Joanna Kiąca-Fryczkowska „Joasia”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Joanna Kiąca-Fryczkowska, rocznik urodzenia 1927. Przed wojną mieszkałam w Warszawie na Mokotowie przy ulicy Sandomierskiej 14 mieszkania 21.

  • Ale nie urodziła pani się w Warszawie.


Nie, urodziłam się w Dęblinie, ponieważ mój ojciec związany był z przemysłem lotniczym. Tak że założył rodzinę, będąc jeszcze w Dęblinie, następnie dostał rozkaz przeniesienia się do Warszawy i w trzydziestym czwartym czy piątym roku został przeniesiony do Warszawy, pracował w Państwowych Zakładach Lotniczych na Okęciu.

  • Ale był wojskowym?


Był wojskowym, podoficerem, starszym sierżantem.

  • Jak pani zapamiętałą przedwojenną Warszawę? Gdzie pani chodziła do szkoły?


Do szkoły powszechnej, tak się to nazywało, chodziłam na ulicę Narbutta. I ja wiem, że również zorganizowano tam drużynę harcerską. Ponieważ ja byłam bardzo młoda, dzieckiem jeszcze, to należałam do drużyny zuchów.

  • Przed wojną.


Przed wojną. To rok trzydziesty ósmy, trzydziesty siódmy, może koniec trzydziestego siódmego roku. Zbiórki odbywały się, chodziłam na to bardzo chętnie, tym bardziej że w domu panowała atmosfera bardzo patriotyczna. To nie było obojętne, co się działo. Mój ojciec był zagorzałym piłsudczykiem. Pamiętam, że przed wojną, w trzydziestym piątym roku, kiedy nastąpiła śmierć Piłsudskiego, ojciec kazał mi się ubrać [odświętnie] i poszedł ze mną na obrzeża Pola Mokotowskiego. To jeszcze wtedy rzeczywiście były pola, nie to co teraz, i na obrzeżach Pola Mokotowskiego na lawecie okrytej czarnym kirem stała trumna ze zwłokami Piłsudskiego. Ja miałam wtedy siedem lat i nie pamiętam, czy tam była, [choć] no na pewno była, jakaś straż wojskowa, jakieś posterunki, jakieś kwiaty, wieńce. W mojej dziecięcej pamięci utkwiła tylko ta laweta z trumną Piłsudskiego okrytą czarnym kirem. To jest takie jedno ze wspomnień, które pamiętam z dzieciństwa. Poza tym ojciec mnie i młodszego brata bardzo chętnie zabierał i to uwielbialiśmy, na defiladę z okazji 11 listopada, które odbywały się wtedy na Alejach Jerozolimskich. Pamiętam sylwetkę prezydenta Mościckiego, z takim czarnym cylindrem. Pamiętam, bardzo przykuwała mój wzrok postać marszałka Rydza-Śmigłego. No dzieckiem byłam, miał bardzo dużo tych medali i te medale przykuwały mój wzrok. A w ogóle te defilady bardzo dobrze pamiętam, uwielbialiśmy to – to było coś niecodziennego.

  • Wychowanie rodzinne i wychowanie potem w szkole, harcerstwo ukształtowało pani postawę patriotyczną.


Tak, patriotyczną, absolutnie tak.

  • Jak pani zapamiętała wybuch II wojny światowej?


No, miałam wtedy dwanaście lat. Może czułam, że w domu jest bardzo taka napięta atmosfera, ponieważ ojciec był czynnym wojskowym, bodajże piątego września został powołany do jednostki i jechali…

  • Września czy sierpnia?


Września. Wojna się rozpoczęła we wrześniu, więc we wrześniu. I kierowali się do Rumunii, na południe. I to było moje pożegnanie z ojcem, z którym potem dopiero po pięciu latach spotkałam się w Anglii.

  • Czy przez czas okupacji pani wiedziała, gdzie ojciec jest, co się z nim dzieje?


Nie, nie, nie było żadnych wiadomości o tym. To była okupacja niemiecka, żadnych korespondencji z zagranicą się nie utrzymywało, po prostu nie było wolno.

  • Jak pani pamięta dzień 1 września?


Muszę powiedzieć, że jako dwunastoletnia dziewczynka to ja jakoś tak nie pamiętam szczególnego napięcia. No, w domu na pewno była atmosfera powagi.

  • A z całego września trzydziestego dziewiątego roku? Pamięta pani jakieś bombardowania?


Tak, były bombardowania, owszem, ale moja matka miała w Warszawie brata, który był nauczycielem filologii klasycznej (już dzisiaj może to nieaktualne jest, uczył w gimnazjach greki i łaciny), który powiedział do matki: „Ojciec już wyjechał, zostałaś sama z dwójką dzieci. Warszawa będzie bombardowana na pewno. Ja się zaopiekuję mieszkaniem, a ty bierz dzieci i uciekaj z Warszawy”. Że będzie w ten sposób bezpieczniej. I matka spakowała dwie wielkie walizy z jakąś odzieżą, podręczną walizeczkę [z żywnością], no i udaliśmy się na Dworzec Główny. I tam już stał pociąg przygotowany dla rodzin, ale tylko wojskowych, do wyjazdu z Warszawy. Matka z nami wsiadła do tego pociągu, pociąg ruszył. Dokąd jedziemy? W nieznane. Nikt nie wiedział, w jakim kierunku… To znaczy myśmy wiedzieli, że jedziemy na wschód, ale jak długo, dokąd, do jakiej miejscowości, to było nieznane, nikt nie wiedział.

  • Gdzie panie dojechały?


Dojechałyśmy w okolice Żółkwi, nastąpiło bombardowanie i nasz pociąg został bardzo poważnie uszkodzony. Myślę, że w czasie tego bombardowania były ofiary śmiertelne, ale ja nie mogę dzisiaj stwierdzić. No wtedy miałam te dwanaście lat, ja tylko trzymałam się kurczowo matki. Miałam jeszcze młodszego brata.

  • A potem 17 września z tej Żółkwi…


A 17 września… Zaraz. Z Żółkwi zorganizowano transport. To znaczy stwierdzono, że w Żółkwi nie mamy czego szukać, nic nie znajdziemy. Było dosyć dużo panów w tej naszej grupie uciekających, którzy zorganizowali autokar, i kto chciał, wsiadał do tego autokaru. Autokar był pełny. I zajechaliśmy do Tarnopola […].

  • Na Ukrainie, za granicą.


Tak, tak. Do Tarnopola. W Tarnopolu okazało się, że każdy ma jakąś rodzinę albo znajomych i każdy gdzieś się rozszedł, rozproszył. Matka została na rynku sama z nami, dwojgiem dzieci, w obcym zupełnie terenie. Aha! Oczywiście te walizy wszystkie, które tam matka zabrała, to już zostały w tym zburzonym pociągu, została przy nas tylko taka podręczna mała walizka, gdzie mama trzymała pewnie jakieś tam kanapki do zjedzenia, może troszkę żywności. […] Ludzie przechodzili, pytali się, skąd jesteśmy. „Tak, uciekiniery z Warszawy, o, to wy biedne jesteście”. I w pewnym momencie podszedł do nas, to chyba był Ukrainiec. Ja do dzisiejszego dnia nie jestem pewna. Ukrainiec, sylwetkę którego pamiętam doskonale: wysoki, barczysty, z fajką na takim cybuchu i miał takie wojłokowe długie buty, wpuszczone spodnie w te buty. Taką sylwetkę jego zapamiętałam. No i znowu pyta się matki: „A skąd wy jesteście? A gdzie mąż? No tak. No dobrze, no ale teraz noc się zbliża i gdzie wy pójdziecie?”. Matka powiedziała: „No nie wiem dokąd, ja tu nikogo nie znam, nie wiem, dokąd się udać”. No on tak pomyślał i mówi: „No to chodźcie ze mną”. Wziął od matki tę małą podręczną walizeczkę […] i zaprowadził nas do swojego domu. Okazuje się, że mieszkał z żoną w takim domku, jak na owe czasy, to, bym powiedziała, prymitywnym, w dużym sadzie. Domek był położony w Tarnopolu, poniżej koszar wojskowych w dużym sadzie. I tam oddano nam do dyspozycji pokój. Pokój mały, no ale matka z bratem na jednym miejscu do spania, ja na drugim i tak żeśmy z dnia na dzień żyli. Matka zapoznała jednocześnie wtedy w czasie tej ucieczki rodzinę, również z Warszawy, którzy uciekali przed Niemcami tak samo jak my. Mieli syna starszego ode mnie. I kontaktowała się często, myśląc o tym i rozmawiając, co dalej z sobą zrobić.
Tymczasem wchodzą Sowieci 17 września, zaczyna się bardzo ciężki okres, bo trudno było zdobyć żywność. Wydaje mi się, ale ja nie jestem pewna, że to była rodzina ukraińska. To było takie osiedle, gdzie były rodziny żydowskie, Białorusini, ukraińskie, polskie. My, jako dzieci w tym małym osiedlu razem bawiliśmy się bardzo zgodnie i pamiętam, że to były miłe czasy. Matka odwiedzała tych zapoznanych z Warszawy, których z kolei przygarnęła rodzina żydowska. Mieszkali raczej bardziej w centrum, bo matka była bardziej na obrzeżach [Tarnopola]. Jeszcze muszę powiedzieć, że jeżeli to była rodzina ukraińska, to odnoszono się do nas bardzo serdecznie i z dużą chęcią pomocy, na przykład dzielili się obiadami. Matka, mając jeszcze pieniądze, […] chodziła do sklepu, póki było można jeszcze, kupowała mięso, z którego gospodyni przygotowywała obiady, i tak zapoznaliśmy się ze wschodnią kuchnią. Z chwilą kiedy wkroczyli Sowieci 17 września, to już nie było mowy o kupieniu czegokolwiek, bo oni wykupywali wszystko. Pamiętam, że wchodzili do sklepu i kupowali po dziesięć par butów dziecięcych, nie patrząc na to, jaki to jest rozmiar, pakowali to i wysyłali do Sojuza. Czas biegł, czasy były coraz trudniejsze i zaznajomiona rodzina z Warszawy namówiła matkę, żeby jednak tutaj nie pozostawać, bo nasz los jest bardzo niepewny, musimy podążać w kierunku Warszawy. I w ten sposób razem wsiedliśmy do pociągu i dojechaliśmy do Łucka. W Łucku z kolei ta sama sytuacja. Okazuje się, że ci znajomi mieli jakichś znajomych, do których się udali, a matka na tym dworcu została z nami sama i nie wiedziała, dokąd się udać. Kazała nam siedzieć w rogu hali dworcowej, a sama pobiegła szukać jakiegoś noclegu i znalazła nocleg u pani, młodej mężatki, której mąż został powołany w trzydziestym dziewiątym roku do wojska. Przygarnęła nas. To były bardzo skromne warunki, pokój z kuchnią. Ja z tą panią spałam w jednym łóżku, bo był jeden pokój tylko, a matka z bratem na jakiejś kanapce wąskiej po drugiej stronie pokoju. No oczywiście jedzeniem dzielono się z nami.

  • Który to był miesiąc?


[Wydarzenia powyżej opisane z Tarnopola miały miejsce we wrześniu, październiku, natomiast do Łucka dojechaliśmy na początku listopada 1939 roku].

  • Czy widziała pani radzieckich żołnierzy?


Tak. Radzieckich żołnierzy widziałam, na czołgach wjechali do Tarnopola. No, oni raczej do dzieci to byli bardzo przyjaźnie nastawieni.

  • I później z tego Łucka…


Z tego Łucka… Tak, jeden miesiąc, drugi miesiąc, nie wiadomo, na co było czekać, co było robić. I wtedy już żeśmy słyszeli, że w okolicach, na wsiach, zaczynają się [antypolskie nastroje], jakieś niepokojące [wydarzenia], że napadają [na polskie rodziny]. No ale to do nas jeszcze nie dochodziło, myśmy byli w otoczeniu innych rodzin, myślę, że to byli również i Ukraińcy, a może i Białorusini. W tej chwili nie pamiętam, bo miałam dwanaście lat i tym się nie interesowałam. Jednego dnia [przed Świętami w grudniu] przyszedł do mojej matki oficer radziecki i przekonywał matkę, że tak dłużej żyć nie może, na łasce obcych ludzi. Zostawił matce taką „bumażkę” i powiedział, że ma się zgłosi się jutro czy pojutrze. „Na stacji kolejowej [w Łucku] będzie pociąg, pojedziecie do Sojuza. Będziecie pracować, dzieci pójdą do szkoły, a nie będziecie żyć na łasce obcych ludzi”. Zostawił ten dokument i sobie poszedł. Matka następnego dnia, ponieważ myśmy nic nie mieli, [wzięła] tę swoją podręczną walizeczkę i pojechaliśmy na stację kolejową w Łucku – [wsiadając] do pociągu na północ. Ja nie umiem w tej chwili powiedzieć, do jakiej miejscowości myśmy dojechali, ale w każdym razie matka musiała mieć jakieś wiadomości. To była miejscowość niedaleko tak zwanej zielonej granicy. I trafiła – no, celowo – do przewodnika, który przeprowadzał ludzi przez tak zwaną zieloną granicę. Po jednym czy dwóch dniach udało nam się [przedostać] przez zieloną granicę i znaleźliśmy się, to już pamiętam, w miasteczku o nazwie Łuków. W Łukowie na stacji kolejowej były już pociągi i tym pociągiem żeśmy wrócili do Warszawy.

  • Pamięta pani, jak się przechodziło przez zieloną granicę?


Tak. Przechodziło się w nocy, był przewodnik. Grupa liczyła kilkanaście osób: piętnaście, szesnaście może. Były dzieci, były kobiety, mężczyźni. Jak się okazało, wszyscy uciekinierzy z Warszawy. I w jakiejś ciszy, w wyznaczonym miejscu, przeprowadzono nas przez tę granicę.

  • I przed końcem roku znalazłyście się panie w Warszawie.


To było po Bożym Narodzeniu. Ja wiem, że w Wigilię przekraczaliśmy granicę. Po Bożym Narodzeniu znaleźliśmy się z powrotem w Warszawie. Brat matki pilnował mieszkania, mieszkanie było nieuszkodzone, takie jak przed wojną urządzone, tak że zabezpieczony był dach nad głową na pewno.

  • I zaczęło się takie normalne, codzienne życie.


Zaczęło się normalne, codzienne życie – bez ojca. Brat mamy zamieszkał z nami, był kawalerem. Myśmy chodzili do szkoły.

  • Czy pani chodziła do tej samej szkoły? Skończyła pani szkołę podstawową.


Do tej samej szkoły podstawowej, tak. Z chwilą kiedy skończyłam szkołę podstawową, ponieważ brat mamy, tak jak powiedziałam, był nauczycielem tych klasycznych języków…

  • W czasie wojny był chyba bezrobotny.


Prowadzono tajne komplety i na tych tajnych kompletach uczył łaciny – greki już pewnie nie, ale łaciny uczył. A ja z kolei skończyłam tę szkołę w międzyczasie. No, już dorastałam, miałam trzynaście, czternaście lat, skończyłam szkołę podstawową, poszłam do szkoły zawodowej. Dlaczego? Dlatego żeby mieć legitymację, że chodzę do szkoły. Oprócz tego chodziłam na komplety.

  • Czy to były komplety w jakiejś konkretnej szkole?


Nie, komplety były absolutnie z zakresu gimnazjum i liceum zresztą też, i to było w sposób konspiracyjny prowadzone w mieszkaniach prywatnych, pięć, najwyżej sześć osób. Wchodziło się do mieszkania, pukając w specjalny, umówiony sposób i zawsze trzeba było [podać umówione hasło]. Profesor przychodził, tak, i trzeba było zawsze na wierzchu mieć albo rozrzucone jakieś karty, jakieś gry loteryjne, żeby w razie rewizji, w razie donosu można było upozorować spotkanie, no takie koleżeńskie, z okazji imienin, dajmy na to. To była konspiracja.

  • Ale pani i pani mama zdawałyście sobie sprawę, że jest to zagrożeniem dla pani bezpieczeństwa.


Tak, tak, tak.

  • I mimo to podejmowało się takie akcje.


Tak. Ale w moim mieszkaniu było bardzo mało tych spotkań, ja przeważnie chodziłam do innych koleżanek. Dlaczego. Dlatego że ten mój wujek z kolei, ucząc tej łaciny, do niego przychodzili uczniowie, a mieszkania były obserwowane, więc żeby nie było za dużego obciążenia dla obserwatora, to raczej ja… U mnie mało, mało było tych lekcji.

  • Z czego pani rodzina się utrzymywała?


Pamiętam, że matka dostawała co miesiąc parę złotych z opieki społecznej, a poza tym wujek mój, ucząc na tych kompletach, otrzymywał wynagrodzenie czy tam egzekwował sobie wynagrodzenie. No, trzeba było z czegoś żyć. I bardzo dzielił się z nami zdobytymi pieniążkami. A pieniążków było mało, potrzeb było jeszcze mniej, stosownie do zasobów pieniężnych.

  • Pani opisywała, że pani się zaprzyjaźniła z dziewczynami z Wielkopolski. To w jakiej szkole to było?


To było jeszcze na Narbutta, w szkole powszechnej. Nauczycielka przyprowadziła dziewczynki, jedna z Leszna była, druga z Koźmina Wielkopolskiego. Okazuje się, że zwłaszcza ta z Koźmina Wielkopolskiego, ojciec jej był urzędnikiem państwowym, nie chciał podpisać folkslisty, w związku z czym musiał z rodziną opuścić Koźmin, gdzie pracował i gdzie miał mieszkanie, z rodziną, z którą mieszkał.

  • Jak to się stało, że pani zetknęła się z konspiracją?


Ponieważ przed wojną należałam do harcerstwa, tak jak powiedziałam, do zuchów, bo byłam bardzo młoda, wiedziałam [w czasie okupacji], że coś tam się dzieje, że są jakieś zbiórki, i starałam się absolutnie skontaktować z harcerstwem. Ale muszę powiedzieć ciekawą rzecz. Myśmy chodziły do szkoły handlowej po skończeniu już tej szkoły podstawowej, żeby nas nie wywieziono na roboty do Niemiec. I mam wrażenie, że nauczycielka, wychowawczyni tej klasy, nas obserwowała. I jednego dnia po lekcjach [powiedziała]: „Zostańcie dziewczynki – to znaczy ja, Janka, Stefa i jeszcze jedna Janeczka, też z Poznania wywieziona – zostańcie, porozmawiamy trochę. Czy wiecie o tym, że jest tajne harcerstwo? […]”. – „No tak”. – „A czy byście chciały pracować? To jest niebezpieczne, zagrożenie nie tylko dla was, ale i dla [waszych] rodzin”. – „Tak, chcemy”. – „No to zgłosicie się dnia tego i tego, hasło będzie takie i takie, i dalej będziecie sobie załatwiać”. W ten sposób dostałyśmy się do harcerstwa. To wtedy były Szare Szeregi.

  • Jak wyglądały zbiórki?


Zbiórki były rzadkie, to znaczy raz w tygodniu, raz na dwa tygodnie, w mieszkaniu prywatnym i zawsze był jakiś temat historyczny. I zawsze dużo się mówiło o Piłsudskim, dużo się mówiło o historii, o zaborach.

  • Czyli znowu takie patriotyczne wychowanie.


Tak jest, jak najbardziej. Oprócz tego miałyśmy polecenie: „Słuchajcie, tam i tam, w takim i w takim miejscu została wdowa z trójką dzieci, która ma bardzo trudne warunki. Pójdziecie tam i zapytacie się, w czym by nie można było pomóc”. No taka była praca. Poza tym dorastałyśmy, w związku z czym zaczęto nas przygotowywać do pracy w łączności. To jeszcze początkowo wyglądało w ten sposób, że chodziłyśmy pod wskazany adres, coś zanosiłyśmy, coś mówiłyśmy, coś, co miało jakieś [zaszyfrowane] znaczenie. Zanosiłyśmy paczki, jakieś mniejsze, większe, ale co one zawierały, to ja do dzisiejszego dnia nie wiem. Zawsze był podany adres, nie tak jak dzisiaj się podaje, ulica Hoża, numer i taki i taki, mieszkania tyle i tyle, tylko: „Pójdziesz na ulicę Hożą, na skrzyżowaniu z taką i taką ulicą będzie apteka na rogu, trzeci dom po lewej stronie. Wejdziesz do bramy, wybierzesz środkowe wejście, wejdziesz na pierwsze piętro, pierwsze drzwi po lewej stronie. Zapukasz w umówiony sposób: »Czy pani czeka na węgiel?«. Jeżeli odpowie: »Tak, czekam«, no to wręczysz to, co masz do podania, czy to był list, czy paczka, czy jakieś zdanie do powiedzenia (które mnie oczywiście nic nie mówiło, bo to była zaszyfrowana wiadomość). Jeżeli pani powie: »Na nic takiego nie czekam«, to wtedy szybko uciekasz i zapominasz o tym miejscu, w którym byłaś. Jeżeli widziałaś nazwisko, [także zapominasz]”. Dawniej jednak były wizytówki na drzwiach i nazwiska były wygrawerowane, więc chodziło o to, żeby to wymazać z pamięci.

  • A ta łączność to był pani wybór, czy to tak akurat wypadło?


Nie było wyboru, nikt się mnie nie pytał, czy chcę być w łączności, czy chcę być sanitariuszką. To już był rok czterdziesty [trzeci], Armia Krajowa powstała w czterdziestym drugim. My już dorastałyśmy, miałyśmy szesnaście lat. Na [jednej ze] zbiórek przyszła pani, […] dużo starsza od nas, i [zapytała]: „Czy byście chciały pracować w łączności, bo nadal działacie w harcerstwie […]. No oczywiście to jest związane z niebezpieczeństwem”. Myśmy wyraziły gotowość pracy w łączności. „W takim razie będziecie szkolone”. Szkolenia polegały na tym, że przychodzili wykładowcy – tylko mężczyźni, ja nie pamiętam żadnej kobiety – i było odczytywanie map sztabowych, potem alfabet Morse’a musiałyśmy poznać, bo były potrzebne takie, myśmy to nazywały brzęczyki, do nadawania wiadomości. […] Ale to była teoria, oprócz tego była praktyka, to znaczy trzeba było iść i coś zanieść, przynieść, tak jak poprzednio. I do dzisiejszego dnia nie wiem, co przenosiłam, zresztą nie tylko ja, ale również i koleżanki. Pamiętam, nie wiem, czy to będzie miało znaczenie, takie miałam bardzo niefortunne wydarzenie. Stałam na przystanku tramwajowym i zobaczyłam moją przełożoną, […]. Pięknie jej się ukłoniłam. Na następnej zbiórce dostałam burę za niekonspiracyjne zachowanie się. Nie wolno było przyznawać się do tego, że się kogoś zna, to była głęboka konspiracja.

  • Czy miała pani poczucie takiego niebezpieczeństwa, bo pani coś wiedziała, znała?


Myślę, że w czasie okupacji nikt z nas nie żył z poczuciem bezpieczeństwa. Bo były łapanki na ulicach, bo były rewizje w domach, bo były liczne aresztowania, bo były rozstrzeliwania na ulicach – nie było czegoś takiego jak chwila bezpieczna.

  • Czy to był kurs łączności? Skończyła go pani?


Tak. Czy skończyłam, to nie wiem. To podobno był kurs [podchorążówki]. Z tymi brzęczykami to jeszcze jakoś inaczej się nazywało. Trudno mi dzisiaj w pamięci odtworzyć konkretne nazwy tych kursów.

  • Ale to się skończyło przed…


Przed wybuchem Powstania, tak jest.

  • Składała pani przysięgę wojskową.


A, przysięga wojskowa, tak. Zakwalifikowano nas do przysięgi wojskowej, to znaczy powiadomiono nas, że utworzyła się Armia Krajowa, że Szare Szeregi zostały wcielone w szeregi Armii Krajowej. [Byłyśmy już] na tyle dorosłe, że [zaproponowano nam przeniesienie w szeregi] Armii Krajowej. [Był to rok 1944]. To jest organizacja wojskowa, w związku z czym musiałyśmy złożyć przysięgę. Przysięgę pamiętam jak dzisiaj, [składałyśmy w lutym 1944 roku] w mieszkaniu mojej koleżanki. Stół był nakryty białym obrusem, był krucyfiks, były dwie świeczki i powtarzałyśmy słowa przysięgi przy zaciemnionym oknie. Jakoś tak to utkwiło mi w pamięci.

  • Same dziewczyny?


Same dziewczyny.

  • Ile was było?


Pięć, siedem najwyżej.

  • Czy ktoś, kto odbierał przysięgę, to była znana osoba?


Odbierała przysięgę „Ela”, po wojnie dowiedziałam się, że nazywała się Ela Ostrowska, Gross-Ostrowska. Napisała książkę: „W Alejach spacerują »Tygrysy«”. Ona od nas odbierała przysięgę wojskową.

  • Czy pani się spodziewała, że pani działalność konspiracyjna będzie prowadziła do Powstania?


Nie miałam świadomości. Wiedzieliśmy wszyscy, że Niemcy wycofują się, że front wschodni zbliża się do Warszawy – mieliśmy tego świadomość.

  • Dostała pani jakiś przydział przed Powstaniem?


Tak, tak.

  • Kiedy się pani dowiedziała?


A dowiedziałam się po wojnie, jaki był mój przydział. 1. kompania łączności Warszawa Śródmieście.

  • A ktoś panią zawiadomił, że ma się pani stawić gdzieś w konkretnym miejscu?


Tak. Dostałyśmy polecenie, żeby stawić się… Powstanie wybuchło 1 sierpnia, to był wtorek, a myśmy już w sobotę były zmobilizowane na placu Narutowicza, na strychu u sióstr zakonnych, pamiętam, i czekałyśmy na rozkazy. W dniu 1 sierpnia do południa przenieśliśmy się do miejsca przekazywania rozkazów, na ulicę Filtrową 48, takie dostałyśmy polecenie. Tam już był mężczyzna z jakimś aparatem do nadawania. Nie umiem powiedzieć, co to był za aparat. Im mniej się wiedziało, tym lepiej było w czasie okupacji. No i czekałyśmy na rozkazy. Rozkazów nie było, Powstanie wybuchło. Wysłał w Aleje Jerozolimskie dwie łączniczki, ale one nie wróciły. Okazuje się, że nasza placówka na Filtrowej 48 była, dzisiaj można powiedzieć, niefortunnie usytuowana, bo z jednej strony były koszary niemieckie, z drugiej strony też była jakaś instytucja niemiecka, a niedaleko nas była Politechnika Warszawska. Politechnika Warszawska bardzo szybko była opanowana i wyzwolona przez powstańców, więc niedaleko nas właściwie były już budynki w rękach powstańców, a myśmy nie mogli wyjść na ulicę, ponieważ u wlotu Filtrowej ustawiono karabin maszynowy i kto tylko wyszedł z pomieszczenia, od razu strzelano.

  • A jak pani wychodziła na tę mobilizację, to co powiedziała pani w domu? Czy pani mama wiedziała, że pani jest zaangażowana?


Nie, matka nic nie wiedziała, bo taka był zasada konspiracji, natomiast domyślała się na pewno.

  • Czy pani powiedziała, że pani wychodzi?


Powiedziałam mamie, [że wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę]. Wtedy powiedziałam po raz pierwszy, że wychodzę i nie wiem, kiedy wrócę.

  • Mama to przyjęła spokojnie?


Spokojnie. Pocałowałam matkę w rękę, bo tak mnie uczono, zamknęłam za sobą drzwi mieszkania, w którym spędziłam bardzo szczęśliwe dzieciństwo i do którego już nigdy nie wróciłam. To była Sandomierska 14 mieszkania 21.

  • Co się potem z panią działo i z tym punktem? Czy nadałyście chociaż jeden meldunek?


[…] Naszym zadaniem było utrzymanie łączności między Śródmieściem a Mokotowem, ale ponieważ, tak jak mówię, te poszczególne budynki przez Niemców były zajęte, to ta łączność była bardzo, bardzo [utrudniona, właściwie] niemożliwa do utrzymania [1 sierpnia]. Dwie łączniczki dowódca wysłał w kierunku Alei Jerozolimskich [do centrali]. […] [W związku z tym, że nie wróciły, zadecydował, że nie będzie ryzykował życia następnych łączniczek]. Tymczasem zaczęła się pacyfikacja Woli i Ochoty, a myśmy musieli opuścić nasz posterunek. Nie miałyśmy żadnych opasek powstańczych, nie zdążono nam dostarczyć. Powiedziano nam, żeby razem zmieszać się z ludnością cywilną i wychodzić, i w ten sposób dostałyśmy się do Pruszkowa.

  • A jak byliście na tym posterunku, to czy tam był jakiś zapas żywności, woda?


Głodne byłyśmy strasznie, bardzo głodne byłyśmy

  • Czy to był budynek mieszkalny, gdzie byli lokatorzy?


To był budynek, [gdzie były] takie szeregowe mieszkania na ulicy Filtrowej, piętrowe segmenty szeregowo połączone ze sobą. Na dole był salon, mały pokoik, kuchnia, pokoik dla służącej, u góry były dwa pokoje. Wiem, że to było mieszkanie jakiegoś pułkownika, który był [w niewoli].

  • Ale domownicy byli w domu, czy to był pusty lokal?


Właścicielka tego mieszkania była w domu, miała dwie córki, które również brały udział [w Powstaniu], były żołnierzami Armii Krajowej.

  • Czyli pani wychodziła z tego domu…


Jako cywilna.

  • Pamięta pani, kiedy to było?


15 sierpnia byłyśmy już w Ravensbrück, więc to mogło być 10, 12 sierpnia.

  • Czy pani widziała powstańców chociaż przez ten czas, kiedy pani tam była?


W tym zamknięciu nie.

  • Koleżanki.


No koleżanki to były.

  • Ale takich walczących powstańców?


Nie, z bronią nie.

  • A czy jakiś ostrzał, takie niebezpieczeństwo, że…


Tak, tak, ostrzał na ulicy był silny, tak że żeby wydostać się i w ogóle wyjść z tej placówki, to to było prawie niemożliwe.

  • A wychodziłyście z cywilami, którzy w tym samym czasie też wychodzili z domów.


Tak jest, wysiedlano ich z domów. Kazano nam zmieszać się z cywilami i iść razem z cywilami. I tak dotarłyśmy do Pruszkowa.

  • Na piechotę?


Piechotą.

  • Jak pani zapamiętała obóz w Pruszkowie?


To była konglomeracja społeczeństwa, mieszkańców Warszawy. Ludzie młodzi, ludzie starzy, dzieci w rozmaitym wieku.

  • Jakie warunki tam były?


Warunki były takie, że to była hala, do tej hali nas spędzono, nie było żadnych możliwości… Można było położyć się na podłodze, no i tak zrobiłyśmy. Trzymano tam nas jedną dobę. Noc spędziłyśmy i następnego dnia już była selekcja.

  • Jak wyglądała selekcja?


Selekcja wyglądała w ten sposób, że oddzielano starych ludzi, dzieci, młodych, osobno mężczyzn, młode kobiety. I były podstawione wagony towarowe – od razu do tych wagonów.

  • Pani jako młoda kobieta.


Tak, z tymi koleżankami, z którymi byłam na placówce.

  • Czyli z tymi wysiedlonymi z Poznania.


Tak jest.

  • A jak wyglądała droga?


No, po drodze właśnie… Brali udział w tej pacyfikacji żołnierze oddziału Kamińskiego, którymi posłużyli się Niemcy w celu likwidowania Powstania. No to znana rzecz, „własowcy”.

  • Ale to był dość długi marsz, bo jednak trochę tych kilometrów było. Kto was konwojował?


Konwojował… Myśmy szli sami, a oni wdzierali się. Pijani byli wszyscy. No, wyciągali młode kobiety, dziewczyny.

  • Okradali?


Nie. Każdy miał podręczny… no to co miał na sobie. Ludność, mam wrażenie, była nieprzygotowana do tego rodzaju ewakuacji, nikt nic nie miał. Zostawały domy zasobne, do których wrzucano zapalające pociski i dom po domu palono.

  • Po segregacji pani się dostała do wagonu. Wiedziała pani, gdzie pani jedzie?


Nie.

  • Wszystko w tajemnicy.


Wszystko było w tajemnicy.

  • To były wagony…


Towarowe.

  • Jak długo trwała podróż?


Podróż trwała jedną noc na pewno, dwa dni i dostałyśmy się do miejscowości Oranienburg. W Oranienburgu znowu była selekcja: mężczyzn osobno, kobiety osobno. Kobiety pieszo gnano – tak można powiedzieć, gnano – do Ravensbrück. Nie, przepraszam. Przewieziono nas wagonami, również towarowymi, do miejscowości Fürstenberg. Fürstenberg to była stacja kolejowa najbliżej Ravensbrück. W Ravensbrück wysiadłyśmy z tych wagonów i tu spotkałyśmy się z zupełnie innym światem. Czekali na nas esesmani i aufzjerki – aufzjerki z pejczami, z psami, więc zupełnie inny świat. Myśmy były zaskoczone tym. To szczekanie psów, to pokrzykiwanie tych aufzjerek, popychanie nas. Nie wiedziałyśmy, gdzie, w jaką stronę się udać, a oni chcieli, żebyśmy formowali kolumny składające się po pięć osób. Nie wszyscy rozumieli ten niemiecki. To jeden wielki chaos. Pokrzykiwanie, machanie pejczami – to zapamiętałam jako przerażające.

  • Czy pani miała w ogóle świadomość, że były obozy koncentracyjne?


Miałam małą świadomość o obozach koncentracyjnych. Wiedziałam, co to jest Oświęcim. A przyznam się, że o Ravensbrück nie słyszałam jako dziewczyna, w konspiracji i nie wiedziałam, co to jest Ravensbrück.

  • I później do baraków?


Znowu posegregowano nas. Był prysznic. Trzeba było wszystkie rzeczy zostawić, cokolwiek się miało, […] przed wejściem do łaźni. Tam, zdaje się, mydła nie było, ręczników chyba też nie było, no ale myśmy starały się skorzystać z tej wody, która płynęła z kranów. Byłyśmy bardzo brudne. Po wyjściu potem wydano nam bieliznę [i sukienkę – pasiak].

  • Taką już obozową, tak?


Tak. Zaczęła się rejestracja i każda z nas otrzymała numer, numer i trójkąt, który był przyczepiony do pasiaka. Kolor trójkąta oznaczał, za co się dostało do obozu. Polityczne miały czerwone trójkąty, liliowe miały Cyganki, żółte – homoseksualistki, [zielone – złodziejki].

  • Pani miała jaki trójkąt?


Czerwony.

  • Polityczna pani była.


Polityczna, tak. Bo pytano się, skąd jesteśmy – wywiad ze strony tych, które nas meldowały i wydawały te numery… Ja swój numer to do końca życia nie zapomnę.

  • Jaki ma pani numer?


56526, tak. I właściwie wtedy już myśmy nie były osobami. [Ja osobiście odczułam, że zabrano mi moje człowieczeństwo i stałam się] numerem. Myśmy były numerami, nie ludźmi.

  • I do baraków.


Do baraków dostałyśmy się. Baraki były już przepełnione, bo transporty przychodziły, trzeba było gdzieś pomieścić – po dwie na jednej pryczy. Prycze były trzypiętrowe.

  • Dużo było tam warszawianek?


Bardzo dużo.

  • Byłyście w oddzielnym jak gdyby bloku?


Nie, po prostu jakiś blok przeznaczono do transportu z Warszawy i te transporty stale przybywały.

  • Zupełnie nowa i zaskakująca dla pani rzeczywistość.


Tak. Rano o godzinie czwartej była syrena i o godzinie piątej już trzeba było być na apelu, ustawioną szeregowo, zu fünf, co pięć osób, żeby łatwo nas było liczyć, i na odległość ramion, nie tak, żeby można było się do siebie przytulić i ogrzewać wzajemnie ciałami. I czekało się, aż przyjdzie kierownik tego obozu Ravensbrück ze swoją świtą i odbierze meldunek o stanie liczebnym baraku. Stan liczebny poszczególnych baraków musiał się zgodzić z tym, co mieli w biurze. Tak że nawet jeżeli w czasie tego apelu któraś zasłabła, bo były i starsze osoby od nas, były takie, które nie wytrzymywały tego stania. [Apel trwał od piątej godziny rano, a o] ósmej, w pół do ósmej, dopiero ta świta obozowa przychodziła odebrać meldunek o stanie liczebnym. [Osoby, które zasłabły podczas apelu], […] podciągano pod ścianę baraku, bo stan liczebny musiał się zgadzać.

  • Czy szybko się pani przyzwyczaiła do takiego trybu życia?


Ja byłam oszołomiona tym trybem życia, tak że tu o przyzwyczajeniu się nie może być mowy. Byłam oszołomiona tym, że jestem pogardzana, że mogę być popychana, że mogę być bita. Poza tym wyznaczono nas do pracy również poza terenem obozu, bo zgodnie z zasadą nazizmu praca czyni człowieka wolnym, prawda, Arbeit macht frei, to było to. I ja pamiętam, że kiedyś dostałam się do takiego komanda, wyszłyśmy poza teren obozu i dostałam łopatę, miałam jakieś kwadraty darniny wyciągnąć, wykroić czy tam wykopać z tej ziemi. Ja nigdy przy łopacie nie pracowałam i to mi nie wychodziło. Jakaś aufzjerka zobaczyła, że to mi nie wychodzi, to stała nade mną i popychała mnie, wykrzykiwała prawdopodobnie jakieś bluźniercze słowa, a ja sobie nie mogłam z tym poradzić i wróciłam do baraku wtedy, pamiętam, tego dnia bardzo podłamana psychicznie. Doszłam do przekonania, że ja tego obozu nie przeżyję. Bo byłam zmęczona, ale nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.

  • Czy była pani bita za to, że coś nie wychodziło?


Nie, za to bita nie byłam. […] No tak, oparłam się o szybę tego baraku. W tym baraku tłok był niesamowity, bo to trzypiętrowe łóżka po dwie osoby, tak że tam gwar był, tłok był. Ale ja sobie tak stanęłam, oparłam głowę o szybę i się rozbeczałam, bo zdałam sobie sprawę, że nie przeżyję tego obozu. W pewnym momencie zobaczyłam, że ktoś mnie obejmuje i przytula do siebie. To była Czeszka, starsza ode mnie, mogła by być chyba moją matką. I ona mi powiedziała: „Ja widziałam, jak te aufzjerki się dzisiaj do ciebie odnosiły. Nie możesz się poddawać, bo tego obozu nie przeżyjesz. Codziennie musisz być przygotowana na złe traktowanie i z tym się musisz pogodzić i tylko w ten sposób możesz przeżyć”. Tak mnie przytulała do siebie, całowała mnie, taki matczyny odruch z jej strony.

  • Czy to pomogło?


No jakoś tak uspokoiło może.

  • Wiedziała pani, co się działo z pani rodziną?


Nic nie wiedziałam. Przybywały następne transporty z Warszawy i dowiedzieliśmy się: Śródmieście padło, Mokotów padł. To już wiedziałam, na Mokotowie że matka z bratem przeżyli albo nie przeżyli. Takie wiadomości z transportów żeśmy wiedziały, o upadku Powstania i o warunkach, w jakich znaleźli się powstańcy.

  • Jak długo była pani w Ravensbrück?


W Ravensbrück byłam stosunkowo krótko, dlatego że Rzesza potrzebowała rąk do pracy. Blokowa jednego dnia przyszła i wybrała nas, no może ze dwieście więźniarek – w tym bloku były głównie Polki – i [poszłyśmy] na taki plac między barakami, za którym siedzieli esesmani, […] i mężczyźni [cywilni]. Trzeba było przejść przed tym stołem w pewnych odstępach, pokazać ręce, zacisnąć [pięści], pokazać nogi, czy nie ma się żylaków, o to im chodziło, i zapisywali nasz numer do transportu do fabryk amunicji. Rzesza potrzebowała rąk do pracy. Ale to była, pamiętam, jedna taka selekcja. A druga selekcja była do badań pseudomedycznych. To z kolei wybrano nas, młode osoby, głównie Polki.

  • Pani też była wyznaczona do badań?


Nie, do badań nie, ale do selekcji byłam przygotowywana razem z koleżankami moimi. Razem żeśmy się trzymały. W nas tkwiło takie poczucie, że jeżeli będziemy razem się trzymać, to jakoś to piekło obozowe przeżyjemy. No i trzymałyśmy się razem, i wyznaczono znowu nas na selekcję. Kazano nam się rozebrać do naga. Myśmy były bardzo młode, ta nagość to była dla nas coś obcego, to te służbowe więźniarki zrywały te pasiaki z nas, zdzierały po prostu. I też w pewnych odstępach, nago, przechodziło się przed stołem, za którym siedzieli już lekarze i wśród nich [kierownictwo obozu].

  • W białych fartuchach byli?


Nie, w esesmańskich mundurach. I pamiętam, wśród nich była jedna kobieta, lekarz, jak się okazało potem. I wybierali [wśród nas osoby] do pseudomedycznych badań […].

  • Pani nie została wybrana.


Nie, nie.

  • Ale pojechała pani do tej fabryki amunicji?


Tak, zostałam przeznaczona, ja i moje koleżanki, do fabryki amunicji. To było w Salzgitter (jak się okazało, podobóz Neuengamme) i tam pracowałam na tokarce obrotowej. [Obóz położony był na obrzeżach miasta. Hala fabryczna duża, wypełniona różnymi maszynami].

  • Ale pani umiała się obchodzić z tokarką?


Skądże. Pokazali mi, jak należy kręcić, jak wsuwać ten pocisk, jak go unieruchomić i borować te otwory. Przychodził z prac przymusowych majster i sprawdzał widocznie parametry tych nawierconych otworów, a od czasu do czasu przychodził, pamiętam, taki garbaty [Niemiec], pewnie dlatego nie wzięli go do wojska. [Kontrolował on tych], którzy nas sprawdzali, bo to były, okazuje się, osoby z robót przymusowych. [Była to praca ciężka, fizyczna, w pozycji stojącej. Pracowałyśmy na trzy zmiany].

  • Spotkała pani Polaków wśród tych sprawdzających z robót przymusowych?


Spośród tych robotników przymusowych to Polacy byli, były Francuzki, było bardzo dużo Włoszek, Greczynki i bardzo dużo Rosjanek. To był obóz niedaleko obozu męskiego w Drütte. W każdym razie myśmy należały do głównego obozu Neuengamme, no i przygotowywano nas i wykorzystywano do pracy w fabryce amunicji.

  • Ale co rano były te apele?


Apele były zawsze przed [wyjściem do pracy]. Pracowałyśmy na trzy zmiany, więc był apel i szykowanie do [pracy]. Każda z nas wiedziała, na którą zmianę będzie pracować. Oczywiście te zmiany wyznaczono barakami.

  • A czy jak pani była w Ravensbrück, to czy pani się kontaktowała z tymi więźniarkami, które tam dawniej zostały przywiezione? One były chyba jeszcze gorzej traktowane.


Nie. Były po eksperymentach pseudomedycznych, były więźniarki polityczne z Radomia, myśmy je nazywały radomianki. One wiedziały – też były z harcerstwa, ruch oporu, Armia Krajowa – wiedziały, że wśród ludności cywilnej są również uczestniczki Powstania i one odnalazły nas w baraku i starały się nam uświadomić, jak należy żyć, żeby przeżyć. Poza tym starały się nam pomóc, jak mogły. Jedna pracowała w kuchni. Były rewidowane, ale udało jej się przenieść cebulę i przyniosła nam tę cebulę: „Podzielicie sobie tę cebulę na cztery części i zjecie do tego suchego chleba”, który się tam dostawało. Dlatego że wszystkie chorowały na szkorbut, bo to było jedzenie pozbawione witamin czy podstawowych składników mineralnych. Jedna, pamiętam, przyniosła nam kawałek gazety: „Włożysz sobie tę gazetę pod pasiak, to tak zimno nie będzie na apelu ciebie kąsało”. Pamiętam, że jedna przyniosła też takie szmaty, może po czyszczeniu maszyn, wyrzucone, którymi jedna z nas mogła sobie obwiązać nogi w drewniakach. Myśmy nie miały skarpet, drewniaki bardzo raniły nam nogi, nie było czym zawinąć sobie nóg, tak że te chodzenie było bardzo bolesne. Rany nie chciały się goić, bo następnego dnia założyłam te drewniaki, które mi znowu podrażniały rany.

  • A jak była zima, to dostawałyście coś ciepłego pod te pasiaki?


Nie, nie.

  • Zima, lato, wszystko jedno, ten sam pasiak.


Wszystko jedno. Natomiast jak pracowałyśmy w fabryce amunicji w Salzgitter, mogłyśmy wziąć sobie koc, jak szłyśmy do fabryki, i owinąć się kocem. I po pięć, oczywiście, owijałyśmy się kocem, pod rękę następną i tak zu fünf żeśmy tworzyli kolumnę, i prowadzili nas do pracy w fabryce amunicji. Zawsze eskortowali nas esesmani z bronią, no i esesmanki. A pamiętam, że do hali fabrycznej wchodziłyśmy zupełnie innym wejściem niż pracownicy cywilni. Bo tam pracowały nie tylko więźniarki, ale również pracownicy cywilni z robót przymusowych.

  • Czy mieliście jakiś kontakt?


Nie było kontaktu.

  • A jak odnosili się do was Niemcy, którzy pracowali w tej fabryce?


No to były… Nie było Niemców, bo Niemcy byli na wojnie. Nie było kobiet niemieckich. Tylko więźniarki pracowały przy tych maszynach. Różne były maszyny. Ja akurat dostałam przydział do tej tokarki obrotowej.

  • Do kiedy tam pani była?


Całą zimę spędziłyśmy w Salzgitter. W marcu, w kwietniu słychać już było pomruki zbliżającego się frontu, widać było, że coś się dzieje i w końcu były coraz częstsze naloty. W czasie nalotu sprowadzano nas do schronu, do piwnicy, przerywałyśmy pracę, tak że cieszyłyśmy się o tyle, że mogłyśmy sobie troszeczkę odpocząć. Praca stojąca przy tokarce obrotowej bardzo była męcząca, dla mnie bardzo męcząca. Tak że ja nawet kiedyś uśmiechałam się, że nareszcie sobie trochę odpoczniemy, i aufzjerka to zauważyła, i po powrocie: Komm. Zeszła ze mną do piwnicy i mówi: „Ja widziałam, jak ty się śmiejesz, tak. I nie myśl sobie, że to tak ci pójdzie gładko”. Nie miała szpicruty ze sobą, ale strasznie mnie pobiła. Kopała, ja tam upadłam, podcięła mi nogi i tak dalej, ale nie… Jak wróciłam na salę do pracy, no to moje koleżanki widziały, że coś się stało, bo byłam bardzo potargana.

  • Zbiła panią i musiała pani potem wracać z powrotem do pracy.


Tak, do maszyny.

  • Czy jedzenie było lepsze, jak pracowałyście w fabryce?


Nie. Była pajdka chleba. Tam było 400 czy 450 gramów i była zupa na obiad, przeważnie z brukwi. Miska zupy.

  • Czy tam była pani już do wyzwolenia w tej fabryce?


Nie. Ponieważ front się zbliżał… W pobliżu był obóz męski w Drütte. Razem nas połączono z tym obozem męskim, załadowano na pociągi towarowe (otwarte były pociągi towarowe) razem z aufzjerkami naszymi i pojechałyśmy w nieznanym kierunku. Dojechałyśmy do miejscowości Celle. W Celle nastąpiło bombardowanie dworca. Nasz pociąg, transport został również zbombardowany, no i rozproszyliśmy się, uciekaliśmy. Ja zobaczyłam tylko, że na brzegu jakiegoś osiedla jest las, i w kierunku tego lasu biegłam. Ale ja biegłam i oprócz tego masa więźniów biegła również, a przede mną biegł jakiś esesman, on tak samo bał się, jak i myśmy się bali. Ale ten esesman, jeszcze mając karabin, biegnąc, otworzył karabin i strzelał do uciekających przed nimi. I ja sobie wykombinowałam, że jeżeli ja będę biegła za tym esesmanem, to ten zasięg jego pocisków mnie nie obejmie, bo on w prawo, w lewo, przed siebie, a ja tuż za nim biegłam. No tak sobie wykombinowałam, że w ten sposób może uniknę śmierci. Na drogę dali nam chyba po bochenku chleba. Ja trzymałam uporczywie ten bochenek chleba pod pachą, żeby go nie stracić, no i w pewnym momencie zauważyłam więźniów, bo byliśmy transportowani z męskim obozem również, więźniów, którzy widząc ten chleb, biegli równolegle ze mną i chcieli mi koniecznie ten chleb odebrać. Wiedziałam, że oni chcą mi odebrać. To było trzech czy czterech mężczyzn z nożykami. Ja nie wiem, skąd oni te nożyki mieli. Ale w pewnym momencie nastąpił atak bombowy, który powalił mnie na ziemię i jak wstałam, otrzepałam się, to zobaczyłam, że chleba nie mam. I straciłam największy skarb, jaki miałam. A nie wiedziałam, kiedy będziemy wyzwolone. Ale moje koleżanki z Powstania zachowały ten swój chleb i do końca wyzwolenia dzieliły się ze mną bardzo solidarnie każdą kromką chleba.

  • Czy po tym nalocie wróciłyście panie do pociągu?


Do pociągu nie, bo całe Celle było zbombardowane, w tym dworzec Celle. Uformowano z nas transport, to znaczy to był transport liczący podobno [około] 3000 więźniów. Po tym nalocie kto nie mógł iść, to został oczywiście na miejscu zlikwidowany, zostało nas 800 osób z trzech tysięcy. Te 800 osób pędzono pieszo w nieznanym dla nas kierunku. Jedną noc, pamiętam, żeśmy spędzili w lesie. Było bardzo zimno. I potem dotarliśmy ledwo, ledwo, wlokąc się, do obozu w Bergen-Belsen. Jak przekroczyliśmy [bramy obozu], to muszę powiedzieć, że Ravensbrück czy Salzgitter to było niebo w porównaniu z tym, co żeśmy tam zobaczyli: masa rozkładających się zwłok, których już nikt nie usuwał, bo to było przed wyzwoleniem. To był kwiecień czterdziestego piątego roku.

  • Ale znowu kazali się posunąć tym w barakach, żebyście mogli też tam mieszkać?


Tam już nie było żadnych pryczy. Trzeba było w kucki usiąść, żeby zmieścić się, bo nie wolno było w nocy być na zewnątrz baraku. Strzelali. Tak że wszyscy musieli być na noc zapędzeni do baraków. Nie było pracy, bo już nikt się nie mógł utrzymać na nogach, tak że żadnej pracy przymusowej nie było, tylko rano trzeba było wynieść zwłoki tych więźniarek, które w nocy zmarły.

  • Pani wynosiła też te zwłoki?


Ja wynosiłam [również]. I pamiętam taki incydent… Incydent to nie, ale wydarzenie, które utkwiło w mojej pamięci. Razem z moją [koleżanką] Stefą z Powstania, z tej samej grupy, dostałyśmy polecenie wyniesienia zwłok. No to trzeba było zdjąć pasiak [zmarłej] i gołe zwłoki, znaczy jedna za ręce, druga za nogi, wynieść i rzucić na taką stertę przed wejściem do baraku. A ta sterta z dnia na dzień była coraz większa. Blokowa, która kazała nam to robić, spojrzała na [następną] i mówi do nas: „Wiecie co? Ta już niedługo pociągnie, wynieście ją też”.

  • Żywą?


No, mówi: „Ona ledwo, ledwo”. No to żeśmy ją rozebrały w baraku, [więźniarka] nie reagowała, no to za ręce, za nogi, no i buch na tę stertę tych ciał [przed barakiem]. Tymczasem ona widocznie zachłysnęła się świeżym powietrzem. Myśmy z przerażeniem patrzyły, jak ześlizgnęła się z tego stosu trupów i na czworakach, bo nie miała siły, wpełzła z powrotem do wnętrza naszego baraku. I to był taki obraz, który mi utkwił w pamięci.

  • Czy zdarzyło się pani wynosić kogoś, kogo pani znała, kto umarł w nocy, a pani z nim wcześniej rozmawiała?


Tak, no na pewno tak.

  • Czy człowiek obojętnieje na takie rzeczy?


Tak, tak. Dzisiaj ona, jutro może ja. Już byłyśmy bardzo, bardzo słabe. […] Przed wyzwoleniem okazuje się, że […] już nie miałam siły chodzić. [Jednego dnia] moje koleżanki z Powstania przyszły do baraku – ja [wtedy już] leżałam na [klepisku, gdzie było] pełno błota, wszy [i robactwo], ale nie miałam siły [więc tak leżałam]. W pewnym momencie przyszła koleżanka: „Słuchaj, Joaśka, Anglicy wkroczyli do naszego obozu, jesteśmy wolne”. To doszło do mojej świadomości i [zaraz] straciłam [przytomność]. One widząc, co się ze mną dzieje, zgłosiły to na izbę chorych. To już było po wyzwoleniu. Z izby chorych przyszli noszowi, położyli mnie na noszach, bo ja byłam nieprzytomna. Jak się ocknęłam, to okazało się, że leżę [w baraku dla] chorych [na tyfus]. W izbie chorych [były] jednopiętrowe prycze. Prycze były bardzo wąskie. Położono mnie na dolnej pryczy. Naprzeciwko przeładowanie było straszne. Leżała łączniczka ze Śródmieścia, którą znałam i rozpoznałam, a obok mnie ktoś leżał, ale nie chciał się posunąć i ja nie mogłam się tam zmieścić na tej pryczy. Okazuje się, że to była zmarła więźniarka, ale zwłoki dopiero następnego dnia rano wynoszono.

  • Czyli pani cały czas musiała leżeć obok tej zmarłej.


Całą noc spędziłam u boku tej zmarłej, tak.

  • I miała pani tyfus, tak?


I miałam tyfus. Leczenia nie było żadnego.

  • Mimo że to już było wyzwolenie i byli Anglicy, to leczenia też nie było.


Nie było.

  • W ogóle wyzwolenia to pani jakby nie zauważyła, no bo pani była w takim letargu.


Tak, tak.

  • W dalszym ciągu byłyście w obozie.


W dalszym ciągu byliśmy w obozie. Podobno w momencie wyzwolenia wjechał na teren obozu czołg, z którego we wszystkich językach nadawano: „Jesteście wyzwoleni, w miarę [możliwości] będziemy wam starali się pomóc i rozładować ten obóz, ale to będzie wymagało trochę czasu”. No bo nas było w chwili wyzwolenia 60 tysięcy więźniów. 60 tysięcy to jest małe miasto.

  • Czy pani zauważyła, że się zmieniło, że już jesteście wyzwolone? Bo ciągle ten sam obóz, te same baraki?


Te moje koleżanki… Anglicy otworzyli magazyny. W tych magazynach były takie pałatki, koce, czyste pasiaki nieużywane, czysta odzież przygotowywana pewnie przez Niemców. I moje koleżanki wyniosły takie pałatki i z tych pałatek na zewnątrz baraku już można było… Niemców nie było, tak że można było noc spędzić poza barakiem, a noce były piękne, ciepłe, to był kwiecień. One zbudowały namiot i wyłożyły dno tego namiotu kocami. No tam tych koców to przyniosły, trzy czy cztery i było świeże powietrze przede wszystkim. I widząc w jakich warunkach ja leżę, postanowiły mnie wykraść z tego rewiru, co im się udało. Z tym że ja tylko pamiętam, że przyniosły mi pasiak, ubrały w ten pasiak. W czym ja leżałam, to ja nie pamiętam. Czy ja miałam jakąś bieliznę? No coś musiałam mieć. Ubrały mnie w ten pasiak i [powiedziały]: „Słuchaj, Joaśka, tutaj cię postawimy. Żebyś czekała, przyjdziemy po ciebie”. Ale ja nie miałam siły stać i co mnie postawiły, to ja klaps, z powrotem na podłogę. A chodziło o to, że była [więźniarka] służbowa [przy wejściu], bo to był barak tyfusowy [zakaźny]. Za czasów niemieckich nie wolno było nikomu wejść na barak tyfusowy, ale to już było po wyzwoleniu, więc kto chciał, to wchodził, kto chciał to wychodził. Niemniej jednak przy wyjściu z baraku taka więźniarka stróżowała i sprytne koleżanki zagadały ją, jakoś odciągnęły, a dwie pozostałe wzięły mnie pod pachę i: „Pamiętaj, jak będziesz przechodziła koło tego stołu czy krzesła, na którym ta służbowa więźniarka siedzi, żebyś przebierała nogami chociaż”. No więc ja przebierałam tymi nogami, ale jak już żeśmy wyszły z tego baraku, to już mnie ciągnęły, bo nie miałam siły przebierać tymi nogami. I [poszłyśmy] do tego namiotu, który stworzyły. No tam jak mnie położyły, to ja się znalazłam w innym świecie. Uchyliły tę pałatkę, świeże powietrze, inaczej mi się oddychało. Czułam się w jak w niebie.

  • Ale leków żadnych, tylko po prostu siłą woli pani przeżyła.


Żadnych [leków nie było]. Tak, tak.

  • I co się potem z panią działo?


Potem zaczęto ewakuować Bergen-Belsen do starego obozu poniemieckiego. Już nastąpiła pewna segregacja i potworzyły się komitety narodowościowe. „Dobrze, to ty Polka”. – „Tak”. – „A za co cię wzięli?” – „Za udział w Powstaniu Warszawskim”. – „To w takim razie ty należysz do obozu byłych więźniów kobiet Armii Krajowej w Niederlangen”. I w ten sposób znalazłyśmy się w Niederlangen. W Niederlangen dostałyśmy [mundury]. […] No ale jak tu udowodnić, że ja brałyśmy udział w Powstaniu Warszawskim? [Jednego dnia], idąc uliczką obozową, zauważyłyśmy, że idzie Ela Ostrowska, ta, która od nas odbierała przysięgę w Warszawie. Rozpłakała się na nasz widok, bo mówiła: „Dziewczynki, to wy żyjecie? Bo myśmy miały wiadomość, że nikt na Woli i na Ochocie nie przeżył”. Wyściskała nas, wszystkie żeśmy się pobeczały. Już potem myśmy nie miały kłopotów z dokumentacją, bo ona przyjmowała od nas przysięgę, ona zaświadczyła, że faktycznie byłyśmy żołnierzami Armii Krajowej. No i [otrzymałyśmy] legitymacje.
Przez pewien czas byłyśmy w tym obozie, przychodziłyśmy do zdrowia. Jedzenie było normalne już i do sytości. [Po kilku dniach życia obozowego] dowódczyni [obozu] zawołała nas: „Słuchajcie, jest taka sprawa, że tutaj część z was może wyjechać do korpusu generała Andersa, do Włoch. Generał Anders przyjmie pewną część żołnierzy Armii Krajowej i my was kwalifikujemy”. – „Ale dlaczego? My nie chcemy, my chcemy do Polski wrócić”. – „Ale tam będziecie miały [lepsze] warunki […] i po obozie koncentracyjnym […] szybciej dojdziecie do zdrowia”. – „Ale my byśmy wolały zostać i wrócić do Polski”. – „Tak? W takim razie traktujcie to jako rozkaz wojskowy i jutro rano o godzinie ósmej z chlebakami stawicie się do wyjazdu”. I samochody generała Maczka zawiozły nas do granicy z Włochami, a tam czekały samochody generała Andersa i przewieziono nas na teren korpusu generała Andersa.

  • Pamięta pani nazwę miejscowości, do której pani trafiła?


Macerata.

  • I tam dostała pani… Miała pani już mundur, tak?


Tak, tak.

  • Więc co, musztra wojskowa?


Ooo, była musztra wojskowa, był egzamin z regulaminu wojskowego. Trzeba było wykazać się znajomością przepisów wojskowych. „No ale to myśmy w czasie okupacji robiły”. – „No to tak, to dobrze”. No bo tam była taka komisja weryfikacyjna. „No a z musztrą? Przecież musztry żeście nie miały w warunkach konspiracji w Warszawie”. – „Ano nie”. – „A, to musicie nadrobić tę musztrę”. I tę musztrę musiałyśmy nadrobić.

  • Czy później pani dostawała jakieś wojskowe zadania?


Nie. Generał Anders świadomy [był] tego, że młodzież [dużo straciła na wykształceniu podczas wojny. Na terenie 2 Korpusu we Włoszech utworzono] szkoły, między innymi licea ogólnokształcące. Było jedno kobiece, dwa męskie, no bo kobiet było mało. Żeńskie było w miejscowości Porto San Giorgio i ja dostałam się do tej szkoły i zrobiłam tam małą maturę.

  • Kim byli nauczyciele?


A nauczyciele to byli oficerowie zwerbowani ze wschodu, z wojsk generała Andersa. […]

  • Ale czy oprócz nauki były jakieś obowiązki wojskowe? Byłyście przecież żołnierzami.


Nie.

  • Warty albo coś takiego?


Nie. Warty były, ale nie z uczennic, nie uczennice.

  • Czyli miałyście tylko obowiązki szkolne.


Tylko chodzić do szkoły. Tam były zarezerwowane budynki włoskie, które oddano nam do dyspozycji i lekcje odbywały się [w tych budynkach]. Mieliśmy wspaniałych profesorów ze wschodu. Dostali się do wojska, no i tutaj teraz wiedza ich była wykorzystywana w tych warunkach.

  • Ale czy w San Giorgio było tylko szkoły żeńskie, czy tam też byli mężczyźni?


Tylko żeńskie.

  • Ale jakieś kontakty z chłopakami, zabawy, potańcówki?


O tak, tak. Były.

  • Tak organizowane przez…


To znaczy taka czy inna jednostka wojskowa przysyłała zawiadomienie do dowództwa naszego w Porto San Giorgio, no bo tam nie apele, ale w każdym razie jakieś tam ranne [apele] były, żeby podać wiadomości takie czy inne. No to było czytane, że taka i taka jednostka, w takiej i takiej miejscowości zaprasza na potańcówkę w sobotę najbliższą. Przysyłali samochody, samochody ciężarowe, wojskowe, no i jak się miało ochotę, to się jechało.

  • A skąd się brało sukienki?


Nie, nie było sukienek, [chodziłyśmy] w mundurach. Sukienki były naszym marzeniem.

  • Czyli byłyście cały czas…


Umundurowane, tak.

  • Później 2 Korpus przeniósł się do Anglii.


Tak jest.

  • I pani z nim. Czy pani miała już wtedy jakieś wiadomości od rodziny?


Miałam kontakt z ojcem.

  • W jaki sposób pani znalazła ojca?


Będąc we Włoszech, napisałam do Czerwonego Krzyża, że poszukuję kontaktu z ojcem i w jakich warunkach żeśmy się rozstali. Napisałam i dostałam adres ojca.

  • Ojciec nie był w 2 Korpusie.


Ojciec nie był w 2 Korpusie.

  • Wtedy kiedy pani dostała adres do niego, to gdzie był?


W Anglii. Z chwilą kiedy Niemcy zajęli Francję, no to uciekali do Anglii nasi panowie.

  • Ale o mamie, o bracie…


Dowiedziałam się od ojca, że żyją, że przeżyli i mieszkają w miejscowości pod Lesznem, gdzie byli rodzice mojej matki, mieli gospodarstwo i gdzie żyli, jakie takie warunki były. Tak że matka, idąc, wiedziała, że przynajmniej będzie miała ten dach nad głową.

  • No ale o ojcu proszę opowiedzieć. Przez wojnę cały czas pracował. Jak trafił do Anglii, to pracował.


[Przed wojną pracował w zakładach lotniczych na Okęciu, będąc w czynnej służbie wojskowej. Jak trafił do Anglii w 1940 roku, pracował zgodnie ze swoimi kwalifikacjami jako kontroler techniczny samolotów wojskowych].

  • To w Polsce.


W Anglii cały czas wykorzystywano jego, ceniono go bardzo, jego wiadomości na temat silników samolotowych. Każdy samolot, który był przeznaczony do nalotu, musiał być sprawdzony przez mechaników i ojciec był takim nadzorcą, można tak powiedzieć, tych mechaników. Mechanikami byli Anglicy, byli Polacy. Ojciec podkreślał, że absolutnie mu się lepiej pracowało z Anglikami niż z Polakami. I ojciec podpisywał: „Samolot zdolny do lotu”. No i czasami w nocy nie spał, mówi: „A jeżeli tam się coś stanie, to mogą mnie posądzić o sabotaż”.

  • Pani się dostała do Anglii i ciągle była pani żołnierzem. Gdzie pani była skoszarowana?


W Hereford, taka jest miejscowość. Tam zorganizowano obóz dla tych, którzy przyjechali z wojskiem generała Andersa.

  • I tam też jeszcze pani chodziła do szkoły?


Tam jeszcze starali się nauczyciele, żeby nam wpoić trochę wiedzy. I tam trzeba było zdecydować się: czy wracam do Polski, czy zostaję. No a jak zostaję, to przepraszam bardzo, ale już jest po wojnie, no i Anglicy mówili o rozwiązaniu jednostek wojskowych, jedne po drugich.

  • A ojciec co pani radził?


Ojciec powiedział: „Ja tęsknię za mamą i wracam do Polski, ale ciebie nie namawiam. Musisz to przemyśleć i sama zadecydować”. I ja zadecydowałam, że wrócę. No co ja miałam, dziewiętnaście lat, żadnego wykształcenia, nawet matury nie miałam.

  • I jak się odbywał powrót?


Powrót to był obóz przejściowy. Ponieważ nie było dobrych warunków pogodowych, to myśmy dosyć długo czekali na transport do Polski.

  • Czy pani pamięta, gdzie był przejściowy obóz?


Niedaleko Edynburga, nie pamiętam dzisiaj [dokładnie nazwy miejscowości].

  • Jak traktowały was koleżanki, które zostawały, kiedy zdecydowałyście się na powrót do kraju?


Absolutnie z pełnym zrozumieniem. A koleżanki to przede wszystkim głównie były te, które ze Wschodu dostały się do armii generała Andersa. One nie miały dokąd wrócić. Te z Lwowa, te z Wilna. „Dokąd mamy wracać?”

  • Nie bała się pani tutaj tej radzieckiej władzy?


Musiałam być ostrożna.

  • Jak pani się przedostała do Polski, na okręcie?


Okrętem, tak, do Gdańska.

  • I jak pani tutaj wysiadła z tego okrętu, była pani ciągle w mundurze?


Tak, w mundurze. Robili nam zdjęcia oczywiście. Ciekawe, że tylko w nocy. Dlaczego w nocy? W nocy nas zrywali, żeby robić zdjęcie do karty, takiej emigracyjnej.

  • Ale w Anglii czy już w Polsce?


Już tu w Polsce, w Gdańsku.

  • Bo jak wysiedliście z tego okrętu, to co się dalej z wami działo?


Był obóz [przejściowy] dla uchodźców [w Gdańsku].

  • Były tam same kobiety?


Nie, mężczyźni również.

  • Czy pani wracała razem z ojcem?


Razem z ojcem wracałam, tak, tym samym statkiem.

  • Ile dni była pani w tym obozie przejściowym?


Dwa, trzy dni.

  • I co tam było?


No tam… No, jedzenie było, już takie żołnierskie.

  • Przeprowadzano z wami jakieś rozmowy? Zadawali jakieś pytania?


Nie, nie.

  • To po co was trzymali?


Żeby zarejestrować no i wydać jakieś bilety na powrót do domu, do miejscowości zamieszkania.

  • Czy jak pani wróciła, to miała pani jakieś wezwania na policję, UB?


Nie, nie miałam. Podobno w Lesznie… Szwagier pracował przy tym, jednej z moich koleżanek, z którą razem byłyśmy. I on widząc to, skreślił nasze nazwiska z listy. Ale ile jest w tym prawdy, to nie wiem. Nie byłam wzywana, również ojciec nie był wzywany celem jakiegoś tam zadawania pytań czy nękania, czy coś takiego. Natomiast będąc na studiach, muszę powiedzieć, że wywiad jednak działał, bo po piątym roku [studiów]… Ja studiowałam medycynę i bardzo chciałam zostać w Poznaniu i bardzo chciałam specjalizować się w [w tym mieście]. I wtedy jeden [z kolegów, tak zwany grupowy, który należał do partii], […] podszedł do mnie i powiedział mi: „Słuchaj, chyba nie liczysz się z tym, że zostaniesz w Poznaniu. W Poznaniu pracy nie dostaniesz”. I ja wtedy [spotkałam się z propozycją] pracy w Zabrzu. Górnictwo potrzebowało lekarzy i pojechałam do Zabrza.

  • Teraz pani też ciągle działa. Działa pani w Światowym Związku Żołnierzy Armii Krajowej.


Tak, tak.

  • To jest taki duch społecznikowski, który gdzieś tam w pani drzemie?


Myślę, że tak, z tym że moje działanie jest bardzo ograniczone z uwagi na wiek.

  • No właśnie, a jednak pani działa.


No już mniej chętnie. Chodziłam do szkół dwa, trzy razy do roku jak nie więcej, na zaproszenia nauczycieli historii. Kontakty z młodzieżą, w jednostce wojskowej byłam w tym roku, ale już wycofuję się z tego, uważam, że jestem nieudolna. […] [Prowadziłam] poradnię dla kombatantów, wśród których byli więźniowie [obozowi].

  • Czy pani utrzymywała kontakt z tymi swoimi przyjaciółkami?


Do dzisiejszego dnia. Dwie żyjemy.

  • Wszystkie wróciły do Polski?


Wszystkie wróciły do Polski, tak.

  • Co pani teraz sądzi na temat Powstania Warszawskiego?


Było nieuniknione, ale to zrozumie ktoś, kto przeżył pięć lat okupacji w Warszawie. W nas była taka chęć, nie odwetu, ale chęć wolności, wyzbycia się tego, co nam narzucił okupant. I widzieliśmy rozwiązanie w Powstaniu Warszawskim, tym bardziej że były głosy o zbliżaniu się frontu wschodniego do Wisły.

  • Czyli pani też myślała sobie, że jakby razem przepędzicie Niemców.


Tak, tak, tak jest. [Chciałam jeszcze dodać, że w stolicy z okazji wybuchu Powstania Warszawskiego, jestem regularnie od trzydziestu lat. 1 sierpnia o godzinie siedemnastej, kiedy miasto się zatrzymuje, staram się być najlepiej w jakiejś ruchliwej jego części. To jest niesamowite wzruszenie. Warszawa wyjątkowo czci Powstanie Warszawskie. To, co przeżyłam, uformowało mój pogląd na istotne wartości w życiu człowieka. Miałam dużo szczęścia, ale to również zasługa moich koleżanek. W pojedynkę nie byłybyśmy w stanie przeżyć obozów. Gdyby trzeba było to wszystko przeżyć raz jeszcze, niczego bym nie cofnęła, niczego nie żałuję]. – Tekst dopisany na życzenie rozmówcy, nieobecny w nagraniu wideo.

Warszawa, 30 lipca 2019 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek

Joanna Kiąca-Fryczkowska Pseudonim: „Joasia” Stopień: łączniczka Formacja: Okręg Warszawski Armii Krajowej; batalion łączności; stacja pośrednicząca „SP-45” Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter