Jan Ryszard Sempka „Sztychnicki”
Nazywam się Jan Ryszard Sempka. Urodziłem się w 1928 roku w Warszawie, podaję dwa imiona, moje drugie imię używane jest od urodzenia, a formalnie mam dwa imiona.
- Bardziej czuje się pan Ryszardem?
Tak, właściwie dla wszystkich przyjaciół, rodziny jestem Ryszard.
- W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna pan miał jedenaście lat, to naprawdę małe dziecko. Jak pan zapamiętał ten okres?
Właśnie chcę nawiązać do tego. Wprawdzie miałem tylko jedenaście lat, jak to się mówi, albo aż jedenaście lat, bo to był zupełnie inny okres, dlatego doskonale pamiętam przygotowania do wojny w 1939 roku. Młodzież przyjmowała prawie entuzjastycznie [zapewnienia], że na pewno jak się rozpocznie z Niemcami, to za dwa tygodnie znajdziemy się w Berlinie. Mówiło się, że Niemcy mieli tekturowe, czy kartonowe czołgi, a zamiast masła to jedzą coś innego, czyli [panował] prawie że entuzjazm. Krótko przed 1 września jak się zaczęła sytuacja zbyt napięta, w Warszawie zaczęto budować trochę wcześniej schrony przeciwlotnicze, a na skwerach w parkach i tak dalej robiło się rowy przeciwlotnicze. Rowy, które nie były [kopane] wzdłuż, ale łamane. Między innymi, dlatego że gdyby bomba trafiła w jedno miejsce, żeby odłamki nie poleciały, ale zatrzymały się w pewnym momencie. My chłopcy, młodzież, z entuzjazmem lecieliśmy budować rowy, dlatego szczególnie, że panowie, którzy prowadzili budowy równocześnie notowali nazwiska osób i czas. Każdy z nas chciał mieć jak największą ilość godzin przepracowanych przy budowie rowów przeciwlotniczych. 1 września szczególnie utrwalił mi się w pamięci, dlatego że przed samą wojną były tak zwane próbne alarmy robione, ogłaszane w Warszawie i wtedy wszyscy ludzie musieli opuścić ulice, chować się po bramach. Natomiast wolno było chodzić tym osobom, które miały maski przeciwgazowe.Koniecznie chciałem mieć maskę przeciwgazową, w związku z tym swoje oszczędności, które miałem w SKO, czyli w Szkolnej Kasie Oszczędności (miałem trzynaście złotych, pamiętam jak dziś) wycofałem. [...] Zapomniałem dodać, że się urodziłem i mieszkałem do Powstania na Starówce na ulicy Zakroczymskiej numer 1 przy kościele ojców franciszkanów. Pierwszego września rano wiedzieliśmy już o tym, że są naloty, bo w Warszawie były już naloty rano nawet na rogatkach i poszedłem na Świętokrzyską, żeby sobie kupić maskę przeciwgazową. Stałem od rana w olbrzymiej kolejce, która sięgała... Sklep OPP był mniej więcej między ulicą Mazowiecką a Nowym Światem, a kolejka była tak długa, że skręcała w Mazowiecką i jeszcze [tam] spory kawał się ciągnęła. W tym czasie były naloty niemieckie. Pamiętam artylerię przeciwlotniczą, która strzelała do samolotów niemieckich i spadały odłamki ze szrapneli, które tam wybuchały. Ludzie biegali po ulicy, łapali odłamki, żeby sobie zatrzymać na pamiątkę. Stałem do późnych godzin wieczornych, było już prawie ciemno. Kiedy dostałem się do sklepu, naturalnie maski gazowej już nie kupiłem, bo nie było i kupiłem tylko za dwa złote z groszami tampon na twarz, węglowy szary tampon z gumą. Byłem nieszczęśliwy, że tylko tampon, że nie będę mógł na ulicę wychodzić. Miałem jedenaście lat i miałem swój rozum. Ale 1939 rok, dzień po dniu odbywały się naloty, a szczególnie utrwalił mi się w pamięci dzień 13 września, ponieważ w tym dniu został zbombardowany nasz dom i zginęła moja sąsiadka, pani Ziębowa i jej wnuczka Danusia, czteroletnia dziewczynka. W tym samym czasie moja najstarsza siostra Gienia z mamą tej dziewczynki, a córką pani Ziębowej poszły na miasto, żeby coś kupić. Pamiętam, że przyszły zadowolone, że udało im się kupić na Nalewkach sweterek dla tej dziewczynki i dla mojej młodszej siostry też coś. One przyszły, dowiedziały się, że matka jest zasypana i my ją odkopujemy. Okazało się, że bomba trafiła we fragment budynku. To był jednopiętrowy budynek i w piwnicy, pod mieszkaniem, gdzie one mieszkały, był transformator wysokiego napięcia. Tam jeszcze był wybuch transformatora i jak odkopaliśmy panią z dzieckiem, to one były dosłownie odwrócone głową w dół, w pozycji odwróconej... Naturalnie położono je na korytarzu, leżały na korytarzu, bo jeszcze był nalot. Dopiero pochowaliśmy [je] na naszym podwórku i grób był do października 1939 roku, kiedy nastąpiła ekshumacja. Dzień 13 września utrwalił mi się. Od tamtej pory często widzę... Nawet chodząc naszym korytarzem podświadomie omijaliśmy to miejsce, żeby nie wchodzić, żeby nie wyjść na osoby przykryte materiałem. To był 1939 rok i właściwie dla mnie już się wojna zaczęła i zaczęła nam się aktywnie. Miałem brata Wacława starszego o jedenaście lat, który miał dwadzieścia dwa lata, jak wybuchła wojna. Domyślam się, choć nie mam pewności, że wojsko go przeznaczyło do [swoich] celów... Domyślam się, że chodziło może o akcję dywersyjną, bo mój brat znał perfekt język niemiecki, uczył się go w szkole, uczył się prywatnie przez wiele lat i myślę, że chyba z tego tytułu... Wiem, że go powołano w 1939 roku do wojska, ale był w cywilnym ubraniu, to znaczy, że nie miał munduru. Był w cywilnym ubraniu, przerzucili go, pamiętam, przyszedł, pożegnał się jeszcze z nami i pojechał do Lublina, to wiem. Wrócił dopiero po zakończeniu działań wojennych we wrześniu, wrócił w październiku i dostał się chyba od razu do konspiracji. Znałem jego kolegów, znałem jego przyjaciół i on mnie w związku z tym ciągle gdzieś wysyłał. Mówił – słuchaj, pójdziesz tu, pójdziesz tam, przynieś... coś tam miałem zanieść, czasami drobiazg, czasami pismo, albo miałem coś przekazać, informację, która dla mnie nie zawsze była zrozumiała, czy przekazać adres, który miałem do przekazania.
- Ale to nie było tematem waszych rozmów?
Absolutnie to nie było tematem naszych rozmów. Ponieważ on był dla mnie autorytetem, on był starszy, już pracował, w związku z tym zawsze od niego parę groszy dostawałem (na kino dwadzieścia pięć groszy w niedzielę, na poranek). Był dla mnie autorytetem. Niezależnie od tego miałem siostrę, która była trzy lata ode mnie starsza i w 1939 roku skończyła pierwszą klasę gimnazjum imienia Aleksandry Piłsudskiej, która była na Żoliborzu, na placu Inwalidów. Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że w czasie okupacji chodziłem do Szkoły Powszechnej nr 4 imienia Jana Kilińskiego na ulicy Barokowej, to znaczy przed samą wojną na ulicy Barokowej, w której w czasie Powstania Warszawskiego między innymi dowództwo Armii Krajowej przebywało. Mówię o tym, dlatego że w 1939 naszą szkołę Niemcy zamknęli, bo znaleźli w szkole broń. W związku z tym przeniosłem się do innej szkoły numer 12. Ona stoi w parku Traugutta, zresztą budynek jest do dzisiejszego dnia. [...] Nasza szkoła była umieszczona w różnych prywatnych domach na Żoliborzu. Na ulicy Śmiałej, na placu Słonecznym, na Fortecznej. Nauczyciele chodzili od domu do domu.
To już był Żoliborz, tak, a ja mieszkałem na Zakroczymskiej. Ale ponieważ moja siostra chodziła na Żoliborzu do szkoły, do Aleksandry Piłsudskiej, w czasie okupacji tę szkołę nazwano Szkołą Przysposobienia do Szkoły Ogrodniczej, taka historia. Natomiast były komplety. Gros uczniów, właściwie uczennic, bo to była [szkoła] żeńska to były dzieci wysokich urzędników albo oficerów, bo to Żoliborz. W związku z tym wiem, że miała koleżanki majorównę, pułkownikównę. Miały komplety i na komplety nosiłem książki. Ponieważ byłem młodszy a chodziłem tam do szkoły, więc wśród swoich książek nosiłem na odpowiedni adres (siostra mi podawała, na który adres) niektóre książki. Chyba historia Polski, łacina... przenosiłem dokumenty tego typu. Czyli moja konspiracja się zaczęła właściwie wcześniej.
- Przysłużył się pan tajnej edukacji.
Tak. Z tym, że chodząc do szkoły na Żoliborzu, [należałem] do tajnej organizacji harcerskiej. To była 14. drużyna harcerska, potem się dowiedziałem. Wiem, że przychodzili do nas i to było zorganizowane w postaci świetlicy. […] Zastępy się odpowiednio nazywały, zastęp „Wilków”... Byłem w zastępie „Wilków” i do 1942 roku przychodziły do nas z Żoliborza... Pamiętam, że na Żoliborzu była grupa, tak zwana „Trzynastka z Żoliborza”, która prowadziła między innymi teatr kukiełkowy. Z tego co się zorientowałem, to była konspiracyjna organizacja, która […] miała kontakt z młodzieżą. Oni przychodzili do nas, albo organizowali przedstawienia. Nawet zaczynali od tego: „Kto my? To my. «Trzynastka z Żoliborza»!” Stąd pamiętam, że ich było trzynaście osób i jedną z pań spotkałem w czasie okupacji. W 1938 roku byłem na koloniach letnich organizowanych przez Federację Polskich Związków Obrońców Ojczyzny. To było jak późniejszy ZBOWiD na przykład Federacja Polskich Związków, czyli różne związki konspiracyjne. Tam były dzieci, właściwie to była szkoła dla [dzieci] oficerów. Było nas tylko dwóch cywilów spoza wojska, a tak to były dzieci [oficerów] od majora wzwyż, czyli oficerów już wysokiej rangi. Nas było dwóch, oprócz mnie był kolega, który się nazywał Kucharski. Jego nazwisko o tyle znane, że jego stryj był naszym olimpijczykiem – biegał na średnich dystansach. Nas przyjęto jakby społecznie. Tę sprawę załatwił mi mój lekarz, pan doktor Zborowski, który się mną opiekował. Również podobnie chyba ktoś mojego kolegę Kucharskiego skierował na kolonię. Kolonia wspaniała, nie będę mówił, bo była pod protektoratem Rydza-Śmigłego i Aleksandry Piłsudskiej, więc można sobie wyobrazić. Mieliśmy w związku z tym okazję zwiedzić wszystkie porty, łącznie z portem wojennym. Byłem po raz pierwszy osobiście na łodzi podwodnej, którą miałem okazję zobaczyć.
O 1938 roku, ale nawiązuję do czego... Trochę odszedłem od tego, że panią, która była moją wychowawczynią na koloniach spotykałem potem. Przychodziła do nas do świetlicy i była w „Trzynastce z Żoliborza”. [...]
- Jakie zadania miała „Trzynastka z Żoliborza”?
Jakie mieli zadania? Myślę, że chyba raczej wychowawcze, być może, że poza wychowawczymi... Że wychowawcze to na pewno, ponieważ mieli kontakt z młodzieżą. Pamiętam jedno z przedstawień pod nazwą „Historia cała o niebieskich migdałach”. Pamiętam do dzisiaj piosenki ze spotkania na Żoliborzu, bo oni na Żoliborzu to zorganizowali i tam szkoły może niecałe, ale drużyny tam się spotykały od czasu do czasu. To był mój kontakt, jak zaznaczyłem do 1942 roku, który miałem jeszcze ze szkołą, z harcerstwem i z przenoszeniem materiałów na Żoliborzu. Natomiast w 1942 roku po ukończeniu szkoły powszechnej musiałem pójść od pracy, bo inaczej wtedy wywozili, wysyłali chłopaków do Niemiec. Miałem [wtedy] czternaście lat.
- Czternaście lat i już do pracy?
Tak, chłopaków po szkole... Trzeba było napisać, co się będzie po szkole robiło. Jak się szkołę kończyło, każdy musiał zadeklarować co będzie robił. W związku z tym poszedłem na naukę zawodu. Ponieważ jak mówiłem, urodziłem się na ulicy Zakroczymskiej, to był dom należący do Polskiego Fiata, a mój ojciec, mój brat, moi dwaj wujkowie pracowali w tej fabryce, więc również poszedłem do warsztatu samochodowego na praktykę zawodową jako elektryk samochodowy. To był warsztat samochodowy na rogu Tamki i Topiel. Dlaczego mówię? Bo to jest o tyle charakterystyczny zakład, że w tym zakładzie w 1944 roku w czasie Powstania zbudowano „Kubusia”, samochód pancerny. Właściwie moi koledzy go robili w warsztacie, w którym przez dwa lata przepracowałem, odbywałem naukę zawodu. Znów związek z konspiracją poprzez różne sprawy... Natomiast Powstanie Warszawskie zastało mnie na Starówce, przy czym chcę powiedzieć, że nie byłem zorganizowany do 1944 roku, chociaż działałem w konspiracji, z konspiratorami. Ale ze względu na mojego brata, który mi absolutnie zakazał włączenia się w organizację ze względu na jego bezpieczeństwo. Już nie mówię o rodzinie, bo moja rodzina była liczna. Nas było w sumie sześcioro, poza moimi rodzicami. Chodziło bardziej o sprawy mojego brata, aniżeli... Ale pracując w warsztacie samochodowym, o którym mówiłem, uczestniczyliśmy w sabotażu, bo w pewnym momencie oprócz tego, że remontowaliśmy samochody cywilne, to nam podrzucono samochody niemieckie wojskowe. Przy okazji mogliśmy sobie [pozwolić na] pewne poczynania, na przykład: byłem elektrykiem samochodowym, to się robiło przebicie instalacji...
- Ale mogli dotrzeć do pana wyników.
Nie mogli. Dlaczego? Dlatego, że do takiego drobiazgu nie mogli dotrzeć, bo się robiło przebicie przez kilka... robiło się zwarcie w środku. Oni przywozili, na przykład trzeba było coś z silnikiem zrobić, a przy okazji się starter uszkadzało i mówiło się „Trzeba go zreperować.” Trzeba było go rozkręcić, czyli automatycznie to musiało trwać dodatkowe dni, samochód trzeba było przytrzymać. Czyli wyłączało się po prostu dany obiekt z działań wojennych. To była jedna z takich [akcji sabotażowych]... Natomiast przekazywaliśmy na przykład informacje, jakiego rodzaju samochody były, jakie znaki miały samochody, jakie litery. To też było przekazywane. Tak się akurat złożyło, że byłem z reguły najmłodszy w grupie. Miałem starszych kolegów od siebie trzy, albo pięć lat. W związku z tym to oni byli wyżej stojący w organizacji konspiracyjnej, czyli brali udział na przykład w różnego rodzaju akcjach. Pamiętam, że niejednokrotnie przynosili do mnie małe akumulatorki do ładowania, bo potrzebne im były. Do czego im były potrzebne, to nie musieli mi mówić […] W nocy coś robić, może wybuchy? Wszystko jest możliwe. To, że się Powstanie odbędzie to wiedziałem, bo moi wszyscy koledzy poszli zawiadomieni na zbiórki, zostałem jeszcze tylko z jednym moim kolegą, ze Zbyszkiem Wąsowiczem w naszym domu. Nasz dom był nieduży. Wprawdzie siedemnastu lokatorów, ale młodzieży było dużo, bo prawie wszyscy się tam porodzili i wszyscy tam od urodzenia mieszkali, w związku z tym jak jedna wielka rodzina wszystko o sobie wiedzieliśmy. Pierwszego sierpnia właściwie u nas zaczął się niepokój około wpół do trzeciej, po drugiej to na pewno musiało być. Słyszeliśmy strzały od strony Żoliborza. Poszła informacja, że na Żoliborzu został zrzucony desant. Chcę jeszcze dodać, że na Żoliborz ludzie przychodzili z pracy, chodzili ze Starówki ulicą Zakroczymską, Krajewskiego i dalej na Żoliborz. W pewnym momencie zaczęli ludzie wracać, bo się okazuje, że Niemcy nie przepuszczają ludzi na Żoliborz, czyli zatrzymali ich już na Starówce. Jeszcze się nic nie działo, ale ludzie zaczęli wracać... Nasze budynki były jedne z najbliższych tu na Starówce. Przedzielał nas park Traugutta, dwa parki właściwie. Jeden ogrodzony, drugi nieogrodzony. Tak się zaczęło [i trwało] do godziny siedemnastej. O godzinie siedemnastej zaczęły się pierwsze strzały, pierwszy atak na Wytwórnię Papierów Wartościowych z ulicy Zakroczymskiej. Pamiętam jak biegło kilku chłopaków i dwie dziewczyny z pistolecikami, pistolety mieli. Dziewczyny po prostu za nimi biegły. Z przeciwka z Zakroczymskiej, spod szóstego wyskoczył mężczyzna w oficerskim mundurze. Nie tak dawno czytałem potwierdzenie tego. Był ubrany jak na paradę – rogatywka granatowa, mały pistolecik, wyskoczył na ulicę...
- W mundurze polskiego oficera?
Tak, w polskim mundurze oficera. Prawdopodobnie był przygotowany również na Powstanie w tym... Z parteru przez okno wyskoczył na ulicę Zakroczymską, ale obstrzał był tak duży, że już się pierwsi ranni pokazali. W związku z tym rozpoczęła się budowa barykady. Ulica Zakroczymska łączy się z ulicą Freta, a w inną stronę jest skrzyżowanie Franciszkańska, Kościelna, Freta, Zakroczymska. Na skrzyżowaniu zaczęła się budowa barykady, pierwszej barykady na Starówce. Była właśnie w tym miejscu. Wyrzucane były meble i inne rzeczy z okna.
To robili ludzie pod dowództwem kapitana „Ognistego”. On był zastępcą „Gozdawy”. To był właściwie mój pierwszy kontakt z „Gozadawą”, on dyrygował tą budową. Z ulicy Kościelnej, tam stał słup, właściwie bania ogłoszeniowa, przewrócono ją i również na barykadę przetoczono. Cały czas tutaj trwają strzały i próba zdobycia Wytwórni Papierów Wartościowych. Wytwórnia Papierów Wartościowych była obsadzona przez Niemców i... wojska z Rosji wtedy były, no nie wiem... mówiliśmy o Kałmukach. Oni tam również byli. W Wytwórni Papierów Wartościowych były magazyny, bo tam jeszcze były w podziemiu były magazyny żywnościowe, inne, zresztą niemieckie. Natomiast ostrzał był z jednej strony z karabinów maszynowych – ostrzeliwali ulicę Wytwórni Papierów Wartościowych. Ale ponieważ ona jest po jednej stronie ulicy, więc pewien zasięg ognia mógł być tylko krótki. Natomiast na wprost ulicy Zakroczymskiej stały pod źródełkiem (jest przed Cytadelą) czterolufowe działka przeciwlotnicze niemieckie i oni z działek strzelali na wprost na ulicę Zakroczymską. Stąd pierwsi ranni i pierwsze ofiary, które tam były. To trwało. Naturalnie tego dnia Wytwórni nie zdobyto. Wytwórnię zdobyto dopiero następnego dnia około godziny jedenastej, przy czym od rana budowaliśmy następną barykadę bliżej Wytwórni Papierów Wartościowych z bramy na Zakroczymskiej 9. Była [tam] dość duża brama i z bramy robiliśmy wykop przez ulicę, to znaczy w ulicę wyrzucając na początku naturalnie ziemię. Potem zaczęli znosić z Polskiego Fiata (tam była uliczka i było wejście z tyłu do Wytwórni) różnego rodzaju elementy żelazne, blaszane i budowano barykadę, żeby ją możliwie jak najwyżej zabezpieczyć, żeby schować się przed ostrzałem. Wytwórnia Papierów Wartościowych została zdobyta dzięki temu między innymi, że w samej Wytwórni jak wiadomo działała organizacja konspiracyjna, która współdziałała z żołnierzami, z powstańcami z zewnątrz. Jeszcze tego samego dnia, oprócz tego, że byłem przy barykadzie, którą budowaliśmy – jedną barykadę, drugą, jeszcze byłem na ulicy, bo chciałem się zorganizować, dostać razem z kolegami. Tym bardziej że spotkałem tam moich kolegów ze szkoły, moich przyjaciół, którzy byli między innymi u „Gozdawy” od samego początku. „Gozdawa” był organizacją z Pragi. To była praska organizacja, która miała swój punkt zborny na Starówce. Właściwie to była jedna grupa zorganizowana na Starówce w momencie wybuchu Powstania Warszawskiego. Dlatego „Gozdawa” objął dowództwo całej Starówki właściwie z konieczności. Tak trwało do 6 sierpnia, dokąd nie ustanowiono grupy „Północ”, gdzie pułkownik Ziemski objął dowództwo. Wtedy dopiero nastąpiła reorganizacja. Powstały zgrupowania... „Gozdawa” w zasadzie nie był zgrupowaniem. Mówiło się o odcinku, pododcinku „Gozdawy”, który obejmował już po 6 sierpnia ulice od Podwala, Senatorską, Miodową, przecinał przez Miodową i plac Teatralny, Bielańską, do Arsenału.
Tak, bo Daniłowiczowska już była w środku, a tu jest zewnątrz. Na tym odcinku działał „Gozdawa”. Ale nie tylko, bo w rezultacie część oddziałów „Gozdawy” działało w różnych innych miejscach, na przykład... Zgłosiłem się drugiego i... podałem swój pseudonim „Sztychnicki”, śmieszny.
- Czyli przeprowadzano coś w rodzaju rekrutacji?
Tak, to była rekrutacja. Oficjalną przysięgę mieliśmy w niedzielę 6 sierpnia. To jest jeszcze o tyle ważne, że w Kościele Garnizonowym odbyła się ceremonia, msza, tam przystępowaliśmy zresztą do komunii. Po mszy odbyła się defilada na ulicy Długiej. Nie wiem czy wiadomo, nawet są zdjęcia. Defiladę prowadził kapitan „Ognisty”. Mało [tego]! Tym, którzy wyszli z kościoła, myśmy stali w czwórkach, dano po pięć papierosów. Dostałem pięć papierosów machorkowych, które były z „samosiejki”, to znaczy, że były podrabiane, ale dostałem ich pięć. Czyli oficjalnie przysięgę składałem w Kościele Garnizonowym szóstego [sierpnia]. Ale wcześniej już byłem ubrany, bo bodajże 3, albo 4 sierpnia mój oddział został skierowany do magazynów na Stawki, które już były zdobyte. Tam zresztą spotkaliśmy chłopaków, moją koleżankę ze szkoły z „Parasola”, którzy byli już na Stawkach i z magazynów na Stawkach [mieliśmy] ubrania. Ci co przyszli, to się mogli ubrać, a niezależnie od tego idąc z powrotem zabraliśmy żywność: konserwy, kostki cukru w papierowych torbach... To mieliśmy przynieść i przynieśliśmy na kwaterę.
- Gdzie było wasze miejsce pobytu, kwatera?
Miałem kilka, w kilku miejscach kwaterowałem. Kwaterowałem w pierwszych chyba dwóch, trzech dniach na Długiej pod siódmym. Następnie stamtąd przerzucono nas na Franciszkańską 6a, z Franciszkańskiej 6a przeniesiono nas (ciągle mówię o moim oddziale, o mojej grupie) na Nowiniarską 6. Wtedy nasze miejsce walki było na barykadzie pod Sądami. Nie wiem, czy wiadomo, [tam gdzie] są dzisiaj Sądy, tam był budynek. On i przed wojną [miał] wybity środek i [tamtędy był] puszczony tramwaj na Żoliborz. Barykada była zbudowana pod podcieniami. Stamtąd przeniesiono moją kwaterę na ulicę Długą 22. Mieliśmy kwaterę w podwórku, w Wytwórni Win i Wódek Jamasza, firma Jamasz. Moje dowództwo było na Długiej pod piętnastym. Mieliśmy wspólne przejście przez podwórko. Była wybita ściana, bo mur był miejscami rozebrany tak, że mieliśmy to połączenie jeszcze. Chcę nawiązać do tego, że w momencie, kiedy znany czołg wybuchł na Podwalu trzynastego, to była niedziela, byłem właśnie na barykadzie. To mnie może ocaliło, bo część moich kolegów zginęła właśnie przy tym wybuchu... Ci co nie byli na barykadzie, część z nich zginęła na ulicy Kilińskiego, bo to już właściwie Podwale, Kilińskiego, na samym narożniku wybuch nastąpił. Pamiętam potworny huk. Normalnie byliśmy przyzwyczajeni do wystrzału, do wybuchu bomby, do wybuchu pocisku. Szczególnie „szafy”, które się rozrywały – najpierw było słychać zgrzyt i potem wiadomo było, że kilka chwil upłynie, zanim pociski zaczną się rozrywać. Byłem jednym z pierwszych, który odczuł wybuch tych pocisków na własnej skórze, bo... wracam do ulicy Stawki. Wracaliśmy ze Stawek, a szliśmy tak zwanym obszarem getta, które w tym czasie już było zburzone, spalone i była kupa gruzów. Wszystko było zgruzowane, był tylko mur getta, który szedł wzdłuż ulicy Bonifraterskiej, jak jest kościół Bonifratrów. Tam dalej on się zawijał, wzdłuż torów, ale naturalnie znacznie bliżej. Myśmy szli ze Stawek, z magazynów wzdłuż muru, między murem a kupą gruzów. Natomiast na terenie getta stał kościół i do dzisiejszego dnia stoi kościół. Prawdopodobnie punkt obserwacyjny był na wieży kościoła, bo musieli nas widzieć, jak szliśmy gęsiego z... Miałem konserwy na plecach w worku i usłyszeliśmy charakterystyczny zgrzyt. Jeszcze wtedy to było w ogóle [nieznane]. To były pierwsze pociski, które wybuchły. Do mojego kolegi Henia Kamińskiego mówię „Heniek! Miotacze min.” Skąd znałem nazwę „miotacze min”? Przed Powstaniem na krótko, może na parę miesięcy Niemcy porozstawiali na placach ekrany i wyświetlali kroniki wojenne. Ekran stał między innymi na Rynku Starego Miasta i pamiętam, że widziałem jak oni kręcą, czymś obracali. Lufy były ustawione w kółko. To są olbrzymie, grube pociski, które się rozrywają dosłownie na wielkość łepka od szpilki, na drobne ułamki. Po rozerwaniu rury, bo pocisk zakończony jest rurą, czyli... to wszystko pęka, rura jest rozerwana, rura tylko zostaje po pocisku. Mówię do niego „ Słuchaj...” Zdążyłem tylko to powiedzieć i raptem... huk! Naturalnie rzuciło nas na ziemię. Myśmy byli już za zakrętem, to było dosłownie na samym zakręcie muru. Jak tu mnie rzuciło, myśmy się wszyscy położyli i tylko fruwały cegły! Bo one mają pewien rozrzut. Jak one były daleko, jaki rozrzut, trudno mi powiedzieć. W każdym razie jak odliczyliśmy ilość wybuchów, tośmy się poderwali. Miałem porwany worek z konserwami i dziura była w murze naprzeciwko kościoła Bonifratrów. Przebiegliśmy przez dziurę, a wtedy kwaterowałem na Franciszkańskiej pod szóstym i naturalnie przyszliśmy na moją kwaterę. Pamiętam, że był ranny sierżant, który nie wiem skąd miał wino francuskie... butelka wina, mówiło się, że to jest francuskie wino. Miał całą nogę od drobnych pocisków rozerwaną, to było jedno żywe mięso. On mówi „Umieram” i nam butelkę wina dawał, bo on już umiera. Twierdził, że umiera jak zobaczył to wszystko, upływ krwi niesamowity...
Nie wiem, bo go zabrali. Trudno mi powiedzieć, co się z nim stało, to nie mam pojęcia, bo nawet nie był z mojego oddziału tylko z grupy, który odczuł na sobie pociski, które były. Moja działalność, ponieważ my byliśmy zorganizowani poza podstawową grupą naszego Batalionu. Byłem w 5. kompanii. Nas potem rzucali w różne miejsca. Oprócz tego, że byliśmy na barykadach, to nas [posyłano] jak trzeba było budować coś... Na przykład budowaliśmy barykadę w podwórku w drugiej bramie w Ratuszu. Ratusz miał dwa podwórka. Była pierwsza brama szeroka, duża brama i Niemcy strzelali na wprost Teatru Wielkiego. Strzelali na wprost, w związku z tym ranili również ludzi tam. To, żeby zabezpieczyć, żeby zrobić osłonę budowaliśmy barykadę na podobnej zasadzie. Mieliśmy doświadczenie, ktoś kierował, żeby to robić z podkopu, bo zawsze było łatwiej. Człowiek jednak był schroniony, to była najłatwiejsza forma obrony. [...]Pamiętam jak się paliła wieża kościoła Garnizonowego. Patrząc na kościół, to lewa wieża. Myśmy wieżę ratowali nosząc worki piachu po kręconych schodach na górę z tym, że potem jeden drugiemu podawał, żeby można to było... Ostatnia grupa, która tam była, to sypała. Pamiętam jak się palił kościół Dominikanów, dawna Freta, pod dziesiątym, to z kolei tutaj... W kościele Paulinów były olbrzymie zapasy wina, były beczki z winem, gdzie na początku nawet nam dawano przy jedzeniu przez pierwszy, drugi, trzeciego dnia do jedzenia, jeżeli wtedy było jeszcze trochę, to nam dawali grzane wino. Ponieważ wody nie było, a palił się kościół, to podłączyli motopompę do wina i winem próbowali gasić. Ale i tak nie skorzystali, dlatego że w międzyczasie wpadł pocisk i uszkodził motopompę, która była – pamiętam jak dziś – z silnikiem fiata 508, silniczek czterocylindrowy był do pompy zamontowany. Tak, że w różnych miejscach oprócz normalnego działania na barykadzie nas jeszcze rzucali gdzieś, gdzie się dało. Między innymi pamiętam, że chyba dwa dni byłem na ulicy Boleść. Tam była wytwórnia, garbarnia... nie wiem, coś takiego i tam rzucono nas na wsparcie grupie, która tam [się] broniła. Bo z kolei Niemcy atakowali od strony Wisłostrady... Potem jak w literaturze gdzieś przeczytałem, to się okazuje, że tam była grupa porucznika Rozłubirskiego... z „Czwartaków”. A propos Rozłubirskiego może ciekawostka, bo chłopak miał osiemnaście lat, bo to dwudziesty szósty rocznik. Nawet nie wiem, czy go przypadkiem nie legitymowałem, bo był moment, kiedy byliśmy na ulicy Nowiniarskiej. Miałem wartę w bramie, a nasz dowódca był w dyżurce, czy mieszkaniu, dyżurce dozorcy. Pamiętam, że chciał wejść do bramy, zatrzymałem tego człowieka i on mi się wylegitymował. Pamiętam jak dzisiaj, legitymację miał inną. Akowskie były: jeden kartonik dwustronny, natomiast on miał czterostronny, czyli okładkę i wiem, że to był porucznik, ale nie pamiętam dzisiaj. Było napisane „porucznik”, ale nie pamiętam, nie interesowałem się wtedy tym. Innego kolegę posłałem do naszego dowódcy, czy możemy go wpuścić do niego, bo on szedł, żeby coś uzgodnić...
Naturalnie. To znaczy nie miałem osobistej broni, ponieważ myśmy broni nie mieli. Zmieniając barykadę musieliśmy przekazywać broń. Na zasadzie, że nie miałem broni osobistej, bo po prostu osobistej broni nie było. Najczęściej było tak, że jeżeli koledzy gdzieś mieli, to jeżeli jeden ginął, to drugi kolega od niego brał. To się normalnie zdarzało.
- To wszystkich dotyczyło, że nie mieli własnego uzbrojenia?
To dotyczyło w zasadzie tych, co byli na barykadzie – dotyczyło wszystkich. Chyba, że ktoś miał osobistą broń, ale to była osobista broń najczęściej na skutek tego, że ktoś osobiście ją zdobył. Tak, bo jeżeli osobiście ją zdobył, to mógł powiedzieć: „Moja broń, bo ją zdobyłem.” W innym przypadku, to przecież broni w ogóle nie było.
Była mała ilość.
- Jakie jeszcze akcje pan pamięta?
O akcjach barykadowych nie będę mówił, bo akcje na barykadzie to... wiadomo jak jest. Pamiętam, był już 29, może 30, w każdym razie to było już pod koniec sierpnia, kiedy Niemcy byli w Arsenale, a my po drugiej stronie Arsenału byliśmy w budynku. Noc, potwornie zmęczony, bo nie wiem ile już nocy nie spałem... Przecież było tak, że nas było coraz mniej, więc się bez przerwy człowiek kręcił. Gdzie położył się, nieważne było – ciemno, czy ludzie człowieka zdepczą, czy nie – kładł się tylko, aby mógł się cokolwiek przespać. Dla mnie noc, kiedy się najbardziej bałem, była wtedy, kiedy obudzono mnie, leżałem na klatce schodowej i mówią „Masz wartę.” Był budynek, który graniczył z parkiem Krasińskich. Budynek, którego broniliśmy naprzeciwko Arsenału, łączył się z budynkiem, który był wzdłuż parku Krasińskich. Żeby nas Niemcy nie mogli odciąć, nie zeszli, a byli w parku Krasińskich, to trzeba było wystawić warty. Moja warta była wystawiona w ten sposób, że stała na skraju budynku wzdłuż parku Krasińskich. Trzeba było obserwować park, czy z tej strony nie będzie ataku. Stałem tam dwie godziny, między drugą a czwartą nad ranem. Ciemno, natomiast o tyle widno, że były pożary, więc w świetle pożarów można było nas – mnie, czy kogoś innego – zobaczyć. Klęczałem, żeby mnie nie zobaczyli na narożniku, żeby się nie wyróżniać. Nie mogłem się doczekać, kiedy przyjdzie zmiana... Wtedy miałem największego stracha... Miałem dwa razy strach. Po pierwsze: że mnie mogą zastrzelić, bo snajper może mnie normalnie załatwić, a po drugie: że mogę nie dać znać kolegom, w ogóle wojsku, że jest atak, że mogą ich zaatakować, odetną, a wiadomo, że jak odetną to wybiją.
- Z tego powodu, że jest za ciemno?
Nie, że na przykład mogę nie zauważyć. Że jest za ciemno. Albo, że mnie mogą ustrzelić, nie będę w stanie zawiadomić, więc... spotęgowany strach. Pamiętam, największy strach, który w ogóle miałem to było tam. Przy czym nigdy się nie bałem, że zginę. Bałem się, żeby nie być na tyle ranny... Nie wiem czy się bałem cierpień, czy po prostu bałem się inwalidztwa? Nie mam zielonego pojęcia jak to było. [...]
Tak. Mogę powiedzieć, że omijały mnie kule. Dlaczego? Dlatego, że miałem kilka takich przypadków. Między innymi jak na Nowiniarskiej mieliśmy kwaterę, kwaterowaliśmy na zapleczu. Kilku kolegów, którzy byli... no, oni byli odrzuceni. Ale kilku kolegów ze mną razem kwaterowało. Tam była cukierenka, piekarenka z zapleczem, gdzie wypiekali ciastka i za sklepem, na zapleczu, było łóżko. Jadłem, bo dostaliśmy kawałek chleba, konserwy – to było jeszcze gdzieś koło połowy sierpnia. W pewnym momencie charakterystyczny zgrzyt szafy i raptem... a leżałem, w półleżącej pozycji i jadłem. Miałem sweter, bo się ubrałem jak byłem na Stawkach, miałem szary golf niemiecki, miałem panterkę z wojsk generała Romla, nie zieloną tylko... i miałem esesmańskie spodnie z wojsk alpejskich zwężone u dołu i moje normalne buty i czapkę. Z początku cyklistówkę, a potem panterkę.
- To bardzo przyzwoicie był pan ubrany.
Byłem bardzo przyzwoicie ubrany, bo myśmy się ubrali wszyscy, którzy poszli [na Stawki]. Mało jeszcze, ponieważ w pierwszych dniach była mżawka, przyniosłem stamtąd jeszcze na sobie wojskowy niemiecki płaszcz, [taki, w jakich] motocykliści jeździli. On był zapinany. Naturalnie potem go gdzieś powiesiłem, czy zostawiłem, był mi niepotrzebny, ale wtedy tak się ubrałem. Wtedy to chodziliśmy z pieśnią na ustach, to jeszcze był pełen entuzjazm, bo to były pierwsze dni sierpnia. Część mojego oddziału zdołała przejść ze Starówki, część mojego oddziału dostała się kanałami, a część dostała się między innymi do niewoli. Znaczy do niewoli w tym znaczeniu, że się przebierała. Wszyscy się przebierali za cywilów. Inaczej by rozstrzelali. Byłem świadkiem nie tyle naocznym, co nausznym, bo widziałem jak prowadzili czterech chłopaków i dziewczynę Niemcy. Potem strzał i potem już wracali bez nich, to znaczy, że... Ale to już miało miejsce na Woli po... Bo do czego nawiązuję? Dlaczego część mojego oddziału? Dlatego że mój oddział zabezpieczał właz, w związku z tym szli nie jako pierwsi, tylko jako ostatni mieli się przedostać. Tak samo jak na przykład przebicie, które miało nastąpić na Śródmieście. Zapewne wiadomo z literatury, że to było prowadzone przez „Gozdawę”, bo to było na naszym odcinku. W związku z tym my od początku do końca byliśmy. Część potem się dostała niestety do obozów koncentracyjnych, podobnie zresztą jak ja. Część powstańców nie tylko z naszej dzielnicy dostała się do obozu koncentracyjnego, bo podobna sytuacja nastąpiła na Czerniakowie, kiedy ci, co się nie zdążyli kanałami ewakuować do Śródmieścia, czy na Mokotów, to zostali zabrani na Czerniakowie i też się dostali, bo to przeszli od „Kryski”. Podobna sytuacja miała miejsce również na Żoliborzu. Ci, [których] wcześniej odcięli Niemcy, też się dostali do obozu koncentracyjnego. Ci najczęściej przelecieli potem przez Oświęcim, albo przez Stutthof, a ja się dostałem do Mauthausen. […]
- Ale jeszcze wcześniej, zanim nastąpiło zakończenie. Jak pan pamięta życie codzienne?
Życie codzienne to była właściwie ciągła walka ze zmęczeniem. Odkopywanie... przecież zbombardowali nasz szpital „Gozdawy”. [...] Była taka sytuacja, że były szpitale oddziałowe, które miały swój oddział i swoje sanitariuszki. Oddziały, które miały odpowiednie miejsce organizowały swoje szpitale. Ale były szpitale organizowane podobnie jak to, ogólne. Zorganizowano szpital, bo przecież trzeba wziąć pod uwagę, że niewiele oddziałów znalazło się na miejscu zbiórki w czasie wybuchu Powstania Warszawskiego. Przecież wiele oddziałów, szczególnie na Starówce, to byli zupełnie przypadkowi ludzie i sami się organizowali. Na przykład jednym z organizatorów oddziału, który organizował nas na Starówce, był obecny... kanclerz orderu Virtuti Militari, generał Nałęcz-Komornicki. On był wtedy na Starówce. Kapral podchorąży Nałęcz-Komornicki organizował oddział na Starówce, bo się tam dostał w momencie, kiedy wybuchło Powstanie. Podobna sytuacja była z wieloma innymi osobami. Jak przeżyłem walkę, na ilu byłem odcinkach? Nas po prostu rzucano. Jeżeli ludzie padali ze zmęczenia, albo byli ranni, to trzeba było ich podmieniać i w rezultacie był ciągły ruch. O spaniu to w ogóle nie było mowy. Spało się prawie ciągle w ubraniu. Człowiek się nie rozbierał, bo nawet nie miał możliwości.
- Czy można było na kogoś liczyć w kwestii na przykład wyżywienia?
Było tak. Pierwsze może dwa dni to myśmy chodzili... byłem na Długiej, bo zorganizowano na Długiej... Wtedy właśnie dostawałem grzane wino, pamiętam, że piliśmy wino. Potem to albo nam przynieśli na barykadę coś do zjedzenia... To nie było normalne jedzenie, że można powiedzieć „jem obiad: zupa...”. To co się dało zjeść, to się jadło – to co przynieśli, co dali.
- Czy docierały do was wiadomości, co się dzieje w pozostałych dzielnicach?
Tylko na zasadzie korespondencji, na zasadzie prasy, która się ukazywała. Na Starówce też się ukazywała prasa, między innymi drukowali prasę na Długiej i tutaj jak jest pasaż, jak był Kinematograf Miejski. Też Długa, tylko wejście na Hipoteczną. Bo to było przejście, był pasaż z ulicy Długiej na Hipoteczną, a w środku był Kinematograf Miejski, kino. To był teatr, zresztą kiedyś teatr, potem kino przed wojną i chyba... Nie wiem, po wojnie był zburzony ten budynek.
- Jakieś radiowe informacje docierały?
Pierwsze radiowe docierały, nawet pamiętam, było wystawione radio na ulicy Freta pod dziesiątym... Dwunasty, czternasty, gdzieś na tym odcinku na pierwszym piętrze radio grało. Ale potem nie miałem z radiem żadnych kontaktów. Już nic nie słyszałem, a poza tym prądu nie było. Przecież były zniszczone sieci energetyczne.
- Było wsparcie duchowe? Mam na myśli kapelanów.
Tak. Myśmy mieli swojego kapelana, zresztą naszym kapelanem był zakonnik, kapucyn. Do dzisiejszego dnia mamy u kapucynów naszą tablicę.
Tak, odprawiał mszę. Odprawiał mszę na zasadzie, że kto mógł i kiedy mógł... Tego nie można ująć w organizacyjne ramy, bo to było wszystko ciągle płynne. Dlatego było płynne, bo i sytuacje były różne, w każdym momencie była inna i trzeba było przerzucać. W literaturze jest napisane, że w jednym miejscu czasami dwie, trzy osoby walczyły. Kamil Baczyński właściwie też zaliczany jest do „Gozdawy”, bo on zginął na naszym odcinku...Jeszcze chcę wrócić, co się ze mną dalej działo. Mówiłem o przebiciu, że mieliśmy się przebić na Śródmieście. W związku z tym wiedziałem o tym, że brata nie ma, ojca nie ma, siostra też jest w akcji gdzieś na terenie Starówki. Była siostra na Starówce i ja byłem na Starówce. Natomiast mama i dwie młodsze siostry... bo miałem jeszcze dwie młodsze siostry, jedna miała lat dwanaście, a druga cztery lata osiem miesięcy. Wiedziałem, że nasz dom spłonął 18 sierpnia i wiedziałem o tym, że mama, siostry i inne sąsiadki są w piwnicy spalonego budynku. To jest przy kościele Franciszkanów, Zakroczymska 1. Myśmy mieli bezpośredni kontakt, nad piwnicą był skład szyb samochodowych. Przed wojną tam była wytwórnia szyb. Po spłonięciu tam wytworzyła się lawa i temperatura była nie do zniesienia nawet w piwnicy. Wiem to, bo któregoś dnia byłem i odwiedziłem mamę. Tam temperatura [dochodziła do] pięćdziesięciu stopni, to było... w ogóle nie do wytrzymania.
Jak [wszystko] to się topiło, to i szkło się topiło. W związku z tym lawa utrzymywała temperaturę, a to było dosłownie nad moją piwnicą. Lokatorów było tylko siedemnastu, więc lokali w zasadzie niedużo, ale piwnic też było niedużo, bo ostatecznie ile może być piwnic? Nie pod każdym budynkiem, a chyba tylko pod jednym, czy pod dwoma budynkami były kawałki piwnic. Chciałem się dowiedzieć, czy moja rodzina żyje. Ponieważ wiadomo było, że Wytwórnia Papierów Wartościowych już upadła, że Zakroczymską Niemcy zajmują, więc nie wiedziałem czy żyją, czy nie żyją, czy przeszły... Poprosiłem mojego dowódcę, porucznika „Jara” o to, żeby dał mi przepustkę, żebym mógł się dostać, zapytać, co się z moją rodziną dzieje. Dostałem zezwolenie, dostałem hasło i odzew. Hasło było „Zamek”, a odzew był „Zamość”. Z hasłem poszedłem do domu nie z mojej kwatery, chociaż miałem kwaterę na Miodowej, ale poszedłem z ulicy Długiej wtedy, kiedy broniliśmy budynku naprzeciwko Arsenału. Stamtąd poszedłem do domu na Franciszkańską. Przyszedłem i faktycznie, moja rodzina żyła. W tym czasie – nie wiem czy to trwało godzinę, czy dwie godziny, czy może... – dowiadujemy się, że jesteśmy odcięci, że Niemcy nas odcięli od ulicy Franciszkańskiej, całą grupę. Przybiegł mężczyzna i mówi „Tu są Niemcy! Na terenie Fabryki Samochodów są Niemcy! Mówią, żeby wychodzić, bo będą bombardować ten odcinek.” Ale było jeszcze ciemno. Powstańcy są na Zakroczymskiej. Na Zakroczymskiej pod trzecim był karabin maszynowy, była dziewczyna i dwóch chłopaków – leżeli w bramie z karabinem. Wiem, bo tam była brama, mur. Mur był przebity, w związku z tym z Zakroczymskiej 1 pod trójkę się normalnie chodziło. Jeszcze z nimi rozmawiałem, mówią „Odcięli nas Niemcy.” W związku z tym, jakie jest inne wyjście? Trzeba się przebierać.. Jest sytuacja, mówią „Wychodzić!” Powstańcy mówią „Nie wychodzić.” Zaczęła się strzelanina, nawet były strzały. Być może bali się, że jak cywile wyjdą, to powstańców mogą zastrzelić, rozstrzelać jak normalnie mordowali. W związku z tym, niektórzy widocznie nie wytrzymali. Nie byłem świadkiem, bo byłem tylko świadkiem strzałów. Natomiast mówią, że powstańcy strzelają. Przyszli do nas niektórzy i się przebierają, kto mógł. Jakiekolwiek ubrania wyciągali. Nie miałem problemu, bo miałem dom, więc się przebrałem w moje cywilne ubrania. Pamiętam, że dlatego, żeby Niemcy nie znaleźli (u nas był duży śmietnik, bo przed wojną były duże śmietniki smarowane smołą, z dużą klapą), myśmy pod klapę, pod śmieci wciskali nasze mundury przysypując śmieciami, żeby nie było widać. Moją akowską legitymację, ponieważ dom był spalony... na parterze były murki przy oknach i była blacha, to włożyłem pod blachę. Ale jak wróciłem po wojnie to nie było tego, bo Niemcy jeszcze spalili, dodatkowo palili piwnice. To też prawdopodobnie spłonęło, bo mojej legitymacji nie znalazłem. Może i dobrze, a może i źle, nie wiadomo... W każdym razie w takiej sytuacji zostałem odcięty razem z grupą powstańców. Musiałem się przebrać, w związku z tym 31 sierpnia wyprowadzili, wygonili mnie ze Starówki. Najpierw wszystkich do parku Traugutta, zresztą potem to już trwało, godziny trwały. Potem mówili, że od dziesiątej zacznie się bombardowanie, żeby wychodzili z ulicy Freta, z szerokiego odcinka Freta, bo Niemcy odcięli, coraz dalej widocznie się przebili, może Koźlą? Nie wiem. Może Świętojańską, gdzieś w tamtym kierunku jeszcze... Jak daleko zaszli Niemcy to nie wiem, w każdym razie tutaj sporo, dużo ludzi wygonili przez teren Polskiego Fiata. Tam była autokolumna przed wojną, było przebicie i do parku Traugutta wszystkich tak jak lecą po kolei, a tam stworzono dwie kolumny – kobiet i mężczyzn. Z parku Traugutta, z drugiego, gdzie jest szkoła, popędzono nas na Stawki. Na Stawkach była przerwa i na Stawkach po raz ostatni widziałem moją mamę. Akurat tak się złożyło, że jak postawili kolumnę mężczyzn koło kobiet, to się znalazłem w pobliżu. Pamiętam, że mama mi jeszcze dała trochę wody. Miała w czajniku nie wiem skąd, to może deszczówka była, nie mam pojęcia. Bo moje dwie siostry były chore, jedna i druga miała temperaturę. Mama miała jeszcze kostki cukru. Ostatni raz widziałem ją na terenie magazynów na Stawkach, gdzie obok nas stanęła grupa kobiet. Kobiety popędzili wcześniej, nie wiem czy wcześniej, w każdym razie fakt był następujący: popędzili nas do kościoła na Woli do Świętego Wojciecha na Woli (mówiło się Świętego Stanisława, ale nie o to chodziło). Kobiety wpędzono na teren kościoła do wewnątrz, a mężczyźni zostali na zewnątrz. Mnie z kolei Niemcy... przyszedł esesman i wybrał dwudziestu mężczyzn do pracy, którą trzeba było wykonać, do posprzątania. Jak przyszliśmy to naszej grupy już nie było. Wszyscy zostali przewiezieni do Pruszkowa. Nie będę dalej mówił, bo przenocowałem jedną noc pod kościołem. Zorientowałem się, że grupa, którą w ciągu nocy przeprowadzili, jest grupą sprzątającą, rozbierającą barykady i tak dalej. Że tam Niemcy strzelają, że tam powstańcy strzelają, że kogoś tam zabili. Myśmy się z moim kolegą – byłem wtedy ze Zbyszkiem Wąsowiczem razem – zorientowali, że w nocy przepędzili następną grupę ludzi ze Starówki. Przez okienko wyszliśmy z podziemia do grupy i następnego dnia przewieźli nas do Pruszkowa. Wieźli nas z Dworca Zachodniego pociągiem elektrycznym. Wjeżdżaliśmy na teren obozu i dopiero na terenie obozu nas tam... Jedną noc nocowałem i drugiego wypędzili mnie z kolei z olbrzymich hal i załadowali do pociągu, który miał sześćdziesiąt jeden wagonów. W każdym wagonie sześćdziesiąt osób, liczyli sześćdziesiąt osób. To był jedyny transport – kobiety, dzieci, mężczyźni, których wywieziono bezpośrednio do Mauthausen. Wszystkie następne transporty leciały już przez Oświęcim i mężczyzn oddzielali. Osobno jeździli mężczyźni, osobno kobiety, a to był jedyny transport, który miał ponad trzy tysiące sześćset osób. W tym było sześćdziesiąt jeden wagonów, bo w jednym zakratowanym wagonie wieźli jeszcze dodatkowo podobno powstańców warszawskich. Prawdopodobnie ich tam rozstrzelali, dlatego że z tego co się zorientowałem wszystkich wtedy zabijali, a tam jeszcze mogli dodatkowo może zeznania wydusić z nich, albo coś takiego. W obozie przepracowałem w bardzo ciężkich warunkach, nie chcę mówić już o całej gehennie obozowej wtedy, kiedy człowiek mógł w każdej chwili stracić życie. Z Mauthausen przewieźli mnie do kamieniołomów do Melku. Stamtąd ewakuowali mnie z kolei na początku kwietnia, pierwszy dzień po Wielkanocy z powrotem jako ciężko chorego. W sumie wyzwolili mnie Amerykanie 5 maja 1945 roku. Zabrali mnie siódmego do szpitala amerykańskiego, gdzie cały czas leżałem ciężko chory. Jak mnie wyzwolili, ważyłem trzydzieści cztery kilogramy, bo ważyli mnie i robili wywiad ze mną. Leżałem na stole operacyjnym, szykowali mnie do operacji nogi, mam nogę operowaną w pięciu miejscach. Po wojnie, po powrocie chodziłem jeszcze półtora roku z laską. Nie miałem pracy.
- To po opuchliźnie, o której pan mówił?
Nie tylko, bo miałem tak zwaną ropowicę flegmonę. Mam uszkodzone prawe oko, prawe płuco, prawe płuco i pod pachą.
- Wszystko w wyniku tamtych warunków?
Tak, tak. Konkretnie ropowicy. Moje warunki się tak potoczyły, że wróciłem i dowiedziałem się, że moją matkę i dwie siostry Niemcy rozstrzelali. Po odłączeniu...
- Wiadomo kiedy, w jakim momencie?
Tak, wiadomo, bo potem się dowiedziałem. Mianowicie, wspominałem o Stawkach. Na Stawkach... zresztą żona też mówiła, że [słyszała], że kobiety i dzieci przewiozą samochodami. Tu też podobno była taka sytuacja. Odłączyli starsze osoby, dzieci i powiedzieli, że ich samochodami zawiozą do Pruszkowa. W rezultacie popędzili ich, z tego, co dochodziły do nas wiadomości... Na terenie Okopowej były Zakłady Wklęsłodrukowe, nie wiem, czy wiadomo, ale na tym terenie rozstrzeliwali. Z naszego domu Niemcy rozstrzelali dwadzieścia trzy osoby, w tym małżeństwo z trojgiem dzieci. Już nie chcę mówić, nawymieniałem nazwisk, bo wiem, pamiętam mniej więcej kto.
- Kiedy pan wrócił do Warszawy?
Nie wróciłem do Warszawy od razu... W obozie dostałem transfuzję krwi 9 maja. Ponieważ nie miałem władzy w rękach i w nogach, koledzy mnie karmili. Zresztą do dzisiaj mieszka jeszcze w Warszawie kolega, który ze mną walczył, był w jednym oddziale, a potem żeśmy się spotkali w tym samym obozie przed wyzwoleniem. On mnie karmił. Po transfuzji krwi na tyle ruszałem ręką, że napisałem list do mamy i wysłałem, dałem list do przekazania, a pisałem go w okolice Dęblina, bo tam miałem rodzinę, miałem babcię. Byłem przekonany, że mamę z dwojgiem dzieci Niemcy na pewno wysłali na teren Generalnej Guberni jak to robili z niektórymi kobietami i gdzie jak gdzie, [ale] tam mamę zastanę. Przyjechałem 25 sierpnia ze szpitala. Cały czas leżałem w szpitalu amerykańskim, a potem Rosjanie nas przejęli od Amerykanów. Jak było ustalenie linii demarkacyjnej w połowie lipca 1945 roku, to leżąc w szpitalu na terenie obozu w Mauthausen zostałem przejęty przez ruskich, przez Rosjan. Obudziliśmy się rano, patrzymy – wieczorem byli Amerykanie, rano już są Rosjanie. Przetrzymali nas tam jeszcze miesiąc i po tym wróciłem do Polski i jak mówiłem, półtora roku jeszcze chodziłem z laską. Wróciłem zresztą w stanie bardzo paskudnym. Leczył mnie między innymi profesor Gruca. Ale wróciłem i dowiedziałem się, co najciekawsze... Jak wysiadłem na stacji w Zajezierzu (to jest jedna stacja przed Dęblinem), wtedy już takich ludzi jak ja nie widzieli. Ważyłem wtedy już czterdzieści sześć kilogramów, byłem już po kilkumiesięcznym podkurowaniu. Ale byłem w takim stanie, że ludzie już nie widzieli takich muzułmanów. To było lato, gorąco, miałem ruski pinczak, watówkę, czapkę cyklistówkę i laskę zrobioną z kija. Jeden but w kieszeni, bo miałem nogę zabandażowaną i przykurcz nogi. Pytają się, kto jestem i gdzie idę? Mówię kto jestem i gdzie idę. To był kolejarz. Jak usłyszał kto jestem, to mówi „A, twoją matkę i dwie siostry Niemcy rozstrzelali.”
- To tam się pan dowiedział?
Dowiedziałem się właśnie w momencie, kiedy byłem przekonany, że mamę zastanę. Brat mój starszy, o którym mówiłem, dziesięć dni później zginął w akcji na placu Trzech Krzyży...Natomiast jeśli chodzi o mamę i dwie siostry, to tylko symbolicznie na mogile mamy wyryte [... ] Wróciłem do Polski, do kraju, przyjechałem do Warszawy dzień przed Zaduszkami 31 października. Tu u kuzynów, u mojej mamy bratowej, której [mąż], brat mamy też zginął w Braunschweigu w obozie koncentracyjnym. Ona nas przyjęła z moim ojcem. Siostra dostała się do obozu Ravensbrück i potem z Ravensbrück w ramach akcji hrabiego de Bernadotte zabrali ją do Szwecji. Wróciła dopiero w 1946 roku jako sanitarna pomoc szwedzka, bo tam skończyła szkołę pielęgniarską. Ale siostra moja już nie żyje od dwudziestu trzech lat, bo skutki chorób obozowych... Zostałem sam jeden z rodziny, która liczyła sobie wtedy osiem osób.
Mieszkałem potem najpierw u kuzynki, a ponieważ... była sytuacja, że mój ojciec się rozchorował, a tam już nie było możliwości, był jeden pokój z maleńką kuchenką... To z kolei zatrzymałem się u teściowej mojego brata na Senatorskiej 19, róg Focha w piwnicy. Pięć pięter, wypalone budynki, a my zatrzymaliśmy się, mieszkaliśmy w piwnicy. Było nas osiem osób, różnie to było. Rozkładało się sienniki i tak mieszkaliśmy. Jeszcze były groby na podwórku, nie ekshumowane... Potem pani się wyprowadziła, bo pracowała w Banku Gospodarstwa Krajowego i mieszkanko dostała na Żurawiej, a myśmy w piwnicy zostali tylko z ojcem. To było siedem piwnic. To była piwnica, gdzie jeszcze można było mieszkać, o tyle że były kręcone schodki. Schodziło się z góry po kręconych schodkach, bo na górze był kiedyś sklep z porcelaną, a na dole był skład porcelanowy. Ocalała trochę, częściowo tylko była wypalona. Myśmy tak mieszkali do 1948 roku. W 1948 roku była burza, zwaliło ścianę i nam zapieczętowali nasze mieszkanie. Kazali się stamtąd wynieść, bo inaczej nas wsadzą gdzieś za złamanie przepisów prawa. Ponieważ „Ekspres” napisał o tym, że tam mieszkamy i dzięki „Ekspresowi” zamknięto nam mieszkanie, to pojechałem do redakcji, żeby powiedzieć, że oni mnie wprowadzili w taką sytuację. Pojechałem do starostwa (wtedy to się nazywało starostwo, dzisiaj są dzielnice). W Starostwie Śródmieście powiedziano mi, że oni to zrobili ze względu na moje warunki, w ochronie mojego życia. Bo jak by się z piątego, czy z czwartego piętra piec oberwał i nas zawalił to byśmy stracili życie. Mówię „A jak w kwietniu na zapalenie płuc się wykończę, to was to nie interesuje?” Rozżalony pojechałem do „Ekspresu Wieczornego”. Ponieważ chodziłem do szkoły graficznej i miałem czapkę podobną do Akademii Medycznej – identyczna, tylko mieliśmy inne otoki. Oni mieli czarno-czerwone, a my żółto-czerwone. Zobaczyli moją czapkę i napisali artykuł „Student z rodziną bez dachu nad głową lęka się nocnych szabrowników.” Śmieszny tytuł. Opisali sytuację. W ten właśnie sposób dowiedzieli się moi znajomi i zaczęli odwiedzać mnie, bo się dowiedzieli, że my z ojcem w ogóle żyjemy. Ale tam mieszkaliśmy też... wchodziliśmy przez okienko chyba ze dwa tygodnie i wreszcie z Banku BGK, ponieważ to był dom BGK i twierdziliśmy, że pani, która tam mieszkała, poszła do dyrektora, czy do prezesa banku i on nam dał zapomogę za którą wynajęliśmy mieszkanie na okres letni. Tylko tak zwany „letniak”, na trzy miesiące. Minęły trzy miesiące. W międzyczasie się ożeniłem. W czerwcu wzięliśmy ślub, a w kwietniu stamtąd się wyprowadziliśmy. We wrześniu właściciel domku mówi „Musicie się państwo wyprowadzić, albo będziecie mi płacić...” Nie pamiętam ile, ale duże pieniądze. Mieszkanie było takie, że były same dziury. Żona jak zamiatała, to przez szpary zamiatała na dół, bo nie było potrzeby...
Odbywałem wtedy praktykę zawodową jako litograf. Dopiero zdawałem egzamin pod koniec 1949 roku tak, że byłem na praktyce zawodowej. Żona pracowała w biurze.
Ojciec był inwalidą, był z nami razem, tak. Był inwalidą, miał zerwany staw w czasie okupacji w 1943 roku. Otwierał łokciem drzwi, bo nie mógł się normalnie dostać.
- Czy doświadczył pan represji z racji przynależności do AK?
Może typowych represji nie, natomiast byłem przesłuchiwany i podpisywałem raz „protokół świadka”, tak to się nazywało. Zarzucili mi właśnie, że należałem do Armii Krajowej. Wypierałem się tego, to mi powiedzieli, żebym przedstawił świadków, że nie byłem. Że ktoś był to można przedstawić, ale że ktoś nie był, to jest trudno. Powiedziałem „No dobrze.” Powiedziałem, że dwadzieścia trzy osoby zostały wymordowane, że trudno mi się będzie do kogoś dostać, kogoś, żeby mógł potwierdzić, że nie byłem. Chyba za dwa miesiące zostałem wezwany, żona była już wtedy na urlopie macierzyńskim, ale jeszcze nie urodziła. To był maj 1952 rok, połowa maja. Wezwali mnie, powiedzieli „Proszę przyjść do Głównego Zarządu Informacji Wojskowej na Chałubińskiego.” Tam miałem się zgłosić na portiernię i czekać na oficera. Przesłuchiwał mnie wtedy major Majchrzak, pamiętam jego nazwisko. Stamtąd ciężko było się czasami wydostać. Do czego zmierzam, do tego, że... pierwsza rzecz jaka była, to jak przyszedł do Biura Przepustek, wyrobił mi przepustkę, zaprowadził mnie... z narożnika jest wejście od Oczki. Pokazał moją przepustkę, więc żołnierz z karabinem z nami do windy, razem wjechał na trzecie piętro. Spytałem, czy mogę iść do ubikacji, bo długo czekałem na niego, chyba ponad godzinę. Żołnierz z karabinem ze mną do ubikacji, trzecie piętro i okna wychodzą na ich podwórko. Potem jak mnie wprowadził do pokoju, to wiadomo było – światełko na mnie, biurko, miał kręcony fotelik i z tyłu stał długi stół. Potem przyszedł kapitan – czarny, młodszy człowiek, a major Majchrzak był rudy. Pierwsza rzecz, otworzył szuflady, wyciągnął, rzucił mi dokument. Mam różowe zaświadczenie, pokazywałem, ale to jest tylko wypis z dokumentu. Tamten dokument był znacznie większy, bo to było napisane, opracowywane w biurze, w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym. Było dużo punktów. On mówi „Zobaczcie punkt czternasty. Przynależność organizacyjna podczas okupacji.” Napisane jest Armia Krajowa, moje zdjęcie i mój podpis. Mówi „Myśleliście, że jak parę lat upłynęło, to waszych dokumentów nie mamy?” I zaczęła się wtedy już dodatkowa spowiedź. Wtedy zobaczyłem, że ja to, że to, że na Starówce, że tam była Armia Krajowa... Jak wracałem, mówię „Widzi pan w jakim stanie wracałem.” Podałem, bo mi powiedzieli, że jeżeli należałem do organizacji, to będę mógł za darmo się leczyć. „Dlaczego nie podaliście Armia Ludowa, tylko Armia Krajowa?” „Dlatego, że na Starówce była Armia Krajowa.” Ale była i Armia Ludowa. Była, bo to byli Czwartacy. Ale z nimi tutaj budowałem barykady, zacząłem to wszystko... Już podpisywałem wtedy „protokół podejrzanego” tak, że mam tam dwa protokóły. One są gdzieś prawdopodobnie w moich aktach.
- Ale nie kontynuowano już tego wątku potem?
Nie. Dlatego, że byłem potrzebny im potrzebny w pracy. Byłem jedynym drukarzem kolorowym. Wszyscy byli drukarze czarni, a ponieważ drukarz kolorowy był im potrzebny, to byłem im potrzebny. Wzięto widocznie na swoje sumienie, szef... że mi pozwolili pracować, z tym że... nie miałem dopuszczenia... robiłem prace, które miały gryf tajności, ale koledzy brali, a ja wykonywałem, co było przecież łamaniem przepisów. To trwało jakiś czas. Dopiero chyba w 1955 roku przeprowadzili ze mną rozmowę, że zaczynam się w pracy opuszczać. Mówię „Jak mogę nie, kiedy ojciec ma ciężką gruźlicę. Mam małą córkę. Ojca trzymają w sanatorium, bo nie mamy mieszkania, mieszkamy w Falenicy.” „To trzeba było złożyć [podanie]. Nie składaliście o mieszkanie?” Mówię „Nie, nie miałem szans.” Poza tym, co przyszedł oficer informacyjny, to mnie wzywali na przesłuchanie, bo na tym się nie skończyło. „Znacie mnie?” „Nie.” „Jestem oficerem kontrwywiadu.” Zaczyna się rozmowa. Kiedyś się do mnie przyczepili, dlaczego nie podałem w jednym miejscu, że chodziłem w czasie okupacji do szkoły zawodowej, do Szkoły Samochodowej numer 10 i równocześnie odbywałem praktykę zawodową. W jednym miejscu nie napisałem o szkole. Dlaczego chciałem to ukryć? Były różnego rodzaju głupoty, trzeba się było z tego dokładnie tłumaczyć. Ale właśnie w 1955 roku chyba mówię, że bez przerwy jestem zdenerwowany, bo nie wiadomo, kiedy mnie wołają. […] Mówię „Wyjaśnijcie sprawę, w prawo, albo w lewo. Albo mnie posadźcie, albo mi dajcie święty spokój w rezultacie.” Ale ponieważ to już było po wszelkiego rodzaju [działaniach], już się zbliżało do odwilży. Wezwali mnie i powiedzieli „No, odpuszczamy wam. Możecie podjąć się [pracy], jeżeli potrzebujecie.”
- Darowali panu, że pan się poświęcał za ojczyznę.
Tak.
Warszawa, 12 lutego 2007 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt