Wanda Maliszewska „Iga”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Wanda Maliszewska, w czasie Powstania byłam sanitariuszką, miałam szesnaście lat.

  • Jak zapamiętała pani swój dom rodzinny, dzieciństwo? Czym zajmowali się pani rodzice?

Mój ojciec był dziennikarzem, matka pracowała w kancelarii adwokackiej, mieszkaliśmy na obrzeżach Warszawy, w Piastowie.

  • Jaki wpływ wywarła na panią szkoła?

Chodziłam do powszechnej szkoły, tak się to wtedy nazywało, a potem, w czasie okupacji, dojeżdżałam do Warszawy do szkoły imienia Jana Kochanowskiego, to było II Żeńskie Gimnazjum Miejskie. Byłam tam do małej matury, do Powstania.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Nie.

  • Jaki klimat panował u państwa w domu?

Bardzo patriotyczny, w każdym pokoleniu mojej rodziny był jakiś powstaniec. Byłam wychowana w kulcie służenia ojczyźnie. Nie chciałabym być patetyczna, ale tak wyszło.

  • Czy szkoła też panią tak wychowywała?

Bardzo. To była bardzo patriotyczna szkoła, postawiona na bardzo wysokim poziomie. Potem nie miałam żadnych trudności (jak po małej maturze znalazłam się w przypadkowej szkole), żeby zrobić maturę. Dyrektorką była pani Rościszewska, która zginęła w czasie Powstania. Szkoła miała niezwykle wysoki poziom i grono uczennic bardzo patriotycznie nastawionych, patriotycznie prowadzonych.

  • Pamięta pani jakieś koleżanki, z którymi się pani przyjaźniła w szkole?

Oczywiście.

  • A czy mogłaby pani trochę o nich opowiedzieć? Jakie to były osoby?

Jedna miała szczególny życiorys. Nazywała się Irena Radwańska. Spotkałyśmy się w czasie Powstania. Była łączniczką, była ranna. Potem przeszła razem z ludnością cywilną, dostała się na tamtą stronę i wyszła za mąż za człowieka, który pracował w Radio „Wolna Europa” w Monachium. Potem przeprowadzili się do Waszyngtonu, do „Głosu Ameryki”. Bardzo to było wzruszające, kiedy słuchałam nielegalnego radia i słyszałam: „Dobry wieczór państwu! Mówi Głos Ameryki. Podajemy wiadomości. Dobre czy złe, ale zawsze prawdziwe. Witam państwa, mówi Irena Radwańska”. To była moja koleżanka szkolna. Druga zrobiła karierę naukową, jest profesorem medycyny w dziedzinie patomorfologii. Trzecia moja przyjaciółka skończyła polonistykę, jeszcze do tej pory pracuje. Jesteśmy w ciągłym kontakcie telefonicznym z Irką Radwańską, która w tej chwili mieszka w Atlancie. Miała rzeczywiście niesamowicie ciekawy życiorys. Jak się dostała na tamtą stronę, miała szesnaście lat. Takie smarkate skierowano do szkoły. Chodziła do szkoły i zrobiła maturę w Palestynie. Potem razem z wojskiem przewędrowała do Londynu. Tam skończyła konserwatorium, świetnie grała, była uczennicą pani Kazurowej. Potem, razem z Konarskim („Refrenem” słynnym), z panią Bogdańską, która została potem panią Andersową, jeździli, bo jeszcze była wojna i dawali koncerty dla żołnierzy. Czyli była to ciekawa szkoła, pełna ciekawych ludzi.

  • Jak pani zapamiętała 1 września?

Wiem, że tatuś (mieszkaliśmy w niedużym domku z ogródkiem) wyprowadził mnie na ogródek, pokazał mi samoloty i mówił: „Wiesz, to są samoloty niemieckie”. To tylko tyle.

  • Pamięta pani wejście wojsk niemieckich do Warszawy?

Mieszkałam wtedy na obrzeżach, w Piastowie, więc tego uroczystego wejścia nie pamiętam.

  • Jak przebiegało pani życie podczas okupacji?

Podczas okupacji była u nas nieprawdopodobna bieda, właściwie granicząca z nędzą. Ojciec był dziennikarzem, oczywiście nie mógł pracować w „gadzinowej” prasie, w związku z tym był urzędnikiem w magistracie warszawskim. Bieda była taka, że chleb był tylko po to, żeby mieć kanapkę do szkoły, a tak to jadło się zupę, brukiew i takie różne rzeczy. Lepiej o tym nie mówić. Była straszna bieda w czasie okupacji.

  • A pani mama?

Moja mama przestała pracować, ponieważ adwokat, w którego kancelarii była, był w oflagu. W związku z tym zdobywała żywność i mordowała się ze mną w Piastowie.

  • Pani, jak wojna się zaczęła, zaczęła później chodzić do szkoły?

Jak wojna się zaczęła, to byłam po piątej klasie szkoły podstawowej.

  • Skończyła pani szkołę podstawową i poszła do liceum?

Ta szkoła, o której mówię, występowała oczywiście pod pseudonimami najróżniejszymi. Najpierw nazywała się szkoła krawiecka, potem szkoła farbiarska, a oczywiście lekcje z łaciny, z historii, z literatury mieliśmy w prywatnych domach. Natomiast tam oficjalnie była pani od kroju i robiło się pozory tego, że jest to szkoła zawodowa. Nam nie wolno było się kształcić, bo myśmy byli przeznaczeni wyłącznie jako robole.

  • Czy podczas okupacji była pani świadkiem jakichś łapanek, rozstrzeliwań?

Raz byłam złapana, jak przyjechałam autobusem od moich dziadziusiów, to było na placu Napoleona. Ale ponieważ byłam jeszcze smarkata i wyglądałam bardzo smarkatowato, więc mnie puścili z tej łapanki, nie miałam tego typu przeżyć. Raz widziałam, będąc w jakimś urzędzie, jak aresztowano młodego człowieka. Nie wiem, kto to był, ale szedł ze skutymi rękami i dwóch Niemców go prowadziło. To straszne przeżycie.

  • W którym momencie zetknęła się pani z życiem konspiracyjnym?

W naszej szkole działały „Szare szeregi”. Myśmy nie były szkolone wojskowo oczywiście, tylko jako sanitariuszki, grupa piętnastoletnich była szkolona na sanitariuszki. Miałyśmy coś w rodzaju ćwiczeń w Szpitalu Maltańskim (który był w gmachu Resursy Kupieckiej na Senatorskiej), żeby się zetknąć z rannymi, żeby się nie przestraszyć krwi czy zachowań ludzi, którzy byli ranni. Takie miałyśmy ćwiczenia. Była jeszcze jedna koleżanka, Wanda Kapuścińska, w jej mieszkaniu na ulicy Skorupki miałyśmy szkolenia. Jej ojciec był docentem dermatologiem, potem profesorem w Łodzi na Akademii Medycznej, tak się to wtedy nazywało. Myśmy były szkolone jako sanitariuszki, w ramach „Szarych Szeregów”.

  • Pamięta pani, kto panią wprowadził do „Szarych Szeregów”?

Tego nie pamiętam. Po prostu dziewczyny między sobą mówiły: „Słuchajcie, zbieramy się u Wandy, bo tam będzie szkolenie sanitarne”. I koniec.

  • Jak zastał panią wybuch Powstania?

Miałam zgłosić się na sanitarny oddziałek w Szpitalu Maltańskim, ale nie dotarłam, dlatego że ja mieszkałam w Piastowie, kolejka już nie chodziła. Chodziła [tylko] kolejka EKD. Musiałam przejść pieszo od dworca i po drodze wstąpiłam na ulicę Chłodną do mojej cioci, która miała dzieci, żeby ją zawiadomić, co się będzie działo za chwilę. Ponieważ była wacha naprzeciwko tego domu, zaczęła się strzelanina, przyjechał jakiś [czołg]. Nie wiem, czy to był „Tygrys”, w każdym razie czołg. Już nie mogłam przejść na Senatorską. Kiedy tam dotarłam, naszego oddziałku już nie było, nie było pani, która nas szkoliła. Zostałam na lodzie. Smarkata, szesnastoletnia, ubrana lekko, bo to był sierpień. Trochę zrozpaczona pętałam się dwa dni. W szpitalu nie byłam potrzebna, bo tam był komplet personelu. Pytałam po punktach sanitarnych. Zapytałam na punkcie sanitarnym na Sosnowej 8 róg Złotej. Tam zostałam przyjęta z otwartymi ramionami, bo w przeddzień dwie sanitariuszki wyszły za Aleje i już nie wróciły. Nie było wiadomo, co się z nimi stało. Wtedy przejście za Aleje było jak teraz wyjazd do Berlina. Tam była ogromna barykada, trzeba było przebiegać pod tą barykadą. Aleje dzieliły Śródmieście na dwie części i przejście za Aleje to było coś dużego.

  • Jak wyglądała pani praca jako sanitariuszki?

To był punkt sanitarny prowadzony cudownie przez pana doktora Zielińskiego. Znałam go z nazwiska. Wprawdzie był neurologiem, ale nie wybierano, w konspiracji byli lekarze, jacy byli. Był dla nas jak ojciec. Byłam najmłodsza, szesnastoletnia, a wszystkie sanitariuszki były starsze. Nas było dziewięć. Zresztą to się zmieniało, dlatego że przychodziły, wychodziły. Były w zasadzie dwa patrole, jedna na zapas. Miałyśmy dziesięć, jedenaście łóżek w pomieszczeniu, które prawdopodobnie kiedyś było sklepem, magazynem. Sala opatrunkowa była za salą chorych. Miałyśmy oczywiście przyjmować tylko lżej rannych, dlatego że nie było warunków, nie było ani lekarstw, ani sprzętu. W związku z tym ciężej rannych odnosiłyśmy do szpitala na Mariańską. Oprócz pana doktora Zielińskiego była jeszcze jedna lekarka, pediatra, której nazwiska nie wymienię. Ona potem poszła za Aleje i już nie wróciła, tak było niebezpiecznie. Była pielęgniarka dyplomowana, Irena. Świetna pielęgniarka, chociaż ostra, ale niebojąca się niczego i doskonale wykonująca swoją pracę. A myśmy tylko pomagały, bo przecież myśmy nie miały umiejętności. Zresztą nie byłam jeszcze w AK, dlatego że miałam szesnaście lat, a do AK przyjmowano od osiemnastu. Ale doktor Zieliński zaświadczył, że się nadaję, jak na mnie popatrzył, więc przysięgę akowską składałam w trakcie Powstania przed księdzem, przed ołtarzem.

  • Wtedy przyjęła pani pseudonim „Iga”?

Tak.

  • Czy z pracy sanitariuszki utkwiły pani w pamięci jakieś specjalne momenty?

Tych momentów było mnóstwo. W tym czasie, kiedy jeszcze nasz mini szpitalik był na wierzchu, a nie w piwnicy, czyli to było w sierpniu (bo po upadku Starówki wszystkich rannych musiałyśmy znieść do piwnicy), pamiętam, że z samego rana wpadł jakiś łącznik: „Chodźcie czym prędzej, bo mamy rannego kolegę!”. Poleciałyśmy zmarznięte, była piąta rano. Jeden chłopak płakał, mówił: „Mój przyjaciel, mój kolega przed chwilą jeszcze żył”. A myśmy widziały roztrzaskaną głowę i kawałki mózgu naokoło. To nie były widoki na szesnastoletnią smarkatą, ale trzeba było to wszystko jakoś znieść. Oczywiście ten chłopiec nie nadawał się już absolutnie do leczenia. Natomiast zapamiętałam, jak jego przyjaciel rozpaczał. Takich momentów było bardzo dużo. W Śródmieściu byłam do końca, do ostatniego dnia Powstania, więc rzeczywiście było ciężko.

  • Czy pamięta pani jakieś walki wokół punktu sanitarnego, oddziały tam stacjonujące?

Nieomal sąsiadował z nami oddział Grup Szturmowych, czyli to byli tacy najwspanialsi żołnierze. Byli dobrze uzbrojeni, byli wspaniale wyekwipowani, bo zdobyli prawdopodobnie jakiś magazyn mundurów policyjnych, więc wszyscy byli w [mundurach] dawnej granatowej policji, wszyscy byli wspaniale uzbrojeni. To był kwiat naszej młodzieży, chłopcy wyszkoleni, bardzo dobrze wychowani. Przywiązali się do naszego punktu, bo się jeden, drugi ranny trafił i przyszedł do nas, a u nas był porządek, więc powiedzieli: „Tylko u was będziemy”. Myśmy się zaprzyjaźniły z tym oddziałem.
Pamiętam moment (to jeszcze był sierpień, jeszcze był stosunkowy spokój), kiedy była msza. Oczywiście na podwórku, ołtarz był na cegłach ustawiony. Myśmy stały w białych fartuchach, naprzeciwko ci chłopcy w policyjnych mundurach. Byliśmy wtedy jeszcze pełni nadziei. Było to wszystko wstrząsające, ale piękne.

  • Z kim się pani przyjaźniła podczas Powstania? Czy były takie osoby?

Jedna z sanitariuszek okazała się być starszą siostrą mojej koleżanki z klasy. Nazywała się Ewa Kuleszanka. Pamiętam, bo znałam nazwisko Dzidka Kuleszanka. Ona chyba miała pseudonim też „Ewa”, tego nie pamiętam dobrze. Myśmy się razem trzymały. Ponieważ Dzidka, jej młodsza siostra, która była moją koleżanką z klasy, była łączniczką w załodze elektrowni, to w momencie jak już nie było wody, myśmy chodziły Tamką w dół do elektrowni kąpać się, bo oni tam mieli dosyć wody. Parę razy odwiedzałyśmy ją tam. Po drodze była gospoda PŻ, piłyśmy kawę, szłyśmy do Dzidki. One się uściskały, dwie siostry, wymyłyśmy się i wracałyśmy do domu. Pamiętam moment, jak wpadła nasza komendantka, Kasia się nazywała, i powiedziała: „Szykujcie się, bo będą zrzuty!”. Myśmy czym prędzej się ubrały. Była noc, było przepięknie, dlatego że waliły zenitówki. Samoloty były bardzo wysoko, nie bardzo wiedzieli, gdzie zrzucać. Nie mogli się bardzo zniżać. To wyglądało przepięknie, niebo było zupełnie czarne i na tym tle jakby koraliki krakowskie, różnokolorowe strzały z zenitówek. Zapamiętałam to sobie. Trochę tych zrzutów trafiło niestety do Niemców, ale trochę trafiło do nas.

  • Mogliście korzystać z rzeczy, które były zrzucone?

Do nas akurat nie trafiły. Myśmy mieli wielkie kłopoty z lekarstwami. Właściwie to wszystkie rany załatwiało się za pomocą rywanolu. Doktor miał kulociąg, jeśli ktoś miał pocisk wewnątrz, to oczywiście musiał być wyjmowany bez żadnego znieczulenia.

  • Mówiła pani o wyprawach do wody. Jak było z higieną?

Jak najfatalniej. Jak wyłączono wodę, to na każdym podwórku wykopano studnię i trzeba było iść z kotłem. Szłyśmy we dwie i czekałyśmy w kolejce po wodę. Teoretycznie wojsko miało wodę dostać poza kolejką, ale człowiek nie miał sumienia, jak jakieś staruszki tam były. Z higieną było źle. Dlatego chodziłyśmy między innymi do elektrowni, bo właściwie stale byłyśmy brudne.
  • Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w żywność?

Z początku bardzo dobrze, naznosili ludzie na samym początku Powstania najróżniejszych przysmaków, najwspanialszych rzeczy, więc z początku było co jeść. Poza tym chłopcy z Grup Szturmowych jak cokolwiek zdobyli, dzielili się z nami. Pamiętam, w pobliżu była cukiernia Gajewskiego i przynieśli do nas dwa wiadra przepięknych ozdób, które się kładzie na torty. Była kuchnia polowa i raz dziennie chodziło się z kotłem. Z tej kuchni przynosiłyśmy zupy i z początku było co jeść. Ten pierwszy okres, sierpień, był pod tym względem przyzwoity. Było trochę chleba, tak że pod tym względem było dobrze.

  • Czy pamięta pani jakieś konkretne osoby wśród chłopców z Grup Szturmowych?

Przychodził do nas chłopak, co miał pseudonim „Pirat”. Był kontuzjowany i przychodził na iniekcje. Pamiętam takiego, co był ranny. Miał pseudonim „Hart”, to był brat „Pirata” i nawet leżał na naszym oddziale. Miał sześć odłamków w jednej ręce, ale mógł poruszać tą ręką, więc to po prostu była kwestia zagojenia się na zewnątrz i odłożenia całej sprawy dla chirurga, po Powstaniu. Pamiętam chłopaka, który miał pseudonim „Bohun”. Nie należał do Grup Szturmowych, to był młodziutki dziennikarz, który miał dwadzieścia lat. Kręcił się po całym Śródmieściu, zbierał wiadomości do gazetek, bo gazetki wychodziły w czasie Powstania. Bardzo często odwiedzał nasz punkt. Pamiętam chłopaka, mnie on się wydawał starcem, a miał dwadzieścia sześć lat, miał pseudonim „Komar”, tak zabawnie. Był smarkacz jak na Grupy Szturmowe, najmłodszy, „Gracjan”. Miał dwadzieścia lat tylko, więc był mało doświadczony. Jak patrzę teraz na serial „Czas honoru”, to cały czas widzę tych chłopców, to, jak spędzali okupację, więc dla mnie to jest wstrząsający serial. „Gracjan” był najpierw lekko ranny, był u nas i potem znowu poszedł do akcji. A potem, jak był już ciężko ranny, leżał w szpitalu na Mariańskiej. Tam były niestety warunki takie, że… Tam jest teraz przychodnia akowska, parę razy tam byłam i przypominałam sobie, jak na podłodze leżało mnóstwo rannych na materacach, na kocach. Ludzie, ponieważ były naloty, nie wszyscy byli na tyle odważni, żeby regularnie pomagać tym rannym. Właściwie nie było artylerii, więc samoloty latały jak chciały i jak chciały rzucały bomby, cały czas. Jak się dowiedziałyśmy, że „Gracjan” tam leży, to błagał: „Zabierzcie mnie do was!”. Mówiłyśmy: „Nie mamy warunków, jesteś ciężko ranny”. – „Wszystko jedno, ja tu nie mogę być”. Doktor się zgodził, zabrałyśmy „Gracjana” i przeżył. Jak się nazywał, nie wiem.

  • Wspominała pani o prasie powstańczej. Czy był do niej dostęp bez problemu?

Tak, był kolportaż. Był cudowny moment zdobycia PAST-y [20 sierpnia]. Był to moment triumfu, widziałyśmy, jak Niemcy z rękami do góry wychodzą z piwnic. Była tak ogromna radość w Śródmieściu, że był zorganizowany koncert z tej okazji w „Helgolandzie”, tam gdzie jest teraz kino „Atlantyk” chyba. Łączniczki recytowały, śpiewały. Wszyscyśmy śpiewali „Serce w plecaku”, bo wtedy Fogg krążył po Śródmieściu i rozśpiewał całe Śródmieście „Sercem w plecaku”. Był to moment triumfu. Potem już było o wiele gorzej.

  • Czy państwo słuchali radia?

Tak, z tym że oni wciąż puszczali „Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej”. Nawet był taki wiersz: „Przestańcie już, dajcie nam amunicji”.

  • Mówiła pani o mszy świętej, która była odprawiana. Czy było życie religijne? Jak wyglądało?

Właściwie nie było życia religijnego. Były kapliczki, na podwórkach ludzie się modlili pod tymi kapliczkami, ale poza tą mszą nie przypominam sobie. Żaden ksiądz nigdy nie odwiedził naszego punktu.

  • Nawet podczas pogrzebów?

Nie było pogrzebów. Kopało się po prostu dołek na podwórku, wrzucało się zwłoki. Nie, nawet w czasie pogrzebów [nie było księdza].

  • Jakie były reakcje ludności cywilnej?

Z początku niesłychanie radosne i przyjazne. Potem, w miarę jak było coraz gorzej, jak już było nie do wytrzymania, ludność cywilna nabrała rezerwy do tego i zaczęła krytykować samą ideę Powstania. Było to bardzo przykre, ale nie było rady, trzeba było to znosić. Ale żadnych wrogich działań ani wypowiedzi absolutnie nie było. Nic z tych rzeczy. Tylko widać było, że ludzie już mają dosyć. Przecież to były dwa miesiące. Tragicznie się zrobiło, jak padła Starówka. Tuż przed upadkiem Starówki był zaprogramowany, jak pamiętam, atak na Hale Mirowskie, bo nasi dowódcy mieli nadzieję, że ludzie ze Starówki przejdą tamtędy do Śródmieścia. Wtedy z naszego oddziału Grup Szturmowych (było ich sześćdziesięciu, dowódcą był sierżant „Grześ”) czterdziestu pięciu zginęło. Czterech było nietkniętych i jedenastu rannych. Znaleźli się u nas. Niestety, ten atak się nie udał i Starówka musiała przejść kanałami. Wtedy się zaroiło od panterek w Śródmieściu, bo przedtem były tylko albo cywilne ubrania, albo policyjne mundury. Bardzo się zdziwili, jak do nas przyszli, że jeszcze mamy szyby w oknach. Tak, jak tam było, potem było tak u nas.

  • Czy miała pani kontakt z żołnierzami przeciwnej strony? Wspominała Pani, że widziała pani Niemców wychodzących z PAST-y. Czy były inne takie zderzenia?

Nie. Tylko pamiętam moment (pierwsze dni Powstania, nie pamiętam, którego to było sierpnia), jak wywieszono biało-czerwoną flagę i ludzie płakali ze szczęścia.

  • Jak toczyły się wydarzenia we wrześniu 1944 roku?

Jak padła Starówka, to już było coraz gorzej. Poszczególne dzielnice padały, coraz gorzej było z zaopatrzeniem. Ale wciąż ludzie byli pełni nadziei. Były strzały za Wisłą, były nawoływania, była nadzieja, że wejdą ruscy i pomogą. Tymczasem wiadomo, jak było. Nasze nadzieje były absolutnie płonne. Profesor Davies twierdzi, że Powstanie upadło w skutek zdrady sojuszników. Przecież wszyscy byliśmy w elite forces. Jest film „Czas honoru”, natomiast „Sprawa Honoru” to była książka napisana przez [dwoje słynnych] amerykańskich [dziennikarzy zajmujących się ważkimi wydarzeniami tamtej epoki], czyli absolutnie niewciągniętych emocjonalnie w nasze sprawy, i którzy twierdzili, że zdradzili nas sojusznicy. [Książka jest do dziś fascynująca].

  • Czy po upadku Starówki pani praca jako sanitariuszki dużo bardziej się pogorszyła? Czy było dużo trudniej?

Po upadku Starówki ostrzał i bombardowanie były już tak straszne, że naszych rannych musiałyśmy znieść do piwnicy i całe życie toczyło się w piwnicy. Wtedy już było bardzo źle z jedzeniem. Mieliśmy jednego chorego na tyfus. Leżał obok wszystkich. Stała miska z wodą i z lizolem i tam człowiek mył ręce, jak do niego podchodził. Takie były warunki.

  • Jak się pani dowiedziała o upadku Powstania?

Dowiedziałam się od naszych zwierzchników, że Powstanie upadło, że jest kapitulacja. Wszystkie dziewczyny miały rozkaz zdjąć mundury i wyjść z ludnością cywilną. Chłopcy pojechali do stalagów.

  • Jakie były reakcje ludzi?

Oczywiście rozpacz. Ludzie musieli opuścić swoje domy. Trudno mówić o tym. Cała ludność została wygnana, o czym wszystkim wiadomo, a miasto wyglądało tak jak w filmie „Pianista”, dosłownie.

  • Co działo się z panią po ogłoszeniu, że upadło Powstanie? Jak dalej toczyły się pani losy?

Nasz punkt funkcjonował do końca, póki można było. Siódmy października to był ostatni dzień, kiedy trzeba było opuścić miasto. Myśmy wszystkie wyszły po cywilnemu. Pędzili nas razem z ludnością na Warszawę Zachodnią, bo był obóz w Pruszkowie. Miałyśmy jechać do Pruszkowa. We wrześniu nie było już co jeść. W pobliżu były zakłady Haberbuscha i Schielego, to była ogromna firma, która produkowała piwo i mieli ogromne zapasy pszenicy. Tę pszenicę na domowych żarnach się miażdżyło i jadło się zupę z tego ugotowaną. Myśmy to nazywały „plujką”, bo to było z łuskami. Właściwie tylko takie było odżywienie. Nie było lekarstw. Bardzo dużo osób chorowało na żołądek. Doktor zalecił, żebyśmy piły czerwone wino, dlatego że ma garbniki i powstrzymuje biegunki, które ludzie mieli, więc ratowaliśmy się w ten sposób, trochę wina było. Ponieważ miasto było oblężone, nie było żadnych jarzyn. Czytałam wspomnienia z Żoliborza, miał jarzyny, owoce, a my nie. Na Warszawie Zachodniej, pamiętam, leżała cebula. Rzuciłam się na tę cebulę i natychmiast ją zjadłam, chociaż normalnie nie znosiłam cebuli. Jaka mądra jest natura, jak jest zapotrzebowanie na coś takiego! To taki mało znaczący szczegół.
Załadowano nas do wagonów bydlęcych i jechaliśmy do Pruszkowa. Przypadek zrządził, że pod sygnałem w Piastowie, tam gdzie mieszkałam, pociąg stanął. Nie wiem, co spowodowało, jakiś impuls, że wysiadłam, za mną koleżanka z naszego punktu. Zjawił się facet w niemieckim mundurze, złapał nas i zaprowadził do budyneczku, który był na terenie peronu, gdzie urzędował (to się wtedy nazywało Bahnschutz, to był Polak), że przeczekamy do następnego transportu. Natychmiast napisałam karteczkę, wyrzuciłam przez okno. Wtedy solidarność ludzka była wspaniała. Nie minęło pół godziny, już moja matka przyleciała i zaczęła błagać Niemców, żeby nas puścili. W końcu wybłagała, że puszczą mnie, a tę drugą wyślą transportem. Nie mogłam tego zrobić. Powiedziałam, że albo dwie, albo wcale. Zapomniałam, że wychodząc z Powstania każda z nas dostała żołd, trzydzieści dolarów. Ten żołd poszedł dla tego Polaka, natomiast Niemiec nie wziął pieniędzy i pozwolił nam iść z moją mamą do domu. On się wieczorem pojawił i okazało się, że to nie Niemiec, tylko Węgier. Był w niemieckim mundurze i myślałam, że to Niemiec. Okazał się być przyzwoitym człowiekiem.

  • Jakie jest dla pani najgorsze i najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze to było zdobycie PAST-y, a najgorsze… Kiedyś na naszym punkcie zjawiła się para staruszków. Gospodyni przyprowadziła staruszka księdza, który był poparzony od „krowy”. Miał niezmieniane przez tydzień opatrunki. Nie wiedziała, gdzie z nim iść. Miał zabandażowaną całą głowę. Nasz kochany pan doktor wziął go na stół, jak się te bandaże zdjęło, to się posypało mnóstwo robaków. To jest straszne wspomnienie. Od tej pory nie mogę patrzeć na krewetki, bo mi się przypominają. A drugi to był mózg, który wyskoczył. Mówiłam już o tym.

  • Jak pani życie się toczyło po przyjeździe do domu?

Wtedy bardzo łapali i wywozili do Niemiec na roboty, w związku z tym trzeba było zdobyć jakąś pracę. Mój tata, jak wrócił z Powstania, bo również brał udział w Powstaniu w Śródmieściu, przez znajomych wystarał mi się o posadę ekspedientki w Społem. To było Konsumgenossenschaft i Niemcy tolerowali Społem, był to dla nich jakiś ausweis. W ten sposób doczekałam wejścia Rosjan 17 stycznia, a 1 lutego już ruszyło gimnazjum. Dyrektor, uciekinier z Warszawy, wspaniały człowiek, pan Ordyński, natychmiast zorganizował gimnazjum. Byłam po małej maturze. Pierwsza licealna zaczęła się już w lutym. Marzec, kwiecień, maj, czerwiec, lipiec i był tylko jeden miesiąc wakacji, sierpień. Potem normalny rok szkolny. W następnym roku zdałam maturę.

  • Czy mogłaby powiedzieć pani parę słów o udziale pani taty w Powstaniu?

Właściwie to nie. Mój tata był przed wojną w PPS-ie, Polska Partia Socjalistyczna. Był ideowym pepeesowcem. Była specjalna organizacja wojskowa PPS, która potem połączyła się z AK. Potem ojciec miał dużo przykrości jako ideowy pepeesowiec. Najpierw połączono partie PPR i PPS. Tym sposobem tata znalazł się w partii. Czym prędzej go wyrzucono i miał przykrości.

  • Jak nazywali się pani rodzice?

Stanisław i Lucyna Leśniewscy.

  • Jak pani ocenia Powstanie z perspektywy czasu?

Nie do mnie to należy. Jest tyle kontrowersji, czy to było potrzebne. Uważam, że to do nas nie należy. Nie mam stosunku. Jestem pełna podziwu dla ludzi, którzy ginęli. A jeśli chodzi o nas, to był po prostu nasz obowiązek. Każdy, gdyby akurat trafił na takie czasy, zrobiłby to samo, to jest normalna rzecz.

  • Czy Powstanie Warszawskie miało wpływ na pani późniejsze życie?

Szalony. Jak wychodziłam z Warszawy i zobaczyłam to wszystko, co zobaczyłam, to doszłam do wniosku, że właściwie nic nie jest ważne. Nie jest ważne, co mam, tylko jest ważne, co przeżyję. W związku z tym nie dorobiłam się niczego oprócz dwóch pokoi z kuchnią w bloku i malutkiego fiacika. Mąż był adwokatem, więc dwa wolne zawody. Zdawałoby się, że jako tako, ale wszystko przeznaczaliśmy na podróże. Inwestowałam w przeżycia. Chyba właśnie Powstanie tak mnie ustawiło. Absolutnie nieważny jest stan posiadania. Ważniejsze jest wnętrze.
[Do moich przeżyć w Powstaniu życie dopisało wzruszający epilog… Po wojnie studia, małżeństwo, rodzina, podróże, płynęły lata. Moja córka wyszła za mąż za Kanadyjczyka. Wracają z wizyty u niej, znalazłam się w samolocie w Toronto Warszawa via Amsterdam, obok pary Kanadyjczyków, na oko starszych ode mnie o kilka lat. Długi lot, noc, nuda, zaczęliśmy rozmawiać. Okazało się, że para leci do Europy odwiedzić córkę, która wyszła za Europejczyka. Sytuacja odwrotna do mojej, rozmowa się ożywiła. Po akcencie poznali cudzoziemkę. Dowiedzieli się, że jestem Polką, zaczęła się rozmowa o Warszawie. Byłam zaskoczona, gdyż pan wiele wiedział o naszej stolicy. Zapytałam, czy był kiedyś w Warszawie. Odpowiedział: „Nigdy nie byłem, ale w sierpniu 1944 roku będąc w RAFie latałem nad Warszawą, zrzucaliśmy amunicję dla Powstańców”. Gdy dowiedział się, że była w Powstaniu i widziałam zrzuty, był wzruszony, ja zresztą też. Uściskaliśmy się serdecznie i całą trójką wypiliśmy sporo drinków…Pożegnałam miła parę na lotnisku w Amsterdamie i do dziś pamiętam to niezwykłe spotkanie].


Warszawa, 15 marca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Wanda Maliszewska Pseudonim: „Iga” Stopień: sanitariuszka Formacja: Obwód I Śródmieście, Sanitariat Okręgu Warszawskiego AK „Bakcyl” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter