Jan Nawrocki „Rysiek”

Archiwum Historii Mówionej

Urodziłem się w Warszawie w 1931 roku, z tym że mój ojciec był właścicielem i dyrektorem szkoły pod nazwiskiem Nawrockiego. Z tym że ta szkoła została przekazana, to znaczy nie tyle zlikwidowana, ile przekazana chyba państwu w 1937 roku. Poza tym miał niewielki majątek ziemski na Kujawach, piętnaście kilometrów od Włocławka. Tam spędziłem długi okres przed 1939 rokiem, z tym że do szkoły zacząłem chodzić w Warszawie. Była to szkoła Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej. Mieściła się na ulicy Klonowej. Ostatni rok przed wojną mieszkaliśmy na ulicy Hożej numer 8. W 1939 roku moment wybuchu wojny zastał nas w tymże majątku, który nazywał się Szpiegowo. Tam żeśmy spędzili okres kampanii wrześniowej, z tym że rodzice i moja siostra wyjechali, a ja zostałem ze swoją ciotką. Tam byliśmy bodajże prawie do końca października, ale musieliśmy wyjechać, bo majątek został przejęty przez Niemców. Ta część Polski nie była Generalną Gubernią, tylko Rzeszą. Bodajże w listopadzie 1939 roku znalazłem się w Warszawie. Zobaczyłem duże zniszczenia, domy bez szyb. Zresztą u nas szyby też były powybijane, ale w porównaniu do zniszczeń po Powstaniu Warszawskim te zniszczenia nie były zbyt wielkie, rzędu dziesięciu, piętnastu procent substancji, jeżeli chodzi o budownictwo.
[W czasie] okupacji częściowo uczyłem się w domu, później poszedłem do szkoły imienia Jana Zamoyskiego, która mieściła się na Smolnej. Niestety nie chodziłem tam zbyt długo, dlatego że budynek, który istnieje do tej pory (jest tam bodajże szkoła imienia Górskiego), został zabrany przez Niemców na koszary. Później żeśmy byli przeniesieni właśnie do szkoły Górskiego, która mieściła się na ulicy Hortensji (obecna ulica Górskiego), niedaleko placu Napoleona (obecnie Powstańców Warszawskich). Pod koniec okupacji zależało mi na wejściu w układy konspiracyjne, jeśli chodzi o „Szare Szeregi”. Nawiązywałem już kontakty, ale sprawa była w pewnym sensie odłożona na drugą połowę 1944 roku, ponieważ w tym czasie nastawienie było bardzo patriotyczne. Zresztą widziało się masę wydarzeń, szczególnie w roku 1943 i 1944, gdzie było masę akcji, jeśli chodzi o podziemie, likwidację agentów – to wszystko widziałem, wiele takich wypadków. Miałem przyjaciela, który mieszkał naprzeciwko mnie. Usiłowaliśmy nawiązać kontakty. To był syn zawodowego oficera – Janusz Ryling, ale wszystko to było... Nie udało nam się wejść przed samym Powstaniem w układy konspiracyjne. Moment wybuchu 1 sierpnia zastał mnie w domu, z tym że...

  • Mieszkali państwo na Hożej?

Tak, Hoża 8 w dalszym ciągu, przez cały czas okupacji. [Wybuch Powstania] zastał mnie w domu, z tym że mieliśmy dość duże szczęście, jeśli chodzi o mieszkańców tej ulicy, dlatego że mieściła się tam szkoła podstawowa (pod numerem Hoża 13), gdzie w ostatnich dniach przed Powstaniem kwaterował [oddział] (uważam, że to był batalion nawet, zdecydowanie więcej niż kompania) tak zwanych popularnie kałmuków. Nie tak dawno dowiedziałem się, że to byli Azerowie, w każdym razie ludzie, którzy byli zwerbowani przez Niemców z byłych jeńców sowieckich, o charakterystycznych azjatyckich rysach twarzy, niewielkim wzroście (ja byłem wyższy od nich). Dosłownie na parę godzin przed Powstaniem dostali rozkaz i zostali wywiezieni ciężarówkami. Sądzę, że zostało tylko dowództwo, paru oficerów – dwóch, trzech, widocznie coś likwidowali. W momencie gdy nastąpiła godzina „W”, zaczęła się strzelanina, niezbyt gęsta zresztą, ale oni się zorientowali, że to nie jest wydarzenie tylko na niewielkim obszarze. Tym samochodem wyjechali na ulicę, a nie było nikogo, kto mógłby ich załatwić. Wyjeżdżali samochodem terenowym, z tym że siedzieli oparci plecami o siebie, trzymali szmajsery. Kierowca był chłopakiem, który może miał osiemnaście lat, albinos, a twarz była tak biała jak włosy. Jechali. Gdy się ściemniło, był to w ogóle bardzo rzadki wypadek, bo tego dnia, właściwie wieczoru, zaczęło mocno padać w Warszawie – padał silny deszcz.
Ludność spontanicznie zaczęła budować barykady. Jak zaczęliśmy budować barykady, to jak już szedłem o godzinie, jak się ściemniało, gdzieś około dziewiątej wieczorem, bo w tych czasach Hitler jako pierwszy prowadził czas letni i zimowy, to jak wróciłem, to już świtało, z tym że ulica była zastawiona barykadami z płyt chodnikowych i innych elementów. Hoża wyglądała zupełnie inaczej, dlatego że nie było przecież budynków, tak zwanej mincówki. Na tym terenie był bazar i szkielet budynku, który miał być domem towarowym na samym rogu Hożej i placu Trzech Krzyży, naprzeciwko wysokiego budynku siedmiopiętrowego, który istnieje do dzisiaj przy Hożej 1. Co się stało? Następnego dnia przechodziła grupa, która nie chciała z nami rozmawiać (ja byłem cały czas z tym kolegą), ale po południu na Hożej 6 zakwaterował się kilkunastoosobowy oddział. Zostałem tam przyjęty. Dowódcą tej grupy był porucznik „Żegota”. W tym czasie koledze nie udało się tam [dostać] i przeniósł się gdzie indziej do sąsiadów, do innego batalionu. Nasze działania zaczęły się od ataku. To było z 3 na 4 sierpnia. Był atak na Królową Jadwigę. To przed wojną było gimnazjum i liceum żeńskie. Zajmowało teren tam, gdzie stoi pomnik Witosa, z tym że jedno skrzydło tego budynku istnieje do dzisiaj, bo to był czworobok. To był Gendarmenheim [Soldatenheim? – red.] – dom żołnierza, gdzie żołnierze urlopowani albo przyjeżdżający z frontu mieli możliwość zakwaterowania, zjedzenia posiłków. Tam były sale rekreacyjne, jakiś ping-pong, bilard i tak dalej. To był dość duży kompleks. Tam była ich pewna ilość, ale... Sytuacja nastąpiła dla nas pomyślna, dlatego że sąsiedni batalion – Batalion „Miłosz”, działał na terenie Alej Ujazdowskich, Wilczej, w tych okolicach. Tam zresztą bardzo znany oficer i działacz podziemia Kazimierz Leski stworzył oddział, później to chyba była kompania, który zrobił wypad i przeskoczył na drugą stronę Alej Ujazdowskich, tak że Niemcy zorientowali się, że mogą być odcięci i częściowo się wycofali. Na to myśmy zaczęli atakować od strony placu Trzech Krzyży. Drzwi były zabarykadowane, ale przyniesiono szyny dwuteowniki i tymi szynami wywalono drzwi, z tym że strzelanina była niezbyt gęsta. Byli ranni, ale nie było chyba zabitych. Kompleks został opanowany chyba z 3 na 4 sierpnia. Niemcy podpalili to, ale pożar został ugaszony. Tam zostały zdobyte duże magazyny żywności. W piwnicach były nawet żywe świnie i niesamowite ilości na przykład konserw, wina, potężne magazyny, tak że w pierwszych dniach Powstania wyżywienie było zupełnie dobre.

  • Do tego oddziału został pan przyjęty jako łącznik?

Tak, jako łącznik.
  • Jak pana decyzję przyjęli rodzice?

Jeżeli chodzi o rodzinę, to sytuacja była tego typu, że ojca nie było w tym czasie. Gdy wybuchło Powstanie, był u swojej znajomej na ulicy Skolimowskiej niedaleko placu Zbawiciela. Mama, jak się zgłosiłem i przyszedłem, i powiedziałem, to poszła tam, ale dowódca „Żygota” powiedział, że powinna być pani dumna, że syn walczy za ojczyznę, i mama zrezygnowała, zresztą wiedziała, że jeżeli nie poszedłbym tam, to poszedłbym gdzie indziej. Ojciec dotarł dopiero po chyba tygodniu, licząc od 1 sierpnia. Zwerbowałem już swoją starszą siostrę. Ona też się zgłosiła, z tym że uznano, że dziewczyny to jest niewłaściwy układ, więc z dziewczyn został stworzony pluton łączności i musiała odejść z tego plutonu. Była tam ciekawa rzecz, bo była tam jedna pani, już można powiedzieć, bo dla mnie to była bardzo dorosła osoba (miała dwadzieścia pięć lat, myślę), o pseudonimie „Jaskółka”. Była to oryginalna księżniczka Lubomirska. Ona powiedziała, że nie pójdzie, dlatego że ona nie jest łączniczką, tylko jest strzelcem. Tak to wyglądało. Później zaczęło się to wszystko koordynować, bo tenże „Bełt” to była właściwie ramowa historia, i konspiracja, jeżeli chodzi o „Bełta” (bo później rozmawiałem już z ludźmi, po Powstaniu, już w okresie III Rzeczypospolitej), to byli ludzie starsi głównie, młodzieży było tam mało, a właściwie wszystko, te duże ilości Powstańców, to prawie wszyscy byli ochotnicy. Został zorganizowany cały batalion. Dowódca „Bełt” zorganizował ten batalion, z tym że tam były dwie kompanie: pierwsza „Skiby”, gdzie byłem. „Skiba” to był... Jest pochowany na cmentarzu na Wawrzyszewie. [Jego nazwisko to] Łyskanowski. Druga kompania była „Budzisza”. Nazwisko jego to było Przecławski. W ostatnich tygodniach chowaliśmy jego syna Ryśka Przecławskiego, bo jego dwoje dzieci brało udział w Powstaniu. Po jakimś czasie, a to dość długo trwało, doszła trzecia kompania. Była to kompania „Wika”, czyli Zenona Wiktorczyka, bardzo znanego z późniejszej działalności konferansjerskiej, teatralnej i tak dalej.
Nasz teren działania to były głównie Aleje Jerozolimskie, ale też szkoła pożarnicza na Nowym Świecie i w późniejszym czasie Nowogrodzka od Marszałkowskiej do Kruczej. Sytuacja później się zmieniała, dlatego że Niemcy atakowali od strony hotelu „Polonia”. To było w ich rękach, tak samo jak i tak zwane telefony – poczta na ulicy Nowogrodzkiej róg Poznańskiej (duży kompleks budynków istniejący do dziś). Miałem takie zadanie, to była dość niebezpieczna sprawa. Sądzę, że to był gdzieś piąty, szósty dzień Powstania, bo część grupy, która była szkieletem plutonu, znajdowała się na ulicy Grzybowskiej niedaleko Żelaznej. Ja z kolegą Jerzym Majewskim „Robaczkiem” dostaliśmy rozkaz, żeby przenieść tam list, wiadomość dla ludzi, którzy byli tam, żeby oni ściągnęli tutaj, do Śródmieścia Południa. W tym czasie nie istniała bardzo znana barykada, chyba najważniejsza barykada w Powstaniu Warszawskim, która przecinała Aleje Jerozolimskie. W czasie Powstania nazywała się aleją Sikorskiego. To było w domu numer 23, jeśli chodzi o stronę nieparzystą. Nie pamiętam, jaki był numer od strony ulicy Widok. W każdym razie w tym czasie jeszcze tej barykady nie było i trzeba było przebiegać przez Aleje Jerozolimskie, które miały taką szerokość, jaką mają obecnie, i zabudowa nie została zmieniona. Niemcy nieźle strzelali od strony Dworca Głównego, który był dość blisko – mniej więcej jeszcze bliżej niż obecny Dworzec Śródmieście albo w tym samym miejscu na wysokości ulicy Poznańskiej. Z drugiej strony było BGK – olbrzymi kompleks, to znaczy dużo mniejszy niż teraz. Teraz w ogóle ten budynek to jest moloch. On po wojnie został mocno rozbudowany. Tam byli już bardzo mocno obsadzeni i byli ostrzeliwani, tak że było dużo ofiar, jeśli chodzi o łączniczki i łączników. Czasem przemieszczały się jakieś oddziały. Przeskakiwanie na drugą stronę Alej [Jerozolimskich] odbywało się oczywiście tylko w okresie nocnym, z tym że to było tak zorganizowane, że gość stojący w bramie naprzeciwko świecił latarką. W tym momencie był sygnał, żeby przebiegać. Udało nam się szczęśliwie, po wielu perypetiach żeśmy dotarli, bo to była jednak olbrzymia odległość jak na okres Powstania. [Przebiegaliśmy] głównie ulicami, trochę piwnicami. Poza tym na terenie Grzybowskiej przy Żelaznej już też były walki. Żeśmy w końcu znaleźli tych ludzi. Trzeba było jeszcze wrócić. Wracaliśmy już o świcie. Będąc w końcu właściwie dzieckiem, cały czas miałem to w głowie, że załatwiliśmy sprawę, ale jak będzie z powrotem. Ale udało się.
Później pełniłem służbę głównie w plutonie, ale także w dowództwie batalionu, bo tam musieli być zawsze łącznicy, obojętnie, czy to był dzień, czy noc. Ten teren, jeżeli chodzi o domy w Alejach Jerozolimskich, bo to były budynki, które były tam, gdzie była bardzo znana barykada, i też po drugiej stronie Kruczej, bliżej BGK – one były popalone. Jeśli chodzi o wrzesień, to zaczęły się bombardowania. Niemcy planowo niszczyli poszczególne części miasta. Zaczęło się przecież to wszystko od Woli. Widziałem tłumy ludzi, które przechodziły, ale to już było w czasie, kiedy ta barykada powstała. Ona powstała... Sądzę, że to był siódmy [dzień Powstania]. Ze dwa dni to było budowane przez grupę saperów, z tym że nie można było zrobić wykopu, dlatego że była płyta tunelu – linii średnicowej, więc wykop miał niewiele, najwyżej metr. Tak że z jednej i z drugiej strony, i od strony Marszałkowskiej i od strony Nowego Światu były płyty chodnikowe i worki z piaskiem, ale też nie była ona zbyt wysoka, tak że wysoki człowiek musiał się dobrze schylać, żeby nie być trafiony. Tamtędy przewalały się tłumy ludzi, to znaczy wojsko, Powstańcy, ale także dużo cywili. Ponieważ właściwie najbezpieczniej to było na... Myśmy mieli swoje kwatery początkowo Hoża 6, później Wspólna 10, ale w późniejszym okresie to właściwie wszyscy byli w punktach oporu, jeśli chodzi o same linie zabudowy Alej Jerozolimskich. Z tym że mieszkało się w piwnicach, właściwie koczowało, dlatego że budynki były wypalone, bo Niemcy rzucali bardzo duże ilości bomb zapalających. Ponieważ nie było wody do gaszenia, to paliły się jak pochodnie, z tym że to były budynki z drewnianymi stropami, więc to się stopniowo zarywało i była kupa gruzów, to znaczy stały mury budynków, a kupa gruzów, belki, to wszystko, co się paliło, leżało. W piwnicach było bardzo ciepło. Wrzesień nie był już miesiącem gorącym, szczególnie noce były chłodne, tak że tam było względnie, z tym że niestety zaczęły się już problemy higieniczne z insektami, a konkretnie wszy. Pluskiew też było dużo, szczególnie w mieszkaniach warszawskich trafiało się wtedy.
Pod koniec, w ostatniej dekadzie września, było już bardzo źle, dlatego że właściwie nie było już co jeść. W browarze „Haberbuscha” były duże ilości jęczmienia. Jęczmień był noszony, z tym że był taki układ, że tworzyły się ekipy cywili. Dużo ludzi, właściwie ochotników to było... Część młodzieży od osiemnastego roku życia była w konspiracji. Jak wybuchło Powstanie, to zgłosiło się masę małolatów, ale masę ludzi zdolnych, to znaczy sprawnych fizycznie siedziało w piwnicach. Jedni mieli rodziny, drudzy nie mieli. Z nich tworzyły się samorządne grupy, które wędrowały do „Haberbuscha” i nosiły jęczmień na stronę Śródmieścia Południe, czyli z tamtej strony Alej Jerozolimskich. Układ był taki, że połowę było dla nosiciela, a połowę dla wojska. Gotowano z tego bardzo niesmaczną mamałygę. Każdy kombinował, co by jeszcze można gdzieś znaleźć do jedzenia, bo wszyscy byli potwornie głodni.
Jeszcze taka sprawa – zrzuty. W sierpniu było ich dość dużo, nie każdej nocy, ale kilkanaście razy, bym powiedział. One docierały częściowo do nas, częściowo do Niemców. Później były sporadyczne tylko, dlatego że teren miasta opanowany przez nas był coraz mniejszy. Dwudziestego trzeciego września był olbrzymi zrzut amerykański, gdzie przyleciała niesamowita ilość – ponad sto latających fortec plus masę samolotów myśliwskich, tak że Niemcy w ogóle przysiedli, nawet nie strzelała artyleria przeciwlotnicza, zaczęła, ale później skończyła. To było niesamowite wrażenie. Zrzuty w dziewięćdziesięciu procentach poszły do Niemców. 14 września Rosjanie, Sowieci zajęli Pragę. Wtedy poszły mosty, czyli wysadzili mosty i zasadniczo była niewielka ilość zrzutów sowieckich, z tym że oni używali do tego samolotów typu kukuruźnik, dwupłatowców i oni zrzucali to bez spadochronów, to znaczy spadochrony zrzucali, jeżeli chodzi o broń, i to bardzo marną, rozkalibrowaną, starą. Natomiast amunicję i żywność w postaci suchego chleba, tak zwanych sucharów, zrzucali bezpośrednio bez spadochronów. To się odbywało w nocy. Bywały wypadki, że jakiegoś człowieka (cywila) zabili workiem z sucharami.
Jedynym plusem [??] było to, że Niemcy bezkarnie bombardowali miasto sztukasami, junkersami, które lotem koszącym zrzucały bomby [o wadze] 250 albo 500 kilogramów, tak że taki dom to przestawał istnieć. Tak się złożyło, że 14 września byliśmy wszyscy w domu. Ponieważ ludzie byli uciekinierami z innych dzielnic, tak że w kuchni (to było duże mieszkanie i duża kuchnia) chłopak, który był u Wiktorczyka, przyniósł płatki kartoflane. Z tego można było zrobić kluski albo placki. Cały tłum ludzi... Z drewnem nie było specjalnego problemu. Oczywiście już wtedy nie było we wrześniu... Gazu to dawno [nie było], bo gaz został wyłączony bardzo szybko. Najdłużej była elektryczność – do czasu bodajże 8 września, kiedy upadła elektrownia warszawska. Do tego czasu prąd był, co było bardzo istotne, jeśli chodzi o prasę. Prasa była niezwykle rozbudowana. Były wszystkie orientacje polityczne – od komunistów do narodowców. To wychodziło, bo były maszyny, więc była siła napędowa. Później to było już dużo gorzej, jak prąd się skończył.
Z wodą też zaczęło się robić niedobrze, dlatego że... Ona była dłuższy czas, dlatego że jeśli chodzi szczególnie o Śródmieście, to były odosobnione punkty oporu niemieckiego, gdzie oni by się wykończyli bez wody, więc liczyli się z tym, że muszą mieć zaopatrzenie, i wody nie wyłączano, ale później się tak stało, że we wrześniu wody już nie było. Tegoż dnia byliśmy nie na służbie, bo moja siostra też [była w domu], więc poszliśmy po wodę. Z wodą było tak, jeśli chodzi o przewody, które były pod ziemią oraz w piwnicy, to jeszcze pewne ilości wody były, tak że ludzie penetrowali i wybierali resztki wody wodociągowej. Takiej wody nabraliśmy do naczyń – puszek po marmoladzie, które miały z pięć litrów, może więcej (dziesięć nie). Wtedy byliśmy pierwszy raz w zbombardowanym budynku, a ponieważ to był wysoki budynek na Wspólnej, tak że nie było specjalnie dużych szkód, ale jest to wrażenie niesamowite, dlatego że jest... Huku się właściwie nie słyszy, tylko łomot walących się ścian i absolutna ciemność – pył. Niestety tego dnia nasz dom został zniszczony, z tym że z kuchni, w której było mnóstwo ludzi, zdążyliśmy wybiec dzięki... To jest ciekawa historia, to ludzi interesowało.
W pierwszych dniach Powstania byliśmy na barykadzie róg Nowogrodzkiej i Kruczej, chodziła kobieta, szła z bagażem i z psem, i mówi: „Panowie, weźcie tego psa”. Wziąłem tego psa. To była suka seter. Ona musiała mieć straszne przeżycia, dlatego że potwornie bała się detonacji. Głównie przesiadywała w piwnicy, a trochę w mieszkaniu (mieszkaliśmy na pierwszym piętrze). Właściwie ta suka uratowała nam życie, dlatego że siedziała pod stołem i w momencie kiedy samoloty... Oni latali kluczami po trzech. Przelatywali raz, robili rundę, bo wypatrywali sobie cele (przypuszczam, że tak było) i później walili bomby. Pies się zerwał i rzucił się na drzwi, które prowadziły na klatkę schodową, bo w tych domach była tak zwana klatka frontowa i kuchenna, z tym że kuchenna miała kręcone kamienne schody. Ten pies uciekał ile sił w łapach w dół do piwnicy, a cały tłum ludzi wyskoczył. W tej kuchnie było kilkanaście osób. Wszyscy wybiegli, z tym że na odgłos tupotu naszych nóg otwierały się następne drzwi na wyższych piętrach. Jak się spojrzało w górę, to widziałem tłum ludzi zbiegających do piwnicy. Dosłownie w przeciągu trzech może minut Niemiec – lotnik zrzucił bombę, która rozwaliła tą część budynku kompletnie od góry do dołu, tak że została nawet zawalona piwnica na tym odcinku (dosłownie to było pod bramą). Część ludzi nie zbiegła. W tym domu zginęło kilkanaście osób. Mój ojciec był w piwnicy i na skutek... Ponieważ przechodził tego roku zawał, był człowiekiem starszym, ale młodszym niż ja teraz, to sądzę, że dostał drugiego potężnego zawału. Po opadnięciu pyłu, pierwsza rzecz, jaką zobaczyłem, to pies przy moich nogach, którego wziąłem odruchowo za obrożę i wyprowadziłem. [Ludzie] krzyczeli, że ojciec jest nieprzytomny, więc poszedłem do szpitala, który był naprzeciwko, właśnie na Hożej 13 i poprosiłem lekarza, który przyszedł i stwierdził zgon. Ponieważ była moja mama, ciotka, to żeśmy coś tam wyciągnęli z piwnicy... Naloty szły cyklicznie, co piętnaście minut czy co pół godziny. Ponieważ żeśmy mieli rodzinę – ciotkę na Marszałkowskiej, żeśmy przeszli tam. Tam już też ludzie koczowali po piwnicach.
Później zgłosiłem się do swoich, z tym że oni byli przekonani, że zginąłem, bo zobaczyli dom cały zawalony. Ten dom częściowo ocalał i dosłownie za dwie godziny [samolot] zrzucił następną bombę i dom właściwie przestał istnieć. Ojciec, który był w piwnicy, został przysypany gruzem. To był właściwie ostatni dzień nalotów niemieckich na Śródmieście Warszawy, bo później, jak już Sowieci zajęli Pragę, to oni we własnym interesie przekazali Niemców. Mieli zdecydowaną przewagę. Tak, to się nie pojawiali nad Warszawą, ale w końcu jak zajęli Pragę... To dla samolotu jest moment, przelot nawet minuty chyba nie trwa. Wtedy już od 15 września, to jeżeli chodzi o bombardowanie z powietrza przez samoloty, to się skończyło, z tym że Niemcy walili z dział dużego kalibru – z moździerzy kolejowych. To były potworne pociski. To było ogromne wrażenie, bo on wył, lecąc, i był potworny wybuch. To był kaliber ponad sześćset minimetrów.
Te ostatnie dni, to było widać, że to właściwie nie ma żadnych szans. Rozmowy kapitulacyjne... Było wiadomo, że już się prowadzą rozmowy. Nie było specjalnie mocnych walk, dlatego że Niemcy też woleli zachować życie i chętnych do ataków to nie było, z tym że teren był coraz bardziej ograniczony. Ciągle jeszcze łączność między tak zwanym Śródmieściem Południe, czyli częścią za Alejami [Jerozolimskimi], i Śródmieściem Północ była, i część Śródmieścia Północ była w naszych rękach, z tym że to już było bardzo ograniczone, bo Niemcy doszli już do Nowego Światu, idąc od dołu. Jak zajęli elektrownię, to dali takiego łupnia, że dosłownie w przeciągu jednego dnia zajęli całe Powiśle. Doszli do ulicy Foksal, dosłownie wyleźli po jednej stronie Nowego Światu, nawet później już na drugą stronę przeskoczyli. Sytuacja... Było już wiadomo, że jest kapitulacja. Od razu wiedziałem, że nie ma sensu pójść, jeśli chodzi o niewolę.

  • Czy w którymś momencie był pan w jakiś sposób uzbrojony?

We wrześniu miałem już pistolet – „belgijkę” siódemkę.

  • Z jakim ryzykiem wiązała się pańska służba? Wspomniał pan już o tym, że było to związane z postrzeleniem przy przenoszeniu meldunku albo zasypaniem w domu.

To mieli wszyscy cywile.
  • Czy zapamiętał pan żołnierzy niemieckich albo spotkanych w walce, albo wziętych do niewoli?

Oczywiście. Sytuacja wyglądała w ten sposób, że pewna ilość Niemców była wzięta do niewoli, jeśli chodzi o PAST-ę na Zielnej, i niewielka ilość, jeśli chodzi o PAST-ę na Pięknej, bo tam oni się wycofali. Jeszcze byli poczciarze. To byli najrozmaitsi ludzie. Właściwie jeżeli chodzi o żandarmów, SS, o ile mu udowodniono, to było rozstrzeliwane w ogóle bez dyskusji, natomiast pocztowcy (tych było bardzo dużo), Wermacht, byli brani do niewoli i używani do budowy bardzo niebezpiecznych barykad i odgruzowywania zawalonych domów. Ich skoszarowano w kinie, które przed wojną nazywało się „Hollywood” (to było na Hożej przy Marszałkowskiej), a w czasie okupacji „Urania”. Było to kino dla Polaków. Niemcy mogli wszędzie pójść do kina, ale raczej nie chodzili. Niby było źle widziane chodzenie do kina, ale stały potężne kolejki do tego kina. W tym kinie – to był budynek wolnostojący, niezbyt mocnej konstrukcji, bo po co budować, to był budynek duży, jak coś w rodzaju [dzisiejszego kina] „Atlantic”. Oni tam byli przetrzymywani. Właśnie w połowie września, tylko nie wiem, czy to był pocisk „Grubej Berty”, czy to było jeszcze ostatnie bombardowanie z nieba z samolotu Junkers, w każdym razie tam była masakra, bo... Ja ich widywałem, bo kto inny, inna kompania naszego batalionu, głównie zajmowała się pilnowaniem ich i prowadzaniem na miejsca robót, ale jak byłem na tym terenie, to to było niesamowite, bo tam było mnóstwo ludzkich szczątków – mnóstwo, było miękko, a fetor po paru dniach był niesamowity. Tam zginęło dużo [ludzi], ale to już była sprawa Niemców. Była jeszcze sprawa „gołębiarzy”, którzy działali... To byli folksdojcze, niektórzy to byli granatowi policjanci, agenci niemieccy, którzy mieli w domu broń i strzelali głównie z dachów, zza kominów, do wszystkich. Obojętnie, czy to był Powstaniec, czy to był cywil, kobieta czy dziecko. Istniała placówka żandarmerii na ulicy Kruczej, gdzie doprowadzaliśmy ich. Byłem tam dwukrotnie. To było mniej więcej tam, gdzie jest to miejsce, gdzie się wydawało paszporty na Kruczej, w tym miejscu. Budynek, który chyba został wysiedlony, jeżeli chodzi o ludzi, i tam urzędowała żandarmeria.

  • Tam państwo odprowadzali tych „gołębiarzy”, których udało się złapać?

Tak. Byli brani ludzie podejrzani, którym nie było jeszcze można nic udowodnić, ale byli to na przykład obcokrajowcy, Ukraińcy, Gruzini. Znam taki wypadek (nie uczestniczyłem w tej akcji) w pierwszych dniach Powstania, gdzie była zabawna sytuacja. […] Było podejrzane mieszkanie, gdzie byli ludzie, którzy nie wychodzili, powiedzmy, przez piąty, szósty dzień Powstania, i ktoś to podał, i poszli koledzy, nawet między innymi nasz obecny przewodniczący. Zaczęli się dobijać. W pewnym momencie otworzyły się drzwi i wyskoczyli dwóch czy trzech mężczyzn i kobieta, z tym że oni mieli broń już gotową do strzału, tak że gdy nacisnął spust (on twierdzi, że kobieta zasłoniła tego mężczyznę). Nie wiadomo, jak tam było, ale w każdym bądź razie ta kobieta została zastrzelona. To była Polka, a ten mężczyzna, który też został zabity, to był Gruzin. Oni zginęli, z tym że dwóch pozostałych to byli, później oni się nawet włączyli, bo to byli albo lekarze, albo dentyści, ale w każdym razie włączyli się, jeśli chodzi o szpital, i działali po naszej stronie. Później dowiedziałem się, bo był w naszym batalionie Gruzin. Już dawno nie żyje, już wiele lat. Zigaszwili [fonet. 53:49] się nazywał bodajże. No taki, naturalizowany mógł być, nie był chyba w ogóle urodzony w Polsce i zacząłem z nim rozmawiać, bo przecież w końcu wiadomo, że to jest człowiek z południowych okolic Europy. Z Gruzinami było różnie. Miałem w rodzinie dalszego wujka, który będąc w policji... Jest to legionista z I Brygady, z Kompanii Kadrowej, zaufany człowiek Piłsudskiego. Działał później w policji, najpierw w politycznej, później w kryminalnej, w czasie okupacji też był w policji. On mi opowiadał już po Powstaniu, że na Smolnej był klub gruziński, gdzie agentów gestapo po prostu truli, bo niektórzy współpracowali z gestapo. Właśnie ten Gruzin, jak żeśmy mieli spotkanie w tym okresie, jak żeśmy się już spotkali, to powiedziałem mu, że była taka sytuacja. On mówi, że było różnie, bo w ogóle był legion gruziński, który walczył przeciwko Sowietom, ale mówi, że wie, że był agent gestapo, który został zastrzelony na ulicy Wspólnej albo Żurawiej. Mówię: „To ja już wiem, o co chodzi”. – „To zobaczysz, kolego, że następnym razem przyjdzie gość, który zastrzelił tego faceta”. Następne spotkanie, bo spotkanie było co miesiąc, patrzę, siedzą, rozmawiają, więc bywały takie różne sytuacje. To, co się działo z tą częścią ludzi, to były po prostu dochodzenia, kto, co i tak dalej. Nie zawsze można było... Były kenkarty, ale kenkarty można było kupić za parę groszy, więc masa ludzi miała lipne dowody i ludzi, którzy... Jak jest jakieś małe miasto czy wieś, [to] jest zupełnie inna sprawa, bo ludzie się znają. Tu sądzę, że w czasie okupacji w Warszawie było z półtora miliona ludzi. W tej chwili większość ludzi podróżuje samochodami. Wtedy samochodów przecież nie było, bo samochodami jeździli tylko Niemcy. To znaczy były samochody dla niektórych firm polskich, ale nie dostawali paliwa. Były samochody na Holzgas – na gaz. Oczywiście benzynę miały straż pożarna i pogotowie. To były potworne tłumy ludzi. Była godzina policyjna i na przeciętnej warszawskiej ulicy chodniki były pełne ludzi, a jezdnie puste. Tak to wyglądało. Przy takim tłumie ludzi to jest bardzo ciężko przy przemieszczaniu się. Poza tym była taka sytuacja w tym czasie, jak wybuchło Powstanie, przecież było bardzo dużo ukrywających się ludzi pochodzenia żydowskiego, którzy wychodzili spokojnie, mogli już odetchnąć.

  • Czy zdarzyło się panu zetknąć w czasie Powstania z niemieckimi zbrodniami wojennymi?

Oczywiście. W Alejach Jerozolimskich tu, gdzie jest [niezrozumiałe], naprzeciwko obecnego domu dziecka, był szereg budynków. Wszystko to były mieszkalne kamienice. Myśmy zajęli barykadę na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej, i domy, które istnieją do dzisiaj (czyli Nowogrodzka 4, 6 i 6a i chyba 2 była też), przez dwa dni żeśmy trzymali, bo Niemcy robili wypady, a później żeśmy przeszli z rozpoznaniem i weszliśmy na teren tych domów, które były już w Alejach Jerozolimskich. Tam były już poprzebijane otwory, częściowo zawalone, ale można było przejść. Przeszliśmy na teren budynków, to znaczy przeszliśmy z Nowogrodzkiej w Aleje Jerozolimskie. Tam byli pozabijani ludzie – mężczyźni już w stanie rozkładu. Fetor był potężny, bo to już było ileś dni, a dni w sierpniu były gorące. To widziałem, jeśli chodzi o Powstanie. Wcześniej widziałem też egzekucje.

  • Jak walkę państwa oddziału przyjmowała ludność cywilna?

Różnie. W pierwszym okresie wspaniale – był wielki entuzjazm. Czym później, czym walka się przedłużała, tym gorzej, z tym że było przygnębienie, zobojętnienie ludzi. Oni żyli w bardzo złych warunkach. Jeszcze ci, którzy mieszkali w piwnicach swoich domów, to jeszcze mieli lepiej, ale było masę uchodźców z innych dzielnic. Początkowo entuzjazm był ogromny. Dawano papierosy, cukierki (czekolady nie było), jakieś kanapki. Nie było żadnego problemu.

  • Jak wyglądała na przykład kwestia czasu wolnego? Czy w ogóle mieli państwo czas wolny?

Nie było. Po prostu trzeba było dostać zgodę na odejście z oddziału, ale właściwie nie było gdzie chodzić. Zresztą od 14 września to nie było sensu chodzić, bo gdzie miałem chodzić? Ale nie, chodziłem, oczywiście, że tak. Przecież chodziło o zdobycie czegoś do jedzenia. Na ulicy Kruczej był normalny bazar, właśnie na odcinku między Wilczą a Hożą, i tam handlowano wszystkim.

  • Bywał pan tam?

Bywałem, oczywiście, nawet handlowałem, szczerze mówiąc. Pieniądze w ogóle nie miały żadnej wartości. To był tylko handel wymienny, ale ja także sprzedawałem rzeczy za „młynarki” i później okazało się, że pieniądze mają wartość.

  • Często się pan kontaktował z rodzicami?

Oczywiście. Później już tylko z mamą. One zajęły jedną piwnicę na Marszałkowskiej. To jest dom, który istnieje, to znaczy malutki kawałeczek domu. To jest naprzeciwko ulicy Księdza Skorupki. Tam jest kawałeczek starego domu. To był właśnie ten obiekt. Tylko to wtedy było drugie podwórze tego domu, dlatego że Marszałkowska była przecież wąską ulicą. Tylko Aleje Jerozolimskie i Ujazdowskie były tak szerokie.

  • Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?

Dobra. Według mnie było bardzo demokratyczne wojsko, z tym że było niesamowita różnica wieku. W tym plutonie [byłem] najmłodszym, ale byli i ludzie, którzy mieli też po czterdzieści lat.

  • Czy zaprzyjaźnił się pan z kimś szczególnie?

Z Jurkiem Majewskim, pseudonim „Robaczek”.

  • Czy podczas Powstania w pańskim otoczeniu uczestniczono w życiu religijnym, były nabożeństwa?

Były, z tym że to było organizowane sporadycznie. Przypominam sobie, że w pierwszej połowie sierpnia tutaj nie było przecież jeszcze takich bombardowań, nalotów, to zrobiono nam mszę polową, gdzie ściągnięto wszystkich. Tylko ci, co siedzieli na placówkach, to ich nie było. Było nas dość dużo. Była msza i było absolutorium udzielone wszystkim. Pamiętam to. Później raczej nie. To były sprawy poszczególnych Powstańców.

  • Czy poza meldunkami roznosił pan też prasę, o której pan wspomniał?

Nie. To robili harcerze z „Zawiszy”, ale prasę czytałem. Siedzący bezczynnie taki osobnik kilkunastoletni, to jemu jest ciężko usiedzieć w miejscu, a ponieważ dużo czytałem w życiu, bo czytałem i książki też, i czytałem prasę – było bardzo dużo tej prasy.

  • Zdarzyło się panu słuchać radia?

Tak, ale myśmy oddzielnie mieli... Była taka grupa szturmowa, później z tego powstał batalion o kryptonimie „Sokół”. To nie była Armia Krajowa. To był Korpus Bezpieczeństwa i były takie dwa oddziały na terenie Warszawy. U nas w Śródmieściu Południe był „Sokół”, a na placu Teatralnym, później Starówka... Nie pamiętam w tej chwili, jak oni się nazywali, ale był. Oni podlegali, ale to nie było ścisłe... Powiedziałbym, że oni współpracowali [z AK]. Tam miałem dość zabawną sytuację, że posłali mnie z jakimś meldunkiem, a ponieważ atmosfera była sympatyczna, kwatera była duża, i było radio, a więc były melodie i później były komunikaty z Londynu. To był duży lampowy odbiornik. Tam zostałem poczęstowany kawą, chlebem z marmoladą. Mówię: „Tyle czasu nie było, to pewnie zaraz przyjdzie”. Przyszedł po mnie kolega i ci uznali, że my jesteśmy jakimiś wysłannikami niemieckimi, że jesteśmy szpiegami. Zostaliśmy w ogóle aresztowani przez nich, ale sprawa dość szybko się wyjaśniła. Oni mają swoją tablicę (jeśli chodzi o „Bełta”, to my mamy tablicę przy barykadzie) tam, gdzie mieli swoją kwaterę na ulicy Nowogrodzkiej.

  • Czy były przejawy życia kulturalnego, na przykład przedstawienia teatralne, koncerty?

Były, jak najbardziej. W kinie „Palladium”. Tam była nawet wyświetlana kronika filmowa, bo kręcono kronikę. Była kronika, jeśli chodzi o zdobycie PAST-y. Nie byłem tam, nie widziałem. To nie było takie proste, bo to już było Śródmieście Południe. Sądzę, że tam chodziła większość, jeśli chodzi o Powstańców, z „Kilińskiego”.

  • Czy zdarzało się panu dyskutować na temat tego, co się usłyszało czy przeczytało?

Tak, oczywiście. Były dyskusje, jeśli chodzi o teren działań, o Warszawę i o sprawy w ogóle całego dramatu wojennego, poza tym o sprawach politycznych też. Wtedy pierwszy raz dowiedziałem się o Marksie i Engelsie. U mnie nie było takich książek i publikacji.

  • Jakie było pańskie najlepsze i najgorsze wspomnienie z czasów Powstania? Co się panu najbardziej utrwaliło w pamięci?

Najlepsze [wspomnienie] to pierwszy dzień budowania barykad i szalony entuzjazm wszystkich. Najgorsze [wspomnienie] to 14 września. Zapomniałem jeszcze nadmienić, że zginął mój kolega, z którym żeśmy się zgłosili. [On zginął] w swoim domu. Przyszedł do matki, nawet nie w tym mieszkaniu, tylko matka była gdzieś w piwnicy, a on był na piętrze. Zginął. Gruzy go po prostu zadusiły. To był jedynak. Matkę widywałem po Powstaniu, ale to był przykry widok.

  • Jak wyglądała sytuacja z kapitulacją? Doszedł pan do wniosku, że nie warto [iść do niewoli]?

To nie było sensu. Ci, co poszli, tacy młodociani, to mieli bardzo kiepsko, bo trafili do obozu koncentracyjnego. Część miała nieźle, bo większość została przynajmniej na rok albo dwa lata w zachodniej strefie. To już była decyzja indywidualna, z tym że to wyglądało tak, że ludzie pełnoletni szli, wychodzili z oddziałem (młodzi pełnoletni), natomiast dużo starszych wychodziło jako ludność cywilna. Mieliśmy takiego kolegę, który był już człowiekiem chyba trzydziestoletnim, dobrze ustawionym finansowo i on jeszcze wyprowadził dwóch kolegów – młodych chłopaków. Jeden z nich – Jurek Jezierski, żyje do dzisiaj. Wyjście... Może 14 września i sama kapitulacja była strasznym przeżyciem.

  • Wychodził pan jako ludność cywilna?

Tak.
  • Z mamą?

Z mamą, z ciotką, nawet z siostrą, bo ona też się zdecydowała nie iść [do niewoli]. Większość dziewczyn poszła, a ona nie poszła. To był oczywiście normalny szlak wyjścia ze Śródmieścia przez ulicę Koszykową za Dworzec Zachodni. Tam zostały podstawione wagony – węglarki, i wyjazd do Pruszkowa do późniejszego ZNTK, te hale, gdzie remontowano wagony na nawozy. Tam zostaliśmy przetrzymani przez bodajże jedną noc albo dwie (nie pamiętam), a później był rozdział: Reich – roboty, Generalna Gubernia. Udało mi się przejść do Generalnej Guberni. Po prostu Niemcy się tam niesamowicie obawiali, szczególnie siostry – sanitariuszki niemieckie. Znaleźliśmy się na terenie powiatu miechowskiego. Z tym że jeszcze była możliwość... Droga była potworna, bo to były odkryte wagony – węglarki, i jak już żeśmy ruszyli, to przez trzy doby padał deszcz, na okrągło. W Kielcach pociąg wjechał na stację i mnóstwo ludzi uciekło. Między innymi moja siostra, ale ona jechała w innym wagonie. Natomiast ja wyszedłem na stację. Na stacji dostałem kawę i chleb, ale nie mogłem... Ja bym spokojnie został, żadnym problemem [było] dla mnie przejść po tych burtach wagonu, ścianach, na dół, ale nie mogliśmy otworzyć drzwi w węglarce i nie mogłem przecież zostawić... Jeszcze była kuzynka, to trzy kobiety zostały tam, noc. Przyniosłem bańkę z kawą, chleb, podałem. One myślały, że w ogóle nie wrócę. Mi już przeszło przez myśl, żeby zostawić, ale nie mogłem ich zostawić w końcu samych, wróciłem. Później było przerażenie, bo poszła wieść, że wiozą nas do Oświęcimia. Myślę sobie: teraz to już jest wszystko, koniec, bo wiedzieliśmy, że to jest Oświęcim, ale szczęśliwie dowieźli nas na stację, która nazywa się Koltz Myzep [fonetycznie??]. Tam nas wyładowano i zostawiono własnemu losowi. Trzeba przyznać, że ludność stanęła na wysokości zadania: była dobrze zorganizowana, był zorganizowany transport, działała Rada Główna Opiekuńcza RGO i jakoś żeśmy przebyli ten okres do tak zwanego wyzwolenia, czyli do połowy stycznia 1945 roku.

  • Mieszkali państwo u jakiejś rodziny?

Tak. To było małe miasteczko. Nazywało się Koszyce. Mieszkaliśmy tam u ludzi, była gospodyni z mężem, chyba to byli bezdzietni – oni chyba brali pieniądze za to – udostępnili nam niewielką izbę, gdzie ja konkretnie spałem na skrzynkach po wódce, był siennik, ale jakiś piecyk był, grzało się. Zima zrobiła się taka, że przez cały październik i może kawałek listopada była piękna jesień, wspaniała, a pod koniec listopada przyszła ostra zima ze śniegiem.

  • Jak pan pamięta wyzwolenie?

To wyglądało w ten sposób, że tam nawiązałem kontakt, to znaczy po prostu poznaliśmy się z miejscowymi chłopakami. Zaprzyjaźniłem się z takim chłopakiem, starszym trochę ode mnie. Nazywał się Lolek Chłodnicki. To był człowiek z Wołynia – Polak. Jest jeszcze ciekawa rzecz, że na terenie powiatu miechowskiego w tym czasie, kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, to tam wybuchło powstanie i Niemcy zostali przepędzeni z tych terenów, to znaczy nie było ich po prostu. Później, gdy weszły już większe jednostki niemieckie, to ci akowcy, Powstańcy, zniknęli w ogóle, nie było ich. Byli normalni, spokojni, grzeczni ludzie, a oni się specjalnie nie interesowali. To było wojsko frontowe. Jak w pierwszym okresie tego wojska nie było, to później, jak front się przybliżył i tego wojska było dość dużo, z tym że kwaterowali też w tej chałupie Niemcy – dwóch takich osobników. Oni jeździli takim samochodem ciężarówką i wozili amunicję do dział czołgów. Mieli normalną szychtę. Wyjeżdżali rano, wracali późnym popołudniem, kierowcy. Jeden, młodszy, był zwolennikiem Hitlera, a drugi – wolałem za dużo z nim nie dyskutować, bo nie ma sensu, dlatego że mogą być kłopoty. Kolega jest kolegą, ale kamerd jest kamerdem [??]. Ten młody zaczynał rozmowę [od słów]: „Adolf Hitler powiedział”. Później ruszył front, Niemcy wycofywali się w względnym porządku. Właśnie tenże Lolek mówi: „Ale wieją Niemcy”. – „Wcale nie wieją – mówi – Oni uciekają, oni się wycofują. Żebyś ty widział Rosjan w 1941 roku, to byś widział, że rzucali wszystko, boso uciekali – mówi. – To w ogóle nie ma co porównywać”. Cofało się wojsko. Nie wiadomo, jaki jest odwrót. Jeszcze Niemcy mieli wtedy wozy taborowe – konie, ciężarówki, czołgi, piękne „Pantery”. Niemieckie czołgi były w tym czasie fantastyczne, chyba najlepsze na świecie. To się wszystko cofało, z tym że ci Niemcy z tej ciężarówki już wyjechali, natomiast wieczorem przyszło paru młodych ludzi, ale nie małolatów. To byli raczej mężczyźni w wieku dwudziestu paru lat, starzy wyjadacze. Mówią tak: „My się tu musimy zatrzymać parę godzin. Trzeba wysuszyć skarpety. To jest bardzo istotne, bo się nogi odmraża. Napijemy się czegoś – kawy, nie alkoholu – i trzeba zrobić porządek z wyposażeniem”. Oni kupę żelastwa zostawili, czyli tak zwane pięści pancerne, mnóstwo amunicji i gdzieś koło godziny może jedenastej wieczorem mówią: „Ruszamy, dlatego że czeka nas przynajmniej czterdzieści kilometrów marszu przez dzisiejszą noc, żeby nas nie zagarnęli. Iwan będzie rano”. To byli ostatni Niemcy, których widziałem jako żołnierzy, a nie jeńców. Doskonale wyposażeni. Później się dowiedziałem, że to były grupy właśnie tworzone w końcu 1944 roku, [początku] 1945 roku, [grupy] niszczycieli czołgów, paroosobowe grupy, które działały zupełnie indywidualnie. [To byli] ochotnicy, z tym że dobrano doświadczonych żołnierzy frontowych do takiego działania. Iwana nie było rano.
Koło południa zaczęła się straszliwa strzelanina. Myślałem, że się bije przynajmniej jakaś większa jednostka, niesamowite serie, wybuchy, a w takim miasteczku nie ma w tych domach przecież piwnic. Nie ma się gdzie schować, drewniana chałupa. Przecież wiadomo, że pocisk przebije belkę czy dechę. Żeśmy się schowali do... Była gmina, taki budynek murowany, tam były piwnice i jednak murowany budynek. Strzelanina, strzelaniną, w końcu cisza. Żeśmy z Lolkiem wyskoczyli, patrzę, jak w książkach o bolszewikach, dwóch osobników w szarych, nie, oni mieli waciaki, papachy, czerwone gwiazdy. Jeden miał pepeszę – pistolet z bębnem, w który wchodziły siedemdziesiąt dwa pociski, a drugi miał karabin samozariadkę. Mówi: My was aswabadim. Przyszedł batalion i to byli też z południa Związku Radzieckiego, z tym że dowódcą był major. To był moskwiczanin chyba czy z Leningradu. Część była już pijana, a ponieważ w tym miasteczku w co trzeciej chałupie pędzono bimber, więc batalion był pijany zdecydowanie już po jakichś dwóch godzinach. Było wesoło, z tym że ludzie się bali. Uważali, że jak im da się bimbru, to będzie lepiej. Muszę przyznać, że wszyscy nie pili – młodzi nie pili, ale dowódca był zdecydowanie pijany. Wtedy widocznie to jeszcze był dzień krótki zimowy, musiał być zwiad lotniczy niemiecki, bo zaczęła walić artyleria niemiecka po tym miasteczku. Ten złapał lunetę, poleciał na wieżę kościelną, bo zaraz obok naszej chałupy był kościół, mówi: Wpierod. Rosjanie w jedną stronę, a ludność miasteczka w drugą, tak że miasteczko zostało właściwie prawie puste. Starsza pani warszawianka nie wyszła, to niestety zginęła. Parę domków zostało rozwalonych.
Po dwóch dniach żeśmy wrócili do tego miasteczka, do Koszyc, i zaczął się problem z powrotem, bo tam nie było kolei, nie było się czym zabrać. Była ostra zima, z przeciętną [temperaturą] minus dziesięć. Ni cholery nie wychodziłem. W końcu kuzynka, która z nami wyszła, a mieszkała też w domu na Hożej 8, była ze wschodu, a konkretnie z Białegostoku i ona znała dobrze język rosyjski, więc mówi: „Ja muszę to załatwić”. Prawie codziennie szły transporty – zaopatrzenie, głównie amunicja czołgowa, ale nie tylko. Jak szedł taki transport, to szedł jeden dżems albo stubaker amerykański z przodu i później ZiS-5 – z góry jedzie, pod górę pchać. Tych zisów było ileś sztuk i później na końcu też szedł stuber amerykański. [Kuzynka] zaczęła z nimi gadać. Oni mówią: „Dobra. Możemy was zabrać, ale nie w mieście – oni stali na rynku – dlatego że naczalstwo nie powinno tego widzieć. Nie mogę was wziąć z [miasta], tylko umówimy się za miastem przy mostku. Ja będę się starał jechać ostatni”. Faktycznie, tak wykombinował, że jechał za tym studebakerem. Zatrzymał, żeśmy wleźli na pakę i [jechaliśmy] na amunicji. Kobiety bały się. Mówię: „Nie ma problemu, przecież to są powykręcane zapalniki”. Takie rzeczy się wozi bez zapalników. Przywieźli nas do Krakowa. Cena była pół litra od głowy. Ponieważ to była osoba doskonale mówiąca po rosyjsku, to było zabawne, dlatego że powiedziała, że o jedną butelkę daje mu mniej, dlatego że uznała, że ja i moja siostra, to właściwie jesteśmy tak mali, że… Nie chcę się wyrażać, jak on ją określił, mnie jako malczika i był oburzony tak straszliwie, bo mówi: „Przecież dowódca się patrzy cały czas. Co wy sobie myślicie, przecież ja połowę muszę i tak mu oddać tego bimbru”. Tak żeśmy znaleźli się w Krakowie, a podróż do Warszawy, to był luty – koniec lutego, to trwała też dziesięć dni. Jak żeśmy dotarli do Śródmieścia, to było cmentarzysko.
Żeśmy się wynieśli do rodziny. Żeśmy się tułali trochę po Polsce. Konkretnie wróciliśmy do miasta i tak wcześnie, bo gdzieś w połowie kwietnia 1945 roku. Dom został, to znaczy chodziło przede wszystkim o pochowanie ojca. Ponieważ mama miała jeszcze pewne zasoby, to udało się wynająć ekipę, która to odgruzowywała i dokopała się do ojca. Pogrzeb był... Nie wiem w tej chwili, może koniec kwietnia, może początek maja. Później znalazłem się w szkole, w gimnazjum Batorego.

  • Rozpoczął pan wtedy normalną naukę?

Tak, normalną naukę. Trudno powiedzieć, że była normalna, bo szkoła była przecież zniszczona. Była w czasie Powstania w rękach niemieckich, była częściowo spalona, całe piętro było zniszczone, ale powoli to wszystko zaczynało się organizować. Pierwszy rok szkolny trwał dosłownie parę miesięcy. Później zaczęła się pewna normalizacja życia, która... Jeszcze względnie było do roku 1949, bo był optymizm, odbudowywano, ludzie zaczęli działalność gospodarczą. To wszystko zostało już później zdławione. Śruba była już bardzo dokręcona w roku 1950. Zaczęła się planowa gospodarka, zaczynało nąć podstawowych artykułów. Na początku nie było wcale, mimo że był tak zniszczony kraj, to było dużo lepiej niż później. Wszystko już było upaństwowione.

  • Był pan w jakiś sposób represjonowany za udział w Powstaniu Warszawskim?

Nie, z tym że nie rozmawialiśmy na te tematy, bo kolega, jak zacząłem coś o Powstaniu opowiadać, to powiedział, że on w ogóle sobie nie przypomina i żebym nie opowiadał głupot. Później wziął mnie na bok i powiedział, żebym nie opowiadał żadnych bzdur, bo może być niedobrze.

  • Czy chciałby pan powiedzieć na zakończenie coś na temat Powstania, czego pańskim zdaniem jeszcze nikt nie powiedział?

Nie wiem, byłem właściwie dzieciakiem. Cóż mogę powiedzieć. Jeśli chodzi o moje zdanie, to ono było potrzebne mimo tych ogromnych ofiar, dlatego że późniejsze losy tego kraju w pewnym sensie były uzależnione od tego zrywu i w ogóle od działań Polaków w drugiej wojnie światowej. To było inaczej wychowane społeczeństwo, inne były idee, teraz ich nie ma. Ostatni zryw to była Solidarność lat 1980–1981. W tej chwili, moim zdaniem, jeśli chodzi o młode pokolenie, to jest minimalna ilość ludzi, którzy są nastawieni patriotycznie, i dzisiaj [panuje] pieniądz, układy i właściwie zupełnego zainteresowania sprawami kraju, ojczyzny. To byłoby właściwie wszystko.



Warszawa, 16 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Jan Nawrocki Pseudonim: „Rysiek” Stopień: strzelec, łącznik Formacja: Batalion „Bełt” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter