Byłem tam pomagierem. Dobrze ten pan czuł, że oni wojnę przegrali. Nawet dobrze płacił. Tam już byłem do Powstania.
  • Mieszkania pan zmieniał w Warszawie?

Zmieniałem, przeszedłem na Sienną 21, a przedtem byłem: Bagno 5.

  • Przejdźmy do okresu przedpowstaniowego. Jak pan zapamiętał lipiec, kiedy Niemcy się wycofują? Była chęć odwetu?

Kto wtedy był w Warszawie, to wiedział, co to jest Warszawa. Łapanki, rozstrzeliwanie! Ni stąd, ni zowąd patrol niemiecki złapał dziesięciu, piętnastu pod mur: pach, pach! Nasi zaczęli się troszeczkę rewanżować.

  • Była chęć odwetu?

Tak. Na przykład rano wstaję: „Nie chodź tam, bo tam leży zabity”. Okazuje się, że nasi konfidentów likwidowali, w tych kapelusikach „Tam taki w kapelusiku leży, to nie idź”. Było to napięcie. To pokolenie, myśmy byli inaczej wychowani po tych 123 latach niewoli. Ta Polska! Jak się widziało, co ci Niemcy wyrabiają, to wrzało. Potem, jak się zaczęła przybliżać armia rosyjska, była jakaś nadzieja, że nadejdzie ten dzień, że jest okazja do zrewanżowania im się. To było napięcie, tym się żyło. Były przygotowania dla dyonu, nieśmiertelniki.

  • Dostaliście nieśmiertelniki?

Nie dostaliśmy, postaraliśmy się, zamówiliśmy. Na przykład kolega w Alejach Jerozolimskich pracował u jubilera Kuleszy, tam medaliki, metaloplastykę miał. On nam natrzaskał.

  • Dla dyonu?

Dla dyonu, tak jest.

  • Jaki był stan osobowy tego dyonu?

Mniej więcej dwieście pięćdziesiąt osób. Było kilku z broni pancernej, kawalerzystów kilku do tego, młodzież.

  • Pan był w dyonie dowódcą plutonu? Jak to było zorganizowane?

Była wyznaczona w dyonie godzina „W”. W tym dniu, gdzieś o godzinie pierwszej po południu, otrzymuję meldunek, żeby stawić się na wyznaczony punkt zbiórki. Zgłaszam się na ulicę Poznańską, to jest w Śródmieściu. Był zakład, robił facet elektryczne rzeczy, to znaczy silniki, przewijanie. Okazuje się, że właściciel tego zakładu był dowódcą naszego plutonu. Trójką się do niego zgłosiliśmy: „Coś tutaj będzie, pewnie dzisiaj zaczniemy”.

  • Czy mieliście pierwszą mobilizację 28 lipca?

Od razu na godzinę „W”. Przychodzi później porucznik „Ryszard”, oficer z broni pancernej i drugi, porucznik „Żaba”. Przedstawiają się nam.

  • Jeden miał pseudonim „Ryszard”, drugi „Żaba”?

Tak jest. Ten, co miał „Ryszard”, nazywał się Bondarowski, [nazwiska] „Żaby” sobie nie przypominam. Mówi: „Chłopy, przyjedzie odpowiednia pora, to idziemy”.

  • To już było 1sierpnia?

Pierwszego sierpnia, w dniu wybuchu, zaraz po południu.

  • Ilu was było na tym punkcie na Poznańskiej?

Tam nas było tylko trzech. Jak zbliżała się godzina piąta czy czwarta, to panowie przychodzą: „Broń, chłopaki, macie swoją? Idziemy teraz na właściwy punkt wyznaczony”. Mieliśmy właściwy punkt, to później się okazało, na Długiej 21, to hotel.

  • Hotel „Polski”?

Tak jest. Myśmy ubezpieczali „Ryszarda” i „Żabę” na Długą. Miałem parabelkę, kolega jeszcze coś miał, a ten trzeci dostał od nich, zdaje się, policyjnego nagana. Oni szli pośrodku, przed nimi szło dwóch naszych kolegów, a ja z tyłu za nimi.

  • Tak w piątkę żeście przeszli na Długą?

Tak jest. Już z przygodami.

  • Która to godzina była mniej więcej?

Już czwarta była, już strzały po drodze. Idziemy.

  • Szliście Marszałkowską?

Poznańską do Marszałkowskiej, Marszałkowską w lewo, na plac Bankowy. Po drodze już trzeba było od bramy do bramy, zaczęła się już strzelanina. Widziałem, jak stoi dwóch Niemców plecami o siebie oparci, bo to [dla nich] też zaskoczenie. Strzelają piatami, nasi ich uprzedzili. Wreszcie z przygodami dotarliśmy na Długą 29. Wchodzimy do hotelu, a tu już wzdłuż ulicy Długiej jedzie wóz pancerny i rżnie z maszynowego karabinu po bramach. To chłopaki, jak cisza, to dopiero [przebiegają], żeby teraz nie zginąć. Wchodzimy na Długą 29, ta nasza piątka. Dyrektor hotelu mówi: „Panowie, tu w pokoju jest Niemiec z babką”. – „O!” Myśmy skoczyli zobaczyć, ale nie zabiliśmy go, bo już był jako jeniec.

  • W jakim stopniu był?

Nie pamiętam. Potem godzina szósta, zaczyna się robić ciemnawo. W tym dniu było wilgotno czy deszcz nawet trochę padał. Jesteśmy, hotel „Polski” wolny, mamy pokoje. „Ryszard” Bondarowski, szczęśliwy, „Żaba” też, bo mają obsadę i do strzelania coś mamy.

  • Ilu was było z tego dyonu w hotelu 1 sierpnia?

Ktoś się tam kręcił, ale czy to byli z oddziału? Tylko myśmy na razie byli. Trzymam się tego, co widziałem, co wiem dokładnie. Robi się już wieczór, ktoś przyniósł broń, jakieś meldunki. „Ryszard” załatwiał to sam. Poszliśmy, żeby w kącie się przespać. O godzinie pierwszej, drugiej [w nocy] wpada porucznik „Ryszard”. Mówi do mnie: „Janek, bardzo ważne zadanie jest”. Dowódca plutonu trzyma się naszej trójki, ma pewnych chłopaków. Mówi: „Słuchajcie, jest zadanie. Nie wiadomo, co na mieście, gdzie stoi jaki posterunek, gdzie kto strzela, jaka jest w ogóle sytuacja”. Z tej trójki jestem najstarszy. Mówi: „Słuchaj, na placu Napoleona jest samochód na drzewo”. Wieźli ładunek. Jak później się okazało, to była duża beka, tam były papiery, amunicja. Mówi: „Trzeba to przynieść, to bardzo ważne papiery”. Człowiek nie wiedział, gdzie, co, jak. Rozkaz.

  • Dał panu polecenie, żeby przyprowadzić ten samochód?

Nie, zobaczyć, jaka jest sytuacja i ten ładunek…

  • Ładunek z samochodu przynieść?

Tak. Chodziło nie o tą amunicję, o te papiery. Idzie człowiek spory kawałek. To Długa 29, trzeba było aż pod „Zachętę” [iść], w kierunku Żelaznej Bramy. Mówię: „Słuchajcie, nie znam Warszawy”. I od bramy do bramy, bo przecież nie wiemy gdzie. Tymczasem okazuje się, że Poczta Główna się broniła i nasi już ją atakowali.

  • Szliście w ilu, cała piątka poszła?

Nie, nas trzech. Teraz ciekawa historia: wygląda dozorca, [pyta] co, a tu Niemcy po sąsiedzku. Tak żeśmy z różnymi przygodami dotarli na plac Napoleona. Przedtem zahaczyliśmy o plac Żelaznej Bramy. Przy placu Żelaznej Bramy stał łazik niemiecki i MP jeszcze była w tym samochodzie. Naturalnie kolega złapał, [zadowolony] jak nie wiem co.

  • Samochód był pusty, Niemcy go porzucili?

Porzucili Niemcy. Idąc w dalszym ciągu w kierunku placu Napoleona, patrzę: leży Niemiec przy drzewie. Okazuje się, że nasi już ich przetrzaskali. Nie wiem kto, czy „Kiliński”, który to batalion. Jak on tu leży, to musi być jego broń. Schyliłem się i ręką namacałem parabelkę. Zapiaszczona była. Ale w dalszym ciągu docieramy tam. Okazuje się, że dotarliśmy. Jest bańka od mleka. Coś złapaliśmy, żeby było nam wygodniej nieść, było podłożone. Z tym wracamy.

  • Tam była schowana amunicja i papiery?

Nasypana była luzem do tej beczki i przykryte było papierami. Wracamy naturalnie bardzo ostrożnie, ze strachem. Z różnymi przygodami dotarliśmy. Jak nas złapał „Ryszard”, dowódca, to myślałem, że nas zacałuje: „Co jest?”. – „Stoi łazik, poczta się broni”. Żeśmy powiedzieli te pierwsze wiadomości. Nawet potem w rozkazie dziennym (był pierwszy rozkaz) myśmy byli wymienieni, z szykanami. Nawet nie wiem, czy tam krzyże nie padły. Później było odczytane przez batalion, ale to dopiero potem, bo to były początki. Taka radość! Szczególnie „Ryszard” z tego MP. Wziął i już go nie puścił. To była cała broń w batalionie, co przynieśliśmy. Mieliśmy krótką, MP, parabelkę. Bohaterami byliśmy, od tej pory byłem adiutantem „Ryszarda”. Koledzy mi zazdrościli. To były pierwsze [chwile]. Rano, jak się dzień zrobił, wokół hotelu, na podwórku była rejestracja, spóźnialscy przychodzili, rejestrowali się. To się tak zaczęło.

  • Czyli jesteśmy przy dniu 2 sierpnia, po udanej wycieczce na plac Napoleona?

Uzupełniliśmy stan, był już pluton. Okazuje się, że zrobili z naszego plutonu pluton osłonowy sztabu Starówki. Tam „Monter” był, a dalej, na niższym, Łachnowski.

  • Czyli Grupa „Północ”?

Tak.

  • Grupy „Północ” jeszcze wtedy nie było.

To był osłonowy, bo oni chcieli kogoś, kto by ich też chronił. Niemcy nie próżnowali.

  • Mieliście cały czas kwaterę na Długiej 29?

Tak. Naprzeciwko Długiej 29, pod 41 był sześciopiętrowy budynek, dość silny. Widać, że niedawno wybudowany. W tym budynku na dole była apteka i składnica, zioła. Jak nas już zakwaterowali po drugiej stronie, jak szedł któryś spać, to brał jeden worek i później rano było go czuć miętą czy rumiankiem.

  • A gdzie sztab kwaterował?

To trudno [powiedzieć], to wszystko zaczęło się zagęszczać.

  • W tym rejonie gdzie byliście?

W tym rejonie. Potem jeszcze pałac Radziwiłła, Bank Polski i nie tylko nasz oddział, bo i inne bataliony: „Chrobry”, te młodzieżowe, „Kiliński” – silny batalion. Później „Sosna”, przemiły chłopak… Każdy miał jakieś zadanie.
Może jeden dzień przeskoczę czy dwa. Wpada ktoś i mówi, że na ulicy Przejazd, w kierunku Leszna, była barykada. Była obsada barykad, dowództwo barykad. Tę barykadę miał porucznik „Juliusz”, a Niemcy nacierali, zaczęli nas już ścieśniać. Został zabity nocą. Jak został zabity, to do „Ryszarda”: „Słuchaj, chłopie, »Juliusz« zabity, trzeba objąć to stanowisko”. To my od razu na tę barykadę. Tam był silny ostrzał, zginął kolega. Nawet znam jego nazwisko. Pamiętam, że na Przejazd była buda z telefonami. „Juliusza” znieśli i został „Ryszard”. Tam znów zdarzyła się taka sprawa: Niemcy coraz mocniej przypuszczali [atak]. Była barykada, co można było zrobić?

  • Z czego ona była?

Meble, płyty chodnikowe, w każdym razie nie chroniła mocno. Jak z prawej strony chcieli się przedostać przez ulicę na drugą stronę, to kule przelatywały, znów został zabity kolega. To ludzie cywilni budowali, trudno mi powiedzieć, co tam było. Później taka jedna barykada była z worków cukru. Nasi zdobyli, to pełne kieszenie tego cukru się miało. Tam Niemcy użyli „krowy” ryczące, straszne miotacze. Waliły, podmuch straszny robiły. To o tyle było dobre, że jak zaryczała, to można było [uciekać].

  • Wiadomo było wcześniej?

Wcześniej, dawała sygnalizację. Też skoczyłem w bramę, „Ryszard” był na zewnątrz. Niemcy potem użyli granatników. Granatnik to jest mała bomba, ona się rozpryskuje, jak uderzy, [rozpada się] na setki kawałków i te kawałki ranią. Takie coś sięgnęło „Ryszarda”, w plecy dostał. Udało się nam go zanieść do szpitala na Długiej, po prawej stronie.

  • Przy Ministerstwie Sprawiedliwości?

Tam. Wylizał się z tego. Troszkę „Żaba” to obejmował. Znów stale pomocy chcieli z osłony dowództwa, Niemcy podchodzili pod Bank Polski. Tutaj, gdzie pasaż Simonsa, było działko przeciwpancerne.

  • To było działko zdobyte przez Powstańców czy niemieckie?

Na to nie odpowiem. W każdym razie tam był nasz dowódca. On był bardzo ważny. Skarżył się, że ma mało amunicji, że odda bez strzałów bank, bo Niemcy nacierają. Takie przygody. Wycofaliśmy się potem z tej barykady po „Juliuszu”. To też był jakiś słynny w konspiracji człowiek, ryży, to się rzucał w oczy, bardzo dzielny. Żeśmy się wycofali prawie do punktu wyjścia, prawie do hotelu. A tu już Niemcy i jeszcze puścili „własowców”, ta brygada niesamowita. Gdzie było niebezpiecznie, na przecieranie ścieżek Niemcy ich pchali.
  • Czy po zdobyciu magazynów na Stawkach pana pluton tam był?

Chłopaki dotarli, przynosili różne rzeczy, między innymi bardzo dobrą Starkę, pękate butelki. Nie wiem, w którym miejscu, były magazyny, Niemcy to mieli. To podległo nie pod AK, a pod BCh. Składy materiałów, panterki mieli, koce. Ale poza tymi rzeczami były też żywnościowe. Przez tę żywność znów zginął mój bardzo dobry żołnierz.

  • Jak to się stało?

Powiedzieli mu, że tam się różne rzeczy znajdzie. Wiem, że wtedy przynieśli tej „Starki” dobrej, inne drobiazgi. Ten żołnierz jeszcze raz później poszedł, bo jak pierwszy raz przyniósł, koledzy go pochwalili. Poszedł tam drugi raz i zginął. Były też takie nieprzewidziane…

  • Mówi pan, że zaczynają Niemcy naciskać, przodem puszczają rosyjskie oddziały.

Naprzód zawsze pokazywały się grupki Rosjan.

  • Po czym ich poznawaliście, oni byli inaczej umundurowani?

Dali im gorsze mundury i mieli takie pasy na spodniach. To była straszna swołocz.

  • Mówili po rosyjsku?

Tak, wszystko. Co oni z naszymi kobietami robili! Tam się działy dantejskie sceny. Jak podchodzili od Leszna, to przede wszystkim co [robili] z ludnością cywilną! Te matki z dziećmi, cywile, wszystko zdenerwowane, bo otworzyli do tych ludzi ogień. Na stosie to wszystko leżało.

  • Ale gnali przed sobą czy strzeli po prostu do ludności?

Gdzie się kto ruszył! Moja małżonka i przyrodni brat z Będkowa z narzeczoną przyszli drugiego dnia Powstania na Długą odwiedzić nas. Mówię: „Idźcie, trzeba przynieść sprzęt dla sanitariuszek”. Torby mieliśmy przygotowane na wypadek, jak ktoś był ranny. Odprowadziłem ich prawie pod Sądy i okazuje się: nie doszli na Sienną, bo już najechali „ukraińcy”. Część, co wpadła gdzieś do bram, to się uchroniła. Było wszystko wystrzelane. Z tego wypadu została zabita narzeczona mojego przyrodniego brata, moja żona miała odłamek w głowie, była inwalidką po wojnie, a siostra niedoszłej [żony brata], Lodzia, skoczyła do bramy. Miała wypięta pupę, była wysunięta, pocisk przeleciał przez oba pośladki. Tak że jedna zabita, dwie ranne. Potem moja żona i ta z przestrzeloną pupą poszły na Pruszków. Im się udało. Tam ludzie pomagali, jak mogli w jakimś majątku, gdzieś w okolicach Pruszkowa. Wydostały się.

  • Jakie były dalsze dzieje oddziału?

Po tym jak „Ryszard” był ranny, z naszego plutonu powstał oddział żandarmerii. Był taki major „Barry”. Część przeszła.

  • Część poszła do „Barrego”?

Część do „Barrego”, a ta reszta była tutaj.

  • Pan był u „Barrego”?

Nie, ja normalnie cały czas byłem tutaj.

  • „Barrego” pan poznał?

Tak.

  • Jak go pan zapamiętał?

Nie za bardzo.

  • Dlaczego nie za bardzo?

Nie można być takim wodzem. W każdym razie nie był sprawiedliwy w stosunku do swoich żołnierzy. Były skargi na niego.

  • Wydawał jakieś rozkazy?

Trudno mi teraz… Na te rzeczy w tym czasie nikt nie zwracał uwagi, tylko [na to], jaki to dowódca, czy dbał o żołnierzy. To było pierwsze. Z początku było sporo takich. Komendant naszej żandarmerii – to było wtedy bardzo ważne, bo szykowało się przebicie kanałami z Długiej do Śródmieścia. Tam miała poważne zadanie żandarmeria.

  • Mieli ochronić wejście do włazu?

Żeby dojść do tego [włazu].

  • Stali się trochę panami życia i śmierci.

Tak jest. W każdym razie oddział topniał.

  • Broniliście dalej dostępu do Długiej?

Zasadniczo to był odcinek od uliczki Przejazd, ile się da przez plac Krasińskich. Przy okazji bank trzeba było wspomagać.

  • Najbardziej zagrożone odcinki?

Nas właśnie do tego pchali. Mocno żeśmy topnieli. Jesteśmy już nie w hotelu, ale naprzeciwko, ten olbrzymi budynek. Wielka radość, bo „Ryszardowi”, okazuje się, powyciągali z pleców wszystkie odłamki i tam właśnie się zjawił, wrócił. Oddział został wzmocniony, bo przyszedł oddział, gdzie był Tadeusz Gajcy, poeta. Usiedliśmy na tych workach i on, przemiły chłopaczek, mówi: „No, zaśpiewajcie coś”. – „Co mamy [zaśpiewać]?” Zaczął swoje wiersze i swoją piosenkę śpiewać.

  • Zaczął recytować wiersze?

Mało – uczył nas piosenki. Okazuje się, że mieliśmy tam czekać, bo kapitana „Nałęcza” trzeba było zmienić, tylko jeszcze nie była pora. Zaczął tę piosenkę, podaje: „Ojczyzna wzywa nas do boju, naprzód, naprzód trzeba iść, by jutro zakwitł dzień pokoju” – i tak dalej. O dalszy ciąg tej piosenki się dopominałem. Był między innymi Tadeusz Gajcy. Był z nimi, przeprowadził ich taki pisarz, znana postać. Gajcy zaimponował nam bardzo. Przychodzi później pora, że wieczorem trzeba zmienić kapitana „Nałęcza” (bardzo dzielny oficer) od strony Przejazd, od terenów getta. Już byli wykończeni, dlatego ich trzeba było zmienić. Żeśmy podszykowali grupę i między innymi Gajcy był w tej grupie. Przyszła pora tej zmiany i my prawą stroną w kierunku „Nałęcza”. Okazało się, [że oni] uradowani i zmęczeni, wykończeni. Oni wyszli na kwaterę, a myśmy zostali.

  • Zluzowaliście oddział „Nałęcza”.

Tak jest. Po pięciu godzinach inni mieli nas zmienić. Była oficyna w tym miejscu i frontowy budynek z boku, od strony Leszna. Mówię: „Gdzie tu jakiś kącik znaleźć, żeby się trochę zdrzemnąć?” – i w narożnik [wszedłem]. Nagle straszny wybuch, coś niesamowitego. Na kozetce leżałem, to sufit, wszystko się zawaliło. Co się okazało? Niemcy zrobili podkop od drugiej strony i zaminowali całą tę oficynę i kamienicę, i z nami wysadzili w powietrze.

  • Cały budynek?

Tak, cały budynek. Kozetka trzasnęła o sufit, zwalił się tynk. Co jest najgorsze przy takich wybuchach? Wapno wchodzi w oczy, wchodzi w nos. Pytam się kolegi: „Żyjesz?” – „Żyję”. Jak się teraz z tych ruin wydostać? Gdzieś w rogu widzę jakieś światełko. Okazuje się, że Niemcy zaminowali, poszedł cały środek, natomiast narożniki zostały. Ja w tym narożniku leżałem.

  • Dzięki temu, że pan poszedł spać, to pan przeżył.

Tak. Jak się z tego wydostałem, to jeszcze zapamiętałem obraz: do środka kamienicy drzwi wchodzą na piętra, stoi kobiecina starsza w futrynie, zasypana do połowy. Krzyczy: „Na pomoc!”. Kto w takich sytuacjach? A zresztą jak z takiego z gruzu odkopać? Ruszy się, to…

  • Zawali się.

Cała ściana. Ale mówi: „Panie, ja żyję!”.

  • Co robić?

Znów strzały w międzyczasie. Mówię: „Trudno, to jest wojna, [trzeba] się wycofać”.

  • Na Przejazd?

Na Przejazd, a z Przejazdu w kierunku Długiej różnymi drogami.

  • To był dzień, kiedy Gajcy był z wami w grupie? Był zasypany?

Tak jest, razem myśmy małą grupką poszli, zajęliśmy stanowiska. Po tym wszystkim już Gajcy nie wrócił.

  • Ilu was wróciło z tej zasypanej kamienicy?

Jakichś siedmiu, ośmiu.

  • Ilu mniej więcej poszło?

Trudno mi [powiedzieć], nie zliczę tego, zresztą to sytuacje wojenne, napięte.

  • Nie dało się określić?

Nie da się określić. Byłem tam z Gajcym, tylko ja później przyszedłem, a Gajcy już [nie wrócił]. Na tej podstawie oparłem wiadomość, że byłem przy śmierci Gajcego, mam prawo. Nikt z tej grupy środkowej nie wyszedł.

  • Czy pan pamięta wybuch czołgu-pułapki na Podwalu?

To dokładnie opowiem. To było 13 sierpnia i znów załamał się duch Powstania.

  • To było kilka dni wcześniej? Gajcy zginął później, po tym wybuchu?

Tak. Niemcy od Leszna, od strony, od Bielańskiej się pchali, my przed nimi, potyczki. Żeby przejść prawą stroną ulicy Długiej, przez ulicę, to snajperzy… We trójkę żeśmy się trzymali, mówię: „Chłopaki, trzeba gdzieś wypocząć”. Był Zajszczak od kapitana „Nałęcza”. Idziemy i doszliśmy na róg Kilińskiego i Długiej, tam było Archiwum Akt Dawnych. Mówię: „Chłopy, gdzieś odpocznijmy, bo padniemy, nie damy rady”. Weszliśmy do archiwum. Jak to wyglądało? Prawie pod sufit półki i olbrzymie woluminy akt, a pomiędzy jedną półką a drugą człowiek się musiał przepychać, bo we dwóch to [trudno].
  • Wąskie przejście?

Wąskie, zawalone woluminami. Pokazało się słonko ciepłe. Olbrzymie masy ludzi, cywilów. Zawsze miałem pretensje, że za mało się o cywilów [troszczono]. Oni nieraz więcej cierpieli, ginęły całe rodziny, dzieci, matki. Pełno tych ludzi. Jesteśmy w środku tego magazynu, a tu krzyk niesamowity, więc my: „Co jest, co się robi?”. Okazuje się: jedzie wóz pancerny. Nie żaden czołg. Oblepiony jak muchami harcerzami, już były pozakładane biało-czerwone [flagi], krzyk, radość. Mówię: „Boże kochany, jest zdobycz, to trzeba się cieszyć!”. Do okna przychodzi kolega, ja stałem za nim, był jeszcze trzeci. W pewnym momencie straszny huk, straszny nie tyle wybuch, ile podmuch. Te książki nas przygniotły. Koledze, co stał przy oknie, szyba poharatała twarz. Wydostać się ciężko. Wygrzebaliśmy się na zewnątrz, patrzę: ten piękny teren, ta ulica Kilińskiego, to jedna płaszczyzna, jeden pokot ludzi. Nie chcę przesadzać, ale powyżej kostki chodzi się w ciałach ludzkich. Tak straszna była ta siła, ten podmuch, że na całej ulicy nie ma balkonu, drzwi. Widziałem ludzi przesianych przez kratę wystawową. Ludzi nie widzę.

  • Sami martwi?

Szczątki. Okazuje się, że dachy zerwane spadały na podwórkach i tam ludzi zabijały, ginęli.

  • Przygnieceni dachami?

Zależy, jakie kto miał szczęście. Potem dopiero, jak się z tego wszystkiego opamiętali, to trzeba usunąć te ciała. Tam już nikt nikogo nie szukał. Była blacha z dachów, kilku brało się za tę blachę i tę maź zgarniało. Płyty chodnikowe odkładało się. Tam był zawsze piasek i te szczątki tam się pchało, żeby zrobić przejście. Nikt nikogo już nie szukał, matka syna czy dzieciaków. Nastąpiło moralne załamanie. Jak to? To nie można było zbadać, czy nie ma ładunku? Czy nie jest ktoś za to odpowiedzialny? Od razu głosy. Potem jeszcze kiedyś próbowali Niemcy, ale już się nie udało, bo nasi to rozbroili.

  • Była jeszcze jedna taka próba?

Tak, ale już takiego czegoś [nie było].

  • Pamięta pan, kiedy to było?

To było 13 sierpnia.

  • A ta druga próba?

Słyszałem, że próbowali potem, ale to trzeba byłoby dyskutować, czy to był tylko „goliat”, bo różne były historie. Ale to są długie dyskusje. Ludzie zaczęli sarkać: „Co za dowództwo?!”.

  • Mieli pretensje, że udało się coś takiego wprowadzić w środek masy ludzkiej?

Idzie tłum, cieszy się, on zwolnił bieg…

  • Według pana było tam kilkaset osób? Jak pan to ocenia?

Tłumy. Oceniam, że przynajmniej na kilkaset (to minimum) do tysiąca. Tak właśnie widziałem tę historię i to jest, przyznam się, rzecz, której się nie da opisać. Zapach ludzkiego ciała i ten straszny podmuch po tym wybuchu. Potem była taka historia, że dalej, za Kilińskiego, był szpital. Tam poszedłem i spotkałem chłopca, może miał piętnaście lat, który przeżył to. Mówię: „Człowieku, jak?”. On mi opowiadał. Wracali z patrolu pod murami. Schował się, pod mur i tam było wgłębienie. On się wsunął, tak że wszystko poszło nad nim. Był rozebrany do naga, popalone miał trochę plecy. Chłopaczek już hopla dostawał, nic dziwnego. Mówił, że jak szli pod tym murem, zauważył, że spod tego pojazdu płomień błysnął. To on się położył wtedy, ukrył się ten chłopak. To tyle, co na temat czołgu. Widziałem kiedyś, że jakaś kobiecina stała, pokazywała palcem, że tak było. Macie naocznego świadka.

  • Mówił pan o gehennie ludności. Jak pan, jako żołnierz, zapamiętał stosunek ludności do Powstańców? Czy on się zmieniał?

Początki, to był zapał, a w miarę dni zaczęli narzekać, że ludnością cywilną nikt się nie zajmuje. W każdej piwnicy, w każdym przejściu, w różnych sytuacjach matki, dzieci. Tu rodzi, tu… Nie ma co dać jeść. Zaczęło się sarkanie, narzekanie.

  • Z jakąś agresją?

Nie, tylko narzekanie, tylko mówili, że trzeba się zająć.

  • Ludność została zostawiona sama sobie?

Tak było, później też, już pod koniec Powstania. Gdziekolwiek [się było], to sarkanie się spotykało: „Rozpoczęliście Powstanie i co? Kto się nami zajmie?”. Takie były historie. Jesteśmy przy tym, jak na tej Długiej się znalazłem po tym, jak żeśmy wrócili z amunicją.

  • Na samym początku?

Tak. To bohaterowie byli, koledzy mówili: „Chłopie, krzyże polecą!”. Nie o to chodziło. Teraz [trzeba było] umocnić się w pałacu Radziwiłła, od Bielańskiej. Zachodzę, pan senator książę Janusz Radziwiłł stoi. To była taka sylwetka jak u Rzymian albo innych.

  • Pan go tam spotkał?

Do jego pałacu poszedłem zabezpieczyć okna. Mówię: „Panie senatorze, pan wybaczy, ale my tu musimy zabezpieczyć”.

  • To postać pełna godności.

Tak. On [mówi]: „Proszę bardzo, róbcie, co do was należy”. Tak się książę Radziwiłł odezwał. W trakcie tej rozmowy, jak z nim rozmawiam, pada kula karabinowa, przebija drzwi i w żyrandol. Z żyrandola odrywa się kawał [szkła]. Miałem hełm niemiecki na głowie, to mnie uratowało.

  • Spadło to panu na głowę?

Tak jest, ale tylko fragment. Siadłem na siedzeniu, a książę Radziwiłł, jakby go wcale to nie obeszło. Chciał nam, młodym szczeniakom, zaimponować. Ta postać!

  • Zapamiętał go pan przez te wszystkie lata?

Tak. Potem chodziło o to, żeby ludnością cywilną ktoś się zajął i prawdopodobnie do Niemców wtedy poszła delegacja. Poszedł książę Radziwiłł, koło niego jego świta, adiutant, jakiś prałat czy biskup i jeszcze ktoś. Udali się do Niemców.

  • Poszli negocjować wyjście ludności?

Tak. Ponieważ Radziwiłł za granicą prawdopodobnie do szkoły, jak mówili, chodził z Göeringiem, załatwili to, że po południu w jakichś godzinach już nie strzelali i na Wolę, zdaje się, to wszystko [poszło].

  • Ze Starówki?

Tak, ze Starówki.

  • Jak pan zapamiętał próbę przebicia ze Starówki do Śródmieścia?

Nie udała się. Tylu zginęło chłopaków!

  • Braliście w niej udział?

Tak jest.

  • W nocnym natarciu?

Tak jest. Kanałami się tam podeszło, tylko tam był tak straszny ogień, że nie było mowy przedostać się.

  • Natarcie się załamało?

Załamało. To miało być od Marszałkowskiej, gdzieś ze Śródmieścia i te grupy się miały spotkać.

  • Mieliście jako pluton jakieś zadanie wyznaczone w tym natarciu?

Mieli broń maszynową, pistolety, w każdym razie [walczono], czym można było. Trzeba było mieć tę broń. Zadanie, to ten co wyjdzie pierwszy z włazów, to pod ostrzałem…

  • Mieliście przejść kanałami na tyły Niemców?

Nie na tyły. Do Śródmieścia, połączyć się.

  • Pan mówi o wyjściu żołnierzy ze Starówki?

Tak jest.

  • Jak pan zapamiętał przejście kanałami? Wchodziliście głównym włazem na Długiej?

Nie. Dalej były krótkie kanały.

  • Czyli innym kanałem?

Innym. To było zupełnie co innego, to przebicie, inna historia. Ten kanał na Długiej… Tam zginął mój brat przyrodni. To też historia. Już byłem z wojskiem oblatany. Małoletni, ale człowiek już wiedział, jak się chować, jak… Przyszedł mnie odwiedzić ten, co zginęła mu narzeczona. Mówię: „Trzeba go odwiedzić, co u niego słychać”. Byłem z lewej strony, jak jest kanał na Długiej, a on po prawej stronie, w kamienicy na dole, bo zrobiłem go kierownikiem gospodarczym, to znaczy miał kilka kobiet i szyli opaski biało-czerwone. Naprawiali odzież, bo to różne sytuacje, bandaże i tak dalej. On był takim kierownikiem. Mówię: „Ty na wojsku się nie znasz”. Jak poszedłem go odwiedzić, w dwójkę myśmy wtedy byli u niego, to się dobrze czuł. Mieli nawet, pamiętam, chleb z czymś do tego. Zmęczony położyłem się u niego i zasnąłem. Drugi kolega miał przestrzelone ucho, głowa go bolała. W trakcie, jak jesteśmy u nich, przychodzi sanitariuszka: „Wy tu spokojnie siedzicie, a na pierwszym piętrze kolega ciężko ranny. Trzeba go znieść”. Ja nie w formie, ten z przestrzelonym uchem, zmęczeni byliśmy, nie rwiemy się i on poszedł. Poszedł znosić i tam dostał kulę w obojczyk. Znów sanitariuszka: „Gdzie jest brat? Witek ciężko ranny”. Znieśli go, ale parę minut i umarł.
Szykowałem już przejście kanałami do Śródmieścia, właśnie na Długiej. Tam trzeba było mieć przepustkę. Przepustki wydawał porucznik „Żaba” i wojsko „Barrego” tam było, pilnowało. Chcieli, żeby przed wejściem do kanału broń zostawić.

  • Czym to argumentowali?

Prosta sytuacja: żeby było się czym bronić, nie było broni.

  • Dla tych, co zostają?

Tak. A druga sprawa, że pakunki, jakie kto miał, musiał rzucić. Ludzie nie zdawali sobie sprawy, co to jest pójście kanałami. Nie mieli pojęcia. Zabrał i potem rzucił, i tarasował w ten sposób przejście kanałami.

  • Zeszliście w kanał zwartą jednostką?

Przed kanałem to już sto metrów trzeba było na łokciach i na brzuchu się czołgać.

  • Ostrzał był?

Ostrzał i żeby nie zdemaskować. To jak przyszła kolej… Tam się nic nie zmieniło, te otwory jak były, tak są, to wejście. Nie można było w grupie, tylko pojedynczo. W kanale w jednym miejscu można było się wyprostować, w jednym schylić.

  • Ile to trwało?

Nie określę.

  • Niemcy w jakiś sposób próbowali to przejście utrudnić?

Niemcy nie wiedzieli o tym, tak podejrzewam. Gdzie indziej wrzucali granaty, gaz, cuda. Tutaj jakoś było szczęśliwie.

  • Przeszliście niezauważeni?

Niezauważeni.

  • Wychodził pan na Wareckiej?

Na Wareckiej, po prawej stronie. Przy wyjściu stał strażak, miał pas strażacki. To było od poziomu ze cztery, pięć metrów.

  • Wyciągał was na tym pasie?

Tak, wyciągał, pas zakładał. A ubezpieczenie Starego Miasta miał porucznik „Żaba”, był za to odpowiedzialny, żeby ewakuować się jakoś, nie hurtem, nie zdemaskować się.

  • „Żaba” był u „Barrego”?

Nie, „Żaba” był z „Ryszardem”, razem byliśmy.
  • Czyli on stanowił oddziały osłonowe Starówki?

Tak.

  • Jak pan zapamiętał Śródmieście? W wielu relacjach ci, którzy wyszli ze Starówki, mówili, że to było niewiarygodne, że szyby w oknach…

Zgadza się. Mało, że szyby w oknach – to był raj. A jeszcze co było? Tam już byli oficerowie, niektórzy mieli dystynkcje, buciki. Naszych ze Starówki szlag trafiał: „Cholera, nasi giną, a wy gnoje tutaj…”. A jeszcze przepustkę czasem chcieli. Słyszałem strasznie niepochlebne [słowa]: „Cholery, bo inaczej to was zagonimy z powrotem!”.

  • Przepustkę od was chcieli? Chcieli was sprawdzić?

Tak. Oni jeszcze żyli przedwojennym wojskiem.

  • Nie przeszli przez to piekło.

Tak. I były pretensje.

  • Gdzie zakwaterowali was w Śródmieściu?

Pierwsze, jak dostaliśmy się na Śródmieście, to była woda. Przecież wszyscy z kału wyszli! W ceberkach umyć twarz. Jak się umył, to zależy, niektóry był ranny, potłuczony, to zabezpieczali. W tym kierunku, jak jest Warecka, to naprzód zaprowadzili. Potem mówią: „Słuchajcie, resztę batalionu zbierzemy, żeby się sformułować”. Za dwa dni nas można było zabrać, tam gdzie są ambasady.

  • W okolicach Alej Ujazdowskich?

Tak, tam.

  • Frascati, okolice Sejmu?

Raczej Sejmu.

  • Na placu Trzech Krzyży?

Tak.

  • Jakie były dalsze losy powstańcze? Pan brał jeszcze udział w walkach w Śródmieściu?

W Śródmieściu z początku tam, gdzie było źle, to dowództwo [mówiło]: „Chłopaki, tu atakują Niemcy, trzeba dać pomoc”. Jeszcze pamiętam taką rzecz: jeść nie było co. Browar jakiś był, to wysyłało się patrol z workami, żeby jęczmienia przynieść, żeby kobiety skręciły.

  • Zapamiętał pan, że już był głód?

Tak. To już był wrzesień. Szef kompanii to był starszy, przedwojenny legionista. Były i nieszczęśliwe wypadki. Był chorąży przedwojenny, „Sęp” miał pseudonim, bojowy chłopak i – cholera – nasz kolega go zastrzelił niechcący. Były MP i te nasze, co nasi produkowali.

  • „Błyskawice”?

„Błyskawice”. Były niebezpieczne. Zacięła mu się, idzie do niego, mówi: „Stary, słuchaj, cholera, zaciął mi się”. Ten bierze od niego, a ten mu widocznie [skierował] na brzuch. Nie uratowali.

  • Zapamiętał pan zrzuty w Powstaniu? Osiemnastego września był zrzut amerykański.

Tak, to obstawiała żandarmeria „Barrego”.

  • Czyli oni przejmowali zrzuty?

Tak jest.

  • Rosyjskie zrzuty jakieś pan pamięta?

O Rosjanach tylko tyle mówili, że gdzieś coś, jakąś kaszę…

  • Ale nie spotkał sie pan z tym?

Świadkiem zrzutów nie byłem. Później „berlingowcy”. Tam ośmiuset, cholera, chłopów zginęło. Chcieli nam pomóc. Pamiętam, że miałem kiedyś trochę nieprzyjemne starcie z komendantem ZBoWiD-u. Chodziło o przyznanie praw kombatanckich, on wykluczył, że tym nie należy się.

  • „Berlingowcom”?

„Berlingowcom”. Nazwisko znane, teraz nie żyje. Był dowódcą podziemia. On mówi: „Tym nie”. Mówię: „Nie można! Co, nie ginęli? Ilu!”. W każdym razie bardzo z tym panem…

  • Koniec Powstania pana zastał w Śródmieściu. Wiem, że pan się nie zdecydował wychodzić z wojskiem, tylko wyszedł pan z ludnością cywilną.

Tak jest. Ale niewiele na tym [zyskałem], bo młodych segregowali lekarze niemieccy: „Ty na lewo, ty na prawo”.

  • Podczas wyjścia?

Jak już rozładowywali. I do pociągu.

  • Gdzie to się odbywało? W Warszawie czy już w Pruszkowie?

Nie, to już w Pruszkowie.

  • Pan trafił do Pruszkowa z Warszawy?

Do Pruszkowa.

  • To było w obozie przejściowym?

Tak, w przejściowym obozie.

  • Wtedy następowała segregacja?

Tak.

  • Młodych ludzi oddzielali?

Tak. Te pociągi kierowali, jak potem się okazuje, na roboty, ale i do obozu. Ciekawe jest, jak z pociągu się uciekło. Dwa razy miałem szansę.

  • Pan trafił tam z grupą tych młodych ludzi?

Tak, z tymi młodymi. Jak jest wagon towarowy, jest [okienko] do oddychania dla bydła. Nas była osiemdziesiątka w tym wagonie. Chłopaki kombinują, w którym kierunku jedziemy. Okazuje się, że Żyrardów, Skierniewice. Teraz, jaka była technika skakania?

  • Przez to okienko wyskakiwaliście?

Teraz byłoby ciężko. To okienko nie jest pośrodku wagonu, tylko z boku i z boku jest klamra. Była taka metoda: Wysuwał się tym okienkiem, łapał za klamrę, koledzy tyłek mu wypychali i potem tylko skoczyć. Tylko były dwie zasady: nie skakać dalej, jak gdzieś były nasypy (bo Niemiec z obstrzału widział, to zabije), a jak najbliżej [pociągu], to on się nie nachyli. Zresztą Niemcy się też nie chcieli narażać, żeby dostać. Właśnie w ten sposób wydostałem się pomiędzy Koluszkami a Żakowicami. Kiedykolwiek przejeżdżam, to mnie łapie to za serce. Godzina była czwarta rano, jesteśmy w Koluszkach. Mówię: „Jak to dobrze, na Piotrków będę próbował”.

  • Inni też uciekali?

Naturalnie. Czwarta rano, mżawka, pociąg się zatrzymał. Mówię: „Będzie jechał na Piotrków, to gdzieś koło Bab, Moszczenicy…”. Tymczasem on w Koluszkach na Łódź, a pomiędzy Łodzią a Koluszkami była granica pomiędzy Gubernatorstwem a Rzeszą. Myślę: „Potem trzeba będzie wracać, przechodzić przez granicę”. Szczuplutki chłopaczek, głodny byłem, jak się wypuściłem na dół, blisko torów, to tylko o szlaban, o szuter zdarłem skórę na łokciach. Jak pociąg przeszedł na Łódź (byłem na trawie), to ja na drugą stronę, w kierunku na Rokiciny, w te lasy. Tak dotarłem znów w rodzinne strony.

  • Pan wychodząc z Powstania, ukrył broń?

Tak. Przedtem, zanim się rozbrajali, niektórzy mieli blisko swojej kwatery, to szedł z bronią. Bo potem kosze stały, rzucali. Swoją broń zabrałem ze sobą i była schowana starą metodą: w parapecie w tym budynku. Uchowała się.

  • Odnalazł ją pan potem?

Ona jest w Muzeum Niepodległości w Łodzi. Przechowanie tego to znów historia. Po wojnie, już po tych wszystkich historiach, uspokoiło się, to zakładali ten związek ZBoWiD. W dyrekcji lasów w Łodzi personalnym był, okazuje się, były akowiec. On mówi: „Słuchajcie, jak macie jakieś pamiątki wojenne, to tu założymy izbę pamięci”. Zaczęli koledzy znosić. Padło też, że może ktoś ma broń. A zrobili wywiad najpierw, czy można. Personalny pracował z ubowcami, zrobił wywiad, mówi: „Niech was ręka boska broni! Zrobimy inne wyjście”. Miał pluton służby leśnej, która chroniła lasy przed kradzieżą. Oni byli wyposażeni w broń. Komendant mówi: „To się uda, z naszą bronią będzie i gotowe”. Ta broń, okazuje się, była u tej straży leśnej. Ale jak zaczęli likwidować, rejony powstawały, to on mówi: „Słuchaj, chłopie, trzeba coś zrobić. Nie jest na stanie”. Żeby była na stanie… W każdym razie do leśniczówki poszła, była przechowywana w jednej leśniczówce. Jak mieliśmy rocznicę Powstania sześćdziesiątą trzecią czy coś, różne pamiątki dawaliśmy do muzeum w Łodzi, gdzie Piłsudski siedział. Przy okazji też pozbyliśmy się broni, amunicja była.

  • Po tej ucieczce pan podjął jakąś działalność konspiracyjną?

Po ucieczce wróciłem do Kedywu tomaszowsko-piotrkowskiego i z nimi wojowaliśmy jeszcze.

  • Czyli uczestniczył pan w dalszej działalności konspiracyjnej?

Naturalnie. Wróciłem zameldować się, że wysłali mnie, spełniłem zadanie i do domu.

  • Jak pan zapamiętał wejście Rosjan? Gdzie pana zastało wejście Rosjan, w Tomaszowie?

W Tomaszowie. Musielibyśmy wrócić do czasów, kiedy nastąpiło rozwiązanie Armii Krajowej. Wtedy oddziały leśne były dosyć silne, te piotrkowskie i kieleckie. Część chciała się ujawnić, część się bała. Darowali wszystkie przestępstwa.
  • Amnestia?

Amnestia. Kolega jeden nie chciał, bo nie wierzył w to wszystko. Dużo się włóczyło takich niezdecydowanych, ale z bronią, bo to najpierw w partyzantce działali czy w Kedywie… W imię patriotyzmu strzelał do konfidentów. Potem cisza się zrobiła, to niektórzy jeszcze na własną rączkę gdzieś coś próbowali. Potem ich troszkę gonili, bo tak nie można było, ale to już wkraczamy w inny krąg. Rosjanie byli.
Pamiętam nawet taką historię w Tomaszowie, bardzo nieprzyjemną sprawę: ruskich demobilizowali po wojnie. Kapitan rosyjski sobie popił, wyszedł w Tomaszowie na ulicę: „Ja was tu wyswobodziłem!”. Nie wiedział, że po ulicach jeszcze jest ta wiara, co była w lasach. Cholera, rąbnęli, zabili tego kapitana. Ile było aresztowań!

  • Ujawnił się pan, zaprzestał działalności konspiracyjnej. Kiedy to było?

Po rozwiązaniu AK.

  • W styczniu?

Tak. Zacząłem myśleć o jakiejś robocie. Nie miałem nawet matury.

  • Jakie były pana powojenne losy?

Po ujawnieniu pracowałem i wieczorem robiłem maturę.

  • Poszedł pan na wieczorowe kursy?

Tak, bo nie miałem matury. Po skończeniu chcieli mnie skierować, bo nakazy pracy i tak dalej. Chciał czy nie chciał, to musiał iść gdzieś do roboty. Udało mi się to jakoś przeskoczyć. Jak już zrobiło się maturę i potem na studia, chodziło im o to, żeby jak najwięcej mieli inżynierów, ponieważ kadra techniczna została w czasie wojny przez Niemców zniszczona. Fabryki puste, nie ma nimi kto rządzić. Zrobiłem inżyniera, ale musiałem się zameldować i nakaz pracy dawali, chciał czy nie chciał, po całej Polsce. Można się było wymigać. Wymigałem się na studia magisterskie. Trzeba było mieć [odpowiednią] średnią, cztery miałem. Dostałem się na studia magisterskie. To był założony świeżo oddział chemii spożywczej Politechniki Łódzkiej. Byłem pierwszym rocznikiem i ten Wydział Chemii kończyłem, specjalność: budowa cukrowni. Dostałem nakaz pracy do cukrowni Leśmierz pod Łodzią. Tam stale ubowców miałem. Stara buda, wszystko pęka, napędy stare, a jak się coś stało, to ubowcy z Łęczycy już są i wszystko wiedzieli.

  • Sabotaż?

Sabotaż. I ciągle mi więzienie nad łbem siedziało. Przyjeżdża kiedyś profesor z Politechniki Łódzkiej, u którego studiowałem, i mówi: „Jak ci się, dziecko, pracuje?” – „Panie, mam dość pańskiego słodkiego interesu, ja uciekam”. − „To wiesz ty co? Praktykę złapałeś, dwa wydziały masz, chodź do mnie na asystenturę”. Tylko że jako dyrektor cukrowni miałem 1700 złotych, a na asystenturę do niego za 1000 złotych przeszedłem. Ale ta swoboda, młodzież. I tak na tej uczelni przebyłem prawie czterdzieści lat. Mało, zrobiłem doktorat. Tylko że już zało mi czasu.

  • Czy w jakiśkolwiek sposób pan był szykanowany z tego powodu, że pan był żołnierzem AK, że brał pan udział w Powstaniu?

Ma pan prostą sprawę: żadnej nagrody.

  • Nie dostawał pan?

Mało: wyjazdy.

  • Zagraniczne?

Najłatwiej do Rosji pojechać. W każdym razie te rzeczy.

  • Pan nie ukrywał tego faktu, że pan uczestniczył w Powstaniu?

Nie, od samego początku w aktach moich jest.

  • Jakby pan miał po tylu latach ocenić Powstanie, to było potrzebne?

Nie było innego wyjścia. Znając psychikę tych ludzi, co wtedy mieli te siedemnaście lat… Był wychowany w miłości ojczyzny i widział, co się dzieje. Potem posunięcia niektórych naszych władz… Mówią: „Chłopie, jak nie chcesz skończyć na hodowli białych niedźwiedzi czy gdzieś, to lepiej…”. Ta psychiczna strona. Sytuacja przed Powstaniem, co się działo w Warszawie, strzelanie na ulicy… Powstanie było potrzebne.

  • Nie dało się uniknąć?

Nie dało się. To ciężka sprawa. Teraz różnie można [oceniać], czy się opłacało, że zginęło tyle tysięcy ludzi, cały nasz dobytek, bo nie można odbudować tego wszystkiego. Jak to się bierze pod uwagę, to się nie opłacało. Tam już była inna historia, byśmy musieli zahaczyć o politykę. Profesor, Anglik, napisał książkę, to najlepsza książka na temat Powstania. A jeszcze ciekawe: jest jeden profesor Powstaniec, po Powstaniu i po obozie nie wrócił do kraju, Ciechanowski Jasio. Tam skończył studia i też piękne rzeczy napisał. Znając sytuację, jaka była, co Niemcy z tym narodem…




Łódź, 26 stycznia 2012 roku
Rozmowę prowadził Piotr Ziółkowski
Jan Kubiak Pseudonim: „Strzała” Stopień: plutonowy, dowódca drużyny Formacja: Dywizjon Motorowy Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter