Janusz Ostrowski „Żbik”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jakie były ostatnie wakacje przed wybuchem wojny?

To może nawet ciekawe, bo spędziłem [je] na Wołyniu z moim starszym bratem, też później uczestnikiem Powstania. Tam, jak wiemy, 17 [września] przyszła Armia Czerwona i były nawet pewne walki. Żeśmy się chowali, bo całą noc była strzelanina. Nie wiadomo, kto z kim walczył. Jak się później okazało, to zdaje się jakieś dwa oddziały Armii Czerwonej nie rozpoznały się, myśleli, że to jest armia polska i postrzelały się.

  • Jak się zachowywały wojska sowieckie w stosunku do ludności polskiej?

To było pod Równem. To, co zauważyłem, to raczej porządnie bez żadnych represji. Zresztą dość wcześnie przekazali to Ukraińcom, organizacji ukraińskiej, bo na Wołyniu mieszkało dużo Ukraińców. W zasadzie represji żadnych nie było, przynajmniej wcale o tym nie wiedziałem. Było tam dużo ludności żydowskiej, więc bali się, bo już wiedzieli, że Niemcy tworzą getta. Organizacja żydowska zwróciła się do nowych władz, nie wiem, czy sowieckich czy ukraińsko-sowieckich. Ci zapewnili, że nawet gdy tu będą Niemcy, to oni będą [ich] chronić. Tyle doszło do mnie, miałem wtedy dwanaście lat.
Stamtąd żeśmy się musieli wycofać, musieliśmy wrócić. Nie było to bardzo proste. Zresztą moja matka przyszła też, uciekając z Warszawy, wiedziała, że jesteśmy na Wołyniu. [Dostaliśmy się] do Brześcia nad Bugiem, skąd niełatwo było przedostać się.

  • Jak wyglądało przekroczenie granicy?

O tym można by bardzo dużo mówić. To było bardzo trudne. Jakiś pociąg jedzie, jakiś most zniszczony, ciągle były sprzeczne informacje. Myśmy zatrzymali się u jakichś dalekich kuzynów. Było dosyć biednie, głodno. To był właściwie mój pierwszy w życiu głód. W ciągu tych sześciu tygodni były dni, że w ogóle nic się nie jadło albo jakąś kromkę chleba, kawałeczek ziemniaków. Trzeba przyznać, że żeśmy z bratem jednak trochę kradli jedzenie. Podkradało się, bo po prostu nie było innego wyjścia, bieda.
Armia sowiecka zachowywała się raczej porządnie.
Przekroczenie granicy. Jakaś grupa ludzi powiedziała, że może będzie transport przez Bug, ale mogą wziąć tylko jedną osobę. Zdecydowali, wybrali mnie, więc poszedłem z tą grupą. Nad Bugiem żeśmy czekali. Już był listopad, już było zimno. Łódka nie przyjeżdżała. Grupa ludzi z dziećmi czekała, nic się nie [działo]. W pewnym momencie myśmy zaczęli się już wycofywać na wieś, bo już był dzień. Tam już były wojska sowieckie i nas wszystkich zamknęli w chałupie. Miałem węgielki, które wyciągnąłem z bateryjek (jak to chłopak), wsadziłem do kieszeni i tak się bawiłem tym. Żołnierz zauważył to i do mnie, że jestem szpieg. Dawaj, malczik, zaklął oczywiście, przekleństwa słowiańskie, zamknął mnie i mówi Ja zastrleju ciebia. Byłem przerażony, zacząłem płakać. Jakaś niewiasta znająca lepiej rosyjski tłumaczyła mu, on nic. Zawiadomił oficera. Oficer przyjechał na motocyklu i zobaczył to. [Te węgielki z bateryjek] leżały, a [żołnierz] zaczął mówić, że to jest bomba. Zacząłem mu tłumaczyć. [Oficer] był kształcony, zrozumiał, że szczeniak się bawi tym, że ten niepotrzebnie [tak się zachował] i zaczął tamtego objeżdżać, doleciał do niego, w mordę go strzelił, […] było pełno różnych przekleństw. Mnie powiedział: Ty malczik, durak, uchadzi. Zacząłem aż biec, uciekać, nie wiedziałem, w którym kierunku. On podjechał motocyklem, mówi: Sadij, podwiózł mnie z powrotem do Brześcia.
Później żeśmy przekraczali zieloną granicę już razem z matką, bratem i inną grupą ludzi. Tam też były tragiczne sytuacje. Akurat było przekraczanie zielonej granicy, nie przez wodę, tylko koło Małkini. Tam były rzeczywiście straszne rzeczy. Jak się wojna zaczynała, ja jak to chłopak, powiedziałem: „Czy będą trupy? Bo chcę trupa zobaczyć”. Raptem brat mówi: „Chciałeś trupy, to patrz”. Tam leżeli przy drogach pozabijani, bo ludzie przechodzili tu, tam, nie wiem, co się działo. Tam był pas graniczny co najmniej z dwieście metrów i Żydzi, rodziny żydowskie z dziećmi, wszystko. Niemcy puścili. Oni szli do wschodniej, do Sowietów, a ci nie puszczają. [Żydzi] koczują tam, nie wiadomo jak długo, w strasznych warunkach, bo zimno idzie. Ci nie puszczają, bo oczywiście chcą okupu, jak zapłacisz, to [przejdziesz]. Nie wszyscy mieli, nie dawali, potworna była ta historia. Wtedy widziałem rzeczywiście straszliwą rzecz, tych ludzi siedzących na trawie.
Jakoś żeśmy w końcu przez to przeszli, Niemcy nas wpuścili. Później jakimś pociągiem dojechaliśmy do Warszawy, a z Warszawy do Łodzi, bo tam mieszkaliśmy przed wojną. To też jest ciekawa rzecz, bo był już styczeń, zima. W lutym wysiedlanie Polaków z Łodzi, bo to ma być niemieckie miasto, [które] nazwali Litzmannstadt. Polaków wysiedlili, ogromne bloki mieszkalne, wszystkich otoczyli i powiedzieli: Eine halbe stunde. Pół godziny macie. Kto za pół godziny będzie w tym mieszkaniu, będzie zastrzelony”. Wyciąga spluwę. Wolno było wziąć tylko plecak i coś w jedną rękę, druga ręka ma być wolna. To był taki niemiecki porządek.
Myśmy zjedli, co było najlepsze do zjedzenia w domu. W szafie było duże lustro. Ojciec mówi: „Bierzcie”. Zakrył to i młotkiem wali w to aż pękło. Zostawił zawieszenie. „Macie noże, wszystko kroić – były fotele, jakieś krzesła – i pokryć jakimś ręcznikiem, żeby nie było widać”. [Wszystko] pokrojone, sprężyny w łóżkach obcęgami też połamał, poprzekrawał. Było wiadomo, że tam Niemcy będą. To była pierwsza walka z Niemcami. Przyjdziecie, to będziecie mieli w mieszkanku, co można, zniszczone. Byłem przerażony, bo kroić brzytwą czy nożami, ale to była pierwsza walka. I wszystkich wysiedlili.

  • Gdzie państwo żeście się podzieli?

Wpierw do fabryki, później stamtąd pociągiem i do Guberni Generalnej. Wyrzucili z pociągu. Całą noc się jechało, zatrzymał się pociąg, rano mówi Raus, co chcecie, to róbcie. Wszyscy wyszli z tobołkami. Wtedy już była jakaś polska organizacja. Przeważnie chłopi przyjeżdżali i zabierali tych ludzi. Z nami razem był wysiedlony między innymi znany polski filozof Leszek Kołakowski. Jego ciotka była lekarką na wsi. Myśmy jakoś starali się dostać już tym razem do Warszawy. Pociąg jedzie, nie jedzie, nie pozwalają wchodzić, w końcu pozwalają i dojechaliśmy do Warszawy.

  • Mieliście państwo rodzinę w Warszawie?

Rodzinę tak. Ojciec miał przyjaciół. Przede wszystkim trzeba było zarabiać, pieniądze skądś wziąć. Z początku myśmy z bratem też próbowali jakoś zarabiać, żeśmy rozwozili mleko. Jakiś znajomy ojca miał mleczarnię i żeśmy rozwozili mleko po domach, parę groszy się dostawało i mleko się dostawało. Później ojciec jakąś pracę dostał i zaczęło się normalne okupacyjne [życie]. Po jakimś czasie mój brat, starszy o prawie pięć lat, jakoś do konspiracji wcześnie wstąpił i mówi do mnie: „Słuchaj szczeniaku, trzeba iść do konspiracji, nie ma tak”. Poszedłem do szkoły, to były tak zwane kursy dokształcające, a później już nie, już było zabronione, już były prywatne gimnazja w domach prywatnych, to się nazywało komplety. Na kompletach zrobiłem w 1944 roku maturę. Już się było w konspiracji. Było szkolenie wojskowe, dostałem stopień kaprala podchorążego.

  • Proszę opowiedzieć jak wyglądały szkolenia konspiracyjne, czego was uczono?

Przede wszystkim były podręczniki, które się czytało. Trzeba było omówić walki w mieście, walki w lasach, o broni. Nie było wiele pokazów broni, ale nad Wisłą parę razy byłem, żeby chociaż raz strzelić. Wszystko było otoczone, czy nikogo nie ma. To jest też ciekawa rola, trzeba oddać to dziewczynom dwunasto-, trzynasto-, czternastoletnim, które jeszcze jako dzieci stały na ubezpieczeniu, bo nie wzbudzały podejrzeń, ale patrzyły, znaki dawały. Jak się szło na pokaz broni, to ona szła, patrzyła, nachylała się, to znaczy, że jest jakiś patrol niemiecki, czy niebezpiecznie, przebiegała, żeby nie iść drogą. To były bardzo przydatne i dzielne dziewczyny. Jeden sierżant [mówi]: „Czekaj, chodź, może [dam] ci jakiejś forsy [za to]”. Jak ta na niego skoczyła: „Ja tutaj walczę z Niemcami, a ty mi chcesz płacić za to?!”. Obraza. To charakteryzuje trochę, [jakie] było nastawienie wtedy.
Mieliśmy trochę strzelania z krótkiej broni. Bardzo trudno wcelować jest z krótkiej broni. Była jakaś tarcza, miednica czy nocnik w odległości dwunastu, piętnastu metrów, buch!, kulka poleciała gdzie indziej. Z długiej broni łatwiej, ale z krótkiej dziwiłem się, że to nie jest tak łatwo. Trochę było tego strzelania, dziewczynki pilnowały czy nic nie ma.
Później były też pokazy broni w domach, jak się ładuje, jak się czyści. Teoretycznego szkolenia nie było tak wiele, ale były rozmowy, sytuacje różne, tyralierka, ubezpieczenie, atak z tej strony, z tamtej, co robić. To odbywało się. Bardzo dobry był dowódca naszej kompanii porucznik Borowicz, który rzeczywiście świetnie wykładał i sytuacje stwarzał. Na stoliku robiło się to, tamto, przesuwało się różne kwadraciki. Później były pytania i zdałem egzamin na kaprala podchorążego.

  • Ile pan miał wtedy lat?

Jak dostałem, to miałem szesnaście lat.

  • A akcje dywersyjne podczas okupacji. Czy brał pan udział w tego typu sytuacjach?

Trochę tak.
Jedno to było na ulicy Szkolnej, która jest małą ulicą koło Marszałkowskiej. Tam mieszkał Schultz, Niemiec, który (był wywiad zrobiony) miał jakąś forsę u siebie. Tu chodziło o zdobycie pieniędzy na zakup broni. To mój brat wykombinował. Trzeba było wejść do bramy (dorabiał klucze, żeby wejść od tyłu) i później na górę do tego Schultza. Stałem na ubezpieczeniu na schodach, a brat z drugim poszli. Była dziewczynka – bo się bali czy otworzy – dzwoni, [on] patrzy [przez wizjer], a ona po niemiecku: „Ja do pana Schultza”. Z łańcucha otwiera, dwie sekundy wystarczyło, żeby dziewczynka już była obok, a brat od razu babę w łeb i wchodzą. Pistolet oczywiście. Ten nie chce dać pieniędzy, nic, mówi, że nie ma. Wobec tego brat mówi po niemiecku, mimo że ten Schultz znał i polski: „Nie będziemy strzelać, ale powiesimy”. Bierze sznur i przez hak od lampy. Jego matka zaczęła błagać. Znalazły się pieniądze. Dał kupę forsy. Opisuję jak było, to nie jest wielkie bohaterstwo. Dziewczynka wzięła maszynę do pisania, która była bardzo cenna w czasie okupacji i jeszcze coś, mówi: „To ja wychodzę”. Ona miała od razu się wycofać, nawet nie wchodzić, ale weszła, wzięła troszkę rzeczy i wyszła sobie. Myśmy już ostatni wracali, bo to była późna godzina. Brat załatwiał, bo ja byłem za młody, spluwy się kupiło. Jedną z tych spluw, Parabellum, bardzo fajną, dziewiątkę, brat do getta dostarczył. Brat był w straży pożarnej, zresztą ja też później. W getcie Niemcy walczyli ogniem, palili. Niektóre magazyny trzeba było [gasić]. Przecież getto pracowało dla Niemców, były ogromne magazyny, buty robili ubrania, był sprzęt, to musiało się uratować. Myśmy jako strażacy musieli bronić. Brat wziął pistolet, wsadził do maski przeciwgazowej i na czerwonym motocyklu strażackim, na sygnale wjechał do getta. Niemcy go zatrzymywali, puścili go specjalnie, żeby przejechał. Gdzie, jak się nie mówiło, może Marek Edelman będzie wiedział. Dostarczył powstańcom ten pistolet.

  • Proszę powiedzieć jak wyglądało getto? Czym się różniła strona aryjska od strony żydowskiej? Wjeżdżał pan do środka?

Jeszcze na początku, jak nie byłem w straży, to można było przez jakiś czas wchodzić do getta jak się miało aryjską kenkartę. Niedaleko na Żoliborzu mieszkał mój przyjaciel ze szkoły, Żyd. Ojca prosiłem, żeby go gdzieś [ukrył]. Był tak podobny do Żyda, tak był semicki, że przyjechali w dwa różne miejsca, powiedzieli: „Nie możemy, on się nie uratuje i my jeszcze wpadniemy. Może go tylko uratować [pójście] do partyzantki”. To był wtedy szesnastoletni chłopak. Mój ojciec załatwiał mu partyzantkę PPS-owską, bo miał z nimi kontakt, bo ojciec był w PPS-ie. „Dobra, zgadzamy się, weźmiemy go do siebie”. Niestety nim to zorganizowali, następnego dnia gestapo otoczyło wszystkich Żydów z Żoliborza i zgarnęło do getta.
Chodziłem jeszcze tam do niego. Straszna ciasnota. W jednym pokoju było cztery, pięć osób dzień i noc, więc na noc na podłogi rozstawiali jakieś materace. Bieda też była. Z jedzeniem może jeszcze nie było tak bardzo źle. Zresztą przerzucałem mu przez mur. Też dziewczynki pilnowały czy straż nie chodzi koło muru. Umawialiśmy się z nim. „Rysiek, jesteś?” – „Jestem”. – „To uważaj, bo ci coś przerzucam”. Chleb, ziemniaki, co się dało, przerzucało się mu. W pewnym momencie mówi: „Janusz uważaj, ja też tobie coś rzucam”. Przerzucił łyżwy. Mówi: „Ja tu już na pewno nie będę jeździł na łyżwach, ty może jeszcze tak”. Taki moment… Niestety, zabrali i wymordowali, tak że Rysiek Lubelski zginął tam… To było getto. Ciasnota tam była straszna. Wielu ludzi było w bardzo dużej biedzie, a byli ludzie, którzy mieli. Nie było wielkiej solidarności bogatych Żydów z biednymi (to było nawet opisywane), bo tamci się opłacali, więc mogli mieć lepsze warunki mieszkaniowe.

  • Rok 1943. Wybucha powstanie w getcie. Proszę powiedzieć, jak pan pamięta ten okres.

Wtedy zacząłem, [to były] pierwsze moje dnie w straży pożarnej. Musiałem zmienić moją datę [urodzenia]. Ojciec zmienił, bo byłem za młody, nie mogli mnie przyjąć. Zmienili mi na 1924 rok, przez jakiś czas miałem jeszcze ten starszy [wiek]. Raptem widzimy coś się dzieje, jakiś ogień, jakaś strzelanina rano, nie wiedzieliśmy. Byłem w straży pożarnej na Nowolipkach, czyli mur getta szedł koło koszar straży pożarnej, tak że słyszeliśmy. Co jakiś czas dzwonki, wzywanie straży pożarnej. Jedziemy do getta, bo trzeba było gasić. Rzeczywiście były tam straszne historie.
Jedno, co mogliśmy i co woziliśmy to jedzenie, bo była straszna bieda. Wchodzimy do jakiegoś domu, patrzę, trzech zupełnie przerażonych ludzi. „Nie bójcie się”. „Panowie strażacy”. Pytamy: „Co wy tu robicie?”. Głupie pytanie. „Chowamy się przed Niemcami”. Mówię: „Tu Niemców nie ma, ale będą, nie możecie tu być, musicie wyjść, bo was tu rozwalą”. – „Tak. Nie macie co jeść, bośmy już trzy dni nie jedli?” Trochę mieliśmy, coś brało się do jedzenia. Nie wiedzieliśmy, że będą takie sytuacje. „Wycofujcie się tamtędy, tam jeszcze Niemców nie ma. Tutaj nie możecie być”. To [był] taki jeden wypadek.
Drugi warto opisać. To już było po kilku dniach. Pali się kamienica czteropiętrowa, dym. Z góry, z ostatniego piętra [słychać] jakieś kobiece głosy. Przyjeżdżamy tam, mamy chronić obok magazyn, akurat nie ma w pobliżu Niemców ani tych Szaulisów – to byli mordercy straszliwi. […] Wychylają się: „Ratujcie”. Nie można wejść, nie można nic, sierżant mówi: „Idziemy tam”. Hakówka to jest drabina z wielkim hakiem, że [wchodzi się] na jedno piętro, [potem] na [drugie] piętro. Wchodzimy tam. Siedem dziewcząt w straszliwym stanie, przerażone, mokre, brudne. Mówi: „Nie ma innego wyjścia, trzeba zwozić je na lince”. To jeszcze jest trochę strach, bo Żydówki zwozimy, nie wiadomo co będzie. W każdym razie jeden powiedział: „Ja nie będę zwoził, bo i tak je rozwalą i tak. Po co je zwozić?”. Takie było podejście. Mówię: „Owszem, na ćwiczeniach strażackich miałem zjazd na lince”. I żeśmy tam poszli i zaczęliśmy je zwozić. Trzeba opasać się razem. Ta dziewczyna przerażona, jak złapała mnie za szyję, to mnie dusiła. Mówię: „Nie duś mnie”.
Zwiozło się te dziewczyny, do bramy gdzieś dalej. [Były] w straszliwym stanie, przejęte, głodne oczywiście, nie mogą jeść, jedzenie im wypada, nie można się z nimi dogadać. Jest ciekawa psychologiczna rzecz. Wchodzi nasz szoferak, koło czterdziestki, mówi: „Witajta dziewuchy, nic się nie bójta, tu szkopów nie wpuścimy. Gdzie żeście się tak pobrudziły? Jak wypada się tak pobrudzić?”. To nas tak rozładowało, że ta nawet uśmiechnęła się. Jakieś takie zwyczajne podejście, zaczęły jeść, można było z nimi gadać. Patrzyliśmy, czy gdzieś Niemców nie ma. „Słuchajcie, nie możemy was wywieźć, bo sprawdzają. Jedna rzecz, tylko kanałami możecie iść na Żoliborz na Bielany”. Dali im dwie latarki, plan kanałów. „Idźcie kanałami i tam wychodźcie. Nie bójcie się szczurów, bo one nic wam nie zrobią, tylko idźcie. Nie damy wam żadnych adresów, bo jak was złapią, to wygadacie, tylko do kościoła. Kościół ma pewno przerzuty do partyzantki. To jest wasza [szansa], macie pięćdziesiąt procent”. Jedna, Zuza, płacze, a on do niej: „Czego płaczesz?”. – „Pan nas nie uratuje, oni nas zabiją. Zabili moją mamę, mojego brata, bo szaulis poznał go, że kiedyś wychodził dziurą – dzieci wychodziły dziurami na zewnątrz po jedzenie – i go zastrzelił”. Ten mówi do niej: „Nie. Będziesz żyła. Jak się nazywasz?”. – „Zuza”. „Ile masz lat?” „Czternaście”. Nie widziałem ja ani kolega Judycki, żeby ona wchodziła do kanałów. Później raptem odjeżdża nasz wóz. „Tylko kierowca jedzie, tylko ja jadę”. Nie chciał narażać wszystkich. Jak później przypuszczało się, wsadził ją pod węże do wozu strażackiego i wywiózł z getta. Przechował ją. Później ni stąd ni zowąd mówi, że jest wezwany na Pragę. W nocy na dzwonkach, bo nie było sygnału, nie było syren – syreny były, jak były naloty – wozem strażackim wywiózł Żydówkę poza Warszawę. Mieszkał poza Warszawą.
  • Przeżyła wojnę?

Nic nie wiem, prawdopodobnie tak.

  • A kobiety, które kanałami poszły?

Nie wiedzieliśmy, żeby kogoś złapali. Byłoby wiadomo, jakby Niemcy złapali. Prawdopodobnie ktoś chciał się dowiedzieć. To była konspiracja, ludzie nie informowali się. Jakby ktoś powiedział, czy widział Żydówki, to powinien donieść o tym przecież. Ludzie bali się, tak że nie mówiło się. Ale ktoś powiedział, że coś było na Marymoncie, gdzie był kościół. Chyba ten ksiądz przyjął je. Też przechować długo chyba nie mógł, ale wtedy dziewczyny do lasu, do partyzantki. Ale to są przypuszczenia. Trudno się dowiedzieć takich rzeczy dokładnie. Mówię co jest, nie tworzę historii. Na pewno jakoś się uratowały, bo nie słychać było o tum, żeby złapali, bo to by było wiadomo. Takie są dzieje tego wszystkiego. W getcie napatrzyłem się strasznych rzeczy.
Wracając do konspiracji. Wybuch Powstania. Mówiło się w pewnym czasie: „Będzie Powstanie, będzie Powstanie”. Chcę to podkreślić, bo to jest trochę podkreślane w różnych pismach, jak to było zorganizowane. 28 lipca alarm. Aldona, łączniczka, moja dziewczyna, jak to się wtedy mówiło, przyszła, powiedziała: „Janusz, wstawaj, Powstanie. W kotłowni rozdział broni, na dwunastą masz tam być”. Ubieram się i idę, Powstanie. Cisza. Nie ma rozdania broni, nic, trochę było rozdawania, trochę nie, nie wiadomo, co się dzieje. Wieczorem przychodzi [meldunek], że Powstanie jest odwołane.

  • Pierwsza zbiórka była?

Była pierwsza zbiórka.

  • Gdzie?

Też w kotłowni na ulicy Suzina, gdzie jest tablica, że była tam pierwsza walka. Ludzie tu, tam, na koloniach WSM-u ruch był, chyba większość była już zmobilizowana, już byli na swoich kwaterach. Na miejscu było dobre dwa tysiące ludzi, żołnierzy. I raptem odwołali. Co z tym robić? Ci już siedzą w piwnicach, u ludzi prywatnych, wycofywać się znowu, niektórym broń była rozdana, czy oddać tę broń, bo z bronią niebezpiecznie. W ogóle straszna historia przecież. Za dwa dni 1 sierpnia znowu Powstanie.

  • O której pan się dowiedział?

Też rano, koło ósmej, też Aldonka [przyszła]. Mówię: „Znowu Powstanie czy oszukujesz?”. Mówi: „Nie wiem, teraz może już prawdziwe”. Wtedy rzeczywiście w kotłowni już było rozdawanie broni, opasek. Wszystkie dowody, dokumenty trzeba było zostawić, żeby nie było [wiadomo] kto kim jest, bo w razie czego rodzinę mogą [skrzywdzić], tak że tylko granat, pistolet.

  • Proszę powiedzieć, ile osób się stawiło na pierwszą mobilizację 28 lipca, a ile potem 1 sierpnia?

Nie wiem dokładnie. Gdzieś są jakieś dane na to. W oddziale, w którym ja byłem, to wszyscy, którzy byli 28 [lipca], byli później 1 [sierpnia]. Ale słyszałem, że w niektórych wypadkach 1 [sierpnia] było mniej. Ulica Suzina dochodzi do Krasińskiego. Mój brat stał tam na ubezpieczeniu.

  • Już o czternastej trzydzieści doszło do pierwszych walk.

Tak. Wieźli broń, jakoś robili to może niezbyt ostrożnie, akurat patrol niemiecki był, to ci wyciągnęli spluwy, bo wiedzieli, że sprawdzą i zaczęła się strzelanina. Doszło do nas do kotłowni, raptem strzelanina, granat wpadł, wybuchł, nikomu nic nie zrobił, tylko wpadł między piece. Ale popłoch był. Pseudonim mojego brata był „Feliks”. Na ubezpieczeniu jak brat stał (miał pseudonim „Feliks”), to do niego mówi: „«Feliks» wal”. Strzelił. Podobno trafił, ale ogień taki poszedł i brat był ranny w obojczyk. Dunin Wąsowicz, historyk opisuje to trochę, że brat był ranny w pierś. Nie zginął wtedy.

  • Która to była godzina?

Nie wiem, nie patrzyłem [na zegarek]. To było dość prędko, pół godziny najwyżej to trwało, dokładnie nie wiem, ale to było niedługo po rozpoczęciu. Zaczęliśmy się wycofywać w pewnym popłochu, częściowo już nie zorganizowani, bo tu strzelanina. Mieliśmy co innego robić, mieliśmy iść na Fort Bema. Takie było zadanie. Na Fort Bema mieliśmy przedostać się przez Powązki, a tutaj wycofujemy się, tam były działki. Czołg niemiecki zaczął walić z karabinu maszynowego. Potworne historie się działy, dużo zginęło tam od razu. Ja z grupą i dowódcą mojego plutonu podporucznikiem Zygmuntem Grudniewskim „Zającem” wycofaliśmy się na ulicę Potocką, gdzie jeszcze teraz jest chyba pętla tramwajów, skąd jechały tramwaje na Bielany. Obok jest jeszcze szkoła strażacka. Tam zaczęliśmy się wycofywać. Skoczyłem do tramwaju. Usłyszałem jakiś głos: „Wycofujemy się na Bielany”. Zygmunt mówi: „To pojedziemy tramwajem”. Tramwaj stoi. Wbiegam do tego tramwaju. Pierwsza platforma była tylko dla Niemców, ale wpadam, a tam siedzi Niemiec, zwyczajny wehrmachtowiec, nie wie co się dzieje. Ja do niego ze spluwą: Haben sie waffe? – to znaczy: „Macie broń?”. Wyciągam fotografię Frau, Kinder. Mówię: Raus. On przerażony, konduktor też. Mówię do motorniczego: „Jedziemy na Bielany”. Chłopaki wskakują. Jedziemy na Bielany. Nie wiadomo, co się stało, [tramwaj] nie mógł ruszyć. Jeszcze jakaś strzelanina się zaczęła, nie wiem skąd. Tramwaj nie może jechać, nie wiem, co się stało. To wyskakujemy z tramwaju. Wycofujemy się, tam są jakieś zarośla. Mówi: „Wycofujemy się na Marymont i tamtędy jakoś”. Wycofuje się kolumna wojska. Niemcy, armia wycofywała się, częściowo przez Warszawę jechała, frontowe wojska. Jakiś szczeniak [wyskoczył]. Walczy z frontowym wojskiem granacikiem swoim. I po co? Co on chce zrobić? Idiota. „Słuchaj, nie rób tego!” Za późno. Granat poleciał. Wybuchł. Nic nikomu nie zrobił, ale wojsko niemieckie sekundy potrzebowało i karabin maszynowy buch, buch, buch, buch, buch. Wtedy pierwszy raz patrzę, kula po liściach, kula dziurawi liście, które koło mnie są. Od razu trzech zabitych. I pojechali dalej.
Przykład, nawet nie nazwałbym tego głupotą, czegoś więcej. Żeśmy zaczęli wycofywać się. Przenocowaliśmy tam i rano zaczęliśmy się wycofywać dalej. Tam były koszary niemieckie. „Zdobędziemy te koszary”. Siedmiu nas z pistolecikami – będziemy zdobywać koszary niemieckie. O, rany boskie… Żeśmy zaczęli przebiegać, to oni go podpuścili trochę i posieli od razu. Zginął tam dowódca mego plutonu Grudniewski. Zostałem wtedy ranny, upadłem. Biegłem jeszcze, mówię: „Co, cholera! Potknąłem się, kiedy tu trzeba biec”. A to nie było potknięcie, tylko noga. I już. Biegł mój kolega, wziął mnie.

  • Który to był dzień?

To było już rano, drugiego dnia. Reszta się wycofała. Zaniósł mnie do jakiegoś mieszkania, noga krwawiła. Na tyle była rozsądna [kobieta], że od razu kazała mi się rozebrać, dała mi jakąś piżamkę, że jestem chory, że jestem jej synem. Bo jakby Niemcy wpadali i zobaczyli, że ranny, to od razu by rąbnęli.

  • Gdzie to było?

To było na ulicy Bieniewieckiej przy Potockiej. To jest mała ulica, jest nadal i tak się nazywa. W jakiś sposób zawiadomiła oddziały. Przyszły sanitariuszki (prawie wszystkich się znało), Zofia Kielan, znana, uczona, teraz dostała jakąś nagrodę, Jana Prot, Żydówka, ukrywająca się, też była w konspiracji i też walczyła i Basia, duża dziewczyna, którą nazywali „Gruba Basia”. Wodę utlenioną wlała na tę ranę. Mówię: „Wariatko, co ty robisz?!” Mówi: „Tak trzeba”. Owinęły to, na nosze i mnie transportowali później do szpitala do klasztoru Zmartwychwstanek, bo w tym klasztorze był szpital.

  • Dużo było rannych już wtedy drugiego dnia?

Strasznie dużo, coś potwornego. Nie liczyłem tego, ale było bardzo dużo rannych i zabitych bardzo dużo. Pierwszy dzień na Żoliborzu to była makabra.

  • Jak pan ocenia pierwszy dzień na Żoliborzu? Czy poza animuszem waszym, poza chęcią walki zawiodło przygotowanie? To był dramat?

Dramat. Trochę zaskoczenie, ale przygotowanie było bardzo złe. Nie powinno się tak dać zaskoczyć. Powinno być przydzielone, gdzie się mamy wycofywać. Na szkoleniu tak było, jak jest coś, to w jaki sposób. Nic nie było. Popłoch był.

  • A sprawa uzbrojenia? Jak wasz oddział był uzbrojony? Ile mieliście broni? Mówił pan, że miał jakąś broń?

Dostałem pistolet, Mausera, który się zacinał (jak strzelałem, łuska nie wylatywała, trzeba było ją wydostawać), magazynek i drugi magazynek, więc to było minimalnie i ze trzy granaty. To było wszystko. Inni może dostali trochę więcej. Ja byłem jednak bardzo młody. Było jakieś [uzbrojenie]. Jak na walkę z Niemcami to bardzo kiepskie, ale było trochę tego na Żoliborzu.

  • Jak żeście atakowali w siedmiu ten niemiecki posterunek, jaką mieliście siłę ognia?

Tylko pistolety. Krotki pistolet, z trzydziestu metrów to można prawie że w rękę łapać, [co to] uderzy. Porucznik miał KB, to znaczy polski karabin. Ale dosyć wcześnie został ranny i ktoś ten karabin podniósł po nim. Ściągnęli go trochę, ale tak był wykrwawiony, że umarł.

  • Czym obrona niemiecka odpowiedziała na wasz atak?

Karabinami maszynowymi.

  • Nie było żadnych szans?

Nie, w ogóle, absolutnie.

  • Wróćmy do szpitala.

Różne rzeczy można opowiadać. Ciągle ktoś przychodził i opowiadał: „Słuchaj, ten zabity, ten ranny, ta ranna”. Straszne to były informacje. Aldona przyszła i płacze. Mówię: „Mów, kto znowu zginął?”. Bo dlaczego płacze? Mówi: „Twój brat zginął, Olek”. To było trochę później. Mój brat był ranny, ale nie zginął, dopiero później, już nie w walce, tylko z bombardowania. Takie były straszne rzeczy.
Dwóch Niemców było rannych. Jeden Fogel, esesman, a drugi Krohl, wermachtowiec. Leżeli jako ranni. Krohl, to kto znał [niemiecki], to trochę mówił. Tamten nic nie rozmawiał, odwrócił się.
Była ewakuacja szpitala, bo obstrzał był z dworca Gdańskiego, tam nie było zabudowań. Tego esesmana, Fogla po prostu ktoś rąbnął: „Co będziemy jeszcze go nosić?”. Dobrze, źle? Nie mówię. Fakt, rąbnął. Krohl był przerażony. Ten mu tłumaczy po niemiecku: „On był esesman, to jego rąbnęliśmy, ty jesteś Wehrmacht”. Ja, ja, ja. I ten przetrwał, a tamtego rąbnął i nikt się nie zdziwił. „Dobra, co będziemy takiego skurwysyna brali?” Była ewakuacja na krótko do piwnic, do szpitala na Krasińskiego, później na Plac Wilsona do domu, gdzie teraz jest kino. Tam byłem jakiś czas, ale tam było jednak konkretne bombardowanie. Rozwalała to „krowa” albo „szafa”, bo to wyło. Tak że przenieśli wtedy na róg Krechowieckiej i Słowackiego. To był duży dom, mocno zbudowany i w piwnicach był szpital do końca.

  • Jak wyglądało zaopatrzenie szpitali w jedzenie, w medykamenty?

Było dość dobre. Apteka, która teraz też jest na Placu Wilsona (nawet mój stryj miał tę aptekę do spółki) była przeznaczona, że jeśli będzie Powstanie, to musi być zaopatrzona w takie rzeczy, których normalna apteka nie musiała mieć, opatrunkowe środki. W magazynach już bardzo dużo było tego szykowane. Ktoś się dowiedział o tym, pytał się. Wywiad, nie wiem dokładnie, bo to było w konspiracji, ale doszło do mnie, że ktoś interesuje się tym. Podali do konspiracji. Złapali go. Okazuje się, że to był konfident i niedługo mógł donieść Niemcom, że tutaj za dużo tych środków opatrunkowych jak na normalną aptekę. Rąbnęli go, jak się dowiedziałem. Apteka była bardzo dobrze zaopatrzona i rzeczywiście zaopatrywała [dobrze], to co trzeba ze środków, to było. W czasie pierwszej wojny zapalenie szpiku dziesiątkowało, wykańczało ludzi. Już wtedy zaczęły się antybiotyki, tak że przeżyłem, inaczej bym nie przeżył.
  • Czy coś ze zrzutów dostawaliście?

Zrzutów trochę było, sowieckich, było trochę jedzenia z sowieckich zrzutów i lekarstw. Czy była broń, to nie wiem, mówili, że trochę broni było. Sowieckie zrzuty [były] w późniejszym terminie. Z zrzutów anglosaskich to na Żoliborz chyba nie, chyba dostawali trochę na Bielanach, ale to było niewiele. Mnie się wydaje, że najwięcej [było] jednak sowieckich. Jak później mówili, to było po to, żeby przedłużyć [Powstanie], żeby [więcej] zginęło, ale wszystko jedno jak było.

  • Jak wyglądało codzienne jedzenie? Jak pana żywiono w szpitalu?

Wszystkie kobiety, gospodynie szykowały, gotowały i przynosiły. To była wielka akcja, to było dobrze zorganizowane, tak że było jedzenie, może nie bardzo obfite, ale wystarczające. Pod koniec było troszkę trudniej, bo już się zapasy kończyły. Ale na jedzenie nie mogę narzekać, żeby to było jakoś dokuczliwe.

  • Jakieś bardzo dramatyczne przeżycia z okresu szpitalnego?

Było sporo takich.

  • Proszę opowiedzieć jak wyglądało życie w szpitalu powstańczym?

Na samym początku wściekałem się, że jestem tu ranny, że leżę, jestem do niczego już. Było jakieś bombardowanie. Walczący kolega przyszedł, miał hełm, a tu się wali, gruz, lecą cegły. On zdejmuje to i mnie [daje], a ja mówię: „Głupi, broń siebie, ty jeszcze jesteś do czegoś, ja już tak jak tu zginę, to już [wszystko jedno]”. Nikt nie jest chroniony. W końcu mówię: „Nałóż i nachyl się nade mną, to jeszcze twoja czaszka będzie mnie chronić”. To go przekonało, rzeczywiście nachylił się. Później po iluś latach, on już został profesorem chemii, Chodkowski Jerzy, spotkaliśmy się, mówi: „Słuchaj, jak to świetnie pamiętam, że jeszcze moja czaszka miała ciebie chronić”. Taki trochę humorystyczny moment.
Były też i inne. Była sanitariuszka Joasia, pracowała zawsze cały dzień, a na wieczór szła [do domu]. Mieszkała na Mickiewicza z rodzicami i babcią. Raptem godzina już ósma wieczorem, kiedy powinna być już w domu, a ona jest tutaj. Główna pielęgniarka, moja znajoma, matka mojego kolegi Grygielewicz, wspaniała kobieta, odważna, dzielna, wszędzie załatwiała, mówi: „Joasiu, dlaczego tu jesteś? Dlaczego do domu nie poszłaś?”. A ona: „Nie ma domu”. Duże bombardowanie było. „Co się stało? A rodzice?” „Nie ma rodziców, nie ma babci. Nic nie ma, dom w gruzy”. Więc wróciła.

  • Ile miała lata?

Miała może osiemnaście, może dziewiętnaście lat, młoda dziewczyna. „Przyszłam”. Później była już do końca w szpitalu. Zginęła cała jej rodzina, wszystkie rzeczy i wróciła.
Przychodzi do mnie kolega z dziewczynką. Mówię: „Co ty tutaj?”. – „To nie jest żadna dziewczynka, to od dwóch godzin moja żona”. – „Ożeniłeś się?” – „Tak”. Mówię: „Dobrze, a gdzie wino?”. „Mamy i wino”. Żeśmy wypili trochę wina. Mówię: „Dlaczego?”. „Wzięliśmy ślub, bo ksiądz kazał. Idziemy, mówię: «Zenka, będę całą noc na posterunku, to może przyjdziesz mnie odwiedzić?». Wpierw powiedziała: «Ja nie będę z tobą tak na kocią łapę żyła». Ale w końcu: «Dobra, to idę». I ksiądz to słyszy, mówi: «O, nie, nie będziecie w grzechu. Dalej tutaj do ślubu»”. Nie było innego wyjścia, wzięli ślub. Jeszcze było tak, że wpierw ksiądz nie chciał iść, że niebezpiecznie, bo trzeba było przejść gdzie indziej, tu strzelanina, a ten głupi spluwę wyciągnął: „Idzie ksiądz?”. To było idiotyczne. Ksiądz: „Chłopaku, schowaj to”. „Tylko tak żartuję”.

  • Dużo takich sytuacji było?

Może nie dużo, ale były takie głupoty. „Przepraszam księdza, ja tylko tak żartowałem”. „Myślę, że tylko żartowałeś”. Też miał osiemnaście lat. Śluby się odbyły. […]
U Zmartwychwstanek był nasz oddział, już nie ja, ale inni walczyli. Kasia, bardzo dzielna, chodziła wszędzie jako łączniczka. Porucznik, dowódca mówi: „Słuchaj Kasiu, tak mi się podobasz, taka jesteś piękna, chciałbym ciebie uwieść”. W końcu ona mówi: „Dobrze, puszczę się z tobą, ale potem cię rąbnę”. I wyciąga pistolecik, piątkę. On miał odpowiedzieć: „Wiesz, taka jest sprawa, że potem, to możesz mnie rąbnąć”. Takie rozmowy były. Usłyszałem to. Teraz dwa, trzy lata temu spotkaliśmy się na rocznicy. Mówię: „Kasiu, jak to było z tym porucznikiem. Chciałaś go rąbnąć?”. – „Wygłupiasz się? To taka gra”. Taki humorystyczny [moment].
Najgorsze było jak przychodzili i mówili kto ranny, kto zabity. Nie pierwszego dnia, ale później zginął Jacek Czystowski, starszy brat Andrzeja „Czarnego”, który przeżył. I Irena, jego żona. Też wszystko ludzie mieli może dwadzieścia, może dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa lata. Pobrali się niedawno przed Powstaniem. Ona mówi: „Jacek zginął”. Później, po dwóch dnia jego brat mi mówi: „Słuchaj, Irena była też zginęła”. To było rzeczywiście straszne.
Niemcy wiedzieli, że jest szpital, bo był ogromny [znak] Czerwonego Krzyża. Wiedzieli, że jest w piwnicy. Był taki czołg, podjechał i rąbał w dół tak, żeby do piwnic doszło, nawet nie w parter. Wtedy właśnie to było takie straszliwe.
Żona lekarza, głównego chirurga rodzi. Straszliwe bombardowanie, trzask, ona ranna, upływ krwi. Żywe dziecko się rodzi, a ta zupełnie nieprzytomna. Kupa rannych. On do tej Grygielewicz do tej mówi: „To co?”. – A ona mówi: „Dziecko”. „Co dziecko? Ona nie może karmić, dziecko umrze za parę godzin. Tutaj giną ci, trudno, nie mogę nic zrobić”. W pewnym sensie to jest moja zasługa. Mówię: „Jak to dziecko?”. Powiedziałem, żeby szybko pobiegła do ciotki do apteki, co dziecku można dać, może jakiś kleik z ryżu, może coś mają dla takiego niemowlaka. Coś dała. Karmiły to dziecko. On nie wiedział, co się dzieje, bo ciągle robota, trochę się prześpi, znowu ranni. Po paru dniach jak trochę spokojniej, przynoszą: „Jak to? To córeczka żyje?”. – „Żyje”. – „Jak to żyje?” „Jest. Żona też przeżyła”. Powiadają, że to ja tak [powiedziałem], żeby szybko poszła. Po paru latach spotykam go. On też przeniósł się do Łodzi. Mówi: „Zapraszam – po imieniu mówili – chodź, poznaj moją córeczkę, do której uratowania przyczyniłeś się”. Opowiadana była historia w rodzinie. Przychodzę, taka dziewczyneczka sześć, siedem lat, dygnęła, pocałowałem ją w czółko, mówi: „Dziękuję panu”. Zostałem na kolacji. Taka historia. On nie wiedział, że dziecko się uratowało.

  • Proszę opowiedzieć o spotkaniu z bratem.

To jeszcze było na początku w klasztorze Zmartwychwstanek. On tam był po opatrunek nowy, bo on chodził na opatrunek. Przyszedł, a mnie przywożą. On patrzy, mówi: „Co tu robisz?”. Mówię: „Rąbnęło mnie”. „Gdzie cię rąbnęło?” Mówię: „W udo, powyżej kolana”. Pokaż”. Więc mu pokazuję. Powiem, jak było, bo to opowiadałem w szkole, więc dopuszcza się pewne słowa. Mówi: „O, masz szczęście, że nie trochę wyżej, bo by ci kutasa oberwało”. Mówię: „No właśnie, noga ważniejsza”. Opowiadałem to w szkole, nauczycielka powiedziała, że można powiedzieć, że to zupełnie naturalne. Tak było, bo jak ma chłopak mówić. Ale to była nasza ostatnia rozmowa, nasze ostatnie spotkanie, bo za kilka dni zginął.

  • Jak pan się dowiedział o tym, że brat zginął?

Przyszła Aldonka i płakała. Mówię: „Kto zginął?”. Mówi: „Olek zginął”. Zginął on i jego, można powiedzieć, żona, bo chyba brali ślub przed Powstaniem. On był ranny, ale był w domu, a ona była sanitariuszką. Przyszła go odwiedzić tam. Rąbnięcie było i zginęli razem.

  • Podczas bombardowania?

Bombardowania tymi potwornymi torowymi pociskami.
Zaraz chyba dziesiątego dnia przychodzi do mnie kolega, nawet dosyć znane nazwisko, Janek Strzelecki, który później zginął w czasie Powstania. Mówię: „Słuchaj, wam to dobrze, sobie strzelacie, a ja tu leżę jak półtrup. Nie można coś zrobić, żebym gdzieś na chwilę poszedł?”. – „Wiesz, może da się zrobić. Możesz [chodzić]?” – „Na jednej nodze poskaczę”. Przyszli, zabrali mnie wpierw na nosze, że mnie niby przenoszą, później podpierając się poskakałem na tej nodze, jeszcze gdzieś, nie wiem nawet. Mówi: „Tu jest niebezpiecznie, bo jesteśmy na pierwszym piętrze, ale jest obstrzał gdzie czasami Niemcy przechodzą, bo dalej są koszary. Nic nie wiedzą, że tutaj może ktoś być, bo to już tutaj oczyścili. Jak chcesz, masz tu KB, my też mamy i jak się pokażą, to [strzelamy]”. Dość długo czekaliśmy. Ale raptem czterech Niemców idzie, coś niosą. „Bierz tego z lewej, my bierzemy tamtych dwóch”. Buch, zachwiał się. Trudno opisać, trudno mówić, jakie zadowolenie, że zachwiał się, że trafiłem szkopa. Zaczął uciekać. Tamtych dwóch których byli rąbnęli ci, co byli obok, a ten ranny jeszcze ucieka. Mówi do mnie: „Goń go”. Więc ja trzask, zabiłem. „Słuchajcie, zabiłem szkopa, zabiłem szkopa!” Jaka radość wielka. Taka jest sytuacja wtedy. Trudno zrozumieć. Człowieka zabił, a się cieszy. Szkop, to walka. Odwieźli mnie. Wspominam to, że jednak trochę się przyczyniłem.

  • Po ilu latach przychodzą jakieś refleksje, że to jednak był człowiek?

Nie przychodzą.
Mało tego, może to nie należy do tego. Pracowałem w szpitalu w Stanach Zjednoczonych. [Pytają], czy chcę mieć pistolet, bo mogę być wezwany czasami. Chcę mieć pistolet. Poszedłem do komisariatu pozwolenie piszą. Policjant od razu zaznaczył strzelanie, ćwiczenie na strzelnicy strzelać do manekinów. A ja jakoś sobie powiedziałem: „E tam, do manekinów strzelać, do żywych ludzi [to co innego]”. „Jak to – do żywych ludzi?” To było po angielsku. Jego ojciec był w czasie wojny w Europie. Zainteresował się. Mówię mu, trochę przesadziłem, jak to w czasie Powstania Warszawskiego strzelałem do ludzi, jaka to przyjemność jest strzelać. On wysłuchał z zainteresowaniem. Dzwoni, mówi: „Odwołaj to wszystko, on nie będzie do manekinów strzelał, on do żywych ludzi strzelał”.
Nie przychodzi refleksja. Tak potworne rzeczy robili Niemcy, nieczyste walki, przed czołgiem prowadzili kobiety, żeby nie strzelać. Potworne rzeczy robili, tak że naprawdę nie mam tych refleksji, że to człowiek.

  • Wspominał pan, że przed Powstaniem miał pan dziewczynę.

Tak, Aldonę.

  • Miał pan z nią jakieś relacje w czasie Powstania? Odwiedzała pana?

Tak, odwiedzała. Nasz oddział był rozbity. Przyszły oddziały z Kampinosu, dywersja, partyzantka przyszła i ona jako sanitariuszka do nich przystąpiła. Odwiedzała cały czas. Poszła później do stalagu i nie wróciła już, nadal jest w Stanach. Każdego roku już od tylu lat 1 sierpnia telefonuje: „Janusz, wstawaj, Powstanie”.

  • Czy to ona pana poinformowała o tym, że trzeba się zbierać na Powstanie?

Tak. I 28 [lipca] i 1 [sierpnia]. Ona była tą łączniczką. Mówię: „Zaczekaj”. „Czekaj, ja mam jeszcze dwadzieścia osób zawiadomić”. Biegała dzielna.
Wpierw przyszedł Wehrmacht. Dyrektor szpitala i pani Giergielewicz główna sanitariuszka idą z tym wszystkim i cały czas po niemiecku: „Szpital, szpital, szpital”. Wehrmacht uznał i ostrzega: „Za nami prawdopodobnie wejdą oddziały SS. Jak znajdą gdzieś, choć jeden najmniejszy pistolet, wszystkich rozwalą”. Ostrzegał, żeby sprawdzić. Sprawdzali, znaleźli nawet jakiś jeden. Rzeczywiście weszły oddziały SS, mało sprawdzali, oficer pytał tylko: „Jak jest jakaś broń, jak znajdziemy, to wszystkich rozwalimy”. Nie znaleźli. I znowu ostrzega: „Za nami wejdą kozacy, będą pijani i będą gwałcić”. Niemcy nie gwałcili. I wyszli. Rzeczywiście, wpadają kozaki, pijane w belę zupełnie, bo Niemcy nic, w ogóle. Taki wielki z naganem do mnie (nie znałem rosyjskiego, ale to jest międzynarodowy język słowiański), mówi: Strielał ty do kozakow? Mówię: Ja nie strielał. Chowam się, może ta kula w poduszkę [trafi]. Coś mnie strzeliło do głowy i mówię: Da, ja strielał, ty strielał, bo to wajna. On: Da, prawielno. Coś trafiło do niego. A sachar choczesz? Wiedziałem co to choczesz, nie wiedziałem, co to sachar, ale mówię Dawaj. Wyciągnął kostki cukru, dał mnie. Ogląda się: O, jaka ty krasiwa chadziajka. Przedtem powiedziałem tej Basi, szesnastolatce: „Słuchaj, przewiąż się tu, [mów], że jesteś ranna, bolna”. Drugi, trzeci z tych kozaków do niej: „Wstawaj!” Wstała dziewczynka, prawie naga. Tylko zawył ten kozak, wziął ją i poszli. Ta po drodze zatrzymuje ich. Mówię: „Już nie broń się, bo cię zabiją”. Po paru godzinach schodzi, posiniaczona. Mówię: „I co? Bili cię?”. – „Nie, oni mnie nie bili, oni się o mnie bili, wyrywali mnie sobie z rąk, jak tu jestem, to ten rzuca tego i mnie ciągnie”. Muszę to powiedzieć, bo tak było, to może jest głupio mówić w takiej sytuacji. Mówi: „Ten pierwszy, jak zobaczył, że jestem dziewicą, to tak się cieszył, całował mnie po całym ciele i taki był delikatny”. Taka prawda… I dziewczynę zgwałcili. Nie wiem, jakie były jej dalsze dzieje. W ciążę pewno nie zaszła. Nie wiadomo. Ale takie rzeczy bywały.

  • Co z panem działo się dalej?

Później nas wszystkich załadowali na samochody ciężarowe i do Pruszkowa, do Tworek. Straszliwe tam były rzeczy. Jeden obok drugiego leży, nie wiadomo co, rodziny szukają, lekarze jedni pouciekali, jedni byli. A tutaj ludzie ranni potrzebują [pomocy]. Dostałem wysokiej gorączki. Czuję, że mam straszliwie wysoką gorączkę, serce wali. Jakiś lekarz się pojawił. Matka obok leżącego mówi: „Gorączkę ma, termometr”. Lekarz mówi: „Po co termometr? Mierzenie gorączki nie leczy”. I poszedł. Wykombinowali jakiś termometr. Mierzą. Temperatura czterdzieści jeden i pięć. Jeszcze trochę i podobno serce już by wysiadło. Leżę. Dopiero przyszły jakieś dziewczyny sanitariuszki. Lekarz jakiś się pojawił. „Trzeba mu coś dać jak ma taką gorączkę”. Coś mi dali, gorączka zaczęła się trochę obniżać. Szybko badają. Czterech nas było na amputację nogi. Nie ma warunków, żeby to wszystko [przeprowadzić]. Jednego wzięli, ja byłem czwarty. Przywieźli, majaczył, majaczył, umarł. Drugiego wzięli, przywieźli, jakoś było. Wzięli trzeciego. Myślę sobie: „Trzeci przyjdzie i ja pójdę po tym”. Tymczasem widzę, że jest dwóch moich znajomych, jedna, która była studentką medycyny i kolega. Wszyscy wszystkich szukają. Miałem płaczliwy głos, byłem w takim stanie, że jak mówiłem, to płakałem, taki jakiś szok. Mówię: „Słuchajcie, mnie tutaj obcinają nogę, zabierzcie mnie stąd”. Oni szybko [znaleźli] jakieś nosze i wynoszą mnie. Po drodze przynoszą tego ostatniego, to znaczy po mnie już idą. Uratowało mi to nogę.
Oni szybko, żeby mnie wynieść stąd. Szpital Dzieciątka Jezus z Warszawy był ewakuowany w Milanówku. Ona tam znała jakiegoś lekarza. „Trzeba go zawieźć do Milanówka, jeśli przetrzyma”. Jak to wszystko się stało, to [miałem] inny nastrój. Ale jak wynieść, to nie ona, bo przecież to był niemiecki [obóz], nie można było wyjść stamtąd. Okazało się, że lekarz, główny dyrektor szpitala psychiatrycznego w Tworkach i dziad mojej koleżanki Elżbiety, [który] był psychiatrą i nawet jego imienia jakaś sala była, znali się. Przygotowało się przemówienie po niemiecku i ona poszła do dyrektora, że jest córką tego i tego. On mówi: „Tak, znałem. Łuniewski. O co chodzi?”. „Mój brat jest ranny. Trzeba go przenieść do innego [szpitala]”. On: „W porządku” – przepustkę napisał – „Wyprowadzić”. Przy okazji wyszło z tego jeszcze dwóch chłopaków, którzy nieśli mnie na noszach. Do Milanówka trzeba podjechać. Jeżdżą kolejki dojazdowe EKD. Dwa wagony przyjeżdżają, [niekiedy] trzy, nie to, że tłum, wiszą na zewnątrz, bo to przecież transport był. Mowy nie ma, żeby wejść na noszach. Jedna przyjeżdża taka, druga obładowana, nie ma jak. Ale Niemiec widzi, co się dzieje. Rannego przepuszczają. Podszedł i krzyknął po niemiecku: „ Raus, miejsce!”. Że to nie jest sfilmowane, to szkoda. W ciągu może dwóch minut wszystkie te trzy wagony pełne, szum tylko, bo to znaczy, że jest łapanka, wszystkie puste są, ani jednego człowieka, gdzieś pouciekali w jakieś rowy, nic nie ma. On się aż zaczął śmiać, nie chciał wcale [tak]. Pustymi [wagonami] jedziemy do Milanówka przez Podkowę Leśną. Na peronach tłumy powinny być, pusto, nikogo nie ma, bo już wieść przeszła, że łapanka jest. Do Milanówka dojeżdżamy pustymi [wagonami] do szpitala. To taka ciekawostka z czasów, jakie były. Tam dopiero lekarz mówi: „Gorączka. Nie dobrze, zrosła się już”. Nie mogę złamać. Przy okazji już trochę się zrosła ta noga. Wyciągałem sobie, bo kłuły mnie kawałki kości. Jak biegłem [kość] trzasnęła na takie drobne [kawałki] i to wyłaziło czasami skądś, to ropiało, ropa, robaki w tej ropie, straszne, swędziało mnie. Lekarz w Warszawie jeszcze mi powiedział: „Niech te robaki będą, bo oczyszczają, jedzą tę ropę. Czasami trochę ich wyrzuć”. Pielęgniarki, sanitariuszki trochę oczyszczały. Takie są dzieje.
Później już [byłem] w tym normalnym jako tako szpitalu.

  • Jak się skończyła wojna dla pana i pańskiej rodziny?

Dla rodziny, to tylko dla matki i dalszej rodziny. Wszyscy wszystkich szukali wtedy. Mnie wuj odszukał. Lekarz powiedział, że mogę już wstawać. To dobrze, mam wstawać, [ale] jestem nagi, bo koszula należy do szpitala, a ja nie mam ubrania, nic, zupełnie zero, bo mieszkanie, gdzie mój brat zginął, zbombardowane. Raptem dowiadujemy się, że dostaliśmy, zdaje się, pięćdziesiąt złotych rubli jako żołd. No bo jak zacząć życie? Jedzenie było kiepskie w tym szpitalu, ale było. Raptem pojawia się chlebek z masełkiem, mleko. Co jest? Jeden kapitan leżący nie był taki naiwny i mówi: „Zaraz, zaraz, skąd to? Jakie to pieniądze? Skąd macie te pieniądze? Ile tych pieniędzy?”. Jak zaczął się dopytywać, to ta, która nam to przynosiła, znikła z naszymi rublami. Jakoś wykombinowało się, dostaliśmy po dwadzieścia rubli. To też coś było, ale nie pięćdziesiąt. Krótko mówiąc, ukradli resztę. Dwadzieścia rubli zamieniło się i można było kupić ubranie, wojskowe zresztą. To był 1945 rok, początek, więc jeszcze wtedy żołnierz ranny jeszcze był jakoś uważany. Transport za darmo, tramwajem, pociągiem, nie było problemu. Tak zajechałem.
W Milanówku gimnazjum otworzyli i jeszcze dawałem lekcje matematyki za jedzenie, jajka, masło, chleb, mięso nawet. Przynosili trochę jedzenia. Ale w końcu trzeba było wyjść z tego szpitala. Miałem drewniaki. Zajechałem do Łodzi i tam chciałem dostać się na uniwersytet, gdzieś zamieszkać. Znalazłem jakiegoś znajomego mojego ojca, ale na krótko. W Łodzi przed wojną nie było uniwersytetu. Otworzyli uniwersytet w takim wielkim gmachu, park. Tam dużo młodzieży [chciało się] zapisywać. Siedziałem i opowiadałem, zresztą bajki opowiadałem jak to walczyłem w Afryce, trochę poniosło mnie. Dziewczyny słuchały. Kolega, który mnie znał, mówi: „Co ty wygadujesz?”. Mówię: „Jak to co wygaduję? Nieważne”. Ale doszło to do dziekanatu i przyszła sekretarka i poprosiła mnie do siebie, jestem taki bohater. Akurat profesor fizyki był tam dziekanem. Mówię: „Może na fizykę bym się dostał?”. Momentalnie zostałem przyjęty na fizykę. „Miałem maturę, ale nie miałem zaświadczenia”. „To nic nie szkodzi”. Dostałem dom akademicki i darmowe obiady w akademickiej stołówce. Przez pierwsze miesiące miałem to. Później powiedzieli mi, że mogę dostać jakieś stypendium inwalidzkie. Byłem zapisany jako inwalida wojenny. Nieduże to było stypendium, ale na tyle, że można się było jakoś utrzymać. I w ten sposób wkroczyłem w normalne życie.

  • Kiedy pan matkę spotkał pierwszy raz po wojnie?

Już jak byłem w Milanówku. Skończyła się wojna, matka przyjechała. Wuj chyba [jej] powiedział. Odnalazła mnie. Też pomagała, zaczęła pracować. Też nic nie odzyskało się z mieszkania, wszystko zniszczone zostało, a to co ewentualnie zostało, to obrabowane.

  • Od pana dowiedziała się, że jej syn zginął i mąż?

Nawet nie wiem, czy ode mnie, może nawet nie ode mnie. W każdym razie dowiedziała się.

  • Czy potem były jakieś nieprzyjemności z powodu pańskiego udziału w Powstaniu?

Nie, nie miałem tego. Mój kolega, [który] miał dobrą pracę i stypendium, jak się dowiedzieli, że był w AK, to z tego powodu, tak twierdził, [zabrali mu]. Jest, żyje jeszcze. Ja nie miałem [nieprzyjemności]. Moim kolegą był Andrzej Munk, bardzo dobry reżyser. Może to pomogło trochę. Razem ze mną był w konspiracji i w czasie Powstanie, tylko walczył, był gdzie indziej. Siostra Munka byłą pierwsza żoną Cyrankiewicza, premiera. Jakoś przez te koligacje dostałem stypendium. To mnie trochę pomogło.

  • Na zakończenie proszę powiedzieć jak pan ocenia Powstanie Warszawskie z pozycji uczestnika?

Strasznie. To co powiedział Władysław Anders, który był przeciw Powstaniu, że to jest zbrodnia przeciwko narodowi polskiemu, to nie powinno powstać, a jeśli, to nie w ten sposób. Na Pradze [Powstanie] trwało parę dni i tyle powinno trwać tutaj. Tam nie było strasznych rzeczy, nie zginęło tylu ludzi, upadło Powstanie. Po pierwszym dniu, kiedy nie udało się zdobyć broni jak myśleli i nie było pomocy ani z jednej ani z drugiej strony, to powinna być kapitulacja, a nie trzymać to dwa miesiące. Sporo czytałem na ten temat różnych wypowiedzi, interesowało mnie to, mam sporo materiału. Stwierdzam, że to nie powinno wybuchnąć. Mikołajczyk, premier naszego rządu po wielkich trudnościach w końcu ma widzenie ze Stalinem, jest u Stalina w Moskwie i w tym momencie wybucha Powstanie. Przeczekać, jaki będzie wynik tych rozmów. Stalin informuje: „Panie premierze Powstanie wybuchło. Czy pan o tym wie?”. Nie powinno wybuchnąć. A jak wybuchło, powinno najwyżej po pierwszym tygodniu, tak jak Praga, skapitulować.

  • A wasz zapał młodzieńczy?

Jak zobaczyli tyle śmierci i rannych to zapał młodzieńczy troszkę na ziemię zszedł. Nie można było… Przychodzi Janek Strzelecki, miał małą rankę, wyszedł. Pierwsze jego słowa były: „Jak tam noga? Słuchaj, oszukali nas, nie mamy broni, nie mamy amunicji i żadnej pomocy”. – „Co robisz?” – „Co mam robić? Wracam do akcji”. Nie powinno to być…




Warszawa, 26 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadził Robert Markiewicz
Janusz Ostrowski Pseudonim: „Żbik” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Żyrafa” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter