Jan Zygmunt Geisler „Gajowiec”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Jan Geisler.

  • Proszę opowiedzieć na początek troszkę o swojej rodzinie. Gdzie pan mieszkał, gdzie pan się wychowywał, czy miał pan rodzeństwo?


Z mojej rodziny najbardziej znany był dziadek. Dziadek był ewangelikiem, był przewodniczącym zboru ewangelickiego na cmentarzu na Młynarskiej. Poza tym był wielkim patriotą polskim. W ogóle rodzina moja przyjechała ze Wschowy, która wtedy się nazywała Fraustadt. Przyjechali, jak mówi legenda, przywożąc swoje rzeczy na wózku zaprzężonym w psa. Nie wiem, czy to jest bujda, czy prawda, ale taka jest legenda. Zamieszkali w Zgierzu. W Zgierzu pradziadek dorobił się w końcu jakiejś restauracji-winiarni. W 1854 roku była wojna krymska i Rosjanie się obawiali, że Niemcy ich zaatakują właśnie od tamtej strony. W tym Zgierzu były oddziały rosyjskie i wypijali wino pradziadka, płacąc jakimiś kartkami, za które miał dostać pieniądze, ale nie dostał, zbankrutował. Ale ożenił się z [córką] cieśli i w końcu dorobił się majątku, a jego syn już otworzył fabrykę w Warszawie na ulicy Leszno. To była fabryka obrabiarek: Bracia Geisler, Okolski i Patschke. Mieli też filię, czyli drugą fabrykę w Kijowie, oczywiście tylko do wojny. Po wojnie dziadek w fabryce [warszawskiej] jeszcze do 1920 któregoś roku pracował.
Jako ewangelik polski bardzo dbał o polskich ewangelików, żeby oni nie ulegli germanizacji. Pracował w jakiejś instytucji, która wydawała modlitewniki i biblię pisaną po polsku, ale […] alfabetem szwabachą, bo Mazurzy nie znali alfabetu łacińskiego, tylko ten niemiecki, no to musieli czytać po niemiecku. Ale właśnie to stowarzyszenie wysyłało im te [modlitewniki] pisane [w języku] polskim… Na wakacje jeździł zawsze z synami do Żywca, bo w Żywcu, w tamtych okolicach Polacy byli ewangelikami, a Niemcy byli katolikami. Więc dziadek tam jeździł, żeby wzmocnić to [polskie] ewangelickie środowisko. [Był prezesem parafii Świętej Trójcy w Warszawie, fundatorem budowy szkół parafialnych z polskim językiem nauczania, gimnazjum imienia Mikołaja Reja w Warszawie i szeregu placówek charytatywnych]. Poza tym pracował w fundacji Wawelberga, która budowała [tanie mieszkania dla robotników na Woli]. Zresztą cały szereg różnych innych rzeczy. Miał czterech synów, z których jeden był moim ojcem. Właściwie miał pięciu synów, ale pierwszy zmarł zaraz po porodzie. […] Najstarszy [syn] Edward był najpierw profesorem [na Politechnice] we Lwowie, a później we Wrzeszczu. Następny z kolei był mój ojciec Witold, który był prawnikiem i pracował w rozmaitych firmach do wojny i po Powstaniu też. Później był Tadeusz i Jan. Wszyscy ci synowie walczyli jakoś w polskiej sprawie. Ojciec jako ochotnik zgłosił się w 1920 roku i przydzielono go do artylerii przeciwlotniczej. Walczył gdzieś pod Lidą. Ale bolszewicy nie mieli samolotów, wobec tego z tych armat przeciwlotniczych strzelano do celów na wprost. Stryj Tadeusz walczył w odsieczy Lwowa. Stryj Jan walczył, […] był oficerem w 1939 roku, był wzięty do niewoli przez bolszewików i był jednym z niewielkiej grupy ludzi, których bolszewicy z tej niewoli wypuścili, bo większość oficerów zamordowali w Katyniu. On miał to szczęście, że go tam w pierwszych dniach po wzięciu do niewoli wypuścili i wrócił…
Co tam dalej jeszcze o mojej rodzinie powiedzieć, to już nie bardzo wiem. Z kim się żenili, to nie bardzo nas obchodzi. To co, teraz o sobie? Jeśli pamiętam, to najstarsze czasy pamiętam, jak miałem chyba trzy lata. Pamiętam, że pod jakąś jabłonią siedziałem w tym ogrodzie, który należał do dziadka, z jakimiś nieznajomymi osobami. Podobno [do naszego domu] jacyś złodzieje się zakradli kiedyś nocą. Szum się wielki zrobił, usiłowali tych złodziei łapać. A […] dziadek, który tym się w ogóle nie przejmował, tylko przyszedł do mnie i siedział przy mnie, pilnował mnie, żeby mi się coś nie stało. Byłem ukochanym wnukiem dziadka, bo właściwie w tym czasie był tylko jeden wnuk, tylko jednym wnukiem byłem. Tych braci Geislerów było czterech, a nas potem było tylko dwóch i jedna dziewczyna. Tak że rodzina już właściwie wymarła, na mnie się skończy.
Uczyłem się w Warszawie, w szkole prywatnej pani Heleny Chełmońskiej, do której chodzili różni tacy, jak to się teraz mówi, synowie elit. Tam chodziła między innymi córka ministra Kwiatkowskiego. Chodził Schalke, ten późniejszy noblista, który do Ameryki pojechał, tam został obywatelem amerykańskim i zdobył nagrodę Nobla w jakiejś przyrodniczej [dziedzinie…Tadeusz Rolke – fotograf, grafik, profesor Januszkiewicz – lekarz]. Kto tam jeszcze był z takich znanych ludzi? Schalke był synem komendanta gwardii prezydenckiej prezydenta Mościckiego. Po skończeniu tej szkoły jeszcze przed wojną zdałem do Gimnazjum imienia Tadeusza Czackiego, Państwowe Gimnazjum numer 2, i tam pierwszy rok przechodziłem.

A drugi rok już się zaczęła wojna, 1939 rok. Pamiętam jak dzisiaj, ojciec taki przerażony, że wojna, […] byliśmy w Warszawie na Woli.
Pierwsze bomby upadły na dzielnicę Koło o piątej rano. Już z radia dowiedzieliśmy się, że jest wojna. Ojciec taki przerażony, a ja, idiota, cieszyłem się, że do szkoły nie pójdę. Tę wojnę jakoś przeżyliśmy, miesiąc na ulicy Leszno, w takim drewnianym domku jeszcze zbudowanym przez dziadka albo nawet może przez pradziadka. Szczęśliwie jakoś nic tam nikomu się nie stało. Zginęła tylko dozorczyni, która mieszkała obok w domu i zamiast schować się w czasie nalotu do jakiejś piwnicy, to gotowała coś. Akurat trafiło ją. Tak do 13 września siedziałem w piwnicy przestraszony… Trzynastego września zaczęła się palić okolica fabryki, naokoło naszego [domu]. No to jakoś się przełamałem i z ojcem i stryjem […] wleźliśmy na dach, kobiety nam podawały różne dywany i szmaty, wodę, i żeśmy to polewali, bo [było] masę tych bomb zapalających, iskier. Naokoło były wysokie budynki, a to był parterowy domek. Jakoś uratowaliśmy ten domek i tam mieszkałem do Powstania.


Najpierw do szkoły chodziłem, do jakiejś pseudotechnicznej czy coś takiego, ale z tą samą ekipą gimnazjum Czackiego. Później, jak już Niemcy zabronili w ogóle [szkolnictwa], to uczyliśmy się na kompletach. Maturę zdałem, dokładnie pamiętam, 26 lutego 1944 roku. Pamiętam dokładnie, bo to były akurat urodziny mojej matki. Zdałem tam maturę… Z tych kolegów z kompletów, było nas wtedy ośmiu, jeden tylko właściwie przeżył Powstanie, reszta zginęła tu czy ówdzie, nie wiadomo gdzie. Jeden jeszcze zginął przed samym Powstaniem, zastrzelony na Polu Mokotowskim, bo tam był w jakiejś akcji. Oni byli w jakichś oddziałach, których nie znałem. Jeden z nich był też w „Żywicielu”, dopiero się dowiedziałem, jak znalazłem jego grób na cmentarzu, na Powązkach.

Miałem przyjaciela [Lisowskiego], który był już w Armii Krajowej, w ogóle w podziemnych służbach od dwóch czy trzech lat, i który mnie wciągnął właśnie do tej dywersji, bo „Żniwiarz” to była kompania dywersyjna w „Żywicielu”. On nie chciał, żebym był w dywersji, i przysłał mi jakiegoś młodego człowieka, który mi proponował, żeby pójść właśnie do artylerii przeciwlotniczej. Ale mi się śmiać chciało, jak artyleria przeciwlotnicza tutaj i zresztą po cholerę to i uparłem się, żeby zostać w tym „Żywicielu”. Ale szczęśliwie… Ponieważ bezpośrednim moim dowódcą był właśnie Witold Lisowski, pseudonim „Zarewicz”, właśnie z „Żywiciela”, to on mnie oszczędzał. Byłem na dwóch czy trzech akcjach i to takich, gdzie ryzyko było niewielkie. Trzeba było przenieść broń albo gdzieś pilnować wartę. Pamiętam, najpoważniejsze to było, jak zabito tych folksdojczów w Opaczu. Mój oddział to robił, ale ja z dowódcą moim bezpośrednim, z Wiesławem Fihelem „Konarem”, siedzieliśmy w jakiejś chałupie przez całą noc i czekaliśmy, aż przyjadą z bronią, i później tą broń odnosiliśmy w ciągu dnia do różnych skrytek i tak dalej. Tak że później, poza tymi dwoma czy trzema akcjami, to była ta akcja na Bolongino. To też stałem gdzieś z boku i na wszelki wypadek miałem pistolet, ale nic, żadnej akcji nie [robiłem]… Jak zabili tego Bolongino, to poszedłem do domu, a później broń oddałem.
Chodziliśmy na ćwiczenia najrozmaitsze, ale te ćwiczenia – pożal się Panie Boże. W swoim życiu może oddałem z karabinu piętnaście strzałów, a z pistoletu może ze trzydzieści, bo oszczędzano broń. Chodziliśmy albo nad Wisłę, albo na Wolę gdzieś daleko i tam jakieś ćwiczenia. To wszystko było takie jak to w tamtych czasach. W lipcu pojechałem do Świdra, gdzie mieszkali rodzice. Tam przyszedł do mnie łącznik i kazał mi przyjechać na Żoliborz i na Mickiewicza 25 się usadowiłem razem z kolegami. Było nas tam sześciu, cała sekcja i dowódca. Czekaliśmy, co dalej. Dostałem tam ogromnej gorączki, czterdzieści jeden stopni zmierzono mi. Nie bardzo byłem nawet przytomny, ruszałem się jeszcze. Przyszedł mój szef główny „Zarewicz” (Tolek Lisowski) i mówi, przepraszam za wyrażenie: „No to spierdalaj do domu. Jak będziesz zdrów, to wrócisz”. Wróciłem do domu [31] lipca, już następnego dnia było Powstanie, a ja nieprzytomny leżałem w tym domku, nasłuchując tej strzelaniny, nasłuchując tego bombardowania. Matka ciągle przy moim łóżku siedziała i modliła się.


Tutaj może warto przypomnieć lekarkę, która leczyła naszą rodzinę w czasie okupacji, pani Heybowicz-Kuleszyna. Ona jeszcze po wojnie była lekarką na Saskiej Kępie. Ale wtedy, w te najgorsze dni, w tej strzelaninie przyszła. Ona mieszkała parę domów dalej, ale przyszła do mnie przez ostrzeliwaną ulicę. Powiedziała, co mi mniej więcej jest, jakie lekarstwa… Nie można było już nic kupić, ale co zastosować. Moim zdaniem bohaterska lekarka, rzadko który lekarz teraz taki byłby. Raczej niespecjalnie się pacjentami przejmują.
Tak leżałem tam do 6 sierpnia, a 6 sierpnia zaczęto mówić, że Niemcy się zbliżają i wszystkich mordują. Zresztą nie tyle Niemcy, ile, zdaje się, ta brygada Kamińskiego szła wtedy. To byli tacy… Wiadomo kto. Wobec tego ojciec mówi: „No to musimy się jednak wynosić stąd. No to idź na ulicę Żytnią, na drugą stronę i w stronę cmentarza pójdziesz sobie i spotkamy się przy grobie dziadka na cmentarzu ewangelickim”. Jeszcze na Żytniej jedną noc przenocowałem i już nie czekając na ojca, poszedłem w stronę tego cmentarza, bo strach już był okropny. Przeszedłem przez tą ulicę Żytnią, która była ostrzeliwana cały czas, jak się później dowiedziałem od ludzi tam mieszkających. Ale jakoś szczęśliwie mnie nie trafili. Powolnym kroczkiem sobie poszedłem w stronę tego cmentarza ewangelickiego. Doszedłem od drugiej strony, a tam była wybita dziura w murze. Włażę w tą dziurę, a tu: „Ręce do góry”. Tam byli akowcy, więc podniosłem ręce do góry. Ale podejrzana osobistość, bo niemieckie nazwisko i byłem w takiej kurtce zimowej, na wszelki wypadek ciepło byłem ubrany i miałem stracha, że mnie od razu na miejscu rozstrzelają. Ale miałem na szczęście tak zwaną kenkartę, która świadczyła… Więc kazali mi tylko wracać z powrotem. No ale dokąd wracać? Z ojcem się umówiłem na cmentarzu, już tam nie można było iść, bo już były walki. Wobec tego poszedłem w stronę Powązek i doszedłem do ulicy Spokojnej […] przy samych Powązkach. Wszedłem na podwórko i położyłem się w jakimś kącie, już nie pamiętam, czy na schodach, czy… W każdym razie pod dachem.

Pamiętam scenę, która mnie do tej pory [zdumiewa]. Jak to ludzie warszawscy bardzo byli zachwyceni tym Powstaniem. Mianowicie był tam żołnierz Armii Krajowej, który miał jakiś posterunek. Otoczyły go te baby tam mieszkające, wymyślały mu: „Co wyście zrobili?! Nas tu wszystkich wymordują!”. Jednym słowem były zrozpaczone, przerażone i jak najbardziej chciały się pozbyć tego wartownika z tego domu.


Później, ponieważ nie bardzo wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, poszedłem w stronę ulicy, która nazywała się [Pawia]. W każdym razie tam, gdzie teraz jest pomnik Powstania, takie drzewo… Na Jana Pawła. Niedaleko były nowe domy zbudowane przed samą wojną. Tam poszedłem, wlazłem do piwnicy, która była otwarta, położyłem się i leżałem. Tak leżałem do dziesiątego, czyli trzy dni. Nie jadłem, do picia coś, zdaje się, dostałem, nie pamiętam. Raz tylko jakieś dziewczyny zupą mnie poczęstowały. Tak cały czas nie bardzo przytomny tam spędziłem.

Dziesiątego rano zaczął się palić ten dom, więc trzeba go opuszczać. Wstałem, ledwo się trzymając na nogach, wyszedłem do bramy na drugą stronę Prostej, a tam strzelanina wzdłuż tej ulicy. Trudno wyjść, godzina czwarta nad ranem, nie wiadomo, co robić. Wszyscy zebraliśmy się w tej bramie i każdy się boi wyjść. Mnie tam już było wszystko jedno, ani się bałem, ani się nie [bałem]. Tylko […] wyszedłem, a za mną inni. Weszliśmy od razu na niemiecki karabin maszynowy, a ten żołnierz mówi: Weiter! Weiter! Nie strzelał na szczęście do nas, tylko kazał nam iść dalej. […] Poszliśmy dalej, zaraz jacyś żandarmi się znaleźli, którzy nas zaprowadzili znowu na ten plac koło cmentarza żydowskiego. Tam staliśmy przez pewien czas, widocznie czekali aż przyjdzie jakaś obstawa czy coś. Pamiętam, tam był w mundurze kolejarza jakiś polski kolejarz i do tego dowodzącego Niemca rzucił się, za nogi go uchwycił i błagał, żeby on go nie zamordował. No bo wtedy wiadomo było, że wszystkich mordują. Rzeczywiście dziesiąty to był pierwszy dzień, kiedy nie mordowali wszystkich mężczyzn. Tak że udało mi się wyjść dzień później, niż to było naprawdę groźne.
No i później pognali nas przez ten cmentarz ewangelicki. Tam masa zwłok leżała, wszystkie z opaskami biało-czerwonymi. Niemieckich zwłok nie było. Prawdopodobnie już je usunęli. Na piechotę przez ulicę Wolską, później przez Bema szliśmy. To było coś okropnego, tylko byłem już taki nie bardzo przytomny i mnie to nie bardzo wzruszało. Ale zapamiętałem takie rzeczy, że szliśmy ulicą, która była zasłana zwłokami ludzi, którzy byli pomordowani albo popaleni w tych domach. Tak że trzeba było ich przekraczać, nie można było [przejść obok]. Jakiś idiota zobaczył, że któryś z tych ludzi miał pięciozłotówki czy dziesięciozłotówki, takie srebrne, które mu się rozsypały. No to zbierał to jak idiota. Widziałem tam człowieka, który spalony na nogach i na rękach stał, tak jak zwierzę na czterech, a cały spalony. To było coś okropnego. Do tej pory jeszcze jak przypominam sobie, to nie [mogę zapomnieć]. Ale okropniejsze rzeczy były.



No i tak doprowadzili nas do […] Pruszkowa. Jeszcze do Pruszkowa nie doszliśmy, bo chyba bym nie dał rady. Ale po drodze jeszcze jakiś elektryczny pociąg zatrzymali, wsadzili nas w ten pociąg, wysadzili w Pruszkowie. Podobno większość ludzi w tym Pruszkowie po parę dni, parę tygodni była. A nas od razu wsadzili w jakiś pociąg towarowy i tym pociągiem pojechaliśmy do Niemiec.
Jechałem trzy dni i trzy noce, zamknięty w tym pociągu. Od czasu, do czasu nas tylko wypuszczali, niby żeby się załatwić, gdzieś na jakimś dworcu. Czasem tam wody można się było napić. Jeszcze jak było [się] w Polsce, to ludzie dawali nam coś do picia, coś do jedzenia. Dostałem butelkę ze zsiadłym mlekiem, no to miałem jakiś posiłek, bo tak to od tego szóstego prawie nic nie jadłem. Dojechaliśmy do Lipska w nocy. Tam był okropny nalot. Myśmy byli zamknięci w tych wagonach, nie można było wyjść, no ale szczęśliwie nikt nas nie trafił. Z Lipska pojechaliśmy dalej i na trzeci dzień, 13 sierpnia wylądowaliśmy w Buchenwaldzie.

W tym Buchenwaldzie oddzielili kobiety od mężczyzn przede wszystkim. Kobiety pojechały dalej, pewnie do Ravensbrück, a myśmy poszli do [obozu]. Tam najpierw nas rozebrali, umyliśmy się, kazali nam się umyć. Później dali nam pasiaki, jakieś numery i przesłali nas do baraków. W tym Buchenwaldzie byłem dwa miesiące. Szczęśliwie jakoś ani mnie nie zamordowali, ani specjalnie nie [męczyli]… Głodny tylko byłem i nie miałem zupełnie sił. Pamiętam, że kiedyś kazali nam iść do kamieniołomów i nosić jakieś kamienie. Niosłem te kamienie, a tu nagle nalot. Ten kapo czy dowódca mówi: „No to zmykajcie teraz”. No to puściłem się biegiem. Ale nie mogłem biec i się wywróciłem od razu, bo byłem słabszy niż teraz. Teraz też biegać nie mogę.
Ale jakoś przeżyłem te dwa miesiące i w październiku, chyba na początku października, już nie pamiętam, jakaś komisja się tam zebrała. Przypuszczam, że to byli Szwedzi, którzy wtedy zaczęli penetrować te obozy niemieckie. Jak zwykle o czwartej rano był apel, myśmy poszli na ten apel. Później przynieśli jakieś biureczko, tam było paru oficerów, nie wiem, czy to byli niemieccy, czy [szwedzcy]. Po kolei, według nazwisk, według alfabetu wzywali i pytali o imię czy nazwisko, gdzie byłem w czasie Powstania, czy brałem udział w Powstaniu, czy byłem w Armii Krajowej. Oczywiście odpowiedziałem, że w Powstaniu nie brałem udziału, co była racja, ale że nie byłem w Armii Krajowej, co nie było prawdą, też odpowiedziałem. No i tak przepytali nas w ciągu tego jednego przedpołudnia do litery „p”. Było nas stu kilkudziesięciu, bo część już przedtem wywieziono do Dory, do rozmaitych [obozów]. Ale nas zawieźli do Suhl.

 

Suhl to była miejscowość, tak zwany Waffenstadt Suhl, takie miasteczko, gdzie było dużo zbrojowni i dużo warsztatów. Ci, co zostali, od litery „r” do późniejszych, to już zostali w tym obozie i rozwieziono ich po rozmaitych miejscach pracy, po różnych kopalniach. Bo jeden z moich kolegów, jeszcze z gimnazjum, tam był, i jak go po wojnie spotkałem, to właśnie powiedział, że był w Dorze. To był taki okropny tunel czy kopalnia, w której był jakiś warsztat zbrojeniowy, gdzie ci więźniowie w ogóle nie wychodzili na wierzch, tylko cały czas siedzieli tam. No a ja w tym Suhl byłem jeden dzień, a później ośmiu z nas wybrano i pojechaliśmy gdzieś w las, do takiego baraku, gdzie zwożono drewno z lasu. Tam pracowałem, nie wiem, chyba ze dwa tygodnie. Zwoziliśmy takie wielkie bale drewna, rżnęliśmy je na kawałki i później rąbaliśmy. No ale to już była niby wolna praca, nie jako więźniowie. A po dwóch tygodniach przyjechał jakiś urzędnik czy ktoś i wybrał paru ludzi do fabryki. Pojechałem do fabryki, do Schmalkalden i tam pracowałem jako pomoc murarska. Bardzo mnie to dobrze zrobiło, bo miałem lęk przestrzeni i niechętnie nawet na balkon wychodziłem gdzieś wysoko. A tam wchodziłem po drabince na wysokość około trzeciego piętra, pod sam dach, nosząc jeszcze pięćdziesięciokilogramowe [worki]. […] Tam pracowałem chyba do marca, do przyjścia Amerykanów, do marca 1945 roku.

  • Jak pan się czuł, w sensie samopoczucia, pańskiego zdrowia w czasie pobytu w tych różnych miejscach?


Jak mnie zważyli po przyjeździe do Buchenwaldu, bo wszystkich ważyli, ważyłem czterdzieści dziewięć kilo, a moja waga to była około siedemdziesięciu. Byłem pewnie jednym z niewielu, którzy w Buchenwaldzie trochę na tej zupce brukwiowej przytyli. Później ledwo się ruszałem, ale z każdym dniem było coraz lepiej. Tak że w tych Niemczech to już nabrałem siły, już jakoś sobie dawałem radę. Jakichś takich wyczynów specjalnie nie, ale właśnie teraz już bym nie uniósł worka z cementem za skarby świata, a wtedy już potrafiłem przynajmniej w końcu… Tam też przeżyłem jeden nalot. Myśmy mieszkali w takim starym domu na trzecim piętrze, gdzie w pokoju nas było czterech na dwóch piętrowych łóżkach, w niewielkim pokoju czterech. Jak był alarm, to z reguły uciekałem z pracy do tego pokoju i kładłem się, odpoczywałem. A tego dnia, kiedy był nalot, to jakoś coś mi strzeliło do głowy i poszedłem do takiego schronu wykopanego w ścianie skalnej. I akurat trafiło w ten dom, zawalił się ten dom i straciłem cały mój ubogi majątek, jakieś ubranka czy coś takiego, ale w każdym razie przeżyłem ten nalot. Później w marcu zaczęło się już takie zdenerwowanie wśród tych cywilnych Niemców, zresztą były same kobiety i staruszkowie, bo mężczyzn prawie że tam nie było. Zaczęli wywieszać białe flagi i po pewnym czasie przyjechał patrol amerykański, dosłownie było ich tam chyba czterech żołnierzy. Przyjechali na rynek tego miasta Schmalkalden, kazali oddać broń. Niemcy, zdaje się, bardzo posłusznie ogromną ilość broni oddawali. Później jakąś zabawę zrobili z Polkami i Rosjankami, tańczyli sobie ci żołnierze. Później przyszło ich więcej i na dobrą sprawę wieczorem wyjechali i nie było ani niemieckich żołnierzy, ani amerykańskich, nie wiadomo było co robić.

  • Co się stało w marcu z tą strażą, która państwa tam pilnowała? Oni zniknęli po prostu w pewnym momencie?


W Schmalkalden?

  • W Schmalkalden.


To straży w tym sensie, żeby jakiejś wojskowej, to nie było, byli jacyś dozorcy czy urzędnicy… Część ich to byli przeważnie starzy ludzie, jacyś majstrowie. Podlegałem majstrowi, który tak na oko miał siedemdziesiąt pięć lat. To już te ostatnie dni, to siedzielismy w jakimś pomieszczeniu. W ogóle do roboty nie wychodziliśmy, bo nie było wielkiego sensu chyba i już sobie odpuścili to wszystko.


Co jeszcze w tym marcu? No a później zaczęli przychodzić Amerykanie, już przyjechały jakieś czołgi, a później piechota szła. Notabene w tej piechocie strasznie dużo było Murzynów, znacznie więcej niż prawdopodobnie procentowo w Ameryce. Dużo też było Polaków, można było z nimi rozmawiać. Bo myślę, że właśnie w tej piechocie to byli tacy gorsi Amerykanie. Przed Powstaniem paliłem bardzo dużo, w Powstaniu już nie mogłem palić, później też nie miałem papierosów, nie mogłem palić. Ale pamiętam, jak już Amerykanie weszli, Niemcy palili masę papierosów i wyrzucali te pety, to te pety zbierałem i robiłem sobie z tego papierosy, w takie gazety zawijałem. Pamiętam, że jakiegoś Amerykanina poczęstowałem tym papierosem, on z oburzeniem machnął ręką i dał mi jakieś przyzwoite papierosy, już nie pamiętam jakie. Byłem tam przez pewien czas, a później… To Schmalkalden to było w Turyngii. Na mocy, zdaje się, umowy rosyjsko-amerykańskiej czy rosyjsko-angielskiej, amerykańsko-rosyjskiej, to Turyngia miała przejść pod władzę rosyjską. […] Mieszkaliśmy jako ci displaced person, to pytali, kto chce zostać i czekać na Rosjan, a kto nie chce. To ja naturalnie powiedziałem, że nie chcę, i pojechaliśmy do prowincji Rh ö n, do Wildflecken i tam byliśmy w tym obozie Wildflecken, który był dawną kwaterą wojsk SS.
Tam zamieszkaliśmy, dostawaliśmy niezłe jedzenie, nic nie mieliśmy do roboty, jak ktoś nie chciał. Tam, co prawda, zająłem się dezynfekcją, bo było już DDT, więc najpierw sam się odwszyłem, a później chodziłem z taką brygadą i dezynfekowałem wszystkich. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że DDT może być trujące i tak sypaliśmy, że wychodziliśmy jak młynarze. Sam przecież kilkanaście dni byłem obsypany co dzień tym DDT. Ale daj Boże każdemu mieć taką wątrobę jak ja w tym wieku. No nie wiem, jak to było. Więc wtedy byliśmy w tym Wildflecken i to były koszary SS i do tej pory pamiętam paskudne takie zdanie napisane widocznie przez jakiegoś żołnierza SS na murze: Lieber alte Fotze lecken, als ein Tag in Wildflecken. […] Widocznie im tam dobrze tak było.
I tam czekaliśmy w tym Wildflecken, zacząłem trochę słuchać radia i kiedyś słucham radia „Warszawa”… Aha, napisałem jeszcze podanie do Brukseli, żeby mnie przyjęli na uniwersytet, chociaż nie wiem, jak bym sobie tam poradził, bo… Może po francusku, mniejsza z tym. Słucham radia „Warszawa” i tam pamiętam, że mówili o meczu jakimś i o zawodniku, Gracz się nazywał. Nie wiem, czy pamiętacie, ale zaraz po wojnie był słynny taki piłkarz, Gracz, o nim mówili… No to sobie pomyślałem: „No, jak tam jest piłka nożna i zawody, no to chyba tam można jechać”. Wtedy zgłosiłem się do przyjazdu. Jeszcze czekałem chyba ze dwa czy trzy tygodnie. Wreszcie przyjechał jakiś pociąg i towarowym pociągiem jechałem przez trzy dni z tego Wildflecken do… Jak to się nazywa, to już nie pamiętam… [Czechowice]?… Coś takiego, na granicy czesko-polskiej. Jechaliśmy tam trzy dni. Miałem już masę bagażu, bo narabowałem trochę u Niemców, więc miałem jakieś ubrania, jakieś buty, parę tobołków. Dojechaliśmy do Pilzna i w Pilźnie stanęliśmy na peronie, wyszliśmy sobie elegancko na peron. Na tym samym peronie z drugiej strony stał pociąg, który przyjechał z Polski i jechał na Zachód. W tym pociągu byli prawie sami Żydzi i mówili do nas: „Czyście zwariowali? Dokąd wy chcecie jechać? Wy wracajcie do Niemiec czym prędzej”. No ale jakoś nie uwierzyłem i pojechałem do Polski. Później na granicy nas przepytywali, przyznałem się, że byłem w Armii Krajowej. Pamiętam już rok czy dwa po wojnie, jak byłem w Warszawie, to […] [pan Ciborowski] ojciec tego architekta znanego, co budował Skopje, rozmawiał z moim ojcem, ja też tam byłem i on się mnie pyta: „No to co, przyznałeś się, że byłeś w Armii Krajowej?”. Mówię: „Tak”. – „Oj, głupio zrobiłeś”. No bo rzeczywiście dużo moich kolegów jednak było aresztowanych. Przyznałem się [na granicy], dostałem sto złotych [na podróż], jakiś taki dokument, papierek i możliwość podróżowania.
Pojechałem do Drzewicy pod Opocznem, bo już dowiedziałem się, że tam są rodzice. W Drzewicy chyba jest nadal, była fabryka Gerlacha, noży. Oni tam byli, bo znali tego dawnego właściciela. Dojechałem tam szczęśliwie i na tym się skończyła moja wojenna [tułaczka]… A jeszcze będąc w Warszawie, dwa czy trzy dni po przyjeździe do Warszawy, spotkałem mojego kolegę jeszcze ze szkoły powszechnej i mówię mu: „Wiesz, tak tu się rozglądam. No wcale tu tak źle nie jest”. Mówi: „Poczekaj miesiąc, za miesiąc pogadamy”. Tak to było. No to nagadałem się dosyć. […]

  • Co się działo z rodzicami w trakcie Powstania Warszawskiego? Co sprawiło, że potem znaleźli się pod Opocznem?


Rodzice byli na Lesznie, gdzie ja, w tym samym domu. Wyszedłem 6 sierpnia, ojciec chyba też wyszedł, ale dokąd poszedł, nie wiem, i nie spotkał się ze mną już. Natomiast matka zastała tam, aż weszli „ukraińcy” czy ci… No i tam nie zamordowali nikogo, nie obrabowali nawet. Matka nawet miała pierścionek jakiś na ręce, ale jakoś tak… W każdym razie nie zauważyli tego. Zgwałcili tylko jakąś dziewczynę, która była służącą. […] Matka tam została i później ją pognali na zachód. Tam gdzieś weszła i zamieszkała u państwa Kornackich w Leśnej Podkowie. Zresztą zupełnie nieznani ludzie, tylko po prostu zaopiekowali się nią… Ale co trzeba powiedzieć? Że ojciec dostał się do jakiegoś obozu pracy pod Warszawą w Rakowie. Matka się o tym dowiedziała, nie wiem skąd, poszła do tego obozu i wyciągnęła ojca po prostu. Ojciec bał się wyjść, że to go zastrzelą czy coś takiego. Ale w końcu wyszli i przesiedzieli chyba parę tygodni w Leśnej Podkowie, a później jak się już wszystko skończyło, wojna się skończyła, to pojechali do Drzewicy. Tam mieli znajomych i ojciec pracował w województwie czy gdzieś i jakoś…
Może ciekawe by było, jak się dowiedziałem, gdzie są rodzice. Kontakt z nimi straciłem zupełnie, nic nie wiedziałem p Powstaniu w Warszawie, czy żyją, czy nie żyją. Ale przypomniałem sobie, że taką znajomą rodziców była pani (nazwiska sobie nie przypomnę), „biała” Rosjanka, która była w Warszawie, a później mieszkała w Łodzi na ulicy Piotrkowskiej. Ale nie wiedziałem, jaki numer, ani co, tylko na Piotrkowskiej. Nie znałem jej imienia, tylko nazwisko. Jak zastanawiałem się, jak się dowiedzieć o rodzicach, to mi przyszło do głowy, że ona jest i napisałem… O, już wiem, Stachowska. „Pani Stachowska, Litzmannstadt – bo to już wtedy było Litzmannstadt – ehemalige Piotrkowska Strasse” – dawna Piotrkowska, bo ona już się nie nazywała Piotrkowska, tylko chyba Adolf Hitler Strasse czy coś takiego. Proszę sobie wyobrazić, że po jakichś dwóch czy trzech tygodniach dostałem list od tej pani Stachowskiej, gdzie przysłała mi też jakieś karteczki na chleb, [wiadomość,] gdzie są rodzice, i zawiadomiła rodziców. Później korespondowałem z rodzicami w ten sposób, że co tydzień wysyłałem depeszę. Depesza kosztowała mnie stosunkowo niedrogo, bo tam zarabiałem około sześćdziesięciu marek (na niemieckie stosunki to było niewiele, ale dla mnie to było bardzo dużo), a depesza kosztowała dwie czy trzy marki. Nie miałem na co wydać tych pieniędzy, bo kupić jedzenia nie można było. Więc taką depeszę wysyłałem, że: Ich bin gesund, coś takiego, już nie pamiętam i rodzice dostawali te wiadomości. Rodzice przysłali mi dwie paczki, z tytoniem i z jakimiś wiktuałami. Ostatnia paczka przyszła do mnie w marcu, jeszcze nim Amerykanie weszli do tego Schmalkalden, a Polska była już zajęta przez Rosjan. Paczka była nadana jeszcze za Niemców i przyszła, jak już bolszewicy przeszli tę granicę polsko-niemiecką. I tak dobrze ta niemiecka poczta funkcjonowała, trzeba przyznać.

  • W jaki sposób wracali państwo z tego miasta do Warszawy?


Z jakiego miasta?

  • Z tego opoczyńskiego.


Chyba chodziła już kolej po prostu. Z granicy czeskiej dojechałem do Częstochowy, bo wiedziałem, że tam jest znajomy ojca i u niego przenocowałem. Zostawiłem tam bagaż i później wsiadłem w pociąg, dojechałem do Opoczna koleją, to pamiętam. Wysiadłem w Opocznie, z Opoczna do Drzewicy jeszcze dwadzieścia kilometrów na piechotę. No to co miałem robić? Ruszyłem piechotą, a tu się ciemno robi. Usiłowałem gdzieś zapukać, ale nikt nie otwierał, każdy się bał jak ognia. Tak idę, idę. Już chyba godzina dziewiąta czy coś takiego. Patrzę, samochód stoi na drodze i coś tam reperują. Idę do tych ludzi, mówię: „Jak tu do Drzewicy się dostać, w którą stronę?”. A on mówi: „Złą drogą pan idzie. Pan musi się wrócić i pójść… Ale do kogo pan tam idzie?”. Powiedziałem, że mój ojciec tam został. Mówi: „To niech pan wsiada z nami, my jedziemy do Drzewicy. Znamy pańskiego ojca”. Takie szczęście miałem i rzeczywiście zawieźli mnie do tej Drzewicy. Do tego pociągiem się jechało, tak.

  • Rozumiem, ale chodziło mi o powrót z Drzewicy do Warszawy.


Chyba autobusem do Nowego Miasta, a tam ta kolejka chodziła chyba już. Tak sobie przypominam. Nie pamiętam już, kiedy tam przyjechałem, ale na tyle wcześnie, że jeszcze mogłem zdawać egzamin na politechnikę i na uniwersytet. Zdawałem dwa, ale jak się dowiedziałem, że się dostałem na uniwersytet, to już [na] tamten machnąłem [ręką]. Nie wiem, czy tam chcieli mnie przyjąć, czy nie. Chyba tak, autobusem do Nowego Miasta… Przed wojną to jeszcze można było jechać taką żydowską furmanką, ale to strasznie długo trwało, parę godzin. Do Nowego Miasta i tam ta kolejka, która przez Grójec, Tarczyn dojeżdżała do Warszawy. To tak się chyba jechało.

  • Wspominał pan, że po przyjeździe do Warszawy zgłosił pan, że był pan w Armii Krajowej. Czy miał pan z tego powodu nieprzyjemności?


Nie, zgłosiłem na granicy. Tam już nie zgłaszałem. Natomiast tam w jakimś celu coś… musiałem załatwić zameldowanie, w każdym razie z jakimiś ludźmi z SB czy z milicji, nie pamiętam, jak się meldowałem i tam się przyznałem, że byłem w Armii Krajowej. Wtedy właśnie „Radosław” przyjmował tych, którzy się zgłosili, ujawnili. Pytają się: „A meldował się pan?”. To było w tym gmachu na rogu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu, ale nie pamiętam, jak to się wtedy nazywało. Mówię: „Nie”. – „No to prędko się pan melduj, bo już niedługo nie będzie czasu”. No to poszedłem tam, zameldowałem się. Jeszcze jak idiota pytałem go, czy wie coś o moich kolegach. Nawet jakby wiedział, to by nic nie powiedział. Bo po co wydawać? W każdym razie tam się zameldowałem już jako akowiec. No i właściwie jakichś takich specjalnych przykrości z tego powodu chyba nie miałem, że byłem w tej Armii Krajowej. Mój przyjaciel, nieżyjący już kolega, Bogdan [Deczkowski „Landański”], to jednak spotykał się z kolegami. No to aresztowali go, siedział w wiezieniu chyba ze trzy czy cztery lata.

  • Jeszcze chciałem pana zapytać o taką sprawę. Mianowicie, co panu z Powstania Warszawskiego, z tego okresu krótkiego pobytu, najbardziej zapadło w pamięć?


Przede wszystkim chyba to, że leżałem półprzytomny, matka się modliła przy moim łóżku, a tu bez przerwy albo strzelanina, albo bomby leciały, albo… No i ta droga przez te ulice zasłane trupami. No to jak bym był normalnie zupełnie zdrów, to chyba bym zwariował. To coś strasznego było. Ale jakoś zniosłem to i [przeżyłem]…

  • Właśnie. Co panu było? Jak zdiagnozowała ta pani doktor?


Ona twierdziła, że to była zakaźna żółtaczka. Czy tak było, nie wiem, trudno powiedzieć. Żółty byłem rzeczywiście. Gorączkę miałem czterdzieści jeden stopni, jak mi mierzono jeszcze na Żoliborzu, na Mickiewicza 25 jak byłem. A później to już miałem trochę niższą tą gorączkę, ale ciągle wysoką. I tak ze sześć dni z tą gorączką… Na szczęście nie jadłem, bo podobno przy tej żółtaczce jak się je, to bardzo się wątroba uszkadza, więc trzeba jak najmniej jeść. A ja z konieczności prawie nie jadłem.

  • Właściwie można powiedzieć, że sam pan się wyleczył?


Sam się wyleczyłem, tak. W ogóle miałem szczęście od początku do końca, bo każdy inny to by już piętnaście razy zginął, jak by przeżył to co ja.



Warszawa, 25 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Jan Zygmunt Geisler Pseudonim: „Gajowiec” Stopień: strzelec Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter