Jan Pyrzanowski „Janek”

Archiwum Historii Mówionej

Jan Pyrzanowski, urodzony 8 listopada 1928 roku w Warszawie, pseudonim „Janek”. [W czasie Powstania] kapral w Zgrupowaniu „Żyrafa”.

  • Proszę opowiedzieć o pana dzieciństwie. Gdzie pan mieszkał przed wojną, czym zajmowali się pana rodzice?

Urodziłem się w Warszawie na ulicy Niskiej 62. Mieszkaliśmy tam do wybuchu wojny 1939 roku. Jak wybuchła wojna, to nas potem wysiedlili, bo Niemcy zrobili tam getto.

  • Przyszli Niemcy i dali czas, żeby się wynieść?

To było tak, że był termin wyznaczony, ale to był bardzo krótki termin. Myśmy mieli do wyboru – część rodziny radziła, żeby bliżej nich się przenieść. Były wolne mieszkania, bo z kolei Żydzi, którzy mieszkali po tak zwanej aryjskiej stronie, musieli się do getta przenosić. Mieliśmy najpierw mieszkać na ulicy Bagno, ale obejrzeliśmy mieszkanie, było trochę wysoko, mieszkanie było ponure, nie bardzo nam to odpowiadało, zrezygnowaliśmy z tego i przenieśliśmy się na Żoliborz. Na Żoliborzu mieszkaliśmy przy alei Wojska Polskiego 29 (narożnik, blok, rodzaj podkowy). Mieszkaliśmy tam do Powstania.

  • Czym zajmowali się rodzice przed wojną?

Ojciec miał warsztat rzemieślniczy, a mama była w domu, bo nas było pięcioro. Byłem najmłodszy. Były dwie siostry i trzech braci. Mieliśmy niedaleko Warszawy koło Mińska Mazowieckiego na wsi rodzinę i trochę pomagaliśmy im i oni nam. Głównie polegało to na tym, że jechało się w sobotę i przywoziło się ziemniaki, trochę mąki, jajek (w zamian też coś potrzebowali). Co mogli, to pomagali, bo ogólnie było ciężko.

  • Czy pan też jeździł?

Tak, jeździłem.

  • I faktycznie były łapanki?

Były. Jeździłem na Dworzec Wschodni, bo z placu Wilsona miałem tramwaj „czwórkę”, który jeździł na Dworzec Wschodni. Były łapanki. Z Dworca Wschodniego kupowałem bilet – była stacja kolejowa Skruda (teraz nazywa się Halinów podobno). Jeszcze miałem parę kilometrów do przejścia, ale za często nie jeździłem. Potem wracałem z powrotem. To była jakaś rodzina – mówiłem „ciocia”. Dała trochę ziemniaków, kaszy, mąki i na pociąg z powrotem szedłem. Jak przyjechałem na Dworzec Wschodni, to już tak było, że po prostu ludzie sami mówili. Potem wsiadałem w tramwaj, bo na Żoliborz musiałem się dostać. Ale jak mówili, że „nie jedź, nie jedź”, każdy szedł pieszo.
Do mostu Kierbedzia najpierw trzeba było dojść, najwięcej [łapanek było] przy moście – wiedzieli, że jak już na moście zatrzymają tramwaj, to nikt nie ucieknie, bo z tej strony była blokada i z tej strony. Ale udało się, że nie złapali mnie ani razu z tym. Żadnego wielkiego handlu, szmuglu nie miałem, tylko trochę żywności i na tym to polegało.

  • Czy rzeczywiście w pociągach były „zrzutki na szwaba”?

Były. Parę stacji. Od nas jak jechałem, to tak było, że pociągi były bardzo przepełnione, tak że trudno było wejść. Ale [wsiadaliśmy] na docisk i dochodziliśmy. To były podmiejskie pociągi elektryczne.

  • Czy zdarzało się, jak Niemcy wyłapywali, że dworce też były obstawione?

Tak, tak. Kolejarze też dawali znać.

  • Co robili wtedy z żywnością? Trzymali? Wyrzucali?

Zabierali, gromadzili na miejsce wyznaczone, a ludzi jak widzieli, że nieszkodliwy, to puszczali. Chodziło tylko o to, żeby żywności nie dowozić do miasta. Ale dziś zabrali, a jutro jechaliśmy z powrotem.

  • Panu też zabrali?

Nie. Ani razu.

  • Miał pan szczęście.

Trochę miałem.

  • Jaki warsztat prowadził tata?

To był zakład obuwniczy i sklep. Prowadził sprzedaż obuwia. To było obuwie, które robili na spodach drewnianych, tak zwane drewniaki. Damskie, męskie.

  • Na jakiej ulicy znajdował się zakład?

Była boczna uliczka od Felińskiego, zaraz na samym brzegu – prawdopodobnie Pogonowskiego.

  • Jak miał na imię tata?

Edward.

  • Czy w czasie okupacji też dalej mógł prowadzić sklepik?

Specjalnie nie. Długo nie prowadził, bo była sytuacja, że musiał zlikwidować i pracował potem w magistracie, w zarządzie miasta.

  • Chciał pan powiedzieć jeszcze o szmuglu?

Ani razu mnie nie złapali. To, co miałem, moje bagaże to było najwyżej dziesięć, piętnaście kilo, bo miałem specjalny plecak, żeby można było w razie czego trochę biec. Tak że nie było wielkiego bagażu ciężkiego. Nie złapali mnie.
Potem jak sklep tata zlikwidował, bo były układy, że nie szło, dostał pracę w magistracie (mówiło się – w zarządzie miasta, tak ogólnie, lepiej wygląda) i tam pracował. Najstarsza siostra miała na imię Kazimiera, pracowała na Pradze w szpitalu Przemienienia Pańskiego, zaraz za mostem Kierbedzia pierwszy przystanek. Brat najstarszy został 20 maja 1940 roku złapany w łapance i wywieziony do obozu.

  • Przeżył?

Tak.

  • W jakim był obozie?

W kilku obozach. W Buchenwaldzie, Neuengamme koło Hamburga, dokładnie nie pamiętam.

  • Pozostałe rodzeństwo?

Najstarszy był brat Władysław, drugi brat był Roman, ja byłem trzeci. Siostra najstarsza Kazimiera pracowała w szpitalu na Pradze, a druga siostra była z nami. Miała pracę dorywczą. Na ulicy Burakowskiej (przy Powązkowskiej) była fabryka, Niemcy robili suszone ziemniaki (teraz by powiedziano frytki); tam pracowała i dostawała deputat węglowy na zimę i tam do Powstania wszyscy byliśmy.

  • Czy miał pan styczność z konspiracją w czasie okupacji?

Tak.

  • Kto pana wciągnął do konspiracji?

Brat Roman, bo był o dwa lata ode mnie starszy i już był w konspiracji. Przypadkowo kiedyś był u siostry w fabryce na Burakowskiej i tam miał kontakty, porozumieli się. Nawet nie wiedziałem o tym, że był w konspiracji. Jak już było bliżej Powstania – czerwiec, lipiec, mówi: „Będziesz siedział tutaj, to cię zakatrupią”. Mówi do mnie: „Przyjdź na ulicę Sokołowską” – za Instytutem Chemicznym, na Żoliborzu. Na końcu alei Wojska Polskiego [był] Instytut Chemiczny, osiedle, przyjechałem rowerem. [Brat] był i mówi: „O, tutaj nas trójka będzie – bo był jeszcze z jednym – tutaj możemy teraz wszystko załatwić”. Zza pasa wyjął pistolet: „Widzisz, tak wygląda pistolet”. Mówię: „Wiem, nie musisz mi pokazywać”.

  • Czy tam pan składał przysięgę?

Nie. Przysięga była na Żoliborzu w czasie Powstania. Tam [były] tylko pierwsze kontakty.

  • Czy rodzice wiedzieli o tym?

Nikomu się nie chwaliliśmy. Wątpię, żeby też ktoś [inny] opowiadał.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania, 1 sierpnia 1944 roku?

Przed Powstaniem chodziły bardzo silne patrole niemieckie. Jak normalnie były trzyosobowe, to już były siedmio-, ośmioosobowe patrole. Staliśmy w drzwiach, patrole [to] byli lotnicy niemieccy, mieszanka, z Wehrmachtu. Zauważyli nas i jeden krzyknął: Halt! W ogóle nie uciekaliśmy, bo byliśmy na miejscu. Jeden podszedł, ale widać było, że wypił wódkę czy coś i łamaną polszczyzną mówi: „Tu będzie bum bum”. Radzi, żeby wyjechać. Też wiedzieliśmy. Chodzi o to, że może był Ślązak albo inny i właśnie taką wiadomość przekazał. Mówimy: „Tak, tak, wyjedziemy”. Poszli potem. Powstanie – mieliśmy zbiórkę od razu u siebie na ulicy Suzina, przy kinie...

  • „Tęcza”.

Strzelanina prędzej się zaczęła, bo była wpadka i rozpoczęło się Powstanie prędzej. Poza tym to jest normalny tor – zbiórki, każdy miał swoje zadanie.

  • Jakie pan miał zadanie?

Byłem łącznikiem. Na ulicy Kochowskiego było dowództwo (Kochowskiego chyba [numer] 6), na samym przedzie przy Krasińskiego. Byłem w plutonie, przydatny. Był duży ruch, wielka była radość, nikt nie czuł żadnego strachu. Absolutnie. Nie wiem, czemu tak było, takie podniecenie.
Jak Powstanie wybuchło, to moja mama i siostra zgłosiły się do kuchni, do gotowania. Na ulicy Krasińskiego 16 albo 18 była kuchnia i gotowały posiłki. Na placu Wilsona był niemiecki sklep „Julius Meinl”. Te sklepy były stosunkowo dobrze zaopatrzone, bo to były [sklepy] dla Niemców – specjalne kartki były i Niemcy, folksdojcze mogli sobie kupować. Ale jak Powstanie wybuchło, to sklep został i było zaopatrzenie nie tylko dla tej kuchni, ale inne kuchnie też były, ktoś nad tym przejął patronat. W sklepie ktoś nad tym miał kontrolę. W kuchni, gdzie pracowała moja siostra i mama, pracowały jeszcze inne kobiety. Szefem kuchni był starszy porucznik, krótkie nazwisko miał, Cych albo Zych. Jak potrzeba było – bo szefowe kuchni mówiły: „Panie poruczniku, nie ma mąki, kaszy” – to dawał kartkę, dwa wiadra, dwóch chłopaków wysyłał do tego sklepu i przynosili. Kuchnia była do końca Powstania. Jak już później było coraz trudniej, bo plac był coraz więcej zniszczony, to i te sklepy [były zniszczone]. Potem ludność też brała żywność. Nie tylko z tego sklepu, ale były sklepy spożywcze. Ludzie się bronili, żeby mieć coś do jedzenia. Oprócz tego każdy miał swoje zapasy. Często wpadałem do kuchni, bo miałem niedaleko. Tylko mówiłem do swojego szefa... On pyta: „Gdzie idziesz?”. – „Idę coś zjeść”. – „To przynieś i dla mnie coś”.

  • Kto był pana szefem?

Podchorąży „Jurand”. Za dużo nie mieliśmy, przydziały były bardzo małe do jedzenia. Gdzie można było, to ludzie nas też żywili.

  • Skąd dokąd nosił pan meldunki?

Ze sztabu, z ulicy Kochowskiego, z naszego miejsca postoju. Bardzo rzadko byłem też [z meldunkami] do dowódcy „Żywiciela”. Nie widziałem go, ale była kancelaria i tylko meldowałem się, od kogo jestem, podawałem kartkę i wychodziłem. A jak mi przekazali, że mam czekać na odpowiedź, to od razu mówiłem, że muszę dostać odpowiedź. To albo była ustna, albo... Ale wszyscy prawie się znali, bo to była zamknięta enklawa. Wszyscy znaliśmy się jeszcze dawno, więcej mieszkaliśmy całą okupację.

  • Pana najgorszy dzień w Powstaniu Warszawskim?

28 sierpnia jak zostałem ranny.

  • Czy mógłby pan to opisać?

Spotkaliśmy się – spotkanie było na rogu Kozietulskiego i Górskiego. Stało kilka osób, niektórych kolegów znałem, inni się dołączyli. Rozmawialiśmy, wymiana zdań była i w międzyczasie zaczęły padać granatniki. Jeden dosyć blisko upadł, kilku było rannych, jeden był zabity. Ale niedaleko, bo na Kozietulskiego 2, był punkt sanitarny, były sanitariuszki między innymi z naszego plutonu i: „Leżysz, leżysz!”. Mówię: „Nic nie leżę, zobacz jak inni się czują!”.

  • Gdzie pan był ranny?

W nogi. Jak ciężej [rannych] opatrzyli, to potem zanieśli mnie do szpitala na ulicę Śmiałą. Ale najpierw mnie zanieśli na Czarnieckiego, [gdzie] był dom rodziny wojskowej i też był punkt sanitarny. Zrobili mi opatrunek i potem mówili, że [przenoszą mnie] na Śmiałą 43. Była willa na rogu Śmiałej i... narożnik. Tam byłem do końca Powstania.

  • Za co pan dostał awans na kaprala?

Jak przyszli do mnie do szpitala, to powiedzieli mi. Odwiedzali mnie, siostra raz przyszła też zobaczyć. Ale żeby siostra mogła mnie odwiedzić w szpitalu, to musiała mieć przepustkę chyba od szefa kuchni. Była raz u mnie. Chłopaki przychodzili do mnie – jak się czuję, kiedy wrócę. Potem różnie było.
  • Oni powiedzieli panu o awansie?

Tak, oni powiedzieli. Mówią: „Nie martw się, dostałeś awans, jesteś kapralem”.

  • Cieszył się pan? Był pan dumny z tego?

Śmiechu było trochę, bo to tak wyglądało... Radość była też, bo jednak takie coś...

  • Czy uzasadnili, za co dostał pan awans?

Nie mogę powiedzieć w tej chwili, bo nie wiem. Musiałbym dopiero to sprawdzić. Ale faktem jest, że tak było.

  • Czy są momenty, które pan dobrze wspomina podczas Powstania?

Pierwsze dni to było super! Elegancko było! Pamiętam, że prowadzili kilku jeńców. Staliśmy, ale jeńcy nadchodzili coraz bliżej i dowódca drużyny mówi: „Chłopaki, ci którzy mają pistolety maszynowe, lepszą broń, niech się naprzód wysuną, żeby Niemcy widzieli, że mamy trochę broni”. Niemcy patrzyli, a każdy kto miał peem czy stena, to stał na przedzie. Taki moment był.

  • W którym to było miejscu?

Na alei Wojska Polskiego przy ulicy Szenwalda. Niedaleko za blokami były baraki, bliżej torów były baraki dla bezdomnych i jeńców prowadzili z tej strony. Po drugiej stronie zaraz była szkoła, słynna „Poniatówka”.

  • Czy jeńcy niemieccy byli traktowani zgodnie z konwencją?

Tylko ich prowadzili, przechodzili, a jak dalej było – nie wiem.

  • Jak przyszedł upadek Żoliborza, pan był wtedy w szpitalu?

Jak był upadek Żoliborza, to byłem w szpitalu na Śmiałej. Szpital był już podpalony i był ewakuowany. W nocy nas ewakuowali do Fortu Sokolnickiego na ulicę Czarnieckiego. Wszystkich. Najpierw brali ciężej [rannych]. Przyszła sanitariuszka, dała mi koc, bo było zimno, byłem w samej koszuli, mówi: „Kolega czeka na mnie, zaraz przyjdę, tylko doniesiemy tamtego”. A tu ciemno, to w ogrodzie było, siedzę i widzę, że w rogu jakieś majaki są, ktoś się rusza. Myślę – odezwać się czy nie? Dałem znak ręką, podbiegła do mnie i mówi: „Biorę kolegę na barana”. Innej rady nie ma, bo jak? Trochę głupio, ale... Miała kawałek, przechodziliśmy koło barykady, to była barykada na ulicy Czarnieckiego, bliżej placu Inwalidów – to była chyba ulica Pogonowskiego. Chłopcy stali na barykadzie, koc miałem, jeden mówi: „Do szpitala cię niesie, to daj ten koc nam”. Wzięli. Zaniosła mnie do szpitala.
Było zabawnie jeszcze, bo jak mnie niosła, to już była ulica Czarnieckiego, domy po obu stronach się paliły, trzymam ją za szyję, bo się bałem, że upadnę, że może nie da rady. Mówi: „Niech kolega mnie tak mocno za szyję nie dusi, bo się uduszę! Tchu nie mogę złapać!”.

  • Czy pamięta pan jej imię albo pseudonim?

Nie. Ale domyślam się, bo jak mnie do szpitala doniosła, to na jakieś – nie było wolnych łóżek – łóżko mnie usadowiła i potem wyszła, machnęła mi ręką: „Elka jestem!” – tak zapamiętałem. Później weszli Niemcy do szpitala, ale nie było już wielkiego dramatu, bo paru esesmanów wleciało z pistoletami, ale już było tylu zbieranych ze wszystkich szpitali, [bo] gdzie były po domach małe szpitale, to wszystkich znosili do tego szpitala.
[Chciałbym] cofnąć się do [sprawy] mojego ojca. Jak ojciec pracował w magistracie, to w międzyczasie była akcja „Góral”. Nie wiem dokładnie, jak to było, ale z magistratu jeszcze jeden pracownik i ojciec zarekwirowali ciężarówkę – czy ta ciężarówka była przypadkowo na trasie, [czy] ci, co akcję „Góral” prowadzili, zajęli ciężarówkę i nie wiedzieli, że tam są polscy pracownicy. Wiedzieli, że ciężarówka jest z zarządu miasta, ale nie widzieli, że jest dwóch pracowników. I w tej strzelaninie ojca zabili. Ojciec zginął. To było nawet opisane w „Stolicy”. [...]

  • To była przypadkowa śmierć?

Przypadkowa śmierć. Ogólnie już odwrót był, bo już pieniądze mieli, wrzucili na ciężarówkę, już osłona się wycofywała ulicami, a oni mieli tylko obstawę do ciężarówki.

  • Akcja jest opisana w książce Wacława Zagórskiego „Wolność w niewoli”.

Mam jednego kolegę, który zbiera wszystkie dane od powstańców, bo jego ojciec był też w Powstaniu. Nazywa się Marian Potograbski. Zbierał wszystkie dane, nasze historie o Powstaniu, u mnie w domu był trzy razy. Ma dosyć spory materiał, wyda książkę.

  • Czy wtedy AK próbowało się skontaktować z państwem, że tata zginął przypadkowo?

Brat był. Wiedziałem, że gdzieś chodzi, kręci się. Ale już był w konspiracji.

  • Ale czy akowcy, którzy zastrzelili przypadkowo tatę, próbowali nawiązać kontakt, pomóc?

Nie. Dostaliśmy do domu pismo z policji granatowej, żeby rozpoznać zwłoki. Przyszło pismo i policjant, jak poszliśmy do szpitala na Leszno, pokazywał, bo było wiele zwłok. Nie wiem dokładnie, ale ktoś mi szepnął po drodze, żeby się nie przyznawać. Byłem z mamą tylko. Pokazał mi, mówię: „Nie”. Na tym się zakończyło. Potem był pogrzeb. Dowiedziałem się później, że to był zbiorowy pogrzeb, pochowani na cmentarzu na Bródnie, pod murem. Jest tam zbiorowa mogiła – około dwadzieścia osób.

  • Ktoś szepnął, żeby udawać, że się nie rozpoznało taty?

Tak. Nie mógł mnie zmusić, że wiem, że to ojciec. Pokazał mi, mówię, że nie.

  • Wróćmy do Powstania. Był pan w szpitalu i wpadli esesmani. Mordowali?

Nie. Był u nas już lekarz... Biegle mówił po niemiecku. Jak esesmani wpadli, było ich dwóch albo trzech, to [lekarz] od razu mówi, że tutaj leży tylko cywilna ludność, nie ma wojska. Chwilę postali, przyszedł potem oficer, lekarz meldował płynną niemczyzną, kto tu jest, i wyszli. Wyszli koło południa, to po południu nam dali posiłek – ugotowany ryż, woda.
Byliśmy w szpitalu do 5 października. Była ewakuacja, wywozili nas do Tworek, innych do Milanówka. Ja trafiłem do Tworek. W Tworkach był psychiatryczny szpital i Niemcy nieuleczalnie [chorych] likwidowali, natomiast takich, którzy się nadają do pracy, obsługiwali. Dodatkowo były siostry zakonne . Jak nas wprowadzili do pokoju, to już było dwóch chłopaków. Ze mną był jeszcze jeden i mówi: „Skąd jesteście?”. – „Z Żoliborza”. – „My ze Starówki. Jestem «Czarny Franek»”. Rękę miał na temblaku. Potem sobie rozmawialiśmy. Był rygor. Siostry zakonne trzymały taki rygor, że jak za długo się siedziało, rozmawiało, to po kolacji: „Teraz do modlitwy!”. Uchyliła drzwi, bo nie było klamek, na korytarzu pootwierała drzwi i – wieczorna modlitwa. Potem rano Kiedy ranne wstają zorze. Tak było do wyzwolenia.
W Tworkach byłem długo, do Wielkanocy, to był chyba marzec, może kwiecień. Nie miałem tam nikogo, z bratem byłem, brat był na jednym pawilonie, ja na innym, ale potem znaleźliśmy się.

  • Pana brat też był w „Żyrafie”?

Tak.

  • Jaki miał stopień?

Po wojnie – plutonowy, ale jaki miał w Powstaniu – [nie wiem].

  • Jaki miał pseudonim?

„Roman”.

  • Żyje jeszcze?

Nie.

  • Przyszli tam Rosjanie?

Nie, przyszli Polacy. Ale przynosili tylko samych rannych. Była już choinka. Mieliśmy choinkę, siostry zakonne przyniosły choinkę, ale ubrana była samą watą, nic nie było, tylko poprószona watą. Wtedy przynosili rannych.

  • Z armii Berlinga?

Z armii Berlinga. Trochę rozmawialiśmy. Mówili, że są spod Żytomierza; opowiadali, jakie [mieli] historie. Ci ludzie też mieli ciężko. Jakby nie poszli do wojska, to by tu nie byli, tam ich na miejscu by rozstrzeliwali.
Jeszcze jak nas przywieźli, to Niemcy byli w szpitalu. Wyżywienie nie było dobre, ale był kawałek chleba, na obiad danie, zupa była. Mówią: „To nie jest tak źle”. Ale jak już potem Rosjanie weszli... Wszystko zabrali. Siostry zakonne przechodziły i [zastanawiały się], co mają nam dać do jedzenia? Jest zima, umysłowo chorych wysyłali na pole, gdzie rosła kapusta, i wybierali zmarzniętą kapustę, co się nadawało do gotowania, i to nam gotowały do jedzenia. Nic nie było! A przecież jak Niemcy byli, to szpital był samowystarczalny – mieli swoją oborę, świnie, kury, to było gospodarstwo. Te szpitale chyba tak były ustawione, że były samowystarczalne. Chorzy uprawiali ziemię i nie było tak źle. Potem to już był koniec. Potem odczuliśmy różnicę.

  • Czy cała pana rodzina przeżyła Powstanie Warszawskie?

Tak. Mama i siostra były do końca. Jak Niemcy zajęli część Żoliborza, gdzie mieszkała mama i siostra, to ostatnie dni do kuchni nie było po co iść, bo ostatnio jak byli, to kończyli, sprzątali stoły, już wychodzili i pocisk w kuchnię uderzył i podziurawił kotły.
Były w piwnicy w domu i jak weszli Niemcy, to zabrali je do Pruszkowa. Były w Pruszkowie i obie wywieźli do Miechowa pod Kraków. Były tam u gospodarza. Gospodarz miał od sołtysa przykaz, że każdy w zależności od wielkości gospodarstwa to dwie, trzy osoby miał obowiązek przyjąć. Były tam na jesieni, gospodarz miał duży sad, trochę ziemi było, to pomagały w sadzie zbierać owoce. Nie można było bezczynnie siedzieć, bo widać było. Gospodarz całą ziemię dostał, bo był inwalidą z wojny polsko-bolszewickiej i był odznaczony orderem Virtuti Militari, dostał całą ziemię, sad jako rekompensatę, nagrodę i osobiście Piłsudski wręczał to swoim weteranom.

  • Czy był pan represjonowany za przynależność do Armii Krajowej, za udział w Powstaniu Warszawskim?

Byłem, ale to było tak, że nieświadomie się przyznawałem. Nie wiedziałem. Z początku to było... Miałem tylu znajomych i kolegów, nie wiedziałem, że takie rzeczy się zdarzają. Zamknęli mnie na trzy miesiące do więzienia.
  • Był pan bity? Torturowany?

Nie, nic. Nie dostałem żadnego wyroku. Sprawy nie było, nic. 1 czerwca – pamiętam, bo był Międzynarodowy Dzień Dziecka – mnie puścili.

  • W którym więzieniu pan siedział?

W Środzie Wielkopolskiej.

  • Który to był rok?

Chyba 1953 rok.

  • Zamknęli i wypuścili?

Zamknęli i wypuścili. Nie było wiadomo, pytałem się, nikt nic nie mówił, nie było mowy, żeby się coś dowiedzieć. Wypuścili, to się ucieszyłem, wsiadłem w pociąg, przyjechałem.

  • Dlaczego pan zamieszkał w Poznaniu?

Dlatego że miałem żonę z Poznańskiego. Pochodziła z Pleszewa, niedaleko stąd. Mieszkaliśmy krótko w małym miasteczku Mosina, a potem przenieśliśmy się do Poznania.

  • Gdyby pan znów miał szesnaście lat, czy poszedłby pan drugi raz do Powstania Warszawskiego?

No jasne! To nawet nie ma żadnego „ale”! Mogę tylko powiedzieć, że Niemcy się wycofywali, była gorączka, koniec lipca, to masowo sprzedawali broń, bo nie tylko Niemcy się wycofywali. Niektóre ekipy, szły kolumny przez most Kierbedzia i kierowały się na Bielany, Marymoncką. Niektóre kolumny pobłądziły. Mieli wozy konne, wjechali na ulicę Czarnieckiego, przy Krasińskiego. Zatrzymali się, otoczyliśmy, pytaliśmy. Mieliśmy chleb, marki, chcieliśmy kupić amunicję, granaty, broń. To byli nie Niemcy, tylko folksdojcze, chętnie się pozbywali tego – za żywność, za marki. Tylko był strach od nich wziąć, bo to nieowinięte, a jeszcze nic się nie dzieje. Ale każdy miał marynarkę, owinął. Trochę dokupiliśmy. Wtedy można to było naprawdę za marne grosze kupić, bo byli tak wycieńczeni podróżą, że słabo im było. Jak nam owało żywności w Powstaniu, tak oni tutaj też szukali. Były takie wypadki, że nawet brali broń i do sklepu wchodzili, żeby coś zabrać.
Mieliśmy obsadę barykady na ulicy Wyspiańskiego. Ulica wychodzi do alei Wojska Polskiego. Ale bliżej (jak mówiłem przedtem) były baraki i bliżej ulicy Mickiewicza były zgrupowane oddziały z Kampinosu i część oddziałów zgrupowana z Żoliborza. Udziału nie braliśmy, tylko mieliśmy obsadę barykady, żeby nie było żadnego... Jak się rozpoczął atak, bo strona polska rozpoczęła atak, to ulica Generała Zajączka w prostej linii do Dworca Gdańskiego to jest najwyżej dwieście, trzysta metrów. Kiedyś po 1939 roku były pola i tam dali nam działkę. Były rowy wykopane przeciwlotnicze, strzeleckie i te rowy potem po wyzwoleniu Warszawy zasypaliśmy i uprawialiśmy działkę – marchewkę, pietruszkę. W prostej linii z ulicy Generała Zajączka do dworca było maksimum trzysta metrów. Ale niektórzy mieli cały... rozciągnięte na... około do kilometra. Nasza barykada, co była na Wyspiańskiego, już się stykała z tymi, którzy ruszali do ataku, ale oni uderzali na teren baraków. Baraki były spalone. Tylko widać było, bo czasami kominy tylko potem stały. Zrobiło się takie piekło! Niemcy strzelali i z Cytadeli z jednej strony, z Instytutu Chemicznego z drugiej strony; przed nimi cały Dworzec Gdański był masywnie umocniony, tutaj nie było rozpoznania. Myślę, że rozpoznanie nie byłoby potrzebne, bo niewiele by dało. Natomiast przez miejsce, gdzie nacierali, mniej więcej na wysokości ulicy Felińskiego, był rów – jak byśmy powiedzieli dzisiaj – melioracyjny, półtora metra, ale dołem była woda. Brać żołnierska, która była z Żoliborza, wiedzieli, że tam to jest, ale reszta z Kampinosu [nie]. Uderzyli i widzimy, że nie idą prosto na tory, tylko idą na Instytut Chemiczny. Mówimy: „Nie tędy! Nie tędy!”. Krzyczymy im, ale to już taka była wrzawa, taki huk, tak widno oświetlone, że do instytutu dopadli też. Rzekomo próbowali się wedrzeć, ale czy się udało, to nie wiem. Natomiast nad ranem już było widać, zaczęli znosić rannych, to poszliśmy też. Musieliśmy naszych trochę pościągać, chociaż do ulicy, do pierwszych domów na ulicę Generała Zajączka, na Felińskiego, w miejsca bezpieczne. Ale Niemcy strzelali nawet do tych. Dziewczyny miały białe fartuchy, widać było, że idą po rannych – też strzelali. Paru zginęło. Jednym słowem można było, tak mi się wydaje, może lepiej zorganizować, nie było takiego rozpoznania. Bo u nas była duża siła. Z Kampinosu przyszło siedemset ludzi, siedmiusetosobowy oddział, ale dobrze uzbrojony. Nasi też już mieli dużo wszystkiego. Ale byli dobrze uzbrojeni, amunicji mieli dosyć.
Jeszcze następna noc – było ponowienie tego. Już nie mieliśmy żadnego przydziału, mieliśmy wolne na kwaterach, ale mówię: „Idziemy zobaczyć, co to jest” – bo wiedzieliśmy, że się szykują. Tylko byliśmy biernym widzem, nie mogliśmy nic zrobić, ale widzieliśmy, że jest. Nad ranem znowu znoszenie rannych i zabitych. Tak że jak przyjechaliśmy do Warszawy w 1945 roku z Tworek, to mieliśmy blisko na aleję Wojska. Co prawda nasza chata była rozbita, ale przenieśliśmy się na ulicę Śmiałą, bo tam mieszkał major Kowalski, Śmiała 72. To był jego budynek, a my to zajęliśmy, tak jakby powiedzieć, nieprawnie. Był wolny pokój, nie mieliśmy gdzie spać. Ale potem jak przyszedł, mieszkaliśmy długo, do września, to mówi, żebyśmy nie wychodzili. Pokój na dole mieliśmy, a były jeszcze do góry pomieszczenia, pokoje. Mówi żebyśmy byli, bo sam jest, będzie mu raźniej. Z tyłu miał jeszcze ogród. Mówi, że jak byśmy chcieli zostać to... Ale nas gnało, musieliśmy iść na swoje. Wiem, że [jak] byłem (nie wiem, jaki to dokładnie był dzień) w okolicach placu natarcia, gdzie nacierali, to jeszcze znajdowałem opaski biało-czerwone, połamaną broń. Jedną opaskę wziąłem, ale potem w czasie rewizji, mówię – „gdzieś schowam”. Poszedłem na strych, jak są dachówki, to między [dachówkę] wetknąłem opaskę. Nieudane, szkoda było tych ludzi.

  • Ma pan tę opaskę do dnia dzisiejszego?

Nawet nie wiem, czy ona tam jeszcze nie jest!




Poznań, 16 maja 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Jan Pyrzanowski Pseudonim: „Janek” Stopień: łącznik, kapral Formacja: Zgrupowanie „Żyrafa” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter