Wiktor Matulewicz „Luxor”
Nazywam się Wiktor Matulewicz. Mój pseudonim – „Luxor” przez „iks”, jestem ze zgrupowania harcerskiego Batalionu „Zośka”, z „Grup Szturmowych” „Szarych Szeregów”.
- Proszę podać datę i miejsce urodzenia?
14 marca 1920 roku, miasto Końskie.
- Jak pan wspomina swoje dzieciństwo?
Miałem wspaniałe lata dzieciństwa, bo miałem wspaniałych rodziców. Mój ojciec miał szalone przejścia. Urodził się w zaborze rosyjskim, skończył szkołę, podchorążówkę, nawet się dochrapał stanowiska dowódcy pułku w carskiej armii. W 1914 roku walczył na froncie pruskim, austriackim, był ranny i tak dalej. [Posiadam] dokument podpisany przez sołdacki rewolucyjny komitet, który dziękował ojcu za dobre traktowanie żołnierzy. Może mój ojciec był jednym z niewielu dowódców pułku, któremu jeszcze ułatwiono ucieczkę do Polski, a nie rozstrzelano. Ojciec przyjechał w 1918 roku do Polski do Warszawy. Ponieważ był zawodowym oficerem, to polecił [mu] minister Thugutt organizację policji w Państwie Polskim. Najpierw w powiecie koneckim, potem przeniesiono ojca do Wilna. Tam urodził się o trzy lata młodszy brat. Potem go przeniesiono z powrotem do Łodzi. Od 1929 roku do dzisiejszego dnia, za wyjątkiem okupacji hitlerowskiej, mieszkaliśmy w Łodzi.
- Jak pan pamięta przedwojenne lata spędzone w Łodzi?
To były cudowne lata. Miałem bardzo mądrych i kochanych rodziców. Moi rodzice przyjechali do Polski w 1918 roku, a ja jestem 1920 rocznik. Potem, jak dorosłem i rozumiałem, zawsze mi mówili: „Pamiętaj synu, żyjesz już w wolnej Polsce, a moi rodzice, dziadowie czy pradziadowie żyli w niewoli pruskiej, austriackiej czy rosyjskiej przez sto dwadzieścia trzy lata. Ty żyjesz w wolnej Polsce, musisz Polskę kochać, szanować i dla niej pracować.” Wychowywano nas w domu w duchu miłości do ojczyzny, ale nie tylko, bo harcerstwo przedwojenne też tak wychowywało. Szkoła, którą skończyłem, gimnazjum, też tak nas wychowywała. Wyrośliśmy w atmosferze patriotyzmu.
- Gdzie pan mieszkał w Łodzi przed wojną?
W Łodzi mieszkałem najpierw na Rokiecińskiej 103, bo tam ojciec został komendantem dziewiątego komisariatu policji państwowej. Mój ojciec był komisarzem policji państwowej. Potem ojca przeniesiono do „siódemki”, to jest centralny komisariat na Moniuszki. Ojciec w czasie agresji niemieckiej ewakuował policję. Nigdy nie mówię nikomu, że [wówczas] wybuchła wojna, bo wojna dopiero wybuchła, jak Niemcy uderzyli na Rosję i jak państwa alianckie przystąpiły. Trafił niestety do ruskich. Siedział w obozie w Ostaszkowie, został zamordowany w Kalininie. Byłem nawet w tej piwnicy, gdzie rozstrzeliwali. Wywieziono [go] do daczy jak Katyń, czyli do Miednoje. Tam jest tabliczka, prawidłowe imię, nazwisko, nawet data urodzenia prawidłowa, tylko funkcja nie jest prawidłowa, ale wszystko jest prawidłowe [i] tylko nie wiem, w którym dole, bo tam jest dwadzieścia pięć dołów, dwadzieścia pięć krzyży.
- Jak miał na imię pana tata?
Kazimierz. Muszę powiedzieć, pochwalić się, że mam w rodzinie błogosławionego. Jerzy Matulewicz, arcybiskup wileński i kowieński, został błogosławiony przez Jana Pawła. Pochodzi z rodziny mojego ojca ojca.
- Jakie były stosunki między Polakami, Niemcami, a Żydami w Łodzi przed wojną?
Trudno mi dokładnie powiedzieć, bo mnie to specjalnie nie interesowało, dlatego że dopiero w 1939 roku zrobiłem maturę, tuż przed agresją niemiecką. Specjalnie się nie interesowałem, ale wiem, że były w Łodzi organizacje antyżydowskie i były też antyniemieckie.
- Miał pan kolegów Żydów czy Niemców?
Miałem jednego kolegę [Niemca], nazywał się Gertych, który potem, jak wkroczyli Niemcy, to mnie poszukiwał. Na pewno by mnie uśmiercili, dlatego że jak jechaliśmy do Gdańska na wycieczkę z liceum z gimnazjum, to graliśmy w tak zwanego „szlachetnego”. Odwraca się, kładzie, i wali się w tyłek. Tak go waliliśmy i za każdym razem co on powiedział, [to mówiliśmy]: „Nie zgadłeś, jeszcze raz.” Jak przyjechaliśmy do Gdańska, to on mówił, że Gdańsk to musi być ich i tak dalej. Dostał od nas kolega Niemiec, w ten sposób go potraktowaliśmy.
- Jak to się stało, że znalazł się pan w Warszawie?
Moja droga jest bardzo długa. Mój ojciec ewakuował policję z powiatu łódzkiego i trafił za Lublinem do ruskich. Pożegnaliśmy się. Mieliśmy mieszkanie w Zgierzu pod Łodzią, bardzo ładne mieszkanie i tam przenieśliśmy się. Pamiętam jak dzisiaj, ojciec stał z naszym wilczurem, żegnał się z nami, bo odchodził od nas. Uciekaliśmy rekwirowanym samochodem na wschód. Zresztą nikt nie wiedział, że z tyłu nas napadną sowieci. Pożegnał się ze mną. Do dzisiejszego dnia pamiętam słowa: „Pamiętaj synu, od dzisiejszego dnia cała rodzina jest na twoje opiece, ponieważ ty jesteś najstarszy.” Miałem wtedy prawie dziewiętnaście lat. Brat był młodszy. Jeszcze z nami uciekała babcia i mama, we czwórkę jechaliśmy. Też mieliśmy różne perypetie po drogach, bombardowania były niemieckie. W końcu jak dotarliśmy do wsi Małoryty, to akurat chłopi – Poleszucy – słuchali radia sowieckiego. Poszliśmy po benzynę, bo zało benzyny, podobno w pobliżu stało wojsko w lasach, a oni zamknęli mamę, babcię i brata do komórki. Wszystko zabrali. Całe szczęście, że ojciec wyjeżdżając zostawił mi pistolet i oczywiście naboje. Powiedział: „Może ci się przyda, synu.” Już przed wojną uczył nas strzelać, bardzo dobrze strzelałem. Zresztą w gimnazjum zawsze miałem pierwsze miejsce w strzelaniu. […]Jak wyglądała ucieczka? Wróciliśmy. Dzięki pistoletowi uwolniłem mamę, babcię. Zabraliśmy rzeczy. Ponieważ nie było benzyny, a wojsko się cofało, to przyczepili nasz samochód do wozu i razem z wozem jechaliśmy. Gdzieś pod Brześciem nad Bugiem wyjechały czołgi sowieckie. Wiadomo co było: „Ręce do góry!” Cały transport samochodów, całą kolumnę zawieźli najpierw do Brześcia nad Bugiem. Potem nas wsadzili do twierdzy brzeskiej, stamtąd przenieśli do więzienia Kostka-Biernackiego w Brześciu nad Bugiem. Pamiętam jak dzisiaj, jak moja mama mówiła… Do naszego samochodu wsiadł, pamiętam nazwisko, kapitan Karaganow. Mama znała doskonale rosyjski, pyta się jego: „Jak to jest? Tu jest wojewódzki urząd w Brześciu nad Bugiem i sowieci chodzą i wasi żołnierze chodzą?” Sowiet odpowiedział: „Gdyby oni stąd nie wyszli, to byłoby płocho z nimi.” Wtenczas tak powiedział mamie, na jakiś czas przed agresją niemiecką na Związek Radziecki. Siedzieliśmy w więzieniu. Brata, babcię i mamę zwolnili po paru dniach. Jako dorosłego mężczyznę, mnie zaprowadzili na czwarte piętro i zapomnieli o mnie w celi. Gdyby moja mama się nie starała u komendanta… Jak brat wpadł do mojej celi, bo dostał zezwolenie i moja mama, to ja już byłem w malignie. Prawie pięć dni nie jadłem, nie piłem, jeszcze dzień, dwa i byłoby po mnie. Udało się mnie wydostać. Zamieszkaliśmy w Brześciu nad Bugiem, jakaś rodzina nas przygarnęła. Mieliśmy dużo orderów ojca z czasów carskich za [niezrozumiałe], za inne wyczyny w wojnie 1914 roku. Wszystkie odznaczenia ojca sprzedawaliśmy Żydom. To było dukatowe złoto, nie takie blaszki jak teraz nam dają. To było dukatowe złoto, z tego żyliśmy. W końcu sowieci dopatrzyli się, że mogą mnie wysłać na uniwersytet do Moskwy, więc myśmy drapnęli z Brześcia nad Bugiem do Białegostoku, a stamtąd na granicę do Grajewa. Przekroczyliśmy granicę w Grajewie. Udało nam się, ale też dwa razy nas sowieci łapali na granicy i siedzieliśmy znowu w więzieniach. W końcu się nam udało, bo kobiety tak jęczały, że mieli nas dosyć. Zrobili podwody, wsadzili nas wszystkich, dowieźli do granicy polsko-niemieckiej i powiedzieli:
Uchadij! Pierwsze spotkanie z Niemcami. Ponieważ od matury miałem wyszytą czapkę z wieńcami i tak dalej, Niemcy się pytają mnie:
Sind Sie Student? Mówię: „Nie, jestem prawie studentem.” – bo zdałem akurat w Poznaniu na medycynę. Miałem inklinację do chirurgii, niestety nic z tego nie wyszło. Dotarliśmy do Małkini. Niemcy byli nawet uprzejmi. Miałem doskonałą nauczycielkę w gimnazjum Narutowicza w Łodzi, córkę pastora Falcmana. Pastorów w Łodzi: Falcman, Gundlach, Bursze, jak wkroczyli Niemcy, to ich wszystkich aresztowali i ich pierwszych wykończyli w Dachau dlatego, że oni się nie chcieli przyznać do Hitlera. Powiedzieli, że oni są Polakami, oni są
Deutsch Katholiken. Ich wszystkich wykończyli. Ona nas wymusztrowała w niemieckim. W Brześciu nad Bugiem kupiłem słownik Kalinina, tylko mi owało słówek. Dokształcałem się, żeby móc rozmawiać z Niemcami. Niemcom to się podobało. Dotarliśmy do Małkini. W Małkini po raz pierwszy zobaczyłem, jak Żydzi przechodzą na klęczkach, a esesowcy walą ich po głowach. Dostaliśmy się do pociągu i wylądowaliśmy w Warszawie. Tam zatrzymaliśmy się u znajomych, a potem do Łodzi się dostaliśmy. Mieszkanie straciliśmy. Znajomy tatusia, przyjaciel ksiądz Stańczak, który też został zamordowany w Dachau, załatwił nam na Widzewie, na Antoniewskiej, pokoik u państwa Baranowskich. Tam zamieszkaliśmy. Wróciliśmy z tej, jak ja mówię po niemiecku, „rajzy”, dopiero w końcu stycznia, tyle przesiedzieliśmy w więzieniach. Jak wyjechaliśmy we wrześniu, to dopiero wróciliśmy w styczniu. Pamiętam jak dzisiaj, bo u mnie w rodzinie to było coś nadzwyczajnego, z 5 na 6 kwietnia moja mama budzi się i mówi do nas… Jeszcze byłem w Łodzi, bo 15 [kwietnia] już mnie Niemcy aresztowali i wywieźli jako zakładnika
Pole Zivilgefangene do Königsberg Ostpreussen dzisiejszy Kaliningrad, polski Królewiec.
Z urzędu zatrudniania, bo trzeba było się rejestrować. Brata młodszego puścili, a mnie za frak do fabryki. Siedziałem dwa czy trzy dni, potem transport. Jak przyjechałem, to dopiero zobaczyłem gdzie jestem, Königsberg Ostpreussen. Nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy. W Königsbergu byłem trzynaście miesięcy. Udało mi się uciec dzięki znajomości języka niemieckiego.
Tak, dzisiaj czuję to w nogach. Budowaliśmy port wojenny dla łodzi podwodnych, schroniska, doki, poniżej, w depresji tak, że buty nam pogniły. Potem dostaliśmy drewniaki, inaczej nie można było. W trzynastym miesiącu uciekłem.
- Czy pracowali tam tylko Polacy?
Siedziałem z Francuzami, z Czechami, z Belgami i byli też Polacy. Najgorsi byli Francuzi. Jak któryś zakapował do gestapo Polaka, że ma nielegalną kromkę chleba czy coś, to było wiadomo, że albo Czech, albo Francuz. Do dzisiaj żabojadów nie lubię.
- Jak się panu udało uciec?
Udało mi się uciec, bo byliśmy strzeżeni w ten sposób, że nie było drutów pod napięciem elektrycznym. Udało [mi] się dostać do Königsbergu [miasta], obóz był dwa-trzy kilometry od miasta. Raz się dostałem i załatwiałem chleb. Nie raz mi się udawało. Miałem też różne przygody właśnie z chlebem. Wrócę do tego, że z 4 na 5 kwietnia moja mama budzi się i mówi do nas: „Chłopcy, śniłam dzisiaj tatusia. Stał nad dużym głębokim wykopanym rowem i ciekawa rzecz, miał ręce związane z tyłu chyba drutem. Z tyłu głowy krew mu leciała, ktoś mu musiał strzelić w głowę.” To jest moment, kiedy oni ich rozstrzeliwali w Kalininie. […]
Uciekłem. Najpierw jechałem w przybudówce jak to jest przy wagonach, potem się przesiadłem do pociągu osobowego. Udało mi się kupić na stacji bilet do Litzmannstadt, bo tak się Łódź nazywała. Myśleli, że jestem Niemiec. Nawet niektórzy to się dziwili, że jestem chyba
Reichdeutschem czyli z tej centralnej guberni niemieckiej dlatego, że mam akcent
Hochdeutsch. Udało mi się. Dojechałem do Łodzi, właściwie do Zgierza, bo powiedziano mi, że w Łodzi na dworcu są kontrole i wyłapują ludzi. Ze Zgierza już tramwajem, piechotką do Łodzi. Brat był już „spalony”, dlatego że oni już dali znać, że uciekł jeden z obozu. Nasz brat miał szczęście, bo pracował na Piotrkowskiej 66 u
Baltendeutscha. Jak zobaczył, że wchodzą czarne mundury, płaszcze, to on na wszelki wypadek wyskoczył przez okno i uciekł. Właśnie przyszli po niego. Mieliśmy wspólnego znajomego – Jurka Jędrzejewskiego, już nie żyje niestety, który był kurierem na Węgry, pracował w Armii Krajowej. Jeszcze dzisiaj jego rodzina żyje na ulicy Legionów 24. Ukrywaliśmy się w tym domku, dopóki nie przyszła łączniczka i nas nie zabrała do partyzantki. W partyzantce byliśmy bardzo krótko dlatego, że od 1942 roku już działały „Szare Szeregi” w Warszawie. Jestem już siedemdziesiąt cztery i pół roku harcerzem, brat też był harcerzem. Jako harcerzy przenieśli nas do Warszawy. Od razu, od 1942 roku do końca Powstania byłem w Warszawie razem z bratem. Brat poległ w Powstaniu Warszawskim 22 sierpnia [podczas] natarcia na Dworzec Gdański.
- Kiedy przybył pan w 1942 roku do Warszawy, to „Szare Szeregi” pomogły organizować mieszkanie, pracę? Co pan robił od 1942 roku? Gdzie pan mieszkał?
W Warszawie mieszkałem na ulicy Nalewki, dzisiaj ta ulica nazywa się chyba Bohaterów Getta, sto metrów od arsenału. Tego domu nie ma. Był dom oficerski i mieszkałem u pani kapitanowej Dębiczowej. Nie wiem, gdzie mieszkał mój brat. On nie wiedział, gdzie ja [mieszkam] ze względów konspiracyjnych. Już się nie dowiem, gdzie mieszkał. Mieliśmy tylko punkt zborny u państwa Gutnerów na rogu Żurawiej i Kruczej na trzecim piętrze. W tym budynku spotykaliśmy się, tam nas trochę dokramiano. Pracowałem na Widok 21 u Kozery. To było
Eisenbahn-Unternehmung – przedsiębiorstwo kolejowe, gdzie tłumaczyłem wszystkie rachunki czy pisma z polskiego na niemiecki i odwrotnie. Przedsiębiorstwo miał pan Kozera, to było na Widok 21, niedaleko od Marszałkowskiej.
- Co należało do pana zadań w konspiracji w Warszawie?
Mieliśmy różnego rodzaju akcje. Najlepiej pamiętam akcję
Sonderwagen, to zresztą była głośna akcja. To był specjalny wóz niemieckie, gdzie siedzieli tam
Bachnschutze czy inni gestapowcy. Tramwaj wyjeżdżał z Placu Starynkiewicza na przykład w Aleje Jerozolimskie i zatrzymywał tramwaje. Ponieważ tramwajów było mało, nie tak jak dzisiaj, perony z tyłu były otwarte, to ludzie na buforach na stopniach jechali. Oni zatrzymywali tramwaje, zgarniali tych wszystkich i wywozili na Pawiak, stamtąd część do Niemiec, to różnie było. Na Nasz wywiad wiedział, kiedy będzie jechał niemiecki wagon
Sonderwagen na Placu Starynkiewicza. Dwaj koledzy wpadli do tramwaju, to był pojedynczy tramwaj. Oczywiście popruli po nich. Jeden wyskoczył. Byłem w obstawie. Nie uciekł daleko, dlatego że spokojnie się zmierzyłem cyk i on też padał. Od tego czasu Niemcy nie robili takich łapanek na ulicach Warszawy, innego rodzaju były łapanki, ale tego rodzaju już nie robili. Widocznie się przestraszyli.
- W którym miejscu pan stał na Placu Starynkiewicza w obstawie?
To było niedaleko od Alei Jerozolimskich, brat stał zaraz za mostem, jak jest ulica Żelazna. Po tym wszystkim nasi się wycofali do ciężarówki, Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać. Za mostem był dom kolejarski, z okien zaczęli nas ostrzeliwać. Pamiętam, że dowódca naszego plutonu Tadek Schiffers, pseudonim „Skalski” został ranny. Jeden z kolegów dostał [strzał] w czaszkę, ale tak szczęśliwie, że nawet się wykurował. Strzał przeszedł przez czaszkę, ale nie naruszył mózgu. Z nim mieliśmy kłopot. Potem na ulicę Grzybowską, tam już czekał wóz na rannych. Jego wsadziliśmy w słomę. Raptem jedziemy na Wronią 43, tam mieszkał „Skalski”. Tam był kosz od bielizny, a on był [strasznie] długi. Był ranny, trzeba było go zmieścić, żeby przenieść go przez podwórze i na trzecie piętro. Mieliśmy z nim kłopoty. Ranny [w głowę] nam najwięcej kłopotu narobił. Jedziemy, jedziemy, on jest pod słomą, raptem on siada cały zakrwawiony, a tu Niemcy chodzą. Za łeb i z powrotem go… Potem był na kuracji i się wykurował, był normalnym chłopakiem. Szczęśliwie to wszystko nam się udało.
Mój pseudonim jest „Lux”, „Lucis”, to jest jednostka światła. Miałem podobno dobry, że tak powiem, łeb. Wykorzystywano mnie, jeździłem nawet po Generalnej Guberni. Na przykład byłem w Piotrkowie, w innych miastach i przygotowywałem akcje. Musiałem zebrać dane pod każdym względem: ile wojska, gdzie, jaki to jest teren. Przygotowywałem akcje. Brałem udział w [wielu] akcjach, ale dzisiaj nawet nie pamiętam tych miejscowości. Niestety skleroza nie boli, ale wiek robi swoje. Miałem szereg takich akcji, a najwięcej to miałem przygotowań akcji dla innych ze względu na to, że miałem dobry łeb i dobrze to robiłem. Dlatego miałem pseudonim „Lux”, od światła.
- Chodził pan do podchorążówki w czasie okupacji?
Nie chodziłem do podchorążówki. Dlatego że przed wojną od czwartej klasy poprzez liceum było tak zwane PW – przysposobienie wojskowe. Raz czy dwa razy w miesiącu mieliśmy polówki, nie mieliśmy zajęć, chodziliśmy na manewry, ćwiczono nas w strzelaniu, taktycznie, i tak dalej. Poza tym wyniosłem z harcerstwa dużo wiadomości terenowych. Może za późno przyjechałem. Wiem, że Staszek Sieradzki kończył Agrykolę, ale ja już nie miałem możliwości, bo stale byłem zajęty w terenie, jeździłem.
- Nie było panu trudno pogodzić pracy zawodowej i pracy w konspiracji?
Firma Kozer i spółka była prowadzona przez Polaka, on pracował, musiał zarabiać na rzecz Niemiec. W stosunku do mnie był lojalny. Wiedział, że jestem nieczysty, że działałam gdzieś. Mogłem sobie dzień-dwa nie przyjść. Jak przyszedłem dzień przed wybuchem Powstania, to on mi powiedział: „Wiem, że pan już nie przyjdzie, bo Powstanie się szykuje, wobec tego ma pan ode mnie odprawę sześciomiesięczną pieniężną.” Pieniądze w ogóle mi się nie przydały.
- To świadczy o jego wielkości.
Właściciel dał, taki był Polak.
- Pamięta pan powstanie w getcie warszawskim?
Pamiętam powstanie w getcie warszawskim. Nie brałem udziału, ale wiem, że wielu kolegów działało w ten sposób, że dostarczali im broń. Nie było osobistego udziału w tym, ale było sporo pomocy w broni. O tym się dzisiaj nie mówi. Na przykład przyjechał kolega z Paryża od nas, z Batalionu „Zośka”, bo tam mieszka na stałe…
Już dzisiaj nazwisk kolegów nie pamiętam. Powiedział, że w Paryżu wszyscy wiedzą, że powstanie w getcie to było Powstanie Warszawskie. Niestety, oni rozpropagowali… Dzięki komunie nam nie wolno było nic robić, ani się uzewnętrzniać, ani żadnych pism, książek, ani na zewnątrz nie wolno było nic mówić o Powstaniu Warszawskim.
- Czy były przygotowania do Powstania Warszawskiego?
Specjalnych nie było, dlatego że to było robione w tajemnicy. My już wiedzieliśmy wcześniej dlatego, że byliśmy wybranym specjalnym oddziałem. „Parasol” to jest z „Zośki” z naszej 4. kompanii, [która] rozrosła się i powstał „Parasol”. Dostał cichociemnego na dowódcę, potem: „Pięść”, „Miotła” i „Czata 49”. To było pięć batalionów harcerskich, które podlegały pod zgrupowanie „Radosława”. Specjalnie może nie wiedzieliśmy, ale czuliśmy, że coś się dzieje. Sam osobiście widziałem czołgi jeżdżące po Pradze, po Saskiej Kępie, na Powiślu. Niestety potem Stalin dał rozkaz Rokossowskiemu wycofać się na południe i przestało, ucichło wszystko.
- Kiedy pan widział czołgi, w 1944 roku?
Tak, przed Powstaniem.
- Sowieckie czołgi na Pradze?
Tak, sowieckie czołgi były na Pradze, przecież oni doszli do Pragi. […] Pamiętam jak dzisiaj, 27 lipca, ogłoszenia na mieście: „Od dzisiejszego dnia codziennie mają się stawić Polacy do kopania umocnień.” To była lipa, my wiedzieliśmy, że nas z transportami przerzucą do Niemiec, do obozów, czy gdzieś do kopania umocnień. Pierwszego dnia stawiło się czterystu staruszków i wszyscy zostali rozstrzelani, bo nie wykonali rozkazu. To jest pierwszy punkt, który zdecydował o przyspieszeniu wybuchu Powstania, to co mówiłem, że oni by zrobili ruchawki na ulicach.
- Kiedy przyszedł do pana rozkaz, że jest Powstanie?
To nie przyszedł rozkaz, tylko przyszedł dowódca plutonu i mówi: „Od dzisiejszego dnia…” Akurat u mnie na kwaterze na Nalewki 4, w moim pokoiku, zebrał się nasz cały pluton i czekaliśmy na wybuch Powstania. Już wiedzieliśmy i musieliśmy się przebić, dojść do Woli.
- To był 1 sierpnia jak pluton zebrał się u pana w pokoju?
Dwa czy trzy dni przedtem. Już wiedzieliśmy, że coś będzie. Zresztą sowieci zrzucali ulotki. […] Zrzucali ulotki: „Rozpoczynajcie Powstanie, zajęliśmy przyczółek magnuszewski, idziemy z pomocą na Warszawę.” Wiedzieliśmy, co by było, dlatego Powstanie musiało wybuchnąć. Przecież była delegatura Rządu Londyńskiego w Warszawie, było około trzydziestu pięciu tysięcy akowców. Co by z nami zrobili? Wszystkich by wywieźli na Syberię, a całą delegaturę tak jak podstępnie rozstrzelali „szesnastu”…
- Jak pan zapamiętał 1 sierpnia 1944 rok, pierwszy dzień Powstania?
Najpierw na wesoło, w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, gdzie myśmy mieli punkt zborny na ulicy… Pamiętam jak dzisiaj, że to była fabryka i my tam mieliśmy punkt zborny. Jesteśmy w fabryce, raptem walenie do bram. Patrzymy, a tam pełen samochód uzbrojonych Niemców, którzy nie wiedzieli, że fabryka [jest w naszych rękach]. Wołają do nas:
Machen sie auf! Jawohl! Otworzyli i mieliśmy pierwszą broń i pierwszych jeńców. Oni nie wiedzieli i trafili do nas. Potem byliśmy jedenaście dni na Woli, zdobyliśmy szkołę na Okopowej. To była nasza twierdza. To była SS Unterschaft Fuhrerschule, to była esesowska podoficerska szkoła. Bez trudu ją zdobyliśmy, bo Niemcy byli wystraszeni. Parę strzałów, paru zabitych Niemców i się nam poddali. Przez jedenaście dni na Woli była nasza twierdza.
- Pamięta pan, jak zostały zdobyte czołgi pantery?
Tak, to Micuta był, on został nawet teraz odznaczony Krzyżem Komandorskim. Też mam „Polonia Restituta”, nie tak wysoką [rangę] jak on. Ale mnie to wszystko jest niepotrzebne, bo tego wszystkiego do grobu ze sobą nie zabiorę.
Niemcy szli od zachodu. My mieliśmy bardzo trudną rolę, dlatego że pierwsze starcie z Niemcami było ze zgrupowaniem „Radosława”. „Zośka” i „Parasol” najpierw walczyły z Niemcami, którzy szli z zachodu od Łodzi na pomoc Warszawie. Wiem, że chłopaki bardzo łatwo zdobyli czołgi. Nie wiem, czy one były w ruchu, czy stały, tego nie powiem dokładnie, ale wiem, że wykurzyli Niemców. Jeden Niemiec to jeszcze jakiś czas jeździł w tym czołgu, bo był potrzebny do przyuczenia do strzelania. Pamiętam, że na Lesznie był kościół i z wieży kościoła ostrzeliwali nas Niemcy. Jemu kazano zniszczyć, rozbić wieżę razem z karabinem maszynowym, bo jak nie, to kula w łeb. Za pierwszym razem podobno zniszczył, wywalił wszystko i się skończyło. Ze strachu celnie umiał strzelić. Te dwa czołgi potem nam pomogły. Nie brałem udziału w uwolnieniu Gęsiówki, bo to druga kompania robiła, kompania „Rudy”, a ja jestem z kompanii „Maciek”.
- Pamięta pan defiladę 4 sierpnia na Woli? Była taka defilada?
Tak, była defilada, nawet przeszliśmy częściowo ulicą Okopową, częściowo Leszno, Leszno i Wolska, [gdzie] się zbiegają te dwie ulicy, wiem, że przeszliśmy tam, ale to było króciutko, szybko, dlatego że Niemcy dawali znać [o sobie] i nacierali bardzo mocno od Łodzi.
- Jak wygląda defilada? Najpierw jechały czołgi?
Czołgi jechały. Jeszcze potem był zdobyty „Kubuś” – wóz pancerny. On był potem na wystawach powstańczych. To nie była defilada
stricte elegancko w mundurach. Każdy z nas, jeżeli odszedł, to byli inni na jego miejsce, to była niewielka grupa. Nie wolno było zostawić [posterunków], bo Niemcy mogliby się zorientować, uderzyć i wyprzeć nas z Woli. Chłopcy przemaszerowali tylko przed „Radosławem” i przed Zgrupowaniem „Radosław”, tam było jeszcze paru dowódców. Nie maszerowałem, nie byłem w tym, ale wiem, jak to było. Miałem służbę chyba w bunkrze w podziemiu przed szkołą. Dzisiaj tam jest gimnazjum i jest tablica: „Ten budynek został zdobyty przez Batalion «Zośka».” Miałem służbę w bunkrze, bo od strony Burakowskiej i przez Powązki Niemcy starali się uderzyć i nas wyprzeć z tej szkoły.
- Na cmentarzach były bardzo ciężkie walki.
Bardzo ciężkie. Brałem udział [w walce] na cmentarzu żydowskim. Niemcy przechodzili z powązkowskiego na żydowski, tam wybili dziury i stamtąd chcieli nas wyprzeć. Tam miałem pierwszą kontuzję, 8 sierpnia zostałem kontuzjowany pociskiem artyleryjskim z Dworca Gdańskiego. Ostrzeliwała nas artyleria z pociągu pancernego. Pocisk wybuchł dosłownie dwa czy trzy metry ode mnie. Całe szczęście, że leżałem między nagrobkami żydowskimi. Potłukło mnie, ogłuchłem, byłem ogłupiony. Wszystko poszło na szczęście górą. Miałem parę dni przerwy. Zawieźli mnie do szpitala na Długą, ale szybko wróciłem. Do końca byłem na Woli.
- Pamięta pan uwolnionych Żydów z Gęsiówki? Część z nich przeszła do „Zośki”.
Tak, część z nich walczyła, ale objadali nas, bo byli głodni, a my nie mieliśmy co jeść. Musieliśmy się dzielić. Część z nich walczyła, nawet potem przeszli z nami na Czerniaków. Oni wszyscy tam zginęli. Resztka, która tutaj nie zginęła, zginęła na Czerniakowie.
- Poszedł pan na Gęsiówkę do obozu?
Nie poszedłem, dlatego że miałem swoją służbę. Mieliśmy natarcie na Stawki, zdobycie Stawek. Na Mirów były wypady, stale byłem w akcji.
- Jak pan pamięta akcje zdobycia magazynów na Stawkach?
To nas bardzo poratowało, tam wyfasowaliśmy nie tylko jedzenie, ale mundury i panterki niemieckie, w których myśmy potem walczyli. Panterki były nam bardzo przydatne. Pamiętam jak dzisiaj, że mój brat był chory na punkcie oficerek, buty oficerki. Wyfasował oficerki właśnie z magazynów. Potem jak go ekshumowałem po dziewięciu miesiącach, to jak się dokopałem najpierw do nóg, to od razu wiedziałem, że to brat, poznałem po oficerkach. On strasznie ubolewał, bo gdzieś latając po gruzach zaczepił o druty i miał rozerwany nosek na lewym bucie. Poznałem, że to jest but brata. Dokopałem się do niego z moim drugim dowódcą kompanii – pierwszy poległ – Heńkiem „Kmitą” Kozłowskim. On już nie żyje, był w Kanadzie. Jego siostrzenica mieszka w Łodzi, niedawno zawiadomiła, że Heniu już nie żyje. Razem z nim ekshumowaliśmy mojego brata i zawoziliśmy na już przygotowane groby na kwaterze Batalionu „Zośka”. Tam leży mój brat.
- Jak ludność cywilna na Woli podchodziła do Powstania? Jakie były stosunki z ludnością cywilną?
Na początku Powstania była euforia. Oni nam nie pozwalali walczyć, rzucali nam się na szyje, ściskali, całowali, przynosili nam jedzenie, żarcie, wszystko. Potem to się zmieniło i nie ma się co dziwić. Powstanie było obliczone od trzech do pięciu dni, a trwało sześćdziesiąt trzy dni.
- Pamięta pan uciekinierów z Woli, z Wolskiej, z Górczewskiej? Mówili, że tam Niemcy mordują…
Po Powstaniu Warszawskim trafiłem do dulagu 121, to jest w Pruszkowie. Tam jest tablica, jak się przejeżdża pociągiem to widać: „Tędy przeszła Warszawa.” Byłem w obozie w Pruszkowie. Wyszedłem z niego dzięki pomocy, której udzielali polscy lekarze i polskie sanitariuszki. Było dużo rannych. Zrobili mnie papierek… Jak musiałem wyglądać, że Niemiec nie rozpoznał, że jestem chłopak, co ma dwadzieścia cztery lata? Byłem [jako] chory starzec, niezdolny do pracy. Wywieźli mnie zamiast do Niemiec w kieleckie do Suchedniowa.
- Jak wyglądało wycofanie się z Woli na Stare Miasto?
Po jedenastu dniach już widzieliśmy, że dłużej [się] nie utrzymamy, bo taki był silny napór niemiecki. Coraz więcej wojska, coraz więcej bombardowania i tak dalej. Musieliśmy się wycofać. Pamiętam, że na rogu ulicy Okopowej i, dzisiaj, Powązkowskiej była brama, dzisiaj już jej nie ma. Razem z moim bratem i z naszym plutonem osłanialiśmy odwrót z Woli. Wyszliśmy jako ostatni za całą naszą akowską armią. Nasze następna kwatera była na Franciszkańskiej 12. Tam miałem ciężkie przeżycia, tam właśnie mi pękł bębenek, tam leżałem w grobie, już mnie zakopywano.
- Jak doszło do tego, że panu pękł bębenek?
Byłem w piwnicy, jak Niemcy wrzucali bomby. To były mądre bomby niemieckie. Bomba przebijała trzy piętra, wpadała do piwnicy i dopiero po trzydziestu sekundach się rozrywała. W piwnicy, na szczęście, byłem trochę dalej wyjścia. Tam z ludzi była jatka, szkoda mówić. Podobno tylko mnie jednego wyciągnęli z tej piwnicy. Myśleli, że nie żyje, [byłem] cały we krwi. Wykopali grób, włożyli mnie i zaczęli mnie zasypywać, tylko twarzy mi nie zasypali, bo podobno szukali szmatki czy gazety, żeby położyć na twarz. Przyleciał nasz doktor Batalionu „Zośka” – „Brom” od lekarstwa, nazywał się Zygmunt Kujawski, przedwojenny lekarz – mówi: „Co? Wszyscy nie żyją? Zakopujecie zośkowca?” „A tak.” Mówi: „Pokażcie mi go.” Odsłonił mi twarz, mówi: „Nie wiem, czy on żyje, czy nie żyje, bo nie wygląda mi na trupa. Odkopcie go!” Wyciągnęli mnie, odkopali. Koledzy mi mówili – nie bomba, uderzenie, wybuch, [bębenek] pękł, po każdym wybuchu w ułamku sekundy następuje próżnia. Jak mi koledzy powiedzieli, to miałem na dłoniach, na szyi, za uchem wyssane kropelki krwi, które zastygły od próżni. To było najgorsze, bo w pewnym momencie, zanim straciłem przytomność, to poczułem straszny ból w piersiach. Mnie się zdawało, że żołądek, płuca, że wszystko wyrwano ze mnie, że wyssało ze mnie. Poczułem straszny ból i straciłem przytomność. Jeszcze nie jestem trupem.
- Jak to się stało, że oni zdecydowali się pana zakopać?
Cały we krwi, wszyscy zginęli, myśleli, że ja też nie żyję. Całe szczęście „Brom” mi uratował życie i mówi: „Nie wiem czy on żyje, czy nie, zanieście do szpitala powstańczego.” Zanieśli mnie do szpitala. Doprowadzili mnie do porządku. Potem już nie mogłem się przebijać tak jak inni. Po upadku Śródmieścia inni z naszym dowódcą z kapitanem „Janem” i Andrzejem „Morro” przebijali się przez Ogród Saski. Szli, maszerowali elegancko, jeden krzyczał coś po niemiecku. Niemcy myśleli, że to Niemcy idą do barykady na ulicy Królewskiej. Nie wszyscy doszli, bo nasi myśleli, że to Niemcy i zaczęli ostrzeliwać naszych. Niemcy się zorientowali, ale na szczęście za późno. Wielu naszym chłopakom udało się przedostać za barykadę.
Łódź, 18 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama