Jan Marian Dąmbrowski „Rekin”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jan Dąmbrowski, zamieszkuję w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego wstąpiłem do harcerzy, Szarych Szeregów, „Zawiszaków” z uwagi na wiek, gdyż wtedy miałem dwanaście lat.

  • Rok urodzenia?


1933.

  • Dzielnica, w której pan był podczas Powstania?


To był Mokotów w Warszawie.

  • Gdzie się pan urodził?


Właśnie, urodziłem się w Warszawie, ale w dowodzie osobistym była inna miejscowość, w każdym razie w Ożarowie, czyli miejscowość podwarszawska, dlatego że faktycznie, i to jest prawda, urodziłem się na Chmielnej w Warszawie, ale mieszkałem w tamtym czasie w Ożarowie i przyznano mi, że jednak Ożarów będzie pasował do tamtej społeczności.

  • Kim byli pana rodzice?


Mój ojciec był inżynierem mechanikiem, moja matka pracowała przy wyrobie gobelinów i kilimów, no i ja wtedy w okresie do trzydziestego dziewiątego roku mieszkałem częściowo w Warszawie i częściowo poza Warszawą, dlatego że pracował mój ojciec, a moja matka wyjeżdżała ze mną i mieszkaliśmy na przykład w Rabce.

  • Proszę pana, gdzie pan zaczął chodzić do szkoły?


Do szkoły chodziłem na terenie Mokotowa.

  • Czyli już po trzydziestym dziewiątym roku, tak? Czy w trzydziestym dziewiątym roku?


Przed trzydziestym dziewiątym rokiem już musiałem się zapisać do szkoły, do której po wybuchu wojny nie wstąpiłem, dlatego że szkoła dopiero była otwarta pod koniec roku.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pan był 1 września 1939 roku?


Mieszkałem w Warszawie na Mokotowie na ulicy Wiktorskiej. Moja szkoła nie była zbyt daleko, tylko w zasadzie dwa przystanki tramwajowe od mojego miejsca zamieszkania, tak że mogłem pójść pieszo albo mogłem jechać tramwajem.

  • Proszę opowiedzieć o 1 września 1939 roku. Jak pan zapamiętał ten dzień?


1 września był bardzo emocjonalny, ponieważ napaść niemiecka nie była wypowiedzeniem wojny i w związku z tym właśnie w sierpniu wiele osób, korzystając z tej niepewnej sytuacji, jednak wykorzystało możliwość spędzenia czasu nad morzem. Morza mieliśmy niewielki odcinek, ja byłem we Władysławowie z mamą i tam byliśmy do 24 sierpnia, kiedy dowiedzieliśmy się, że musimy natychmiast wyjechać, gdyż listy zostały sporządzone w Wolnym Mieście przez Niemców i wszyscy, którzy nie byli stałymi mieszkańcami, mogli spodziewać się represji. Myśmy nie rozumieli tego słowa, no ale trzeba było wyjechać natychmiast i w takim wielkim, przepełnionym pociągu (jak się okazało, to był ostatni pociąg, który w tamtym czasie wyjechał z Gdyni) wyjechaliśmy również i my, w strasznych warunkach. Pociąg jechał bardzo wolno, a ludzie leżeli na dachach tego pociągu. No i faktycznie wszyscy przerażeni byli, czy ta wojna się skończy, ponieważ wszyscy mówili, że wojna będzie krótka, jeżeli w ogóle będzie.

  • Czy pan miał rodzeństwo?


Nie, nie miałem.

  • Był pan jedynakiem, tak?


Tak.

  • Proszę pana, wróciliście znad morza do Warszawy, do swojego mieszkania i teraz jest 1 września.


Jeszcze przed 1 września, kiedy wjechaliśmy do Warszawy, Warszawa przedstawiała widok miasta poruszonego tym faktem, że wojna może nastąpić naprawdę, a więc wykupienie wszelkich artykułów żywnościowych, wielkie kolejki przed sklepami, no i oczywiście do banku kolejka ogromna, bo w zasadzie każdy miał oszczędności na książeczkach PKO, więc jeżeli się dostał w tej kolejce, to mu wypłacano taką jak gdyby zaliczkę, bo chciano jak największą ilość zadowolić.

  • Czy pan pamięta, jaka to była kwota?


Ja tę kwotę mam w książeczce i być może, że będzie to można sprawdzić. W każdym razie 1 września nastąpił również, no i ten 1 września to był wrzesień, kiedy nad Warszawą ukazały się niemieckie samoloty. Myśmy byli przygotowani jeszcze przed tym wrześniem, że była Liga Obrony Przeciwlotniczej, na rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu była taka sztuczna, wielka bomba, żeby się oswoić, że może coś takiego się nam przytrafić, no ale tutaj ryk samolotów i bombardowania, no to już trafiliśmy na fakt, który się jednak zdarzył.

  • Pan miał sześć lat. Proszę powiedzieć, jak pan to odbierał, co się wokół pana dzieje? Czy był pan przestraszony, czy pan był zaciekawiony? Dzieci różnie reagują.


Tak. Ja w zasadzie wychowywałem się w rodzinie wojskowej, cała moja rodzina w pewnym sensie była związana z wojskowością, tak że ja byłem raczej zaciekawiony tymi zdarzeniami i ponieważ nigdy w dzieciństwie nie byłem ani straszony, ani karany cieleśnie czy w jakikolwiek inny sposób, w związku z tym po prostu byłem bardzo zaciekawiony i obserwowałem, jak wypadki się toczą – do czasu, kiedy wkroczyli Niemcy. To rzeczywiście było zdarzenie, wszyscy byli zaskoczeni. Ludzie starsi oczywiście inaczej to przyjmowali, a młodzież raczej była zaciekawiona. Dopiero zarządzenia, które Niemcy wydali w stosunku do nas, warszawiaków, dopiero te zarządzenia spowodowały, że nasz stosunek do agresora, którego przez to zaczęliśmy już poznawać, był oczywiście zupełnie inny – raczej nie strach, a pewna złość. Jak można, tak?

  • Miał pan na myśli siebie – dziecko, tak?


Miałem na myśli siebie, że pierwsze zarządzenie, jakie było, należało oddać aparaty radiowe i złożyć je w komisariacie na placu, no więc ponieważ w tamtym czasie aparat radiowy to była kosztowna sprawa i musiałem ten aparat radiowy z mamą zanieść natychmiast, ale już go nie złożyłem, zresztą inni podobnie, już wszystkie one były rzucone na taką dużą stertę w taki sposób, żeby mogły te lampy w tym radiu się stłuc, żeby to radio nie działało na korzyść tych, którzy nam te radia zabrali.

  • Niemcy nie reagowali na to, że tak te radia były rzucone?


Nie, dlatego że Niemców tam nie było, była policja, która dostała taki rozkaz i to byli policjanci polscy. Tak że jeszcze w tym czasie, w tych pierwszych dniach władzy, to tylko zapoznawaliśmy się z tymi rozporządzeniami. Każde rozporządzenie – i te również – nosiło klauzulę, że w przypadku niewypełnienia, jak tam mówiono, tego obowiązku, będzie zastosowana kara śmierci. To nas bardzo dziwiło, kara śmierci jakoś nie pasowała do tego zarządzenia, bo ono nie wymagało aż kary śmierci. Ale kara śmierci przebijała się we wszystkich, nawet najdrobniejszych zarządzeniach, no i później mieliśmy okazję, ale to już później, kiedy już wróciłem z wędrówki wobec faktu…

  • To może po kolei, dobrze? Proszę pana, gdzie pana ojciec był 1 września?


Ojca już nie miałem, niestety ojciec nie doczekał tych zmian, zmarł w trzydziestym siódmym roku. Można powiedzieć, że on był uczestnikiem wojny dwudziestego roku, a jeszcze przed tym również wojny polsko-rosyjskiej i niejako sowieckiej, prawda, bo to były tamte lata czternastego roku. Dostał się do tak zwanej czerezwyczajki i został skazany, jak wszyscy Polacy, którzy zostali zatrzymani przez Sowietów na tamtych terenach, na karę śmierci. Uniknął tej śmierci przez to, że pluton, który go rozstrzeliwał, był nietrzeźwy i nie wszyscy, którzy mieli zostać rozstrzelani, dostali tę kulę. Mój ojciec miał to szczęście, że ten, który miał go zabić, nie wycelował jak trzeba, więc powiedziano mu – a był w Bobrujsku – powiedziano mu w tym więzieniu, że przecież nic się nie stało. Nie dziś, to następnym razem, bo oni i tak są skazani na śmierć, więc cóż to za różnica? Jeżeli dziś nie zginął, no to przecież będzie rozstrzelany przy następnej okazji.

  • Proszę pana, czyli we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku był pan tylko z mamą?


Tylko z mamą.

  • Jak sobie radziliście w tych pierwszych dniach? Rozumiem te obwieszczenia, stosowaliście się do tych wszystkich nakazów i co dalej? Wspomniał pan o jakiejś wędrówce. Czy to było w trzydziestym dziewiątym roku, czy później?


Tak, wędrówka była w trzydziestym dziewiątym roku, tak jak wędrówka wszystkich żołnierzy, których rozkaz zmusił do opuszczenia, ale przecież nie Polski, do opuszczenia siedzib, w których albo mieszkali, albo byli w wojsku, stąd oni wszyscy musieli wyjechać w kierunku Bugu. W zasadzie uznano, że rzeka Wisła nie jest rzeką jakąś graniczną, tylko graniczną będzie rzeka Bug w stosunku do napaści niemieckiej.

  • Dlaczego pan i mama musieliście wyjechać? Pan był dzieckiem, mama przecież nie była w wojsku.


Nie musieliśmy, ale zastosowaliśmy się z kolei do, w pewnym sensie, prośby prezydenta miasta Warszawy, który powiedział, że Warszawa będzie się bronić, że matki z dziećmi z uwagi na sytuację wojenną niestety nie będą miały możliwości normalnego życia i takie życie powinno być jak najdalej od tego miasta. Stąd skorzystaliśmy z takiej możliwości, za własne zresztą pieniądze, że musieliśmy zabrać się do takiego wielkiego wozu zaprzężonego w dwa ogromne konie, drabiniastego wozu wyłożonego słomą, takich osób jak my wóz ten zabrał w sumie dwanaście osób i te dwanaście osób miało wyjechać za Bug. I ruszyliśmy.

  • Pamięta pan, jak wyglądała droga?


Tak, oczywiście. Droga, która mnie bardzo… Jeszcze [wtedy] miałem inny stosunek do tej całej wojny, mimo że przecież widziałem skutki bombardowań w Warszawie oraz tych sygnałów, przeraźliwych syren, które zmuszały wszystkich do udania się do schronów. No ale żadna z tych bomb nie padła akurat na Mokotowie, w związku z tym uważano, że jeszcze nie jest tak najgorzej. Ale w tej podróży niestety szlaki, które prowadziły na wschód, były zatłoczone nie tylko tymi wozami, którymi ludzie jechali. Ludzie jechali nie tylko z Warszawy, ale nawet przez Warszawę z terenów położonych na zachód od tego miasta, więc to była kolejka, gdzie te wozy jechały w tempie marszu piechura. Z tym że był jakiś pewien dobytek tych ludzi i coś tam z sobą wieźli, ale zostawili za sobą mieszkania, domy na pastwę losu.

  • Proszę mówić o swoich spostrzeżeniach z tej drogi.


Tak. Ja się bardzo interesowałem motoryzacją, to pamiętam, że przed wojną zawsze siadałem obok kierowcy autobusu, obserwując, jak prowadzi ten autobus. Zresztą mi się bardzo podobała nowoczesność i stąd jak zobaczyłem autobusy miejskie, czerwone autobusy w lasach, to byłem bardzo zdziwiony, ale mi szybko wytłumaczono, że te autobusy dojechały dotąd, dokąd miały benzynę w baku. Benzyna się skończyła i wszyscy musieli opuścić taki pojazd i iść pieszo, no więc byłem zadowolony, że chociaż jedziemy wozem, bo konie nie są pędzone benzyną, więc to było takie pierwsze spostrzeżenie, gdzie później widzieliśmy masę wspaniałych, pięknych samochodów, stojących w lasach i nikt na nie już nie zwracał uwagi, przestały być użyteczne na tę chwilę. Nasz wóz dzielnie podążał na wschód.

  • Dokąd dojechaliście?


Jechaliśmy w ciągu dnia aż do momentu, kiedy bombardowania zmusiły nas do zmiany tempa i zmiany pory, więc jechaliśmy później nocami, a w dzień staliśmy w lasach. To była nie tylko przyczyna tego, że były bombardowania, ale również że wojska polskie przesuwały się galopem przez te drogi, a jechaliśmy głównie tymi bocznymi drogami, ale i na tych bocznych drogach było masę wojska. Te wojska jechały w jedną stronę, a po jakimś czasie wracały z powrotem, żeby uniknąć okrążenia przez Niemców, i mieli swoją taktykę prowadzenia takiej właśnie wojny, natomiast wszyscy byliśmy zadowoleni, że widzieliśmy żołnierzy w ruchu, że to nie była żadna ucieczka, tylko słyszeliśmy o walkach, które się toczyły wokół.

  • Dokąd dojechaliście w tej wędrówce na wschód?


Dojechaliśmy do miejscowości znajdującej się przy moście, [właściwie] mieliśmy tam dojechać, ale moja mama, obserwując cały czas tę drogę (w każdym razie jeszcze była sytuacja, że jeszcze Polska się broniła, jeszcze nie widzieliśmy wroga, że tak powiem, w czasie tego marszu), uważała, że jeszcze nikogo nie widziała, kto by szedł w stronę przeciwną, żeby powiedział, jak tam było za tym Bugiem.

  • Aha, czyli nikt ze wschodu nie szedł w stronę centrum Polski?


Nikt, wszyscy jechali, i jechali, i jechali. I w końcu uważała, że kiedy dotarła, a wszyscy byli bardzo przecież zmęczeni, do takiej miejscowości, w której był internat dla młodzieży, pusty zresztą, bo w trzydziestym dziewiątym roku internat nie został uruchomiony, ale był przygotowany i kierowniczka internatu zaproponowała nam wszystkim wypoczynek, więc skorzystaliśmy z tego luksusu fantastycznego. Wszyscy się umyli, a tu raptem prowadzący naszą eskapadę powiedział, że niestety, ale musimy jechać, żeby w nocy przejść ten most na Bugu, i wtedy moja matka powiedziała, że dziękuje za taką podróż i dalej nie jedzie, ona tu poczeka na dalsze wypadki, no i zostaliśmy. Inni wszyscy pojechali, a myśmy zostali.

  • Stanęło na tym, że mama pana powiedziała, że nigdzie dalej nie jedziecie, że zostajecie tutaj i czekacie na rozwój wypadków. I co dalej?


I tak właśnie się stało.

  • Jak długo tam przebywaliście?


Czekaliśmy, aż Warszawa zostanie zajęta. No, myśmy nie czekali na ten fakt, ale tak się też stało, że jednak Warszawa została opanowana przez Niemców. Moja mama, ponieważ władze polskie zawarły pewne porozumienia z Wielką Brytanią i z Francją, więc uważała, że w ogóle nie dojdzie do tego, że Niemcy mogą opanować Polskę i żeby stolica mogła paść. A jednak stolica w sumie broniła się prawie miesiąc czasu, bo od 1 do 20 września. Myśmy zostali tam i czekaliśmy na rozwój wypadków. Oczywiście tam było radio i mieliśmy informacje bieżące. Skoro w końcu Warszawa musiała się poddać, Niemcy nadali swój komunikat, że wszyscy mieszkańcy Warszawy mogą wrócić z powrotem do miejsc zamieszkania – nie będą przeciwko nim wytaczane żadne [konsekwencje], mogą spokojnie wrócić do swoich miejsc zamieszkania. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jakimi metodami będą Niemcy działać, ale po prostu uważaliśmy, że całkiem normalna sprawa, wojna została zakończona, Warszawa musiała się poddać, no to my wracamy. I tak się też złożyło, że no cóż, mama ze mną nie mogła tak sobie wyjść i pójść do Warszawy, bo jednak kilometrów było dwieście od Warszawy, stąd czekała dalej na rozwój wypadków. No i okazało się, że ten rozwój wypadków był dla nas bardzo tragiczny. Ta wiadomość zresztą… No bo to już było po 28 września, a myśmy nic nie wiedzieli, co się dzieje za tym Bugiem, a tam się działy dantejskie sceny.

  • No tak, ale ja bym prosiła, żeby pan mówił o tym, czego pan był świadkiem, co pan widział.


Myśmy tego nie widzieli.

  • Tego nie widzieliście i decyzja mamy była: wracać do Warszawy?


Jeszcze nie. Czekać, aż będzie taka możliwość. I stąd możliwość taka nastąpiła, bo [w tym miejscu], gdzie myśmy oczekiwali, widzieliśmy wielu mężczyzn, którzy pojedynczo tam trafiali i mówili rzeczy niestworzone. A więc mówili, że Związek Sowiecki napadł na Polskę. Oni będąc tam w różnych okolicznościach – jako żołnierze, jako tak jak i my, uciekinierzy zagrożonych terenów, raptem zostali aresztowani ich znajomi i oni też, i tylko dzięki ich sprytowi udało im się wpław przepłynąć rzekę Bug i powiedzieli nam, w jaki sposób Rosjanie, czyli Sowieci, traktują Polaków.

  • I pan to wszystko słyszał, tak, jako ten sześciolatek?


Tak, oni po prostu zatrzymali się w tym właśnie miejscu, gdzie myśmy się zatrzymali, ponieważ to był ośrodek właśnie przygotowany dla młodzieży. Żadnej młodzieży tam nie było i kierowniczka powiedziała: „Proszę bardzo”.

  • No tak.


I [oni], oczywiście przy wspólnych posiłkach, opowiadali nam o rzeczach, które były przerażające. Tak że ja tylko mogę powiedzieć, co [mówili]. Tym bardziej że jako chłopiec też sobie nie mogłem wyobrazić sytuacji, kiedy jak nam mówiono, że byli tam różni. Bo mówili, że jedni to są komuniści oczywiście, że niektórzy to byli Polakami, którzy też działali na rzecz Sowietów, że wszystkich dobrze ubranych traktowano bardzo negatywnie, a więc były podstawiane pociągi i oni wszyscy, no, jak ci mówili, jadą na Sybir, są wywożeni. Tak że w tej sytuacji moja mama uznała, że zrobiła bardzo dobrze, że jednak [została]. Zastanawiał ją fakt, że nie ma z tamtej strony w tamtym czasie jeszcze, kiedy ona jechała, a tutaj już tak późno, bo w zasadzie kiedy Niemcy… […]

  • Kiedy wróciliście do Warszawy i w jaki sposób?


Czekaliśmy tam, aż się zbierze odpowiednia ilość osób i będzie jakiś środek transportu, i tak się też stało. Codziennie ktoś dochodził, mówili wszyscy to samo. Wszyscy byli mężczyznami, żadna kobieta tam nie trafiła. Mężczyźni tłumaczyli, że kobiety były głównie z rodzinami i też z rodzinami były wywożone czy aresztowane. Oni też niektórzy byli aresztowani, ale im się udało w najróżniejszy sposób zmylić czujność tych strażników, którzy też różnie się zachowywali – jedni byli Rosjanami, drudzy, nie wiadomo kim byli, w każdym razie przepłynęli jednak rzekę.

  • Proszę powiedzieć, jakim transportem wróciliście do Warszawy?


Aż trafił się nam taki też uciekinier, który zdobył konika i taki wózek dwukołowy, do którego kiedyś była przyczepiona armata, czyli to siodło, na którym jechał furman. I taki maleńki wózeczek na dwóch kółkach, ciągniony przez jednego konika, którego [furman] gdzieś tam zatrzymał na jakimś pustkowiu, też się nam trafił. Wtedy wszyscy uradzili, że wszyscy będą szli pieszo do Warszawy, a te nędzne tobołki, co mają, bo tam mieli takie woreczki czy torby, w których mieli troszkę żywności, to złożą na tym wózku, no a mamie mojej i mnie powiedzieli, że my możemy sobie luksusowo na tym wózku na tych ich torbach siedzieć i jechać. Mama się zgodziła, tych panów było w sumie z tym furmanem dwunastu, czyli mniej więcej tyle osób, ile jechało z Warszawy za Bug, z tym że na tym wozie nie było mężczyzn poza dziećmi, takimi jak ja na przykład, a tam były same mamy z dziećmi. Ale nikt z tego naszego wozu mam z dziećmi nie wrócił, natomiast wrócił furman, który powiedział, że oglądali go dokładnie i powiedzieli, że on jest człowiekiem ciężkiej pracy na roli, i go po prostu wolno puścili. Z tym że zatrzymali mu konie i wóz oczywiście, tak że jego samego wypuścili. I on tam do nas przyszedł i powiedział, że został przez Sowietów ograbiony. My mu mówimy w tej sytuacji, „to on niewywieziony, miał wielkie szczęście”. No, przyznał, że takie szczęście miał. Pożegnał nas i swoją drogą jakąś tam poszedł w swoje strony. Tak że myśmy tym wózkiem jechali z powrotem i już wszystkie te drogi były wolne. A moją uwagę zwróciły właśnie mogiły, mogiły żołnierzy polskich, bo przy takiej mogile był jakiś krzyż, na którego górnym końcu był osadzony hełm. To były te groby polskie, Niemcy swoje [ciała zabitych] zabrali. Niemieckich grobów nie widziałem żadnych, mimo że Niemców, jak się okazało potem, w tych walkach wielu zginęło.

  • Kiedy dotarliście do Warszawy, jaki to był mniej więcej miesiąc?


Jechaliśmy po prostu tak, jak gdybyśmy szli te dwieście kilometrów pieszo, tak że dwa tygodnie z jakimś tam hakiem. Pod koniec października dotarliśmy do Warszawy i po drodze z tej naszej dużej grupy ci panowie żegnali nas i każdy gdzie miał już bliżej, to sobie szedł. Ten właściciel tego pojazdu nas zawiózł do samego końca i myśmy z daleka zobaczyli, jak wygląda Warszawa, że jest wiele domów zburzonych. No i teraz jedziemy ulicą Puławską i patrzymy, czy jak skręcimy w naszą ulicę Wiktorską, to czy dom stoi, czy też jest tak zburzony, jak poprzednio widzieliśmy. Ale szczęśliwie stał, nawet szyby nie były wybite.

  • Mieszkanie nie było ograbione?


Nie, wszystko było w jak najlepszym porządku, tak że uznaliśmy za wielkie szczęście, że mogliśmy wrócić do całego mieszkania.

  • Proszę pana, kiedy pan poszedł do szkoły?


Jak tylko szkoła otworzyła, gdzieś w połowie listopada już mogliśmy uczestniczyć [w zajęciach]. Chodziłem do szkoły 191 na ulicy Narbutta. To był duży, piękny gmach wybudowany w dwudziestoleciu, no i cieszyliśmy się bardzo, że możemy się uczyć.

  • Co pan zapamiętał z tego okresu ze szkoły? Miał pan jakichś przyjaciół?


W szkole tak, życie wracało powoli do normy, ale z zarządzeń, które Niemcy wydali, zobaczyliśmy, że na ścianach nie ma portretów prezydenta, nie ma orła naszego, no i zarządzenia, które pani dyrektor nam mówiła, że nie możemy w żaden sposób mówić o nawet barwach narodowych, a więc wszystkie piosenki, które z tym są związane, są zakazane i nie wolno będzie ich śpiewać. Dlaczego? Bo mieliśmy również lekcje śpiewu, tak że te piosenki były wyeliminowane.

  • Czyli szkoła uczyła was, jak się macie zachowywać w czasie okupacji w stosunku do Niemców, tak? Żeby bezpiecznie przetrwać ten okres.


Tak, żeby stosować się do zarządzeń, bo nie mamy żadnej możliwości, żeby się im przeciwstawić, i te zarządzenia dotyczyły również odpowiedzialności nauczycieli. Ale tak się złożyło, że w dalszym ciągu roku były różne piosenki, których nie braliśmy pod uwagę, że mogą one być również zakazane, na przykład piosenka „Zielony mosteczek ugina się, trawka na nim rośnie, niesie Kasię – i dalej – gdybym ja ten mostek orędował, to bym ja ten mostek wyszykował, czerwone i białe róże sadził”. Nie uważaliśmy… o tych różach nie myśleliśmy nawet patriotycznie, tylko tak jak tekst piosenki. Niestety, podjechał elegancki samochód odkryty i wysiadło trzech oficerów. To było zaskoczenie dla nas, bo wojska były tam w różnych miejscach, maszerujące i tak dalej, ale tak żeby do nas, do naszej szkoły specjalnie taki elegancki samochód odkryty podjechał? No więc zobaczyliśmy, że weszli do środka, no i potem patrzymy i idzie nasza pani dyrektor, i koledzy wszyscy w oknach [mówią]: „Niemcy wzięli panią dyrektor na przejażdżkę pięknym odkrytym samochodem”, a ja mówię: „Ale zauważcie, pani dyrektor jest w kapciach szkolnych”, bo wtedy wszyscy chodzili w kapciach, nawet pani dyrektor, i to tak mi nie pasowało do wycieczki z panami oficerami. Niestety, to była tylko wycieczka w jedną stronę, pani dyrektor już więcej nie widzieliśmy. W ciągu właśnie tego tygodnia informacja główna była, że szkoła jest zamknięta dla uczniów i szkoła będzie przekazana formacji SS. W związku z tym musieliśmy zająć pomieszczenia, lokale, do których właściciele nie dotarli, właśnie może za Bug poszli. Lokale były puste i komitety blokowe uznały, że należy zabezpieczyć tylko jakieś tam cenne rzeczy komisyjnie, a lokal oddać na użytek uczniów. I wtedy te wszystkie ławki były poprzenoszone do tych pustych lokali, które się znajdowały na ulicy Puławskiej, przy placu Unii Lubelskiej, takie stare, wysokie domy, siedmiopiętrowe, i tam takie były pokoje, lokale, które miały po kilka pokoi i tam nasza szkoła miała lekcje, właśnie w tych lokalach.

  • Proszę powiedzieć, kiedy się pan zetknął z harcerstwem?


Na początku w ogóle o harcerstwie nie było mowy, mimo że ja byłem kandydatem na harcerza, ale mówiono, że jestem jeszcze za młody, do harcerstwa jeszcze trzeba [dorosnąć]. No więc tuż przed pójściem do szkoły, kiedy mama zapisywała mnie, to przy okazji byłem zapisany do zuchów i będąc nad morzem właśnie, na wyprawie nadmorskiej, gdzie byliśmy półtora miesiąca, tam miałem okazję zetknąć się z harcerzami, którzy prowadzili zloty harcerek nadmorskich właśnie we Władysławowie. No i mi się bardzo podobała ta organizacja, ich śpiewy. Wtedy jeszcze Polska była wolna i wszyscy śpiewali patriotyczne piosenki, które nawet wtedy zapamiętałem, już nawet na całe życie. W każdym razie mówiono: „Morze, nasze morze, będziem ciebie wiernie strzec. Mamy rozkaz cię utrzymać albo na dnie twoim lec”. Uważałem, że to bardzo podniosła sprawa i ta młodzież taka zapalona do obrony ojczyzny za wszelką cenę.

  • Wróćmy do harcerstwa. Został pan zuchem, tak, na początku?


Tak.

  • To już był okres okupacji. Czy w związku z tym jakoś was specjalnie przygotowywano do tego, żeby sobie radzić z okupantem?


Tak, […] w zasadzie do harcerstwa wstąpili chłopcy starsi, ze starszych klas, natomiast tak jak my, to nam powiedzieli: „Na was też przyjdzie czas, nie martwcie się, doczekacie się”. Ale potrafili nam tłumaczyć, że nieraz będziemy potrzebni. I taka potrzeba… Ponieważ było takie kino przy ulicy Narbutta, a myśmy nie mieli żadnych rozrywek, bo wszystko się skończyło wojną, zostało otwarte kino, wiele ludzi zaczęło chodzić do tego kina. Ja też chciałem pójść i też poszedłem, zobaczyłem, że kroniki filmowe… Bo mimo że film może był taki czy inny, jakaś komedia śmieszna, ale przed tym filmem zasadniczym był taki jak gdyby reportaż z frontu. Ponieważ Niemcy zajmowali coraz to nowe tereny, więc tam był bardzo… Zresztą trudno, żeby się chłopakowi nie podobał film wojenny. Ale zwrócono nam uwagę, że to Niemcy atakują poszczególne państwa taką wielką siłą zbrojną i to, co my widzimy tu, w kinie, to stało się to z nami. Bo już na ulicach miasta tworzyły się orkiestry z żołnierzy, polskich żołnierzy. To byli żołnierze, którzy byli inwalidami – bez nogi czy bez ręki, w szynelach wojskowych, już całkiem marnie wyglądający, i grali tylko po to, żeby zarobić pieniądze na swoje skromne utrzymanie.

  • Niemcy to tolerowali?


Wtedy Niemcy to tolerowali, z tym że [żołnierze inwalidzi] nie mogli mieć polskich dystynkcji. Tak że oni grali. I kiedy myśmy zobaczyli tę różnicę tych… Oczywiście na filmach to Niemcy wyglądali wspaniale, myśmy takich nawet nie mieli okazji zobaczyć nigdy, bo nas ten napad niemiecki jakoś tak obszedł z jednej czy z drugiej strony. Myśmy tylko widzieli ich okrucieństwo przez fakt bombardowania naszych wozów, na których nie mieliśmy broni, bo to była ludność cywilna i te wozy były bombardowane. A Niemcy, którzy byli gdzieś w lasach, bo to byli spadochroniarze, strzelali do tych wozów, prawda, i ta nasza droga, mimo że tak długo trwała, to jeszcze [dodatkowo] nie była spokojna i przez to myśmy musieli w nocy kontynuować w tamtym czasie tę podróż.

  • Wracamy teraz do Warszawy.


Warszawa. Powoli się wszystko ustala, ale jest cała lista zarządzeń i te zarządzenia, czego nie wolno, są nalepiane na słupach ulicznych.

  • No ale pan ma siedem, osiem lat w czasie okupacji. Chciałabym, żeby pan opowiedział nam o tym, co pan robił przez te lata, miesiące okupacji. Czym się pan zajmował? Chodził pan do szkoły, uczył się pan, ale oprócz tego był czas wolny.


Tak, no właśnie. Stąd, że to był czas wolny… Ale moja mama, która była wielką patriotką i która mówiła zawsze, że trzeba sobie znaleźć właściwy kierunek działań, chciała pomóc tym wszystkim, którzy nie mogą się na przykład ujawnić.

  • Wiedział pan, w jaki sposób mama pomagała?


Tak, bo te osoby to był nasz znajomy, który był geodetą przysięgłym, budowniczym Gdyni. Nawet w czasie, kiedy byliśmy nad morzem, mieliśmy okazję się z nim zobaczyć. On też mówił, że ta wojna prawdopodobnie jednak nastąpi, życzył nam wszystkiego dobrego. Ale sam później, kiedy tam wszystkich wyrzucano z tych terenów, oczywiście też przyjechał do Warszawy, bo miał siostrę i do tej siostry, mimo że był żonaty, z tą żoną właśnie [przyjechał] do siostry. Bo siostra do niego napisała, że się bardzo boi samotnie mieszkać – mieszkała na Pradze – że wojna jednak nastąpi. Tak że zostawił to nadmorskie siedlisko swoje, no i…

  • I mama mu pomagała, tak?


I mama mu pomagała w tej sytuacji, jak się okazało, że on był na liście Gestapo, policji niemieckiej, która wiedziała o wszystkim i chciała takiego jak [on], obywatela Polski, który budował… Oni uważali, że on budując Gdynię, jest przeciwko Niemcom, jest dobrym Polakiem i on był jednym z pierwszych na liście do aresztowania. Tak że on się o tym dowiedział i ponieważ nie był zameldowany w Warszawie, tylko ta jego siostra, a on tam właśnie [nie, więc] oczywiście zmienił natychmiast to mieszkanie, znalazł mieszkanie, w którym nikt go nie znał, i też mógł mieszkać z tą żoną bardzo skromnie. [Żona] będąc nauczycielką, też w tamtym czasie nie była zatrudniona, bo ona uczyła historii w szkołach średnich, więc to absolutnie nie było możliwe, i stąd uznała, że należałoby jakoś przeżyć ten czas. Wszyscy oczekiwali, że jednak jakaś pomoc nastąpi ze strony naszych zachodnich państw i trzeba jakoś to przeżyć.

  • W jaki sposób mama pomagała temu znajomemu? Gdzie mama w ogóle pracowała w czasie okupacji?


I wtedy właśnie, ponieważ mama nie pracowała w czasie okupacji, bo…

  • Ale z czegoś musieliście żyć państwo.


Tak, właśnie. I tutaj znalazła się taka możliwość, że on robił tak zwane ciągutki, czyli u niego w domu jego żona z cukru robiła taki słodki i chodliwy, jak się później okazało, cukierek. On był geodetą, ale był inżynierem, więc on robił pudełka bardzo piękne, tekturowe, które można było dać w prezencie nawet, takie eleganckie opakowanie. Z tym że on nie mógł tym handlować, on siedział w domu, w ogóle nie wychodził. On przez całą okupację [siedział] w tej kamienicy, tam gdzie się znajdował, tylko w nocy wychodził na to podwóreczko, palił papierosy i nigdzie się nie ruszał. Wszystko załatwiała jego żona.

  • Czy pan pamięta, jak on się nazywał?


Tak, ja sobie przypomnę jego nazwisko. Nazywał się Świętochowski. Znałem jego syna, bo myśmy się potem w tej sytuacji poznali. Byliśmy równolatkami w pewnym sensie, ja byłem starszy troszkę, tak że miałem okazję go poznać. Moja mama przejęła rolę sprzedaży tych, jak to się nazywało, ciągutek. Ponieważ zaczęły się wtedy łapanki uliczne i moja mama była urodzona w 1900 roku, a więc w latach czterdziestych jej wiek nadawał się do wywiezienia jej do Niemiec na roboty, no więc ja byłem tą osłoną wobec faktu, że we wszystkich łapankach ulicznych, które mieliśmy okazję doświadczać, kobiety z dziećmi nie były zatrzymywane.

  • Czyli pan cały czas chodził z mamą, tak?


Z mamą po szkole. Szkoła przeważnie trwała do godziny dwunastej-pierwszej, kiedy ja wracałem ze szkoły. Mama w tym czasie była przy sprawach własnych, domowych, nigdzie się daleko nie wybierała, ale po południu jechaliśmy do tych państwa i tam otrzymywaliśmy ten towar, który roznosiliśmy po odbiorcach. Takim głównym odbiorcą to były teatry, bo teatry jeszcze nie były opanowane przez Niemców i tam można było zostawić, a przy okazji moja mama nawiązała jeszcze patriotyczne kontakty, o czym ja nie wiedziałem na początku, i tam zawsze [otrzymywała] informacje, które ci, którzy mieli radio i maszynę do pisania, mogli przedrukować. Wtedy jako podkład pod towar było to podkładane bardzo troskliwie, ja o tym nawet nie wiedziałem, i wtedy moja mama jednocześnie roznosiła takie bieżące informacje o stanie. Bo nie było innej drogi – gazety wydawane przez Niemców w języku polskim nie mówiły prawdy.

  • Czyli te informacje były wklejane jakoś w te pudełka czy osobno po prostu mama przenosiła?


One były osobno, czyli to główne pudełko, w którym się nosiło. Te inne w zasadzie to były tam na dole, ale później one były jakoś tam podklejane, że każdy taki miał informację, która była robiona na kalce technicznej. Widocznie to nie było nawet ręcznie pisane, ale później na kalce technicznej było filmowane i taką błonę otrzymywała osoba. Wiedziano, kto ma otrzymać, informacja się rozchodziła.

  • Rozumiem. Teraz wracamy do pana harcerstwa. Jest już pan starszy, zaczął pan w harcerstwie, że tak powiem, funkcjonować. Czy pamięta pan, w którym roku?


To już był rok czterdziesty trzeci i sytuacja była bardzo trudna, dlatego że nawet znany drużynowy, który… W poszczególnych szkołach tworzyły się właśnie związki harcerskie, tak zwana zawiszacka drużyna harcerska, ale ja stale byłem za młody według tego wszystkiego i mówiono mi, że jeszcze poczekajmy, będę miał skończone dwanaście lat, to ja już jestem, można powiedzieć, przyjęty, ale w tym czasie trzeba będzie pomóc kolegom, którzy po prostu robią dobrą robotę. No więc rzeczywiście pomagałem.

  • Na czym ta pomoc polegała?


Przede wszystkim nie chodziliśmy do kina, które mi się tak bardzo podobało na początku. I raczej kiedy zobaczyliśmy, że Niemcy nawet chcieliby, żeby więcej Polaków oglądało ich filmy, wtedy była taka kwestia, że to, co chcą Niemcy, to nie zawsze wychodzi nam na zdrowie i powiedziano, że rzeczywiście to są filmy propagandowe i nie powinni Polacy chodzić. Ponieważ Polacy jednak chodzili, bo nie było innej rozrywki dla niektórych, no więc trzeba było ich jakoś odciągnąć i oficjalnie trzeba było nalepiać na ścianach, że „tylko świnie siedzą w kinie”.

  • To pan te karteczki roznosił?


Tak, no to chłopcy malowali jakąś świnię bardzo ładnie, kolorowo i mówili: „Masz tutaj paczkę i teraz musisz wziąć takiego kleju” – to się robiło klej z mąki, mazało się ściany, przylepiało się i chodu, to się robiło. Ale była godzina policyjna, więc to można było zrobić późno, tuż przed godziną policyjną i w biegu. No to się biegło i się robiło pierwszy bieg z takim kubełkiem, mazał takim pędzlem do malowania ściany, a ja biegłem za nim i tylko przylepiałem, i wszystko bardzo pięknie [szło].

  • W jakich jeszcze akcjach pomocniczych pan brał udział?


To były śmieszne akcje, ale bardzo pożyteczne i nas chwalono, że zdaliśmy. I tak po kroku, po kroku uznano, był czas, że później w czterdziestym trzecim roku przechodziły na przykład wojska włoskie i myśmy się bardzo z nich nabijali, że ci żołnierze, oni są wielkości – myśmy już podrośli – oni są naszej postury, wszyscy tacy ciemni, tacy opaleni i gdzie oni jadą, czy to jest wojsko. I taka była właśnie w czterdziestym trzecim roku zima, gdzie było pięć stopni mrozu, myśmy się bawili dobrze i zobaczyliśmy takich żołnierzy maszerujących, którzy mieli ręce w rękawach, ich karabiny były na pasach na ich szyjach i ich czapki były spuszczone na ich uszy, więc w zasadzie w ogóle nie wyglądali jak żołnierze, a prowadził ich niemiecki żołnierz. Ich mundury były troszkę podobne do niemieckich, ale też i kolorem się różniły od nich. I wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy taką armię niemiecką, no to myśmy się wyśmiewali z nich i potrafiliśmy nawet za nimi iść i śpiewać takie niezbyt przyzwoite piosenki mówiące, co to za żołnierze. Tak się też zdarzyło, że my, chłopcy… Oczywiście między nami byli też i harcerze, o których nawet nie wiedzieliśmy, dlatego że wszystko to było objęte tajemnicą – musieliśmy się tego nauczyć, że nie wszystko można [zdradzać]. I właśnie niektórzy podali, że takie przechodzą kompanie. Dowiedzieliśmy się, gdzie one idą. Oczywiście oni szli wszyscy na Dworzec Wschodni, czyli to był marsz z Mokotowa przez most Poniatowskiego, no i tam już niedaleko był dworzec. I na tym dworcu, jak się okazało… A byłem tam, bo po południu, kiedy nie byłem z mamą zaangażowany, no to sobie mogłem chodzić. I z kolegami szliśmy aż do Dworca Wschodniego. W tamtym czasie Dworzec Wschodni to był barak drewniany, z drewnianą podłogą i kiedy to całe wojsko tam weszło, które miało być może w nocy wyjechać czy rano, oni byli wszyscy bardzo zmęczeni i tak jak stali, tak padli. Dla nas to było bardzo ciekawe, że Niemcy tak się pysznią wszystkim i taką marną armię [mają]. Jak się okazało, to wszystko byli Włosi, bo Włosi, prawda, przystąpili [wraz] z Niemcami do walki. No więc znalazł się tam ktoś, kto powiedział, że należałoby położyć się koło tych żołnierzy, raptem znalazły się brzytwy, to już od fryzjerów, żeby te karabiny im zabrać. Niepojęta sprawa, ale powiedziano nam również, że to trzeba zrobić specjalnie, to znaczy, będziemy leżeć koło tych żołnierzy i obcinać im te pasy od karabinów i potem starsi między nami będą te karabiny przesuwać, te jak leżą, to te karabiny same wyjdą z tej wielkiej hali. I tak się też stało. Myśmy nie byli do końca, bo była godzina policyjna i trzeba było wracać z powrotem na Mokotów, ale po tej akcji dowiedzieliśmy się, nas bardzo chwalono, że się wszystko świetnie udało, że na drugi dzień, kiedy oni mieli wyjechać skoro świt pociągami na wschód, Niemcy szaleli, że ich żołnierze nie mają karabinów. Nie wiedzieli, jak to się mogło zdarzyć. Nie doszli bardzo do tego, jak to się stało, że raptem żołnierze stracili karabiny. Tak że to była głośna sprawa, no a myśmy byli bardzo dumni, że to myśmy zrobili, ale nie mogliśmy tego nikomu wtedy powiedzieć.

  • Czy pan miał jakieś obserwacje dotyczące getta żydowskiego? Czy miał pan kontakt z dziećmi żydowskimi?

 

Tak. Dzieci przychodziły, rozchodziły się z tego getta po całej Warszawie i prosiły o kawałek chleba. Moja mama również wystawiała, ponieważ pomoc Żydom nie była możliwa w oczywisty sposób, bo zawsze się mógł ktoś znaleźć, kto mógł wskazać, że sąsiad pomaga Żydom. Co się wtedy stawało? Taka osoba w najlepszym przypadku była wzywana czy gestapo do niej przychodziło i wysiedlali ją z tego mieszkania. Mieszkanie było wtedy puste i ten sąsiad, który podał, że to on, prawdopodobnie miał pierwsze szanse, żeby takie mieszkanie zasiedlić swoją rodziną. To była paskudna sprawa. No i wtedy nawet pomoc taka sąsiedzka osobie, która przyszła… Bo osoby pochodzenia żydowskiego, które mieszkały w naszym domu, pożegnały się nawet z nami, z uwagi na to że w tamtym czasie był taki obowiązek, że muszą się stawić do miejsca wydzielonego. To miejsce wydzielone w mieście nazywało się gettem. Myśmy to potem mieli okazję zobaczyć, kiedy [jechał] tramwaj – moja mama jechała nieraz ze mną w tamtym kierunku getta i się przejeżdżało tramwajem. Nie wolno wtedy było wysiadać, drzwi były pozamykane i widzieliśmy tę nędzę tych ludzi w tym getcie. Oni wszyscy wtedy jeszcze skupieni mieli tam pracować i być zatrudniani nawet poza gettem, o czym było wiadomo, ale nikt nie przypuszczał, co się z nimi później stanie. Ponieważ naszym sąsiadem był też Żyd, który prowadził magazyn drewna budowlanego, naprzeciwko naszego domu był taki plac i ja przez okno go nieraz obserwowałem, obserwowałem ruch wozów, które wjeżdżały tam i wyjeżdżały – bardzo był obrotny człowiek. I kiedy musiał już pożegnać nas i iść do tego getta, jeszcze mojej mamie mówił: „Wie pani, mam informację, że my tam nie będziemy długo w tym getcie. Teraz musimy być, bo muszą nas tam wszystkich razem zebrać, a potem wszyscy wyjedziemy na wschód, bo na wschodzie będzie dla nas odpowiednio przygotowany teren i na pewno się zobaczymy, bo my będziemy tam pierwsi. Będziemy robić interesy i niech się pani nie martwi – bo moja mama była jednak tutaj, on nie wiedział, że mama tam działa – to pani też załatwimy. My się tam dobrze urządzimy, a jak się dobrze urządzę, to pani się nie musi martwić”. No więc tak nas pocieszał. Myśmy wtedy jeszcze nie wiedzieli, że z tego getta będzie potem taka [tragedia], że ich wywiozą do obozu zagłady.

  • Proszę pana, powiedział pan, że mama pomagała Żydom, wystawiając co? Chleb?


Tak, wystawiając. Też nie mogła przy swoich drzwiach tego zrobić, ale na półpiętrze wystawiała. Nawet suszyła, bo to nie można było powiedzieć, żeby kawałek chleba położyć, tylko zawsze w domu oszczędnie się człowiek obchodził i takie kawałeczki skórki, na przykład chleba, to zawsze się suszyło, mama suszyła w piekarniku i potem w takie opakowanie à la woreczek po pościeli położyła zawsze, że to nie było wiadomo, co to za bardzo jest. I jak przychodzili (to ci chłopcy właśnie z getta, co przychodzili) to oni tak się normalnie, spokojnie poruszali, no to jak zobaczył… No to [potem] patrzymy, był chłopiec. No był, bo widzieliśmy z okna, że wszedł. On nie pukał do nikogo, tylko podszedł do klatki schodowej i zabrał, tu zobaczył, tam zobaczył na tych półpiętrach, no i brał, pod pazuchę schował i uciekał szybciutko. Bo to wszystko było na tej zasadzie, że można komuś pomóc, ale żeby o tym nikt nie wiedział albo najlepiej żeby nikt nawet tego nie zobaczył.

 

  • Proszę pana, zbliżamy się do czterdziestego czwartego roku. Czy pan już jest jakoś przygotowywany w tym harcerstwie do Powstania, czy nie?


Nie, o Powstaniu…

  • Nic pan nie wiedział?


Nic. Powstanie to tak jak ta wojna spadło na wszystkich.

  • Ale powiedział pan, że był pan przygotowywany już w jakiś sposób jako harcerz.


Tak.

  • Jak pan był przygotowywany?


Przygotowany byłem w ten sposób, że odbywały się spotkania, czy myśmy to nazywali zbiórką, ale to były miejsca zupełnie [opuszczone], na przykład wypalony dom, nie w domu, tylko w piwnicy. Ja już później po wojnie się dowiedziałem, że w centrum miasta to były to piękne piwnice, które były elegancko przygotowane, była ochrona tego, ale tutaj byliśmy za młodzi jeszcze na to, żeby nas tak bardzo w to wprowadzać. Mieliśmy drużynowego, który opowiadał nam całą historię harcerstwa na takich spotkaniach. Nieraz to była wycieczka w sobotę, taką leśną drogą, tuż poza miasto i on opowiadał, że: „Będziecie harcerzami, jak tylko będzie wolność, to zobaczycie, jak to wygląda”. Mówił nam o Baden-Powellu, prawda, jak on pięknie [szkolił] takich właśnie chłopców, którzy uratowali wtedy całą kompanię wojska tego Baden-Powella w walce w Afryce, były takie, no i wtedy powstał skauting, i o tym skautingu nam dużo opowiadał i mówił, że to jest wszystko przed nami, ale teraz jest walka i wszyscy musimy się zachować bardzo patriotycznie. Uczył nas, że nie wolno nic o tym mówić ani opowiadać, że mogą być pewne polecenia, które nam się wydadzą dziwne, ale nie powinniśmy nad tym [się zastanawiać], tylko powinniśmy wykonywać. I raptem przestał do nas przychodzić. Po wojnie się okazało, jak go spotkałem po wojnie, on przeżył wojnę, trafił do Oświęcimia.

  • Pamięta pan nazwisko?


Muszę sobie przypomnieć, bo on nazwiska wtedy nie mówił, on kazał się nazywać druhem i powiedział, że jak my wszyscy będziemy przyrzeczenie [składać], to też będziemy druhami. No, to nas bardzo rajcowało. Ale w czterdziestym czwartym roku jego już nie mogliśmy spotkać, nie przyszedł na żadne spotkanie. Więc jak się okazało później, on trafił w łapance ulicznej właśnie do Oświęcimia, ale ten Oświęcim przeżył.

  • Czy ktoś go zastąpił, ktoś przychodził do was, inny druh?


Tak, przychodzili, z uwagi na to że na terenie Mokotowa był szereg drużyn zawiszackich, wszyscy nas wykorzystywali w pewnym sensie do pomocy, ale o żadnym przyrzeczeniu nie mogło być mowy. No i dopiero w Powstaniu, kiedy nastąpiło to, co nastąpiło… I żadni harcerze nie byli powiadomieni, że w Powstaniu mają uczestniczyć.

  • No to co pan zrobił?


Wtedy spotkałem już w czasie Powstania…

  • No bo jest 1 sierpnia czterdziestego czwartego roku.


No, 1 sierpnia to po prostu był kolejny dzień. To był wtorek, ja we wtorek miałem lekcje na pianinie w innej dzielnicy, na Ochocie, i kiedy moja mama zobaczyła, co się dzieje, jakie są przepełnione tramwaje, powiedziała, że na tę lekcję nie pojadę, dlatego że coś się dzieje, o czym ona nie wie, ale nie jest to bezpieczne. No i nie pojechałem. Ponieważ jak wiemy, już później jakie były zdarzenia na Ochocie, znowu jej, powiedzmy…

  • Mama miała po prostu intuicję.


Miała intuicję, naprawdę, i ta intuicja uratowała nas, bo ja bym… Ja tam z mamą jeździłem na te lekcje, no bo to jednak była inna dzielnica i mama nie chciała, żebym sam jeździł po mieście. No to myśmy byli tam [?]. Ale u tych państwa, gdzie oni nas [uczyli]… To był pan Gałecki, on był dyrektorem wydziału Monopolu Tytoniowego, a jego syn był takim wirtuozem. Tam właśnie raz w tygodniu z mamą jeździłem. Później on dawał koncert chopinowski przy otwartym oknie, oni mieszkali na pierwszym piętrze takiego pięknego obiektu, niejako firmowego, tego Monopolu i tam zbierali się ludzie pod oknami, niby tacy przechodnie, i stali i słuchali, a on grał. A myśmy byli w tym mieszkaniu, gdzie on grał. To była dla mnie uczta duchowa i zobowiązanie jakieś, że ja też bym chciał może się tak dobrze nauczyć grać. Z tą nauką to było bardzo ciężko, bo on był wymagający, tak że wiedziałem, że taki wtorkowy wyjazd to jest ciężka dla mnie praca. Ale ponieważ w naszym domu była sąsiadka, której syn [był] w moim wieku, chodziliśmy razem do tej samej klasy, pozwalała mi u siebie na pianinie prowadzić takie wprawki, które miałem tam zadane. No więc to tak jakoś wspólnie nam dobrze szło, mimo takich sytuacji, powiedzmy, niewoli, którą trzeba było jakoś pokonywać.

  • I teraz Powstanie się zaczęło.


Powstanie się zaczęło od uderzenia, to znaczy od strzałów karabinowych.

  • To pan słyszał, prawda? Wiedział pan, że coś się dzieje.


Tak, tak, oczywiście.

  • I co dalej?


Najpierw słyszymy te strzały, które w ciągu [okupacji] czasami zdarzały się, rzadko, ale to były jakieś akcje, wszyscy siedzieli w domach, nikt na takie nie [chodził]. Nie było takich ciekawych, którzy by chcieli uczestniczyć w takich akcjach, bo wiedzieliśmy, że jacyś żandarmi musieli kogoś gonić i straszyć, no i strzelali. A tu raptem słychać ciąg, karabiny strzelają maszynowe: tututututu! Ni stąd, ni zowąd. Jest popołudnie właśnie i moja mama mówi: „A jednak. A jednak coś się stało”, ale to co się stało, to nie przechodziło. Te strzały były ciągłe i coraz bardziej intensywne. Ale w pewnym momencie, kiedy moja mama podeszła do okna i zobaczyła, że już ludzi nie ma na ulicy, że wszyscy się pokryli po bramach, a tutaj patrzy, a tutaj gęsiego pędzą mężczyźni, mają opaski biało-czerwone, ale nie mają [broni]. Mama mi powiedziała, bo to ona widziała, a mnie tylko powtórzyła, mówi: „Słuchaj, widzę biegnących mężczyzn, i te strzały. I teraz nie wiem, czy oni uciekają. Ale nie wygląda, że uciekają, bo oni biegną pod murem domu, są bez broni, ale mają w rękach tak jak odważniki, coś mają w tych rękach”. Jeszcze wtedy nie było wiadomo, że to są tak zwane sidolówki, produkcja, powiedzmy, wewnętrzna tej naszej armii podziemnej. I to były te pierwsze chwile, kiedy oni przebiegali, a potem słychać było detonację, czyli oni… Myśmy nie widzieli tego, jak oni działają, ale w każdym razie widzieliśmy, że są mężczyźni w biało-czerwonych opaskach. Więc nikt nie wiedział jeszcze wtedy, co to ma znaczyć. Nikt nie wiedział. Coś jest. I dopiero na drugi dzień w nocy się dowiedzieliśmy, że wybuchło Powstanie. No to myśmy byli szczęśliwi, moja mama od razu mówi: „No to czy można flagę wywiesić biało-czerwoną?”. Oczywiście. I zaczęto [robić flagi] z prześcieradeł, farbować prześcieradła na czerwono, żeby można było zszyć szybko. Tam ludzie mieli maszyny i taka akcja nastąpiła, że na wielu ulicach już na drugi, a na trzeci dzień nad każdą bramą był biało-czerwony sztandar. Tak że ujawnili się ci, których widzieliśmy biegnących z nie wiadomo czym do tak zwanej akcji, i okazało się, że to są wszystko Powstańcy. Oni są wszyscy zaprzysiężeni i mają swoje pseudonimy, bo to byli… Myśmy patrzyli, że mimo że się mniej więcej znało osoby w tej dzielnicy, w której się mieszkało, ale oni wyglądali troszeczkę jak obcy.

  • Kiedy pan zaczął używać swojego pseudonimu Rekin?


Nastąpiło to, kiedy zostałem zaprzysiężony.

  • Kiedy pan został zaprzysiężony?


To właśnie wtedy, bo nie wiedziałem, jak mam się dostać do tej organizacji, i spotkałem na ulicy kolegę, który miał czapkę harcerską na głowie, a tutaj był normalnie ubrany. I ja mówię: „Co ty, jesteś harcerzem?”, a on mówi: „Jestem”. – „I co, jest izba harcerska już tak normalnie działająca?” – „Tak, normalnie działająca”. No to powiedział mi, gdzie jest – na ulicy Tynieckiej. Na ulicy Tynieckiej, czyli zaraz za parkiem Dreszera, czyli, można powiedzieć, jeden przystanek tramwajowy od mojego miejsca zamieszkania, czyli bardzo blisko. Powiedział mi, że tam właśnie jest drużynowy, że już wszyscy mają pseudonimy – tym się różni to harcerstwo od tego harcerstwa przedwojennego – i on już teraz [powiedział], żebym nie mówił na niego inaczej, tylko „Koza”. A ja mówię: „Co, masz taki pseudonim?”. – „Tak, tak. Ale tylko ty wiesz, no to możesz mi tak mówić”. – „Oczywiście”. On mówi: „Jak tam pójdziesz, porozmawiasz z drużynowym i jak ciebie przyjmie, no to będziesz tak samo jak ja”. No więc poszedłem, ale drużynowy kazał mi przyjść z mamą, a powiedział, że to jest poważna [sprawa], to nie jest zabawa. Żebyśmy tego nie brali, że to jest zabawa, każde działanie wynika z polecenia, a polecenie jest rozkazem. Trzeba sobie z tego zdawać sprawę. No i zaprosił, żebym przyszedł ze swoją matką. Z matką była krótka rozmowa, bo matka była chętna, żebym wstąpił do harcerstwa, powiedziała, że ja sobie dam radę. Oczywiście to nie było z dnia na dzień, bo musiało się zebrać jeszcze też takich kilku chętnych, a nie było ich za dużo. Dzielnica Mokotów, mimo że Warszawa miała wtedy półtora miliona obywateli, sama dzielnica miała 200 000, to dość dużo (tak jak w tym Bielsku mieszkam i też 200 000 osób). W zasadzie pasowałoby, że tylu chłopców mogłoby przystąpić do takiej organizacji. Rodzice byli przeciwni, rodzice powiedzieli, że jesteśmy za młodzi, żebyśmy mogli brać udział w grze dorosłych, no i dla wielu, mimo że mieli dobre chęci, na tym się kończyło. Ale moja mama była, jak to mówią, zorientowana i pozwoliła, i drużynowy, poznaliśmy jego pseudonim, Orzeł, nas przyjął i odbyło się zaprzysiężenie na sztandar biało-czerwony. Było nas kilku i wszyscy otrzymali odpowiednie pseudonimy.

  • Czyli każdy z was sobie wybierał pseudonim, czy było jakoś określone, że z takiej grupy macie te pseudonimy, nie wiem, ptaków, tu akurat pan „Rekin”, czyli ryb? Jak to było?


Powiedział, że możemy sobie wybrać dowolny pseudonim, który musi być jakimś zwierzęciem. Ja nie za bardzo wiedziałem, jakiego tam zwierzęcia mógłbym sobie [wybrać pseudonim]. Ale były przedtem pytania, czy ja na przykład umiem pływać, a ja bardzo dobrze pływałem, bo cały ten okres… Na Mokotowie są forty, które były zalane wodą, fosy na fortach, i tam w lecie, ponieważ myśmy nie wyjeżdżali na żadne wyjazdy gdzieś na wsie, bo nie mieliśmy takich możliwości, to ja całe późniejsze wakacje spędzałem właśnie z kolegami w szuwarach na tych [fortach] i pływaliśmy, bawiliśmy się w berka, nurkując, no i nawet to wszystko dobrze wychodziło, tak że…

  • Stąd ten „Rekin”, tak?


Ja powiedziałem, że ja bym może… Aha, bo on się pytał, czy ja umiem pływać, ja mówię: „No nie tylko. Oczywiście, pływać jak najbardziej”. No i dałem, mówię: „Coś z ryb. Mogę być Rekinem?”. – „Możesz być”. No to zostałem.

  • I jakie pan otrzymał zadania w czasie Powstania już jako zaprzysiężony harcerz?


Myśmy byli pocztą polową na Mokotowie, ponieważ poczta polowa powstała gdzieś piątego dnia od wybuchu Powstania, bo zorientowano się na Śródmieściu Warszawy, że wszyscy listonosze poszli na barykady. Oni wszyscy byli związani z Armią Krajową, a ponieważ Powstanie wybuchło tak nagle, nikt niewtajemniczony nie spodziewał się – ludzie wracali wtedy z pracy, nie wszyscy dojechali do miejsc swojego zamieszkania, więc z uwagi na ostrzał ulic wpadali do bram i raptem nie mogli już później znaleźć drogi do własnego domu, mimo że to nieraz nie było zbyt daleko.

  • Czyli pan był listonoszem, który dostarczał informacje ludności cywilnej?


Tak.

  • Informacje o ich rodzinach.


Tak. Tak było na Śródmieściu, ale u nas na Mokotowie była „Baszta”, czyli batalion sztabowy. W batalionie sztabowym też były problemy wobec faktu, że prawie wszyscy z tego batalionu pochodzili z innych dzielnic, nie z Mokotowa, i chodziło o to, że wszyscy są bardzo zainteresowani, co się dzieje z ich bliskimi, dlatego że były rodziny wielodzietne i oni wszyscy byli na mieście – jedni byli na tajnych kompletach, drudzy pracowali – i czy oni są w domach, co się dzieje. Bo to tak nagle się wszystko stało. I była pierwsza konieczność, żeby powiązać informację z ludnością cywilną z informacją z wojskiem i właśnie ten batalion sztabowy taką koncepcję przedstawił temu naszemu dowódcy harcerzy i wykorzystał fakt, że wojsko było chętne do tego, żebyśmy taką akcję prowadzili.

  • Zwłaszcza że znał pan dzielnicę.


Tak. I w późniejszym czasie myśmy informowali tych wszystkich, którzy trafili do naszej mokotowskiej dzielnicy, o możliwościach. Bo my, którzy byliśmy w tej dzielnicy przez całe pięć lat i z uwagi na nasz wiek bawiliśmy się, można powiedzieć, to wojsko uznało, że jesteśmy dobrze przygotowani, nawet lepiej niż oni, bo oni by nie trafili tam, gdzie my trafimy. A po ulicach się nie chodzi. Niestety wszystkie ulice zostały tak przygotowane, żeby można było przez nie przejść, ale pod barykadą albo przekopem, i tym zajmowało się wojsko i ludność cywilna na życzenie wojska, a my korzystaliśmy z tych przejść właśnie. Tych przejść było coraz więcej i z każdym dniem przebijano ściany domów, piwniczne ściany oraz ściany na strychach i można było przejść przez strychy, przez piwnice, no i przez podwórka, nie ulicami.

  • Czy w czasie Powstania nocował pan w domu, czy nie?


Ponieważ to była służba, tak że ja wychodziłem rano, mama zawsze przygotowała jakieś śniadanko i [trzeba było stawić się] na umówiony [punkt], bo ci wszyscy, którzy do harcerstwa tam trafili, mieli możliwość noclegu, natomiast ci, którzy byli z tej samej dzielnicy, nie korzystali z tej możliwości. Ja musiałem odpowiednio trafić po akcji do domu. Nasza akcja polegała na tym, że otrzymywałem kilka czy kilkanaście listownych adresowanych przesyłek i musiałem je dostarczyć na te adresy. Chodziło się zupełnie innymi drogami niż by się chodziło, czyli dla nas w tym wieku to była ciekawa gra. Tak myśmy to traktowali, ale bardzo poważnie, dlatego że nam mówiono, że nie możemy nie dbać o swoje zdrowie i o swoje życie. Działała przeciwko nam cała masa Niemców, myśmy ich nazywali „gołębiarzami”. To byli żołnierze niewiele starsi od nas, jako żołnierze to musieli skończyć te osiemnaście lat czy dwadzieścia jeden, ale to byli Niemcy i oni zajmowali stanowiska strzeleckie na dachach tych domów, które były opanowane przez Niemców. Cała nie tylko dzielnica, jeszcze na Mokotowie to najlepiej, bo dzielnica jakoś się dobrze układała i ona była zdobyta przez Armię Krajową, ale peryferie tej dzielnicy nie były, tam byli Niemcy i oni mając na karabinach lunety, […] mieli wypunktowane miejsca i jak się okazuje, mieli na dachach kilka punktów ostrzału. No i [inni] zwracali nam uwagę. Ponieważ idąc z tymi listami przez przekopy, zdarzało się – kilka razy byłem tego świadkiem – że osoba idąca przede mną w pewnej chwili pada. I nie wiadomo, czy ona się potknęła, bo nie było słychać żadnego strzału. Więc ktoś tam idzie jej pomóc i pada – to już wiadomo było, że ten punkt jest obsługiwany przez jakiegoś snajpera. Wtedy już nikt nie podchodził. Trzeba było czekać do zmroku, żeby można było tam podjeść – to już wojsko to robiło – i uzdrowić to przejście. Jeżeli ktoś był ciężko ranny, starano się jakiś sznur mu rzucić, założyć, żeby można go było po prostu ściągnąć. Nam się zdarzyło, no bo to widzieliśmy, że w momencie przechodzenia gwizdnęła nam kula nad głową. Już wtedy nie można było dalej iść, bo widzieliśmy, że ten punkt jest już [pod obstrzałem], i trzeba było, tam gdzie się było, spokojnie się położyć, jak się na czworakach szło, to po prostu się położyć i czekać nawet zmroku albo jakiegoś wydarzenia, które mogłoby odwrócić uwagę. Niektórzy robili, że wystawiali jakiś hełm, no to nieraz ten hełm dostał kulkę, przekręcił się, a ten chciał w tym momencie, ale tamten był szybszy. To nie można było tak, nie chcieliśmy… Przede wszystkim nikt z nas się nie bał. Byliśmy za młodzi na to chyba, żeby się bać. Myśmy uważali, że nam się nic nie stanie, bo my robimy to wszystko, co nam mówi drużynowy, a on nam stale mówił o tym, że nie możemy się wygłupiać, że ubytek każdego z nas to jest ogromna strata, że setki listów nie dotrze, bo nas jest tylko dwudziestu i mamy tylko cztery dziewczyny jeszcze, które prawdopodobnie nam zabiorą, ponieważ rannych jest coraz więcej, do polowych szpitali. I tak się też stało. Dziewczyny poszły do polowych szpitali i nas było tylko dwudziestu. Dlaczego dwudziestu? Dlatego że pełne małżeństwa, które miały synów w tym wieku co my – dwunasto-, trzynasto-… Do czternastego roku byliśmy „Zawiszakami”, a potem to już były Bojowe Szkoły, już lepszy stopień wtajemniczenia. I ci chłopcy, którzy mieli już szesnaście, siedemnaście lat, już przygotowywali się do walki, uczyli się tego wszystkiego, czego się uczą żołnierze. No a te Bojowe Szkoły dawały już Grupy Szturmowe.

  • No tak, a pan był w poczcie polowej.


A ja byłem w poczcie polowej, czyli byłem „zawiszakiem”. I było bardzo dobrze, tylko nas było dwudziestu, mimo że dzielnica liczyła 200 000 osób. I nas nie przybyło, dlatego że z tych…

  • A przetrwaliście wszyscy Powstanie?


Wszyscy przetrwaliśmy.

  • Jak pan zapamiętał okres, kiedy Powstanie się kończyło, kiedy trzeba było wyjść z Warszawy?


Mokotów to była zupełnie inna gra, to było coś podobnego jak na Starym Mieście. Bo myśmy mieli informacje bieżące, że Stare Miasto opustoszało, [zostało opuszczone] przez żołnierzy, którzy wycofali się do Śródmieścia – to myśmy wiedzieli, bo listy przychodziły później właśnie ze Śródmieścia, że „przeszliśmy i udało się, kanałem”, ale to już było po czasie. I tu raptem dowiedzieliśmy się, bo były ostrzeżenia ze strony Niemców, że Mokotów będzie atakowany przez siły niemieckie, które muszą ten Mokotów zdobyć. No ale myśmy to traktowali jak strachy na lachy, że my się nie damy. I był taki moment, że dowódca wojskowy wykorzystał, według mnie bardzo dobrze, sytuację, w której pułkownik „Karol” – taki miał pseudonim – postanowił powtórzyć akcję, która miała miejsce na Starym Mieście, w stosunku do Mokotowa. Ponieważ Mokotów był otoczony ze wszystkich stron przez Niemców czołgami, wielką bronią i bardzo był atakowany, mimo że był rozległy teren… To nie Stare Miasto. Tam było skupienie w samych pomieszczeniach, a tu te wille naokoło Mokotowa rozrzucone też były w sytuacji [łatwiejszej] do opanowania. Niemcy podjeżdżali pod taką willę, wszyscy…

  • Widział pan to?


Tak, widziałem. Niemcy podjeżdżali pod willę, z daleka można było to obserwować, i wtedy raptem… To za daleko było, żeby widzieć wszystko, ale później widziało się, że jedzie czołg, a przed czołgiem idzie masa ludzi. To były kobiety i dzieci, i starsze osoby. Nie wiedzieliśmy, co się stało, a tam mężczyźni to byli przeważnie ranni – Niemcy zabijali wszystkich rannych, a kobiety i dzieci szły przed czołgiem po ulicy, do następnego obiektu, który Niemcy uznali, że trzeba opanować. To były sytuacje bardzo trudne i myśmy już pod koniec Powstania, już po 20 [września]… Bo przeżywaliśmy jeszcze parę takich dobrych chwil, ale po 20 [września] już listy do nas nie docierały i wtedy szef sztabu, pseudonim Zryw, z którym miałem kontakt, powiedział mi: „Listów już nie nosicie, ale musicie zwrócić uwagę na bardzo niebezpieczną sprawę”. Mianowicie w tych domach jest masę ludzi, którzy przybyli z dzielnic, które opanowali Niemcy – to jest Sadyba głównie, Czerniaków, cały dół Mokotowa, tam przy Wiśle, ponieważ tam Niemcy swoje siły zgromadziły bardzo duże i są okrutni. Stamtąd ludzie jak się wydostali, to mówili, że cudem ocaleli, że Niemcy normalnie zabijają wszystkich mężczyzn, uważają, że wszyscy mężczyźni z tamtych stron są czy byli ukrytymi żołnierzami Armii Krajowej. Zabijają każdego i stąd cała ludność w nocy przedostawała się na Górny Mokotów, na ulicę Puławską i wyżej, i tam do tych przepełnionych domów jeszcze dalsze porcje uciekinierów, które szukały schronienia. Ci ludzie…

  • I jakie zadanie wy wtedy mieliście? Mówi pan, że dowódca powiedział, że teraz nie ma listów. Jakie zadanie wy otrzymujecie?


Zadanie było takie, że ci ludzie, którzy każdą dobę musieli w tych domach przebywać, nie mieli co jeść, nie mieli nic, bo to byli uciekinierzy i warunki były straszne, i oni, ponieważ nikt się specjalnie o nich nie troszczył, uważali, że trzeba się poddać. I na własną rękę wywieszali flagi białe. Ściągali nasze biało-czerwone i zakładali prześcieradła – oni mają dosyć. Ale to była sytuacja niedopuszczalna, bo nie oni odpowiadają za Powstanie. Już władze niestety nie mogły innych warunków im stworzyć i wtedy oni wywieszali te [białe flagi]. Szef sztabu powiedział, że jest to niedopuszczalne, żeby oni sami mogli to [robić], bo to będzie ich zguba. Bo jeżeli tam podjedzie czołg… Bo jeżeli jest biała flaga, to wtedy czołg podjeżdża, wchodzą tam żołnierze niemieccy, każą wszystkim wyjść. A tam zawsze leżą ranni, nie tylko akowcy, nawet i też ludzie cywilni. Ale Niemcy zabijają wszystkich rannych, bo uznają, że każda osoba ranna jest żołnierzem Armii Krajowej. Nie nazywali nas żołnierzami, wszystkich nazywali bandytami, że to są bandyci. I byli likwidowani, czyli zabijali na miejscu. Wtedy te wszystkie osoby przerażone brali pod ten czołg, ten czołg jechał i za nimi szli i zdobywali domy, gdzie nie było białej flagi. Więc to była duża akcja, bardzo potrzebna i nie miał kto tego robić, bo trzeba było być takim sprytnym, jak ja wtedy miałem, umieć…

  • I co wtedy pan miał robić? Zabrać to prześcieradło?


Tak. Mimo że ostrzał był, że to już była normalna wojna, to trzeba było wyczekać taki moment, żeby można było przebiec ten pas, gdzie strzelają, wskoczyć na mur, bo zawsze na jakimś murze coś jest, czy balkon na dole, żeby zerwać – tylko dostać się do tego sztandaru i zawisnąć na nim na moment i wtedy on się złamie. I o to chodziło.

  • Czyli waszym zadaniem było likwidowanie tych wszystkich białych flag, które oznaczały, że mieszkańcy się poddają?


Tak. Nie było do tego wielu chętnych, a ja byłem chętny, bo nie miałem co robić i uważałem, że to jest bardzo potrzebne.

  • Pan miał jedenaście lat.


Tak, ale byłem już wytrenowany przez pięć lat okupacji, o których nie mówiłem, że Niemcy zatrzymywali na przykład w czasie okupacji pełen tramwaj ludzi, który jechał i wtedy nikt nie wiedział, czy to jest łapanka i po co nas zatrzymują. Przeważnie wszyscy myśleli, że to jest łapanka, i tak się zdarzyło w czterdziestym trzecim roku, kiedy na vis-à-vis Rakowieckiej – tam była w czasie okupacji remiza tramwajowa, a później było kino Moskwa po wojnie w tym miejscu – tam właśnie podjechały samochody, tak zwane budy, i z tych „bud” wypędzono, patrzymy, normalnych ludzi, ubranych normalnie, samych mężczyzn. I plakaty zaczęli Niemcy wieszać. Każdy plakat był w połowie w języku niemieckim, druga połowa w języku polskim i czytało się te plakaty, że oni wszyscy są skazani na śmierć. Tramwaje stały i jako publiczność wybrali właśnie zatrzymanie tych tramwajów.

  • I pan był w tym tramwaju?


Tak, byłem z moją mamą w tym czasie. Moja mama właśnie miała ten swój towar, z którym mieliśmy jechać dalej, i musiała wysiąść i nie mogła nigdzie nic zrobić. W tym momencie zobaczyliśmy, że podjeżdżają motocykle, na motocyklach są żołnierze, którzy mają karabiny maszynowe zamontowane, ustawiają się naprzeciwko tej masy mężczyzn. Jak się okazało, ta masa mężczyzn to było stu mężczyzn, i taki plakat, do dzisiejszego dnia jako symbol miejsca straceń jest sfotografowany, jako zdjęcie. Ja tam wtedy byłem i wtedy nastąpiły strzały, i wszyscy oni zostali zabici. Wtedy podjechały drugie takie „budy” i wyszli z nich ludzie w pasiakach. Wiedzieliśmy, że to są aresztowani, więźniowie. Ich zadaniem było do tych samochodów, które ich przywiozły, wrzucić już nieżywych, tych właśnie zastrzelonych mężczyzn. To się stało na naszych oczach i oni pojechali wszyscy. I wtedy ci Niemcy, którzy nas też już z bronią w ręku trzymali w szachu, żeby nikt z tej ogromnej grupy ludzi, którzy wysiedli z tramwajów, nie wyszedł gdzieś – musieliśmy wszyscy być świadkami. Tamci odeszli i byliśmy sami. I została taka droga przy tej remizie tramwajowej, naznaczona krwią – ten pas, którym ci wszyscy mężczyźni stali pod bramami i pod tym murem. Moja mama i ludzie byli zdezorientowani, nie wiedzieli, co zrobić, bo już nie ma tych, co zostali zabici. Moja mama podeszła, wyjęła z torebki białą chusteczkę, namoczyła ją w tej krwi i powiedziała do mnie: „To jest nasz sztandar, którego nikt nam nie zabierze. To jest nasz sztandar – polski sztandar, biało-czerwony, żebyś pamiętał”. I tę chusteczkę, trzymając w ręku, schowała do torebki i powiedziała: „Ta chusteczka będzie naszym talizmanem wojny. My musimy zemścić się za tę wojnę, ale mamy sztandar taki”.

  • I przetrwała ta chusteczka?


No tak, przetrwała do czasu, dokąd nas nie wyrzucili z Warszawy. Tak że była na poczesnym miejscu, w takim specjalnie zakręconym wazoniku, jako symbol, cały czas. No, to pamiętam, ale to spowodowało, że nie tylko mama to zrobiła, ale ona pierwsza to zrobiła, a potem te wszystkie panie powtórzyły to wszystko, bo moja mama to głośno powiedziała i nic jej się nie stało – nikt z wrogów na to nie zwrócił uwagi, no bo to była szokująca sprawa. Ja, który tyle czasu byłem i [wcześniej] widziałem rozstrzeliwania oczywiście też, jak się wędrowało z matką, ale to innej klasy – to dziesięć osób zabili i z daleka się to widziało, się tam nie podchodziło w ogóle, bo to nie była sensacja, bo to było coś strasznego. To tutaj to było takie uderzenie już nie do wytrzymania i wtedy, bo to był czterdziesty trzeci rok, koniec roku – kiedy się dowiedzieliśmy już niedługo [potem], że właśnie wybuchło Powstanie, to mieliśmy w oczach tamten taki straszny przykład niemieckiego bestialstwa, którego będzie możliwość ukarania, powstrzymania.

  • Co działo się potem, kiedy pan już został zwolniony z tych swoich obowiązków w czasie Powstania?


A potem był pewien sygnał. Ci wszyscy, którzy chcieli przejść do Śródmieścia, to było wszystko trzymane w tajemnicy i myśmy się zastanawiali, że 26 sierpnia nastąpił jakiś spokój. I okazało się, że generał von dem Bach zarządził, że będzie przerwa w ataku z ich strony.

  • 26 sierpnia?


26 września. Że będzie przerwa. Było to na skutek wcześniejszego próbowania nawiązania kontaktu z tym generałem, o czym myśmy nie wiedzieli. Myśmy się później dowiedzieli, że były takie próby nawiązania kontaktu z generałem, ale generał żądał poddania całego Mokotowa. Najwidoczniej władze się nie zgodziły, ale Niemcy zrzucili ulotki z samolotu. Bo Niemcy dużo wiedzieli, Niemcy mieli wśród Polaków szpiegów, którzy im donosili o nastrojach ludności. I von dem Bach, on to brał wszystko pod uwagę, bo on był takim człowiekiem, również żołnierzem, ale takim bardzo myślącym, nie tylko mordującym. W zasadzie on po wojnie nie był karany za to, że mordował ludność Warszawy. On uważał, że on to robił w sposób humanitarny i nie był [mordercą], ale tu w tym przypadku postanowił wykorzystać sytuację. Wiedział, w jakich warunkach ci ludzie przebywają, i dał z samolotu ulotki, żeby ludność, która już ma dosyć Powstania, przeszła na stronę niemiecką i wtedy on im zapewni bezpieczeństwo. Byli tacy, którzy mieli już tego naprawdę dosyć, ale nie było żadnej klauzuli, czy on im zapewni na pewno, czy też nie. I teraz nastąpiła taka sytuacja: zawieszenie broni, na którą się zgodził, i raptem z Warszawy, z Mokotowa na stronę niemiecką przeszło, bo myśmy nie liczyli tych ludzi, ale dowiedzieliśmy się później, że w sumie (była publikacja na ten temat) przeszło 5 000 osób. To były osoby, które być może kilka dni nic nie jadły, bo nie było co jeść. One nie piły wody, bo nie było wody, nie było nic. One, że tak powiem, wyszły z tego miasta, i wtedy zapadła decyzja pułkownika „Karola”, żeby wykorzystać tę przerwę i w tym momencie, w nocy, żeby kanałami Powstańcy mogli opuścić Mokotów i przejść do Śródmieścia, czyli zrobić taki numer, jak zrobili to Powstańcy na Starym Mieście. Uzasadnił to tym, że nie jesteśmy w stanie [dalej walczyć], bo nie mamy czym, bo nie było już amunicji, nie było kim bronić. Wszyscy przeważnie byli w jakiś sposób ranni i wielu było, którzy już oddali życie, tych żołnierzy. Wszyscy byliśmy przemęczeni i oni po dwudziestoczterogodzinnym dyżurze padali, oni zasypiali stojąc. Nie było żadnych szans, taka była potrzeba.

  • A co pan zrobił?


Była msza święta dla tych, którzy pozostają. Ja się pytałem: „Mamo, to co, my wychodzimy razem? Ten tłum idzie, to my też mamy niby wyjść?”. Ale powiedziałem to tak kpiąco, a mama mówi: „No przecież my to oczywiście że zostajemy. Jak byśmy mogli wyjść? Ten tłum to idzie, bo ratuje swoje życie, bo oni nie mają co jeść i są chorzy, a my jeszcze przeżyjemy troszkę i absolutnie my nie idziemy”. To raz. Po drugie, sama myśl, jak ja mogę wyjść, uciekać niejako, zostawiając walczących żołnierzy?

  • Wspomniał pan, że była msza.


Tak, i wtedy właśnie ksiądz polowy Armii Krajowej, widząc, że z jednej strony jedni odchodzą, jest przerwa w ataku, Niemcy nie strzelają, pozwalają [wychodzić] tym wszystkim, którzy idą normalnie ulicą – ulicą, na której normalnie był ostrzał. Ci ludzie szli, ale nawet szli ci ludzie, którzy dalej mieszkali, zostawiali swoje miejsca, oni mieli już dosyć i też razem z nimi szli. Jedni drugim pomagali, to się widziało. Ksiądz powiedział, że należy szybko przygotować ołtarz, odprawimy mszę świętą. Tam od razu osoby, które mieszkały – takie było duże mieszkanie, dwa pokoje połączone razem – tam zrobiono ołtarz, dywan z podłogi ściągnięto, wybito na ścianę i błyskawicznie postawiono świece i mamy ołtarz i odbyła się msza święta dla tych, którzy pozostają, a ci, którzy będą odchodzić, są zaproszeni, ale oni wszyscy zajęli miejsca na ulicy poprzecznej, czyli od ulicy Wiktorskiej do Bałuckiego przez Szustra. No i tam się ich zebrał ogromny tłum, nie wiem, z 5 000 osób, zbitych. Bo ja wyszedłem, chciałem to zobaczyć, gdzie oni się tak szykują, a oni stoją przed kanałem, który jest otoczony, ponieważ w czasie Powstania była żandarmeria polska, odpowiednio pilnująca. Każdy mógł wejść do kanału, kto miał odpowiednią przepustkę, i oni sprawdzali te przepustki i poszczególni mogli wejść do kanału. Ja to wszystko zobaczyłem i ten tłum ogromny, że wszyscy oni odchodzą.

  • Ale tłum ludności cywilnej?


Tylko wojska.

  • Tylko wojska, tak?


Tak, tylko wojska. A tutaj raptem dowiaduję się, że właśnie w naszym domu jest msza przygotowywana, no to ja idę na tę mszę. Ponieważ nastroje były minorowe. Widzieliśmy, że wojsko nas opuszcza, że opuszcza też nas ludność, która już ma wszystkiego dosyć i oni chcą ratować swoje życie, no i my – my, którzy jesteśmy w jakiś sposób zaangażowani i czujemy się na służbie, a przynajmniej ja się tak czułem. Ale miałem mamę, wiedziałem, że mama mi zawsze dobrze dopowie, i mama bardzo dobrze powiedziała: „Harcerze przecież zostają”. Ja mówię: „No tak, wszyscy zostają”. Mają widoczne inne zadania, mimo że nam już podziękowano w okresie, kiedy już Niemcy zaczęli szturmować i nasz drużynowy „Orzeł” podziękował wszystkim i powiedział, że teraz niech każdy idzie do swojej rodziny i wspomaga tę rodzinę, bo tutaj już zrobiliśmy to, co do nas należało. Więcej na razie zrobić nie jesteśmy w stanie.

  • Co się działo dalej, po tej mszy? Wyszliście z Mokotowa, czy nie?


Msza się odbyła, ale ludność cywilna, która zamieszkiwała w tym domu, oraz ci wszyscy, którzy zostali, a nie poszli razem ze wszystkimi do Niemców, otrzymali komunię świętą, tam gdzie stali. Ksiądz chodził po piwnicach, po mieszkaniach, wychodził na klatkę schodową i ci, co leżeli, ci, co siedzieli, wszyscy otrzymali komunię w toku walki, bez spowiedzi byli wszyscy błogosławieni i komunię otrzymali. A ja byłem na mszy, bo harcerze… Myśmy się zebrali z tych, kto jeszcze został, bo tam nas była garstka, ze czterech, pięciu, harcerze, którym jeszcze pomogłem się wyposażyć, bo przyszli, że oni mieszkają poza Mokotowem, mają przed sobą jeszcze jakąś tam drogę. Ja pamiętam, że nawet skombinowałem im, był taki worek cukru pozostawiony dla takich, co to bali się zawsze wszystkiego i gromadzili zapasy, i ja się dobrałem do tego worka i z tego worka dałem tym wszystkim, którzy wychodzą gdzieś, wzięli po garściach cukru, żeby mogli przeżyć. Tak że to już miałem z głowy i ja sam poszedłem na tę mszę, i zobaczyłem tych chłopców, którzy byli za młodzi jeszcze na to, żeby być żołnierzami. To byli tacy harcerze, którzy jeszcze nie mieli skończonych siedemnastu lat, mieli, powiedzmy, szesnaście, z tych Szkół Bojowych, którym jeszcze nie wolno było zabijać, bo na to zwracano uwagę. I ja zobaczyłem ich uzbrojonych, bo im ci, co szli do kanałów i przechodzili, oddawali swoją broń, bo nie wolno było w kanałach mieć długiej broni, więc oni oddawali nawet karabiny maszynowe. I oni byli fantastycznie uzbrojeni, tacy bohaterowie, którzy mogą powstrzymać atak Niemców, którzy będą atakowali nas z ziemi, z powietrza, ze wszystkimi możliwymi sposobami mają nas zetrzeć, i oni. Stanąłem koło nich i jak się ocierałem o nich z taką euforią, że my zostajemy, że my się nie damy. No i ta msza się skończyła, komunię się wzięło, ten tłum przeszedł, a tu zapadł już zmierzch. Nie było żadnego strzelania w tym dniu, Niemcy sobie odpuścili, bo przyjęli taką masę ludzi. Każdego trzeba było ograbić, wszyscy musieli ściągnąć obrączki, pierścionki, panie kolczyki – wszystko im zabierali dokładnie. Oczywiście rewidowali mężczyzn wszystkich i jeżeli ktokolwiek z mężczyzn był podejrzany, to na bok. Nikt nie widział, żeby kogoś rozstrzelali, ale potem się dowiedzieliśmy, że nie ma tych ludzi. Niemcy potrafili ich, jak to mówią, na jakąś budowę wywieźć i nie wiadomo, co z nimi się stało. Tak że zostaliśmy tylko my. Więc ja jeszcze miałem dużo… Wiedziałem, że coś trzeba robić, i poszedłem do tego kanału, w którym oni powoli wchodzą. To był tłum niesamowity i tak sobie nieraz myślę, jakąś wycieczkę zrobić, to bym wiedział, ile tam się ludzi zmieści, bo ludzie stali na ulicy Bałuckiego od ściany do ściany, jeden przy drugim, taka była ilość – przez dwie przecznice, od Wiktorskiej, Odolańskiej do Szustra. I ten tłum miał wejść do kanału. Podszedłem przy tych żandarmach. Żandarmi jak mnie zobaczyli z opaską, to mnie wołają, żebym odstawiał karabin, bo żołnierze zabierali długą broń, że ja mam brać od tych żołnierzy karabin i odstawiać pod ścianę do bramy domu, no to ja oczywiście z chęcią. Ii cały czas krążyłem. Bardzo wyczerpująca sprawa, bo smutna, bo wiedziałem, że oni wszyscy odchodzą, odchodzą bez broni walczyć już na Śródmieściu. Ale zobaczyłem, że ten pułkownik „Karol”… Jest już ciemno i tam przy świecach wszyscy stali, jedni mieli latarki, nie za bardzo można było sobie tam świecić, ale wszyscy zobaczyli, że dowódca schodzi. No i uważałem, że już nie ma co, i ja [też] poszedłem. Myśmy nie spali w mieszkaniu, tylko w piwnicy. Mieliśmy piwnicę wyszykowaną, ale że ta piwnica była dobrze ustawiona, że jakby tam nawet Niemcy weszli i rzucali granatami, to tam, gdzie byliśmy, byliśmy bezpieczni, i tam właśnie zaniosłem taki karabin z obciętą lufą, który w moje ręce wpadł, i pomyślałem, że mam się czym bronić w czasie, gdyby się Niemcy odważyli tam wejść.

  • To kiedy wyszliście z tej piwnicy?


I w takim nastroju bojowym, bardzo zmęczony, położyłem się. Takie kozetki były dwie, na jednej spała moja mama w piwnicy, a na drugiej ja. To było piwnica, jak można powiedzieć, w całości do nas należąca i tam nikt nam nie przeszkadzał. Zabarykadowała tę piwnicę moja mama, bo wzięła tam od szafy, od innych rzeczy takie kije i drzwi tak ustawiła, że nikt nie był w stanie tego [wywarzyć], a za murem stały nasze kozetki, tak że nikt by tam nie mógł tak normalnie wejść. I zasnęliśmy. Obudziło nas walenie w te drzwi – nasza sąsiadka. Jak się okazuje, było już rano, bardzo rano i bardzo już widno, a ponieważ piwnica była zabezpieczona, okienko piwniczne było założone i [zasłonięte] ziemią, tak że byliśmy w takim bunkrze, w którym nie wiedzieliśmy, która jest w ogóle godzina. [Sąsiadka] wtedy powiedziała nam, że ludzie normalnie wszyscy wychodzą, że co my tu jeszcze robimy. Moja mama pyta się: „Jak mogą wychodzić? To już ci, co wyszli, to wychodzili w ciągu dnia”. A ona powiedziała, że została poddana dzielnica Mokotów i Niemcy pozwolili wszystkim wyjść na tej podstawie, że wszyscy żołnierze otrzymują prawa kombatanckie, że dzielnica będzie zajęta przez Niemców dopiero po opuszczeniu jej przez ludność, że nic się nikomu nie stanie, no i że wszyscy mają wyjść, bo muszą wszyscy opuścić mieszkania.

  • I co, wyszliście z mamą?


No i musieliśmy oczywiście opuścić [dom], czyli wzięliśmy to, co można było wziąć w rękę. Ale ta sąsiadka była jakoś źle poinformowana, bo ona powiedziała, że będziemy musieli wyjść, tylko żeby się wylegitymować, i Niemcy nam pozwolą wrócić. Bo tak naprawdę nikt z ludności cywilnej nie wiedział o zasadach, ale mama moja nie wierzyła, żeby to było możliwe, i stąd ja założyłem palto, w którym normalnie bym chodzić mógł w zimie, to znaczy podpięty kożuszkiem taki płaszcz. Bo nie wiemy, gdzie nas w ogóle zaprowadzą. Wzięliśmy najpotrzebniejsze, no to lekarstwa w torbę i takie drobne rzeczy, ale to nie były żadne tłumoki, bo wszystko jednak zostało w domu. Mama powiedziała, że nie jest w stanie nieść cokolwiek, bo nie wie, jak i co wziąć, tylko to co jest najpotrzebniejsze, żeby być gdzieś, a więc jakąś menażkę, łyżkę, nóż (no, nóż to ja finkę miałem przy sobie) i tak dalej. Tak że szybko wyszliśmy. Ale sąsiadka, która miała starą mamę i z którą wychodziła razem już teraz z nami, nic nie wzięła, tylko powiedziała, że my robimy jakąś panikę, ubieramy się, jakbyśmy mieli stąd w ogóle już nie wrócić, kiedy Niemcy na pewno nas zaraz z powrotem puszczą, i to jest bez sensu i ona nic nie bierze, i zademonstrowała, że idzie w samej sukience, tak jak stoi, z tą mamą. I tak razem wyszliśmy. No, ale niestety, po jednej ulicy przeszliśmy, dowiedzieliśmy się, że wszyscy idziemy na Wyścigi Konne i dalej do Pruszkowa. Ona chciała się wrócić, a tu już był szpaler Niemców, od razu [jeden] do niej podszedł i wskazał jej drogę palcem, gdzie ona ma iść, no i nie było mowy, żeby mogła wrócić, no i myśmy tak razem szli. A ja jeszcze nim ruszyliśmy w ten marsz, to zdążyłem wyskoczyć tam, bo na ulicy Bałuckiego była komenda Armii Krajowej, gdzie mogłem zastać kogoś z tej komendy, no i zobaczyłem szefa sztabu i kilku jego żołnierzy oraz pod ścianami skrzynki z granatami, które były prawie że do sufitu. Bardzo dużo było tego uzbrojenia, czyli to takie było uzbrojenie do obrony własnej, żeby jak zginąć, to z honorem. Takie odniosłem wrażenie. I [mówię] do niego, że już wiem o tym, mówi: „Sprawę załatwiliśmy z von dem Bachem w nocy i wszyscy mają opuścić, żołnierze mają prawa kombatanckie. I co, idziemy wszyscy do niewoli”. – „A czy ja mam iść do niewoli?” – „A ty? – mówi – a kogo ty tu masz?” Ja mówię: „Mam mamę, ale do niewoli też mogę iść”. – „Nie, do niewoli nie pójdziesz, dlatego że w twoim wieku nie wytrzymasz tej niewoli”. – „No jak, nie wytrzymam?” – „Dlatego że Niemiec ci każe wziąć worek czterdziestokilowy i powie: »Jak ten nosi, to i ty noś«. Przewrócisz się i on cię zastrzeli, więc nie ma takiej możliwości. Natomiast masz mamę, musisz zgromadzić koło mamy podobne osoby, które są samotne, najlepiej kobiety, dzieci, osoby starsze i być ich przewodnikiem. Gdzie idziecie?” – „Do Pruszkowa”. – „To kawał drogi. Za twój czyn – bo wiedział, że zrywałem [białe flagi], bo tam była lista, gdzie dostali Krzyże Walecznych, odznaczenia, powiedział – wszystkie odznaczenia dostaniesz, jak się zobaczymy po wojnie. Ja ci załatwię”.

  • I co, widział się pan?


Pożegnaliśmy się, on z żołnierzami do niewoli, a ja z ludnością cywilną. Aha, kazał oddać mi opaskę, zaświadczenie, wszystko zabrał. „To będzie zniszczone. Nikt nie ma prawa się dowiedzieć w późniejszym czasie – bo wiedział, że przecież Rosjanie stoją za Wisłą, nie udzielili pomocy. – Jak wkroczą Rosjanie, nie wolno ci powiedzieć, że byłeś w Armii Krajowej czy w Szarych Szeregach. Wszystko to zostawimy na po wojnie”.

  • I tak pan dotarł z mamą do Pruszkowa, tak?


Tak dotarłem do Wyścigów Konnych. Tam wszyscy zajęli stajnie, które były puste, już nie było koni, nie było siana i nie było słomy. Były stajnie całkowicie puste. Były widocznie w nich wcześniej jakieś magazyny, bo widziałem tam dużo kajaków, Niemcy szykowali się też do jakichś przepraw i zgromadzili kajaki. Ja wszedłem do takiego kajaka i spałem jak suseł w kajaku. Rano wszyscy zostali skierowani do podstawionego pociągu. Pociąg składał się z żelaznych węglarek i tymi węglarkami dojechaliśmy do Pruszkowa. W czasie tej jazdy podsadzali mnie tam mężczyźni (one były bardzo wysokie, te węglarki), ponieważ ja znałem Mokotów, żeby powiedzieć, gdzie my w ogóle jedziemy. No to ja mówię: „Widzę tu Ochotę, to my tak zawadzamy trochę o Ochotę”. No tak, to my faktycznie jedziemy do Pruszkowa. I do Pruszkowa dowieźli nas tym właśnie pociągiem. Pociąg był strzeżony, były wieżyczki i mogli mnie tylko podsadzić i zaraz z powrotem, żebym nie został zastrzelony, ale nie strzelali. I tak zajęliśmy wielką halę w Pruszkowie, Zakłady Naprawcze Taboru Kolejowego. Było w tej hali sześć wjazdów na pełne pociągi i hala według mnie miała co najmniej sto metrów długości, coś olbrzymiego, i szerokości na sześć torów. Kanały były wypełnione wszystkim – stare bandaże, pokrwawione, to było straszne, odchody jakieś, no w ogóle… A my w tej ogromnej masie musieliśmy wypełnić to miejsce i baliśmy się, bo ta podłoga, nie podłoga, betonowa, tam się wszystko ruszało. To było coś strasznego. Ja znalazłem kawał deski i tę deskę oparłem jakoś tak, żeby można było chociaż się tak oprzeć, bo wszędzie było coś strasznego. Z matką tak oczywiście. I tak całą noc przetrwaliśmy. Rano jest selekcja. Megafon ogłosił: „Wszyscy mają stopniowo opuścić – 5 000 chyba ludzi, to ogromna hala – stopniowo wszyscy mają opuścić halę. Kto nie wyjdzie, będzie rozstrzelany”. A myśmy zajęli do tego spania miejsce na samym końcu, uważałem, że to będzie najbezpieczniejsze miejsce, jak najdalej. Ale tam nie było żadnych drzwi, bo myślałem, że tam może będzie jakaś możliwość [ucieczki], ponieważ są w takich halach możliwości, wybite szyby czy jakaś [dziura]. Nic nie było. I myśmy tak spali, że były szafy. Ja sam, ponieważ wszyscy byli na końcu tej wielkiej hali, podszedłem z tym tłumem wychodzącym, twardo tak przy ścianie, żeby mnie tam ktoś nie chwycił, bo się też trzeba było liczyć z tym, że ktoś może mnie na siłę wyprowadzić jako po prostu synka jakiegoś pana. Wszystko wiedziałem, co się może zdarzyć. I tak podszedłem, żeby zobaczyć, jak wygląda selekcja, no więc podciągnąłem się i zobaczyłem. Selekcja wyglądała w ten sposób, że były stoliki przy każdych z tych drzwi, otwartych bramach, którymi wychodzili ludzie. Siedzący przy stoliku przeglądał dokument, a przeważnie rodziny trzymały się razem. Rodziny to ojciec, matka, dzieci, dziadkowie, takie rodziny wychodziły albo osoby, które tak się dobierały. Wtedy panie kierowane były na lewo, panowie na prawo, matki z dziećmi prosto. No ale nikt nie chciał się podporządkować, wszyscy trzymali się razem i chcieli być razem, pójść razem, mimo że wszyscy byli starsi. Tam nie było mężczyzn w sile wieku, którzy by mogli się oprzeć. I wtedy obok stali żołnierze z psami. Psy nie miały kagańców. Obok, z drugiej strony, stali żołnierze z pejczami i tłukli. Jeżeli ta grupa podchodziła, to oni pejczem rozdzielali – to widziałem na własne oczy – uderzeniem pejcza, tak jak strzał z bata i rozdzielali. Bo jak ktoś dostał w rękę takim pejczem, to ta ręka mu drętwiała, a oni chwytali te osoby i ta na prawo, ta na lewo, a ta prosto, powiedzmy sobie, albo wszystkie w jednym kierunku. Czyli ja bym stracił mamę, bo mama miała czterdzieści cztery lata, ale wyglądała [młodo], zawsze wszyscy jej mówili, że na co najmniej osiem, dziesięć lat młodziej, więc faktycznie dobrze się trzymała. Na pewno by pojechała do Niemiec, na roboty w najlepszym przypadku, a ja nie wiadomo, co by było ze mną, bo z Powstania można pójść do Oświęcimia i zobaczyć, że w tym czasie jest tam dużo właśnie chłopców w tym wieku – dwanaście, trzynaście, czternaście lat. Masę.

  • No i co pan zrobił?


Co zrobiłem? Powiedziałem, że zostajemy. Ta sąsiadka mówi: „Jak to, zostajemy?”. Ja mówię: „To niech pani wychodzi, niech pani pożegna się z mamą i wychodzi. Przecież panią z mamą nie puszczą, mimo że mama jest staruszką, a pani jest osobą młodszą”. Miała dwadzieścia parę lat, trzydzieści może, dwadzieścia osiem, młoda mężatka, czekała na męża. Mąż był w Katyniu, a ona nie wiedziała, że jest w Katyniu, i czekała, że na pewno po wojnie powróci, że walczy gdzieś na froncie. A on, filozof, dostał podporucznika za to, że skończył studia, i poszedł razem ze wszystkimi podporucznikami w tym czasie, i zginął.

  • Pamięta pan, jak się nazywał?


Potem sobie przypomnę. W każdym razie ja postanowiłem, że za wszelką cenę musimy zostać, musimy zostać do nocy, a w nocy się coś zrobi. Była taka przewrócona szafa, gdzie trzymali kiedyś narzędzia, i tam na niej wszyscy ci, co tam wcześniej byli, to spali. A myśmy przecież tam na niej nie spali. Ja taką dechę znalazłem, podłożyłem pod tę szafę i mówię: „Musimy wejść pod tę szafę i się nie ruszać”. Bałem się czego? Żeby nie puścili psów, no bo tylko pies mógłby nas wywęszyć. Ona się wzbraniała, ale ja mówię, to niech ona wychodzi już, niech ona wyjdzie i nas zostawi. To ona nie chce wychodzić, no to tak albo tak. I weszła tam pod tę szafę z mamą, ja ze swoją mamą też i siedzimy. I siedzimy, ja tylko w deskę patrzę, jest już szarówka, już duża szarówka, no to już można wychodzić. I wyszliśmy. To już była prawie noc.

  • No a Niemców nie było?


Cały czas słyszeliśmy te straszne krzyki i te szczekania psów, a to wszystko umilkło w miarę czasu i myśmy czekali, aż będzie całkiem cicho. Nie ma już żywego ducha, to my idziemy. I wychodzimy, patrzymy, a przed naszym hangarem stoi żołnierz z karabinem. Ale ja patrzę, on stoi na warcie. To my idziemy prosto na niego – że my nie uciekamy, tylko idziemy prosto na niego. I przed nim skręcamy w prawo, a on patrzy prosto. Bo wiem, że jak stoi żołnierz na warcie, to stoi prosto. Bo przez te lata, prawda, miałem się okazję zorientować i poznać zachowania żołnierzy, prawda, bo byłem wśród nich. I on się nie ruszył i poszliśmy sobie. Idziemy dalej, nowa hala; wszystkie hale były ogrodzone drutem kolczastym i takimi bramami. Podchodzimy tam, a tam są mężczyźni i krzyczą: „Idźcie dalej! Idźcie dalej, bo my…”. „A co z wami?” – „My nie wiemy, ale chyba do Niemiec jedziemy”. Dalej idziemy – same kobiety. One krzyczą: „Idźcie dalej! Nas wywiozą, idźcie dalej!”. I idziemy dalej, i widzimy matki z małymi dziećmi na rękach, widzimy staruszków, a one wszystkie krzyczą: „Chodźcie do nas!”. I przed każdą z tych hal był jeden żołnierz z karabinem i nie zwracał na nas żadnej uwagi, jakby nas nie było. Bo nie mogło nas być, bo jak był rozkaz, że mają być hale opróżnione, to u Niemców mają być opróżnione i nie dali im rozkazu, czy jak zobaczą kogoś, to mają strzelać do niego. Nie było takiej możliwości. No i weszliśmy do hali, w której nas przyjęto. Moje wrażenie – wrażenie było straszne. Jeżeli chciałem się załatwić, były wykopane dwa szamba długości, ja wiem, dziesięć, piętnaście metrów długości takie doły i nad tymi dołami były belki bez oparcia i na tym można było sobie usiąść i patrzeć w tę czeluść wypełnioną tym wszystkim właśnie.

  • Jak długo byliście w tym Pruszkowie?


I tam byliśmy do czasu, aż przyjedzie pociąg, którym będziemy mogli [pojechać], bo wiedzieliśmy, że wszyscy tam są skierowani na wywiezienie na teren Generalnej Guberni, i wszyscy czekali tego momentu, ale jak przyjeżdżały pociągi z wagonami towarowymi, zakratowane okienka drutami, to mamy czas jeszcze, poczekamy, aż będą [inne pociągi]. I doczekaliśmy się. Byliśmy tam, wydaje mi się, że około tygodnia. Oni musieli szybko opróżniać i w końcu przyjechał taki zestaw pociągu, bo nigdy nie mówili, gdzie on jedzie. Gdzieś na teren Generalnej Guberni, i jak był pulmanowski, no to myśmy wsiedli do takiego pulmanowskiego.

  • Gdzie dojechaliście?


Dojechaliśmy na teren województwa kieleckiego. Tam pociąg stanął w polu, nie na stacji. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Kazali nam wyjść i powiedzieli, że tu zostaniemy i tu będziemy pracować u gospodarzy wiejskich. I wyszliśmy, i tak ławą przeszliśmy. I idziemy taką ławą, godzina jest też już popołudniowa, i patrzymy, a tu wjeżdża w ten tłum bryczka. Jest w niej dwóch żołnierzy w takich oliwkowych mundurach. Już wiedziałem, że te oliwkowe mundury noszą tacy „kałmucy”, którzy są na usługach Niemców. Oni się dali poznać w Warszawie, bo zabijali masami ludzi, u nas na Mokotowie też. I oni wjechali w ten tłum i za włosy chwycili taką dziewczynę idącą razem z rodziną, wciągnęli ją do bryczki i ten strzelił z bata i ich już nie było. Moja matka to zobaczyła i powiedziała, że tu będziemy tylko do białego świtu i niech nas nie namawiają Niemcy na pozostanie. Doszliśmy do pierwszej chałupy i tam rzeczywiście była na progu rzucona słoma i na tej słomie w sieni myśmy [siedzieli] do świtu. Jak się tylko zaczęło rozjaśniać, już mama ze mną wyszła, tamtą sąsiadkę już zostawiła i myśmy poszli na dworzec. Moja matka kupiła bilet do Żyrardowa, a Żyrardów był czterdzieści kilometrów od Warszawy. To była jedyna stacja, ostatnia, gdzie wolno było warszawiakom przebywać. W związku z tym wsiedliśmy do tego pociągu rano i pojechaliśmy do Żyrardowa. Pociąg wjeżdża na stację do Żyrardowa, a tutaj „budy” stoją już przygotowane, bo Niemcy drugi raz robili obławy, właśnie na tych powracających. Ja mówię mamie: „Mamo, my nie wysiadamy”. My siedzimy tak, jakbyśmy codziennie jeździli tym pociągiem. Ja siedziałem tak jak pani, mama tu, nasze skromne bagaże na półce i tak sobie siedzimy i patrzymy, jak do początku ci na czarno ubrani, kolejowi, potem gestapo, w kolejności wszyscy, i tak koło nas maszerują, przechodzą przez wszystkie wagony, a my siedzimy sobie i rozmawiamy, tak jakbyśmy codziennie tym pociągiem jechali. To była taka gra.

  • I udało się?


Udało się. Oni wyszli, przeszli. Odnoszę wrażenie, że oni szukali mężczyzn głównie, no ale dlaczego nie i nas jakby [zabrali]? Ale nie robiliśmy takiego wrażenia.

  • I co, dojechaliście do Żyrardowa, tak?


I w Żyrardowie nie mogliśmy wysiąść, bo to była ostatnia stacja, no i pojechaliśmy dalej, do ostatniego miejsca, gdzie można było wysiąść. Tam kolejka EKD chodziła i myśmy tam wysiedli. Mama miała to szczęście, że w pierwszym domku, w którym był sklepik (jak weszła, żeby kupić bułeczkę, bo byliśmy już parę dni bez jedzenia), prosiła, czy ta właścicielka ma możliwość, żeby nas przenocować. Mama opowiedziała jej o naszej sytuacji. Ona powiedziała: „Jestem sama, proszę bardzo, mam tu na zapleczu pokoik. Jedno łóżko tylko mam, mogę was [przyjąć]”. I moja mama pracowała w tym sklepie przez dwa tygodnie, może nawet więcej. A ja poszedłem tam, gdzie jest ta stacja EKD, na drugi peron i tam była poczta. I myślę sobie, no przecież ja jestem specjalistą… Bo patrzyłem i pytam się w okienku, czy są kartki pocztowe. „Nie, nie ma”. – „A czy są znaczki?” – „Są”. Podszedłem do mamy i mówię: „Są znaczki pocztowe. Jeżeli uzyskam papier pakowy, to będziemy mieli pieniądze”. No i ta właścicielka sklepu dała nam arkuszy.

  • I co, zaczął pan produkować kartki?


Tak, zrobiłem kartki. Jak się pokazałem na poczcie, do kartek miałem przylepione znaczki, pióro dostałem od niej, atrament, wszystko, zrobiłem kartki ekstra i jak krzyknąłem: „Kartki ze znaczkami!” – znaczek kosztował czterdzieści groszy, więc ja brałem złotówkę – no i wtedy zbieraliśmy pieniądze na nasze skromne utrzymanie. Przez cały czas jak tam byłem, przy okazji nalepiałem jeszcze takie zawiadomienia, że jesteśmy tu i tu, bo wszystko było oblepione. Któregoś dnia skoro świt podziękowaliśmy tej pani i przez tory, i już nie pociągiem, a pieszo – to nie było daleko, tam były trzy stacje kolejowe do Żyrardowa i w odległości takiej, że widzieliśmy z daleka tory – poszliśmy i doszliśmy do tego Żyrardowa.

  • Czy tam była jakaś rodzina?


Tam był szpital, w którym moja mama znała panią doktor, która kiedyś uratowała mi życie, jak byłem niemowlakiem. Miałem krwawą dyzenterię i wszyscy lekarze powiedzieli, że żyję własnym ciałem i nie chcieli mnie [leczyć], powiedzieli, że to jest kwestia godzin. I ona powiedziała, że jeżeli moja matka wykona wszystkie jej polecenia, bo ja jestem taki maleńki, to ja zachowam życie, jeżeli będzie mi to życie przeznaczone. Jakieś były płukania straszne, coś takiego, że ja się darłem, ale żyję.

  • Jak długo zostaliście w Żyrardowie z mamą, do końca wojny?


Nie. Już byliśmy w Żyrardowie, już mieliśmy możliwość tam być oficjalnie. Każdy warszawiak mógł nocować tylko jedną noc u każdego. W Żyrardowie wszystkie mieszkania były numerowane i podane, i dostawaliśmy taki kupon, taki numerowany, że w tym mieszkaniu, adres i możemy wybrać jedną noc. I chodziliśmy co noc do innego mieszkania. Różne to były noce i różnie nas przyjmowano, ale ogółem rzecz biorąc, dało się tam tak powoli [żyć]. Jedzenie, przyjeżdżała taka beczka i była żydowska bożnica i w tej bożnicy żydowskiej, zresztą pięknej w środku, bo zobaczyłem te piękne malowidła, staliśmy godzinami i czekaliśmy na chochlę zupy. Moja mama nie miała naczynia, a ponieważ już w Żyrardowie nie było żadnych naczyń, musiała kupić nocnik aluminiowy i mieliśmy nocnik jako normalny garnek do [zupy]. Dostawaliśmy chochlę zupy brukwiowej, tak że wiem, że słowo „brukiew” to mnie wzrusza od razu, bo to coś strasznego, bez jakiejś okrasy. I taka zupa musiała nam starczyć na dzienne pożywienie. I tak trwaliśmy do czasu, dokąd dostaliśmy dzięki tej pani doktor możliwość pobytu w majątku, który przyjmował do pracy warszawiaków.

  • Gdzie to było?


To był majątek Bielice księżnej Mokronoskiej. Ponieważ lekarz tę księżną znała i ta księżna obiecała, że nie ma sprawy, tylko musi specjalne baraczki postawić. Zrobiła w ten sposób, że na wielkim placu tego majątku, gdzie był kurnik, który miał ze trzydzieści metrów długości albo i pięćdziesiąt, taki ogromny, długi, kazała wybić okna i zrobiła pokoiki dla pracowników, dostaliśmy taki pokoik narożny. Wtedy byliśmy na łaskawym chlebie, bo pani księżna nie pozwoliła mamie pracować, ale ja byłem furmanem. Powiedziałem, że niestety, ale trzeba z honorem się zachować i ja mogę być furmanem. No i wszyscy fornale… a było bardzo dużo wozów, ogromna stajnia. Więc ja rano szedłem, jechałem z tymi końmi do wodopoju, już raniuteńko skoro świt wstawałem, a potem jeździłem, tam gdzie chciałem jeździć, wozem. I tak robiłem cały czas do zimy i całą zimę.

  • Czyli co, byliście tam państwo do końca wojny, tak?


Do końca wojny. Mieliśmy okazję zobaczyć, jak się zachowują Sowieci, którzy w nocy wjechali właśnie do tego majątku. Usłyszałem (myśmy byli w tym baraczku, spaliśmy) ryk takiej broni, której nie znałem. Bo ja znałem wszystkie bronie, te „krowy” i tak dalej, to wszystko, a tu jakaś inna, więc ja jak spałem w nocy, to od razu się [schowałem], bo to taki ruch jak zwierz – od razu byłem pod łóżkiem, bo nie wiedziałem, co się stanie i co to jest. No ale potem jak to ustało, a wyszedłem, patrzę – „katiusza” stoi. Jeszcze wtedy nie znaliśmy tej broni rakietowej. I „katiusza” stała właśnie przy naszym domku. Ten domek stanowił jej naturalną osłonę. Jakby Niemcy chcieli strzelać do „katiuszy”, to musieliby rozbić nasz barak z nami wszystkimi śpiącymi. Rosjanie umieli to wszystko zrobić. No a w ciągu dnia… No właśnie, w ciągu dnia pod pistoletem musiałem oprowadzić takiego ruska, który musiał obejrzeć wszystkie zakamarki tego majątku. No ale żaden Niemiec tam się nie schował. Natomiast ci Niemcy, którzy dzień wcześniej z tego majątku wyjechali (myśmy nawet nie wiedzieli, co się z nimi stało), pojechali do Sochaczewa, Sochaczew sześć kilometrów od tego majątku. Pojechali, wyjechali, ale tuż za nimi patrzymy, czołgi, to my się śmiejemy: „Zobaczcie, jak Niemcy uciekają”. Z naszego majątku wyjechali, nakradli, bo oni w pałacu mieszkali, w takim pałacyku drewnianym, ale w każdym razie zabrali wszystko – dywany, wszystko, wszystko. I na górze siedzieli, tam było czterech…

  • Na tym czołgu siedzieli?


Nie, siedzieli na swoich taborach i taborami wyjechali, a czołgi jechały za nimi. Jak się okazuje, to były czołgi radzieckie. Jak oni tylko z tego majątku wyjechali, to te czołgi w oddaleniu troszeczkę od tego [majątku], kilometr, dwa, przejechały po nich.

  • Czyli te czołgi sowieckie rozjechały Niemców, tak?


Czołgi rozjechały Niemców całkowicie. Kiedy ja tam potem poszedłem zobaczyć, co z tego [pozostało], ludność, rolnicy uprzątnęli wszystko i nie było śladów, tylko trochę krwi na jezdni. Te konie, wszystko zostało zabrane, Niemcy pochowani byle gdzie, no i skończyło się. I dopiero później ofensywa sowiecka pokazała, że Sowieci nie liczą się w ogóle z ludźmi. Jakbym zobaczył szachownicę do szachów i jakby pani na każdym kwadracie postawiła jeden czołg, to po tej ofensywie tyle czołgów na polu zostało rozbitych. Niemcy mieli ekrazytowe pociski, których nie mieli Rosjanie, i każdy pocisk o średnicy takiej wchodził do czołgu i zabijał wszystkich na miejscu, tak że masakra. No ale ilość Sowietów była tak ogromna, że mimo że zostało tyle czołgów na miejscu zniszczonych, oni zdobyli oczywiście Sochaczew.

  • Proszę pana, chciałabym jeszcze od pana usłyszeć, kiedy się pan znalazł w Bielsku, dlaczego. Nie wrócił pan do Warszawy?


Wróciłem.

  • Proszę w kilku zdaniach opowiedzieć, żebyśmy dotarli do zakończenia wojny i do powrotu do Warszawy.


Tak jest. Cały czas myśleliśmy tylko o Warszawie z [wielu] względów. Przecież Warszawa została opróżniona przez wszystkich Polaków i wszyscy zostali w tak straszny sposób potraktowani.

  • Kiedy pan wrócił do Warszawy z mamą?


Jak tylko można było jechać pociągiem do Warszawy, jak otworzyli Warszawę Sowieci.

  • Jaki to był miesiąc? Styczeń, luty?


To był miesiąc luty. Otworzono możliwość i wtedy wszyscy, kto jak mógł, tam się dostawał. Myśmy czekali na pociąg, ta linia była na Berlin, więc myśmy mieli puste wagony, wracające z Berlina po żołnierzy na wschód, no i w taki wagon się wsiadało i się jechało. Po drodze pociąg stawał, jak tylko było trochę drzewa, lasu i czekał. Potem chodził maszynista i kazał sobie płacić pieniądze do czapki, bo dalej nie pojedzie, bo musi mieć na drzewo, a drzewo przecież nie płacił, no ale myśmy się musieli składać i tak dojeżdżać do Warszawy.

  • Gdzie w Warszawie się zatrzymaliście?


Wysiadało się na tak zwanym siódmym posterunku, Warszawa Zachodnia, czyli nie na stacji, tylko jeszcze przed stacją, tam gdzie się formuje pociągi, i stamtąd pieszo. No, rzeczywiście stamtąd wyprawa na Mokotów. Szło się co prawda nie przez Śródmieście Warszawy, szło się aleją Niepodległości, no więc aleja Niepodległości, tu, przy Alejach Jerozolimskich, przy Koszykowej, pięknie zachowana, bo tam byli Niemcy, a więc wszystkie te domy, gdzie byli Niemcy, ocalały.

  • A pana dom na Mokotowie?


Szczęśliwie dochodzimy do domu, ja patrzę: dół okopcony, góra jest. Pod nami mieszkanie spalone, nasze mieszkanie stoi. Obok, z drugiej strony domu, całe trzypokojowe mieszkanie spalone. A więc idziemy, oczywiście okradzione, rozbite drzwi. Ocalały zdjęcia.

  • Czyli zostaliście w tym mieszkaniu, tak?


Tak, zostaliśmy.

  • I tak zakończył się okres wojny i okupacji.


Oczywiście poznaliśmy przy okazji sąsiadów, którzy nas okradli dokładnie i którzy mieli status bardzo poważny, bo vis-à-vis mieszkała pani sędzina, która nas dokładnie okradła i nie chciała się przyznać do tego, mówiła, że widocznie libację robili w jej mieszkaniu i nasze szklanki, nasze kieliszki, nasze wszystko zabrali. U niej wszystko ona znalazła i nie wiedziała, czyje to jest – pani sędzina.

  • Ale udało się państwu…


Pani dozorczyni, która nie umiała czytać, miała nasze książki, powiedziała: „A co to, pani jedna miała takie książki?”.

  • Jednym słowem całe wasze mieszkanie zostało rozkradzione.


Ale potrafiliśmy jakoś do tych rzeczy dotrzeć.

  • Przeżyliście.


Przeżyliśmy. Nawet srebrne łyżeczki dozorczyni musiała oddać, bo były monogramy. No więc to co było podpisane, wróciło, a co nie, to „Co, pani to jedna miała?”. Tak robiła pani dozorczyni. No ale najważniejsze, że było mieszkanie.

  • No właśnie. Proszę pana, bardzo panu dziękujemy za rozmowę.


Ale ja jak tylko mogłem, to utrzymywałem, bo przecież czterdziesty piąty rok, powiedziałem: „Mamo, nic się nie martw. W czterdziestym piątym roku jeszcze nie ma szkoły. Ja idę i będę handlował papierosami”. Ponieważ mój ojciec pracował w Monopolu Tytoniowym jako inżynier budowniczy, mechanik i moja mama robiła dla niego papierosy, powiedziała: „Ja kupię gilzę i kupię tytoń. Ale ty pójdziesz na ulicę?”. Ja mówię: „Dlaczego nie?”. – „No przecież tam same łobuzy”.

Warszawa, 28 lipca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Jan Marian Dąmbrowski Pseudonim: „Rekin” Stopień: łącznik, listonosz Formacja: Harcerska Poczta Polowa; Szare Szeregi „Zawiszacy” Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter