Janina Borkowska „Janka”

Archiwum Historii Mówionej



  • Co pani robiła przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września byłam w piątej klasie szkoły podstawowej, byłam w zuchach. Jako zuch w lipcu wyjechałam na obóz, który robiły harcerki. Zabrały nas dwie z drużyny zuchowej. Byłam zachwycona harcerstwem. Wróciłam nieprzytomna ze szczęścia.

  • Co ciekawego się działo?

Cały obóz był wspaniały, poznałam całą drużynę, dużo starsze dziewczęta. Robiłyśmy różne sprawności, codziennie były ogniska dla okolicznej ludności.

  • Przychodzili?

Bardzo chętnie przychodzili. Dużo śpiewałyśmy. Wiedziałyśmy, że mówi się o wojnie, że grozi nam wojna, ale wtedy mieliśmy podobno nie oddać ani guzika. W każdym razie uważałyśmy, że parę dni i będzie po wojnie, skończą się Niemcy, Polska wygra. Wróciłam do Warszawy. Drugi miesiąc [wakacji] spędziłam z rodzeństwem pod Warszawą. Z uwagi na to, że nadchodziła wojna, każdy bał się gdzieś dalej wyjechać.

  • Jaka była pani sytuacja rodzinna przed wybuchem wojny? Tata już nie żył?

Nie żył. Ojciec zginął w wypadku z generałem Dreszerem.

  • Pani ojciec był zawodowym oficerem?

Zawodowym oficerem, w stopniu podpułkownika dyplomowanego, pracował w GISZ-u, Generalnym Inspektoracie Sił Zbrojnych.

  • Podpułkownik przed wojną to bardzo wysoki stopień.

Bardzo wysoki. W Warszawie było moc poruczników, kapitanów, czego dzisiaj w ogóle nie widać.

  • Starszych oficerów było jak na lekarstwo?

Jak na lekarstwo, bardzo mało.

  • Gdzie państwo mieszkaliście?

Dopóki ojciec żył, mieszkaliśmy na Pradze, bo ojciec najpierw pracował w 36. pułku, potem w dywizji, której był szefem, a potem poszedł do GISZ-u, gdzie był pełniącym obowiązki pierwszego oficera generała Dreszera.

  • Wspomniała pani, że ojciec zginął w wypadku.

W wypadku nad Bałtykiem. Zginął generał Dreszer, ojciec i kapitan Łagiewski, który prowadził samolot. To był wypadek lotniczy. Potem myśmy jeszcze rok mieszkali w Pułku, potem żeśmy się wyprowadzili na Kredytową. Mama miała dosyć wysoką rentę po tacie. Oprócz tego dostała koncesję tytoniową, co było złotym jabłkiem, bo miała hurtownię. Właściwie nie pracowała, bo pracowali pracownicy, to były ceny monopolowe, więc to nie był handel.

  • Co to znaczy, że dostała koncesję monopolową?

Dostała mama i generałowa Dreszerowa, pierwsza żona Dreszera, bo on miał potem drugą żonę, Amerykankę.

  • Na co zezwalała koncesja?

[Mama] prowadziła hurt i detal papierosów. [Sklep] miała w doskonałym punkcie, bo za Kercelakiem na Lesznie zaopatrywała wszystkie budki i drobne sklepiki.

  • To była forma pomocy dla rodzin oficerów, którzy zginęli? Pozwalało żyć na godnym poziomie?

Tak, to było naprawdę złote jabłko, obroty były niesamowite. Ceny były stałe, to był monopol. Pracowali pracownicy, była kasjerka, była buchalterka, byli subiekci w sklepie hurtowym, bo były różne paczki, były dwie ekspedientki.

  • Pani była w tym sklepie?

Czasami jak chciałam coś od mamy, to brałam taksówkę i przyjeżdżałam do sklepu, ale tak to nie.

  • Miała pani rodzeństwo?

Miałam brata i siostrę. Brat był młodszy o trzy lata, siostra o sześć lat.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła rodzina?

Duży wpływ. W ogóle wtedy rodziny wyglądały jakoś inaczej. Myśmy wszystkie święta obchodzili u dziadków, przychodzili wszyscy synowie i córka z rodzinami. Mój dziadek był pastorem. Jestem ewangeliczką. Zawsze wszystkie święta odbywały się u dziadków. Nas było sześcioro rodzeństwa stryjecznego. Po wojnie przybyło jeszcze trochę, ale są w wieku moich córek.

  • Wspomniała pani przed rozpoczęciem naszej rozmowy, że mama brała udział w wojnie polsko-bolszewickiej?

Tak, jako harcerka pomagała na froncie, jako pomoc żołnierzom.

  • Zgłosiła się na ochotnika?

Tak. Ojciec walczył. Jak w 1915 roku wchodzili Niemcy, to dziadek z dwoma najstarszymi synami został wywieziony w głąb Rosji. Niemieckie nazwisko, ewangelik, więc szpieg, wynocha. Byli w Saratowie, gdzie ojciec zrobił maturę. Chciał iść na architekturę, ale architektury nie było, poszedł na medycynę. Zrobił dwa semestry medycyny. Rosjanie wzięli go do wojska. Poszedł do Moskwy do jakiejś Akademii Aleksandrowskiej, robił przyspieszony czteromiesięczny kurs oficerski. Stamtąd poszedł prosto do Dowbora-Muśnickiego. Cały szlak [przebył] z Dowborem. Potem Dowbor [został] rozwiązany. Ojciec wrócił tutaj, zapisał się na Politechnikę, nie zdążył. Wybuchła wojna 1920 roku i poszedł znów do wojska. Tworzył Legię Akademicką. Był na froncie, najpierw pod Lwowem, a potem był na północy aż nad Dźwiną. Był ranny. W 1921 roku na Śląsku był plebiscyt. Ojca i stryjka Janka, brata ojca, wzięli jako sportowców, bo uprawiali sport, grali w piłkę nożną. Wtedy wzięła ich dwójka, wysłała ich na Śląsk na okres plebiscytu. Potem to się zemściło, że mój brat pracował po wojnie w kopalni za to, że ojciec był w dwójce. Miał sześć lat jako ojciec zginął.

  • Jaki był ojca stosunek do Rosjan?

Ojciec z nimi walczył, ale jeżeli chodzi o ludność cywilną, normalnie traktował Rosjan tak i Niemców, jeżeli człowiek był porządny i uczciwy.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny? Była pani wtedy w Warszawie?

Nie, byłam w Zalesiu, gdzie było moje cioteczne rodzeństwo. Pojechałam do nich. Wybuchła wojna. Tam nie było żadnego bombardowania ani samolotów, nic. Była straszna panika, że wszędzie są szpiedzy. [Było] pilnowanie nocami studni, rozrabianie gliny. Jak ktoś obcy się pokazał, to gotowi byli zlinczować. To było coś niesamowitego. Myśmy gliną oklejali okienka piwniczne, żeby gazy się nie dostały. Moja najstarsza siostra cioteczna miała narzeczonego, który był podchorążakiem, lotnikiem w Dęblinie. On oczywiście został wcześniej zmobilizowany. Często gęsto przylatywał, latał nam nad głowami. W Zalesiu nie było kościoła, ołtarz był na świeżym powietrzu tuż przy stacji, gdzie były katolickie msze. Wszyscy wierni stali za płotkiem i msze się odprawiało. 3 września byliśmy na mszy, przyjechała kolejka z Warszawy i stryjek przyjechał mnie zabrać. Byłam zrozpaczona, bo skończyły się zabawy z ubezpieczaniem piwnic, śledzeniem szpiegów. Nas to wszystko śmieszyło i bawiło. Zabrał mnie wtedy, a ciotka została ze swoimi dziećmi. Potem mieli straszne trudności z dojazdem, w ogóle nie mogli dojechać do Warszawy, kolejki nie chodziły, żaden chłop nie chciał wozem jechać do Warszawy, bo w ogóle nie wiedział, czy wróci i co się dzieje. Przyjechałam do Warszawy, tutaj naloty. Myśmy mieszkali na czwartym piętrze, więc jak tylko ogłaszali nalot, to się zlatywało na dół. Początkowo tośmy siedzieli w piwnicy, ale co winda ruszała, jak motor się włączał, to wszyscy podskakiwali, bo to było tak głośne. Potem żeśmy siedzieli na schodach, już nie schodziliśmy do piwnicy. Na parterze mieszkała dentystka, Żydówka. Wszyscy z górnych pięter siedzieli na schodach. Któregoś dnia wyszła i wszystkich zaprosiła do siebie. Miała olbrzymi salon. Każdy przyniósł swoje najcenniejsze rzeczy, każdy miał materac, miejsce, gdzie całe rodziny siedziały, jedna w tym kącie, druga w tym, trzecia tam. Drzwi były szeroko otwarte, wszystkich nas przyjmowała. W czasie nalotów tośmy siedzieli w salonie na parterze. Potem palił się kościół ewangelicki. To było 16 czy 18 września. Głownie z kościoła leciały na nasz dom. Zaczął się palić dach. Wtedy myśmy uciekali do mojej ciotki, która miała sklep na Placu Napoleona, czyli dzisiejszym Placu Powstańców Warszawy. Muszę powiedzieć, że jak zaczęły się działania wojenne, przyszły do nas trzy siostry mojej mamy ze swoimi dziećmi, bo u nas były kleinowskie sklepienia.

  • Znacznie wytrzymalsze.

Tak. Zrobiło się gęsto w domu. Z jedzeniem były kłopoty. Bardzo dużo nas było. Cioteczne rodzeństwo było dużo starsze ode mnie. Potem żeśmy wszyscy uciekli na Plac Napoleona, właściwie z deszczu pod rynnę, bo przecież cały czas bombardowali nasz jedyny drapacz chmur. Straszne były naloty. Tam żeśmy doczekali końca działań wojennych, ponieważ u nas była dziura w dachu, cały sufit zerwany. Piętro niżej, na trzecie piętro wpadł pocisk pod kredensem. Kredens lekko się przechylił. Nic się w kredensie, w stołowym nie zbiło. [Pocisk] nie wybuchł. Niewypał. Trzeba było dziurę w podłodze załatać i dach. Mieszkaliśmy na Lwowskiej u jednej z ciotek. W 1938 czy 1939 roku Wyścigi zostały przeniesione z Pola mokotowskiego na Służewiec, a na Polu Mokotowskim vis-à-vis Politechniki zostały trybuny. Wszyscy rozbierali trybuny, żeby palić, bo przecież były kuchnie węglowe, węgla nie było. Chodziliśmy pod Filtry, w które bomba trzepnęła, były rury, z których lała się woda. Schodziło się do leja, nabierało się wody i przynosiło się do domu. Wszyscy [chodzili] z kociołkami, z garnkami, z czym się dało. I tak żeśmy siedzieli dopóki nam nie wyremontowali mieszkania. Jak nam wyremontowali mieszkanie, tośmy wrócili na Kredytową. Wtedy pewnego pięknego dnia – mamy wtedy nie było w domu – przyszli Niemcy z rewizją. Weszli klatką kuchenną, nie frontową. Wszędzie wszystko wywalali, przewalali.

  • Pani przy tym była?

Byłam. Zapisali całą biżuterię mamy. Zapisali to wszystko, żeby im dostarczyć. To byli oficerowie. Ponieważ to już było ze dwa miesiące po działaniach wojennych, mama poszła do Monopolu. Pieniądze zostały w banku. Sklepikarze, którzy chcieli papierosy, z góry dawali pieniądze, mama odnosiła do Monopolu pieniądze i dostawała towar. Nie miała gotówki w domu, wszystko zostało w banku. Akurat miała zebrane pieniądze, które oni zanotowali. Wywracali tapczany, otwierali, pościel wywalali.

  • Czego szukali?

Nie wiem. Weszli do gabinetu ojca. Ojciec w tym mieszkaniu w ogóle nie mieszkał, ale gabinet wyglądał tak jak za jego życia. Zobaczyli olbrzymi portret ojca. „Gdzie on jest?” „Nie żyje.” „Teraz zginął?” „Nie, przed wojną.” Na pianinie stała duża fotografia dziadka. „Co to zdjęcie tu robi?” „To jest teść właścicielki mieszkania.” „Czyje to mieszkanie?” Mówimy czyje. Awanturę straszną zrobili, że od razu im się nie powiedziało, czyje to mieszkanie. Oni w ogóle nie pytali. Poszli. Za dwa dni dziadek już siedział na Daniełowiczowskiej. [Chcieli], żeby podpisał folkslistę. Uchroniło nas zdjęcie dziadka. Za biblioteką stały dwie dubeltówki ojca. To już było po tym, jak [kazali] zdawać aparaty radiowe, broń. W biurku było pełno amunicji, były dwa rewolwery ojca. Ale nie doszli do tego, bo nas zdjęcie uratowało. Wszystko zostawili i poszli. To była pierwsza rewizja, druga była na Wawelskiej. Ale wtedy to było co innego, bo wyciągali mężczyzn z domu. Obstawiona była cała dzielnica.

  • Który to był rok?

To był 1941 rok albo zima z 1941 na 1942 rok. Obstawili całą kolonię Staszica, całą Wawelską, Mochnackiego i wszystkie przecznice poczynając od Grójeckiej, na Niepodległości kończąc. To było o piątej rano. Kolbami walili w drzwi i wpadali z bronią do strzału, wszystko wywalali, myśmy nie wiedzieli, co się dzieje. Przelecieli piorunem po mieszkaniu. U nas tylko brat był, ale przecież był dzieckiem, miał dwanaście lat. Dozorca złapał szczotkę i śmietniczkę, leciał po górnych piętrach, walił [do drzwi]: „Niemcy w domu! Uciekajcie!” To była piąta rano, więc ludzie się z łóżek zrywali, nie wiedzieli, co się dzieje. Paru mężczyzn się uratowało, polecieli na strych, resztę, wszystkich zgarnęli. Budy stały przy każdej przecznicy. Od razu do bud i zabierali.

  • Wiadomo, co się z nimi stało?

Nie wiem, nas potem wyrzucili [niezrozumiałe] i poszliśmy na Sienną.

  • Co się działo z panią i z pani rodziną w czasie okupacji?

Chodziłam do szkoły, do Wazówny. Byłam w drużynie harcerskiej u Wazówny. W 1941 roku zmieniłam mieszkanie, zmieniałam szkołę, poszłam do Szachtmajerowej na Ochotę. Szkołę Wazówny wtedy zamknęli. Raptem: puk, puk, puk, otwieram drzwi, przyszła koleżanka harcerka. Mówię: „Jak tyś mnie znalazła?” „Znalazłam cię. Chcesz do harcerstwa?” „Oczywiście, że chcę do harcerstwa.” Wciągnęły mnie do harcerstwa, zaczęły się normalne zbiórki. W 1942 roku dostałam krzyż harcerski i wtedy od razu nas rozdzielono. Które chciały do sanitariatów, szły do sanitariatów, które chciały do łączności, to do łączności.

  • Mama wiedziała, że pani jest w harcerstwie?

Mama wiedziała o harcerstwie, o AK nie wiedziała. Te, które poszły do sanitariatu dalej były w harcerstwie i miały zbiórki harcerskie, natomiast te, które poszły do łączności – ponieważ to było wojsko łączności, uczyli nas podoficerowie z Zegrza, zabroniono nam [wstępować] do jakiejkolwiek organizacji. „Jesteście w łączności, z harcerstwem koniec.”

  • Dlaczego zdecydowała się pani na łączność, a nie na sanitariat?

Kończyłam wiele kursów sanitarnych w szkole, będąc w harcerstwie. Ponieważ gimnazja i licea nie istniały, Szachtmajerowa załatwiła i otworzyła czwarty żeński miejski kurs krawiecko-bieliźniarski.

  • Gdzie to było?

Na Radomskiej. Cały gmach był zajęty przez Niemców. To była bardzo nowoczesna szkoła, piękny budynek, z kortami tenisowymi, boiskami, fantastycznie. To wszystko zabrali Niemcy, została jedna klatka schodowa, gdzie mieszkała pani Szachtmajerowa i jej cztery siostry, panny Poselt, jedna Szachtmajerowa była mężatką. Ścieśniły się i porobiły klasy. Dwa roczniki szkoły podstawowej chodziły do szkoły, nie na komplety, reszta była na kompletach. Moja klasa i o rok młodsza byłyśmy jako czwarty żeński miejski kurs krawiecko-bieliźniarski. Jak mogła, to przedłużała, najpierw dwuletni, potem zrobiła trzyletni. Miałyśmy normalne lekcje, z tym, że jakieś roboty były rozłożone. Niemcy chodzili klatka schodową. Miałyśmy taką wariatkę Angielkę, która nas hymnu angielskiego uczyła. Dyrektorka wpadła, myślałam, że ją zabije.

  • Skąd Angielka się wzięła w szkole?

Nie wiem, skąd ją wzięła. Nazywała się Klara Jastroch. Uczyła nas angielskiego. Dla nas to była zabawa, ale dyrektorka była przerażona. Myśmy chodziły na zajęcia. Jak zaczęli przywozić z frontu wschodniego swoich rannych, to koszule z trupów czy rannych pościągane, dziurawe, cały wagon [nam przywieźli]. To był akurat czerwiec, wakacje. Szkoła krawiecka [była] do łatania koszul dla wojska. To wszystko było wyprane, [kazali] nam to łatać. Dyrektorka przyszła i mówi: „Dziewczynki, nie wiem, co będzie z wakacjami.” „Co na sto obchodzi? My mamy wakacje.” „Błagam was, zostańcie, przecież szkołę zamkną, co wy wyprawiacie?” Urządziła kurs sanitarny. Przychodzili młodzi lekarze od Dzieciątka Jezus i prowadzili bardzo ciekawie [ten kurs]. Wszystkie zostały. Szyłyśmy koszule i słuchałyśmy. [Powiedziała], że będziemy miały małymi grupami praktyki na chirurgii u Dzieciątka Jezus, gdzie były dwa oddziały męskie i dwa żeńskie. Grupy, które poszły pierwsze powiedziały: „Idźcie na męskie, bo na żeńskich tylko albo się otruła, albo ślepa kiszka. Nic nie ma do roboty. A tutaj albo z lasu jakiś postrzelony, a to spadł z piętra, najróżnorodniejsze wypadki, jest ciekawiej.” Wtedy nałapałam tyle dwój. Byłam w ostatniej grupie, myśmy chodziły i chodziły i wciąż mówiono, że nam każą do szpitala chodzić. Pani dyrektor: „Jak to? Miałyście chodzić tylko po dwa tygodnie.” „Tak, ale prosili nas, bo nie mają sióstr.” [W szpitalu pracowały] siostry Nazaretanki. Myśmy były na sali opatrunkowej, żeśmy zmieniały opatrunki, pomagałyśmy im. Strasznie nam się podobało, było wesoło.

  • To był 1942 rok?

To był 1942 albo 1943 rok.

  • Miała pani wtedy czternaście, piętnaście lat?

Tak.

  • Nie bała się pani krwi na salach opatrunkowych?

Nie. Najgorsze są zapachy, ale do tego można się przyzwyczaić. Jak były ostre dyżury, przywozili różnych robotników.

  • Chciałem zapytać o mamę. Mama w tym czasie w dalszym ciągu zajmowała się handlem tytoniem?

Nie. To był tylko detal. Co parę dni [był] jakiś deputat, dostawała małą [ilość] papierosów, ogonek się ustawiał i w pięć minut wszystko [było sprzedane]. Z tym, że jeżeli kupowała jakieś lepsze papierosy, to chowała to wszystko dla znajomych, dla lekarzy, którzy do nas przychodzili. Zatrzymała tylko buchalterkę i jednego z subiektów po prostu dlatego, że nie mieli pracy, a tutaj mieli Ausweis.

  • Co robiło w tym czasie pani młodsze rodzeństwo?

Brat chodził do Reja na komplety. Też był w harcerstwie. Ale to nie była drużyna „rejowska”, było sporo „rejaków”, ale było masę gazeciarzy, prostych chłopaków z Woli. On w ogóle o tym nie mówił. W lipcu 1944 roku wyjechali na tak zwany obóz RGO do Celestynowa pod Warszawę. Mieli być przesyłani do Warszawy jako łącznicy. Prowadził to harcmistrz z Poznania, pseudonim „Mirosław”, nie wiem jak się nazywał. W lipcu 1944 roku w łączności powiedzieli mi, że nie wolno mi w ogóle nigdzie wyjeżdżać. Jak powiem mamie, że mnie nie wolno wyjechać? Co znaczy nie wolno? Pod Warszawę? W niedziele jeździłyśmy do niego do Celestynowa. Jeździło się w ten sposób, że ponieważ pociągi były zapchane tak, że ludzie wisieli ze wszystkich stron, człowiek się pchał w ten tłum, a potem jak mijał tunel, na Dworcu Wschodnim wysiadało się z pociągu. Przed lokomotywą była lora, bo bali się [zaminowania]. Wszyscy układali się na tej lorze i żeśmy się opalali do samego Celestynowa. Tak samo było z powrotem, wszyscy na lorę i przed tunelem w Warszawie na Dworcu Wschodnim trzeba było się przesiąść. Myśmy tak jeździły co niedziela. Ja z duszą na ramieniu, że a nuż będzie jakiś alarm, a ja sobie wyjeżdżam. Powstanie było we wtorek, w piątek 29 lipca już był pierwszy alarm, żeśmy już były na placówce.

  • Do tego jeszcze wrócimy. Chciałbym, żebyśmy cofnęli się do momentu wyboru przez panią łączności. Czego panie wtedy uczono na kursach?

Przede wszystkim struktury armii, wszystkie stopnie oficerskie, poza tym telefon, telegraf, [alfabet] Morse’a, wieczne ćwiczenia z brzęczykiem, który trzeba było przenosić z jednego miejsca na drugie... Była musztra, wszystkie [byłyśmy] w skarpetkach, bo przecież na dole ludzie mieszkają, terenoznawstwo i to właściwie wszystko.

  • Czy miała pani swój ulubiony przedmiot?

Nie.

  • Chyba musztrę?

Musztra była fajna, wygłupiałyśmy się.

  • Jak pani zapamiętała Warszawę z czasów okupacji?

Człowiek wszędzie ganiał. Chodziłam do szkoły. Nie wolno było nosić podręczników, nie wolno było robić żadnych notatek, nic. Ale człowiek nieraz coś przyniósł, klasówka była, ściągało się. Cześć z nas zajmowała się kolportażem „Biuletynu”. Chodziłam na [ulicę] Grażyny, na Mokotów, gdzie odbierałam „Biuletyn” i roznosiłam. Wiadomo było, że do szkoły nie wolno było nic przynosić. Jechałam do szkoły, a po szkole się latało i załatwiało się różne [rzeczy], „Biuletyn” się roznosiło. Pamiętam, jechałam do Placu Narutowicza, tramwaj już był prawie pusty, bo zakręcał na pętli, dwa miejsca, jedno siedzące. Stałam, bo zawsze stałam, nigdy nie siadałam. Za paskiem miałam „Listę Latinę” i „Biuletyn”. Naprzeciwko siedział jakiś facet. W pewnym momencie patrzę, że na mnie patrzy i patrzy. Myślę sobie: „Czego chce?” Spojrzałam, na dole leży „Biuletyn Informacyjny”. Złapałam to i wyskoczyłam z tramwaju. Wypadło mi zza paska. Nie wolno było tego robić, ale myśmy robiły. Myśmy masę różnych głupot robiły. Powstanie tak samo.

  • Moment, kiedy getto zostało zlikwidowane?

To było straszne. Cała Warszawa w dymie, koszmar. To była Wielkanoc, Wielka Sobota. U nas wtedy znajomi byli. Właściwie nie wiadomo było, co się dzieje. Myśmy byli na Siennej. Jeden ze znajomych pracował w straży. Dym, nie wiadomo co i jak, on dostał jakiś telefon, nie wiem, w każdym razie zniknął. Potem nam opowiadał. To był koszmar. W ogóle w czasie okupacji wieczorami, nocami, tak samo jak wyjeżdżaliśmy pod Warszawę do Świdra, to z getta otwockiego, dzieci przychodziły i prosiły o chleb. To było straszne. Dzieci śpiewały, były wystraszone, przerażone. To samo tutaj, wygrzebywały [tunele] pod murem i przechodziły. Getta pilnowali Litwini i Łotysze, chłopy po dwa metry, jaśni blondyni w czarnych mundurach. Pełno ich tutaj było. Masę dzieciaków kręciło się po podwórkach, prosiło.

  • Czy wie pani, co się stało z panią, u której przechowywałyście się?

Nie. Nie miałyśmy zupełnie pojęcia, co się z nią stało.

  • Czy ktoś z państwa próbował znaleźć ją w getcie?

Tak. Przyszła do nas Żydówka, śliczna kobieta, kulturalna, inteligentna, znająca wspaniale języki, elegancka. Mama zameldowała ją jako krawcową. To była żona przyjaciela ojca. Była jakiś czas u nas na Wawelskiej. Potem, jak żeśmy się przeprowadzili na Sienną, przyszła do nas na Sienną. Kioskarka, która na dole sprzedawała gazety, mówi służącej: „Co, u was Żydówka się kręci?” Natychmiast znaleźli pani Wandzie [inne miejsce] na Ochocie i już się więcej u nas nie pokazała. Poza tym jej rodzice byli w getcie. Potem wyszli z getta, mieszkali na Czackiego na jakimś pawlaczu. Już po Powstaniu dowiedziałam się od tej pani, że prawie pod koniec Powstania wszyscy uciekali ze Śródmieścia Południowego, Niemcy przecież byli w Ogrodzie Saskim, ona nie wiedziała, co się dzieje. On był chory, nie mógł chodzić, taszczyła go na plecach, bo wszyscy uciekali. Uratowali się. Do nas potem przyszła pani, która pracowała jako wychowawczyni, była prawosławna, Polka, człowiek wschodu, dusza człowiek. Strasznie ją lubiłam. Po pierwszej wojnie przyjechała do Polski ze swoją bardzo zamożną kuzynką. Pracowała w bogatych rodzinach, w arystokratycznych rodzinach zajmowała się dziećmi. Najpierw pracowała u Branickich. Zajmowała się małymi dziećmi i kiedy dziecko dorastało, szło do szkoły i już była niepotrzebna, szła dalej. Tak że miała całą furę dzieci, za którymi tęskniła. Potem zaczęła pracować w bardzo bogatych rodzinach żydowskich. Pracowała w rodzinie, gdzie były dwie dziewczynki. Starsza chodziła do Wazówny i w 1939 roku zrobiła maturę, jest na listach Wazówny. Młodsza była w wieku mojej siostry, więc była dużo młodsza. Zajmowała się tą małą Hanią. Chciała zostać w getcie, ale ci państwo jej nie pozwolili. Wyszła z getta, rozpaczała strasznie. Potem był taki moment, że spytała mamę, czy może Hanię wziąć na parę dni do siebie, bo była jakaś okazja, że można było ją jakoś z getta [wydostać]. Mama powiedziała, że naturalnie. Ta mała była u nas tydzień. Ona chciała ją tu zostawić, ale rodzice powiedzieli, że nie, że musi wracać, bo cała rodzina musi być razem. Wszyscy zginęli. Moja mama miała sklep na Lesznie, przez jakiś czas był w getcie. Następowała wymiana sklepów z Żydami, którzy mieli sklepy po stronie aryjskiej. Mama wymieniła sklep tytoniowy z jubilerem na Świętokrzyskiej.

  • W którym miejscu?

Na Świętokrzyskiej naprzeciwko budynku LOP-u, między Nowym Światem a placem Napoleona, to było po stronie nieparzystej.

  • Zbliżamy się powoli do wybuchu Powstania. Pani miała świadomość tego, że coś się zbliża, że coś się szykuje?

Tak.

  • Było więcej pracy?

Nie, nie było więcej pracy, ale wiedziałyśmy, że nie wolno nam wyjeżdżać. W ostatnim okresie było powiedziane, że mamy w każdej chwili się spodziewać, że będzie rozkaz stawienia się na placówce. Nie wiedziałyśmy gdzie, co, jak. Myśmy były podzielone na patrole. Moja patrolowa była dwa lata starsza ode mnie. Znałam ją ze szkoły Wazówny, jej mama uczyła francuskiego. Na nazwisko miała Dreszer, chociaż nie miała nic wspólnego z generałem. Całą okupację byłyśmy w jej patrolu. Było nas cztery albo pięć, Teresa, ja, Lidka. Zapomniałam, jak one się nazywały. Jak wybuchło Powstanie, to byłam w tym samym patrolu do końca.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania?

Myśmy mieszkali na rogu Siennej i Sosnowej. Przez Sosnową był Dom Bankowy, gdzie masa młodzieży mieszkała. Któregoś wieczoru: „Chodź, chodź, pogramy sobie w króla.” Mówię: „Nie, nie mogę wyjść.” „Chodź, przyjdź.” Poszłam. Przyleciała moja młodsza siostra: „Jaśka, przyszła do ciebie jakaś koleżanka.” Przyszłam. Jaga, która była w naszym patrolu [mówi]: „Janka, masz być za chwilę, zabieraj swoje rzeczy.” Mówię: „Czekaj, nie wychodź, powiedz to mojej matce.” Mama mnie w pięć minut spakowała. „Gdzie idziesz? Odprowadzę cię.” „Nie, nie będziesz mnie odprowadzała.” Do godziny policyjnej było niedaleko. „Chociaż kawałek cię odprowadzę.” „Nie.” Potem powiedziała mi: „Wiedziałam, że musisz być gdzieś niedaleko, bo godzina policyjna była tuż tuż.” Myśmy były w szkole Gepnerówny na rogu Moniuszki i Jasnej. Szkoła mieściła się w normalnym budynku zamieszkałym przez lokatorów, w którym szkoła wynajmowała piętro czy dwa. Wtedy nas przyszło bardzo dużo, nie wiem ile. Wiem, że po drodze kupiłam wiśnie. Jadłyśmy wiśnie aż ścierpły nam zupełnie od nich szczeki. Nie wolno nam było się ruszyć, bo na dole lokatorzy słyszą, a są wakacje. Wszystkie, które wchodziły, to buty zdejmować, siadać w kucki na korytarzu i siedzieć. Czekamy.

  • Czy jako dziewczyna z dobrego domu pani zbierała pestki czy wypluwała na ulicę?

Myśmy jadły na miejscu w szkole. Siedziałyśmy bardzo długo, nic się nie działo. Działo się o tyle, że zaczęły się rosyjskie naloty. Bombardowali w 1944 roku. Małe bombki, ale dużo huku, nie wiadomo było, gdzie spuszczą bombę. Niektóre [dziewczyny] się strasznie bały. Tym, które bardzo się bały pozwolono zejść piętro czy dwa niżej, bo myśmy były na czwartym piętrze. [Powiedziano], że jeżeli jakieś drzwi otwierałyby się, to mają znikać. Schodziły na dół, siadały. Był taki moment, że jak zaczęli grzmocić, to właściwie wszystkie się znalazłyśmy na schodach, jak te duchy na bosaka żeśmy ganiały w tę i nazad. Potem, nie wiem, która była – dziesiąta, jedenasta – kazali nam się położyć w którejś z klas na podłodze spać. Żeśmy się pokładły, rano wszystkie kości bolały, że coś okropnego. O dziesiątej rano przyszedł rozkaz, żeby rozpuścić towarzystwo. Już ploty chodziły, że czołgi idą od Ogrodu Saskiego. O dziesiątej wszystkie poszłyśmy do domów. Zostały tylko jedna czy dwie na dyżury. Każda wiedziała, o której ma przyjść na dyżur. Kiedy przyszłam na swój dyżur, [była] Anna, która zajmowała się nami. Zawsze prowadziła musztrę, była strasznie surowa, myśmy się jej strasznie bały, była dużo starsza od nas. Wszystkie babki duże starsze od nas, które zajmowały się wojskiem, były [surowe]. Żaden z oficerów nie postępował z nami tak jak one. Coś strasznego. Przyszłam, a ona mi mówi: „Jesteś oddelegowana gdzie indziej, zabieraj swoje rzeczy (to znaczy koc i prowiant na jeden czy dwa dni). O godzinie tej i tej na rogu Żelaznej i Elektoralnej będzie ktoś z gazetą czy kwiatkiem na przystanku tramwajowym w stronę Woli.” Myślę: „Boże Święty, nie będę razem z dziewczynami, gdzie oni mnie [wysyłają]?” Poszłam. To był dorosły mężczyzna. Ale dla mnie wtedy dorosły mężczyzna mógł mieć dwadzieścia kilka lat, bo byłam smarkata. Ten miał na pewno więcej. Zaprowadził mnie na jakąś klatkę schodową. Niechcący kopnęłam w spluwaczkę. Wtedy spluwaczki stały na każdym piętrze klatek schodowych. Rumor. Zniknął, ja za nim biegiem. Tak mnie strasznie sklął. Myślę sobie: „Boże, jak ten facet się boi.” Rzeczywiście ktoś mógł wyjrzeć, co robimy na klatce.W czasie okupacji myśmy miały teren do rozpracowania. Miałyśmy Nowy Świat, Miodowa, Bonifraterska, do Cytadeli, całe Nowe Miasto, Stare Miasto i Powiśle.

  • Poznała pani każdą z uliczek?

Tak. Trzeba było wiedzieć, gdzie są Niemcy, wszystkie bramy przejściowe, którędy się można przedostać, wydostać. Wcale potem tam nie byłam, więc nie wiem, po co [to było]. Kręciłyśmy się po tych wszystkich [uliczkach], po szkole żeśmy latały. Jedna z koleżanek chodziła i zapisywała, jakiś Niemiec ją zwinął i siedziała dwadzieścia dni na Pawiaku. W końcu ją puścili, tylko potem Niemcy bardzo się nią opiekowali, więc już była skreślona, ze szkoły, w ogóle nie wolno było z nią wychodzić, a potem żadna jej nie znała. Powiedziała, że zapisywała, bo spotkała starszą koleżankę, ale nie pamięta jej nazwiska, kręciła. Miała szczęście, że ją wypuścili.

  • Wróćmy do kopniętej spluwaczki.

Wtedy dał mi siedem, osiem adresów. Z tym, że adres, pseudonim kogoś, jeżeli otworzy kobieta, to żeby spytać o takie nazwisko, jak mężczyzna, to o takie. Do godziny policyjnej już jest niedaleko. To wszystko jest w Śródmieściu. [Miałam] zawiadomić ich o odprawie, która się odbędzie następnego dnia tu i tu, o tej i o tej godzinie. To wszystko pamięciowo, żadnych notatek [nie było]. Powtórzyłam mu to wszystko dwa razy i poleciałam z tym kocem, ze wszystkim, bo gdzie miałam to zostawić. Następnego dnia rano mam się zjawić na Moniuszki 2, do dziś nie wiem, kto tam mieszkał, mam się zameldować, on powie, co dalej. Dobra. Ułożyłam sobie trasę od najdalszego [miejsca], żeby szybko i najbliżej domu skończyć i zdążyć do domu. W domu były takie numery, że jak w piątek poszłam, w sobotę na noc nie wróciłam, wszyscy byli w schronie, bo był nalot. [Pytano mamę]: „Gdzie córka?” „Pojechała do syna, który jest w Celestynowie, nie wiadomo, co się dzieje.” Następnego dnia rano zjawiłam się, [pytają]: „Co z bratem?” „Nic. Został, nie chce wracać.” Następnej nocy znów latam, wszystkich zawiadamiam. Ostatni adres miałam na Chmielnej przy Nowym Świecie, gdzie był wystający dom, który po wojnie cofnęli, żeby wyrównać ulicę. Wpadłam, otworzył mi facet, który miał może z pięćdziesiąt lat. Ciach, ciach, ciach, zasuwa dziesięć zamków. Mówię: „Niech pan nie zasuwa, bo ja zaraz uciekam, tylko panu powiem.” „Nigdzie pani nie pójdzie, godzina policyjna, pani zostanie.” „Nie zostanę, tylko pójdę.” Zaczęłam się z nim kłócić i zapomniałam, kto mi wydal rozkaz, wiedziałam, gdzie odprawa, co i jak. „Kto pani ten rozkaz wydał?” „Nie wiem.” W końcu mnie wypuścił. Strasznie się zdenerwowałam. I od bramy do bramy – bramy były cofnięte za mury domów – dotarłam do domu, znów po godzinie policyjnej. Dozorca mi bramę otwiera: „Skąd pani?” To było coś niesamowitego, cały dom zainteresowany. Następnego dnia, to była niedziela, o świcie znów wyleciałam i lecę na Moniuszki 2. Pukam, otwiera mi gosposia przez łańcuch. Mówię, że ja do pana. „Pan śpi.” Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem. Myślę sobie: „Co mam zrobić?” Wyszłam, plac pusty, nie ma żywego ducha, łażę w tę i nazad. Minęło piętnaście minut i idę, bo myślę, że w końcu mnie objedzie, że się spóźniłam. Pukam, znów ta sama historia. Kpiny zupełne. Poszłam na Moniuszki i zameldowałam Annie. Spojrzała na mnie zdziwiona, mówi: „Dobra, zostajesz u nas. Musisz dostarczyć plan Banku „Pod Orłami” ze wszystkimi centralami telefonicznymi i przejściami.” W ogóle zgłupiałam, trzasnęłam kopytami: „Tak jest!” Odeszłam, myślę sobie: „Co ja mam zrobić? Nic, tylko się powiesić. Plan Banku? Niby skąd to wezmę?” Tylko wejdę do biura, zjawia się woźny: „Panienka do kogo?” I do widzenia, nie ma. Tak samo jak chodziłyśmy po ulicach, człowiek nos wsadzał na podwórko, żeby zobaczyć czy jest jakieś przejście, zjawiał się dozorca: „Panienka do kogo?” „Do Kowalskich.” „Tu takich nie ma. Do widzenia.” I już nie miałam wstępu, jak drugi raz się pokażę, to on policję zawoła. Poszłam pod bank, myślę: „Boże Święty, co ja zrobię?” Zaczynam czytać tabliczki, patrzę: „Perun”. Myślę sobie: „Przecież w »Perunie« pracuje ciotki znajomy.” Idę do „Peruna”, woźny wyskoczył: „Do kogo?” „Do pana Tadeusza Rojewskiego.” On był straszny tchórz. Zjawia się, mówi: „A ty smarkata co tutaj?” Myślę sobie, że jak wezmę plan „Peruna”, to chyba wszystkie piętra są takie same. „Chciałam plan »Peruna« z centralą telefoniczną, przejściami.” „Oszalałaś? Skąd ja ci plan wezmę?” Mówię: „Nie wiem skąd, przecież musi być jakiś plan tego biura.” „Ale co ty opowiadasz?” Mówię: „To jest rozkaz.” Zgłupiał: „Idź już do domu, ja przyjdę do was popołudniu.” Przyszedł z planem. Okazało się, że kasjer miał plan. Przyszedł z planem. W międzyczasie zadowolona, idąc do domu, kupiłam kalkę techniczną, kolorowe tusze, myślę sobie, że jak przyjdzie, to mi narysuje. Przyszedł. Przerysowywał, mówi: „Wiesz, tutaj jest już zamurowane.” Mówię: „To niech pan zaznaczy, że zamurowane.” „Tutaj jest to, a tutaj to, centralka jest przeniesiona.” „Dobra, trzeba napisać, że tu jest centralka, a co było, nas nie obchodzi.” Z tym planem szłam dumna jak paw. Wtedy byłam niesamowicie dumna z tego planu, to był dla mnie wyczyn. Cud, że [ciotki znajomy] tam pracował. Nasza stacja meldunkowa [nazywała się] K 1. Po wojnie wszystko pokręcili. Malinowski w książce napisał, że nasi mieli tam swojego człowieka. Wcale nie mieli swojego człowieka, bo jak te, które miały być w K1 przyszły, bo powiedziano im, że tam mają swoją placówkę, to woźny ich wyrzucił i chciał policję wzywać. One uciekły i wróciły dopiero po dwóch dniach jak już Powstanie się zaczęło. Myśmy były u Gepnerówny. Ale jak zaczęły bomby lecieć, to się przeniosłyśmy do „Adrii”, gdzie przede wszystkim było jedzenie, bo przecież to była niemiecka, doskonale zaopatrzona knajpa. Gotowały „peżetki”, więc myśmy się nie musiały wcale martwić, skąd wziąć jedzenie. Wybierałam wszystkie tłuste kawałki, na bok odkładałam i wszystkie starsze mnie klęły: „Zobaczysz, jeszcze będziesz płakała, wyczyniasz jakieś cuda, wszystko się je, co jest na talerzu.”

  • W „Adrii” było dużo miejsca? Jak wiele osób mogło się zmieścić?

Tak. Przychodzili przede wszystkim po akcji, oddziały jak się zmieniały, jak jedni zajmowali pozycje, a drudzy wracali, to wszystko przychodziło najeść się. Był fortepian, był skrzypek. Na pierwszym piętrze był BIP. Pisali teksty piosenek, [jeden] siadał do pianina, [drugi] do skrzypiec i żeśmy wszyscy śpiewali, nowych piosenek się uczyli, w ogóle wieczory były fantastyczne, tylko tańczyć nie wolno było, bo giną nasi. Jakaś para zaczęła tańczyć, to straszna awantura była. Tak że strasznie fajnie było w „Adrii”, dopóki nam nie wpadł pocisk z działa kolejowego. Zresztą prawie wszystkie byłyśmy wtedy na placówce. Wyszłyśmy tylko tynkiem zasypane, dwie albo trzy były kontuzjowane, pocisk nie wybuchł.

  • Z jak dużym ryzykiem i z jakimi niebezpieczeństwami spotkała się pani?

Mogli mnie zabić jak latałam, mogła mnie bomba trafić, mogła mnie „krowa” rąbnąć. Koleżankę poparzyła „krowa”. Umarła. W PKO na dole w piwnicy, chyba dwa czy trzy piętra pod ziemią był szpital, w którym był specjalny oddział poparzonych przez „krowy”. To był koszmar. To były galarety, to nie było ciało. Koszmar… Myśmy chodziły ją odwiedzać.

  • Była w ciężkim stanie?

Tak.

  • Proszę opowiedzieć o swoim pierwszym zadaniu

Pierwsza wyszłam z kwatery, pierwsza dostałam opaskę. Miałam polecieć z Gepnerówny do Banku „Pod Orłami”, to było kawałek Jasną. Pierwszego dnia na Moniuszki, gdzie był mały kościółek, obok którego w domu na pierwszym piętrze był balkon i stał karabin maszynowy. Niemcy tak siekli, że wszystkie gałęzie drzew pościnali na Moniuszki. Dostałam kartkę do zaniesienia do Banku „Pod Orłami”, czyli do K 1. Myśmy byli „enką”. Wyskoczyłam do bramy. Musiałam przelecieć przez Moniuszki tak, żeby polecieć Jasną. Stała grupa osób, lokatorów domu, czy tych, co nie trafili do domów, bo to był pierwszy dzień [Powstania], godzina piąta, szósta po południu. Karabin maszynowy walił ile wlezie. Stała grupa osób w bramie. Bramy były zawsze cofnięte. „Przepraszam, przepraszam.” „Koleżanka dokąd?” Mówię: „Lecę.” „Gdzie, co, jak? Zwariowała?” Krzyku narobili: „Zwariowała koleżanka? Przecież karabin maszynowy.” Mówię: „Muszę wyjść.” „Nie ma żadnego «muszę».” Zrobił się taki rwetes, że z góry przyleciała Anna i mówi: „Co tu się dziej?” Mówię: „Zobacz, co się dzieje, nie chcą mnie w ogóle wypuścić.” „Którędy wyjdziesz?” Z pierwszego piętra od Jasnej na lince mnie spuszczali. Naprzeciwko ktoś stał, robił zdjęcia, ale w życiu nie widziałam tego zdjęcia. Poleciałam na Jasną. O dziewiątej wieczorem dostałam rozkaz [pójścia] na Wolę na Płocką do pułkownika „Waligóry”. Miałam wytyczoną trasę. Wzięłam rozkaz i lecę. Przeskoczyłam Marszałkowską, gdzie był ostrzał od dworca i z Ogrodu Saskiego. Barykad jeszcze nie było. Przyleciałam do rogu Świętokrzyskiej, żeby skręcić w Świętokrzyską i wpadłam prawie na trupa, który leżał twarzą do góry. Zdenerwowałam się, wycofałam się, wpadłam w pierwszą z brzegu bramę i zaczęłam walić. Brama zamknięta, nikt nie otworzył. Myślę sobie: „Nie pójdę dalej. Muszę przejść koło tego trupa.” Postałam chwilę, uspokoiłam się, myślę sobie: „No i co? Przysięgę składałam, jestem żołnierzem Armii Krajowej i powiem, że się boję trupa? Muszę przejść.” Przeszłam. Potem jeszcze tyle tych trupów miałam po drodze. Jak wpadłam potem w Pańską, Śliską, to wszędzie pełno ludzi, na bramach flagi, każdy [chciał] chociaż mnie dotknąć: „Koleżanko, dokąd? Co? Jak?” Mówię: „Nie mam czasu stać i gadać, musze lecieć dalej.” To było niesamowite. W bramach tłumy ludzi, wszyscy lokatorzy, zachwyceni. Raptem godzina dziesiąta, trzask, wszystkie bramy się zamykają, cisza, żywego ducha nie ma i tylko ja lecę. To też było niesamowite. Ale już się zrobiła noc.

  • Pochowali się z przyzwyczajenia, bo była godzina policyjna?

Godzina policyjna była wcześniej, ale ciemno się robiło, nie wiedzieli, co i jak dalej będzie, więc bezpieczniej bramę zamknąć. Tak leciałam. Przy Wroniej przy barykadzie leżał czy trup, czy ranny, nie wiem, nie mama zielonego pojęcia, bo już ciemno zupełnie, żywego ducha nie ma. Potem wpadłam w Grzybowską, leciałam Grzybowską. Kiedy doleciałam naprzeciwko, tylko po tamtej stronie Towarowej, myślałam, że tu jest jakaś fabryka, nie wiedziałam, że to jest elektrownia. Ponieważ spotkałam jednego, drugiego trupa i żywego ducha nie było, zaczęłam walić w bramę. Waliłam, bo myślę, że jak się ktoś nie odezwie, to nie pójdę dalej. W końcu: „Kto tam?” Mówię: „Łączniczka, na Wolę lecę.” „Niech pani się wycofuje, po drugiej stronie są Niemcy.” Nie wiem, bo potem nie dochodziłam, czy tam byli Niemcy czy nie. Ale to był ten narożnik. Mówi: „Jeszcze nasi ranni leżą, niech pani stąd ucieka.” Mówię: „Dokąd mam iść?” „Z powrotem.” Myślę sobie: „Boże, znów przy tych trupach muszę przejść.” Zegar na kościele Wszystkich Świętych dwunastą zaczął [bić]. Mnie wszystkie włosy stały. W domu bałam się wejść do ciemnego pokoju, zawsze brata wysyłałam, jak po coś trzeba było [pójść]. Żywego ducha, nikogo. Wycofałam się. Nie wiem jak, ale doleciałam do Wolskiej. To były niskie parterowe albo jednopiętrowe domki. Połowa była w gruzach jeszcze po 1939 roku, jakie rudery. Wolska wydawała mi się szeroka. Cały czas światło reflektora Niemcy [puszczali]. Poczekałam raz, drugi, trzeci, przeleciałam i słyszę: „Stać! Hasło.” Nie wiem, czy mi nie podali hasła, czy zapomniałam. Z ruin wyskoczyło trzech chłopaków: „Koleżanka dokąd?” „Na Płocką.” „Gdzie?” „Na jaką Płocką? Tam naszych nie ma.” Mówię: „Ja do pułkownika »Waligóry«.” Przecież on tutaj jest, zaprowadzimy.” Żeśmy poszli. Zaczęli opowiadać, że: „Tu jest barykada, tu jest zaminowane, więc koleżankę przeprowadzimy, żeby nie wlazła na minę.” – takie różne bajdy. Zaprowadzili mnie na róg Młynarskiej i Górczewskiej na pierwsze piętro domu, który [obecnie] stoi, gdzie oddałam meldunek. Jak miałam wracać z powrotem, wszyscy: „Koleżanka się boi? Odprowadzimy.” „Nie, ja się nie boję.” Cały czas myślałam: „Boże, którędy iść? Jaką ulicą?” Jak szłam na Wolę wiedziałam tylko, że nie mogę iść Żelazną róg Elektoralnej, gdzie była żandarmeria niemiecka. To wiedziałam na pewno, a gdzie jeszcze Niemcy na Woli, to nie wiedziałam. Na Powiślu wiedziałam. Jak wracałam, to doszłam do Placu Kazimierza. Od Placu Kazimierza weszłam w Sienną i już były wszędzie tylko flagi polskie, więc leciałam jak na skrzydłach środkiem ulicy, mój dom parę kroków i słyszę: Halt! . Krew ze mnie spłynęła, stanęłam jak baran i stoję. [Słyszę:] „Hasło.” Na Woli już mi podali hasło. Mówię: „Hasło, odzew, a tu halt?” „Z przyzwyczajenia.” [To było] przed własnym domem, zapukałam. Dozorca: „Ojej, mama się ucieszy.” „Nie wejdę na górę, tylko chciałam powiedzieć, że wszystko jest w porządku i lecę dalej.” „Nie, nie puszczę pani, mama się denerwuje.” Weszłam na górę. Deszcz już wtedy padał. Dostałam nieprzemakalną wiatrówkę, bo byłam tylko w spódnicy i w letniej bluzce. Poleciałam. Wyszłam o dziewiątej, a o trzeciej nad ranem byłam z powrotem. Pytam się koleżanki: „Co tutaj się działo?” „Dwie przyszły z Żoliborza i już nie wracają, bo nie mają jak.”

  • Dużo było biegania po mieście?

Dużo było biegania po mieście. Potem jak latałyśmy, tośmy wiedziały co i jak. Zresztą potem się więcej latało piwnicami jak ulicami. Domy były połączone, bo wykuwali przejścia między domami. Codziennie żeśmy ganiały na Sienną do piekarni po chleb. Zawsze było: „Kto na ochotnika?” Wszystkie, bo każda chce lecieć, a nie siedzieć i czekać aż bomba spadnie. Do piekarni latałam codziennie, dlatego że naprzeciwko był nasz dom, zawsze nim worki naładowali na to wpadłam do domu. Kiedyś leciałyśmy z workami, chyba przez Zielną, przejście barykadą było [zablokowane], leciałyśmy bez barykady. Wywaliłam się i rozsypał mi się chleb. One stały w bramie i się śmiały, kulki pyk, pyk, pyk, a ja zbierałam ten chleb do worka i w porządku. Tak samo kiedyś nie miałyśmy co robić. Siedzenie na kwaterze to był koszmar. Poszłyśmy na dach Banku „Pod Orłami”. Jedna się bała wyjść na dach, więc została w klapie, myśmy dwie wyszły, na dole stała warta i myśmy im na głowę coś spuszczały. W pewnym momencie krowę zaczęli nakręcać. Więc pędem, przykucnęłam wtedy pod orłem, myślę sobie: „Jak trafi, to trafi. Trudno.” Dach cały chodził. Druga pędem, susami leciała do tego włazu. Nigdy tego nie zapomnę. Już więcej nie chodziłyśmy na dach.

  • Co panie zrzucały kolegom z dachu na głowę?

Nie wiem już. Koleżanki stały na warcie. Myśmy miały wartę przy PKO, przy szefie łączności w PKO, przed jego gabinetem. Przed PKO miałyśmy dyżury przy włazach, ale gdzieś już chyba po połowie. Zawsze w nocy miałam dyżur przy włazie na Placu Napoleona przy Mazowieckiej, gdzie teraz jest pomnik Kilińskiego, to jest na miejscu szaletu miejskiego. […]

  • Czy miała pani jakąś barykadę albo jakiś oddział, do którego najczęściej i najchętniej leciała pani z meldunkami?

Nie. Gdzie dostawałam, to leciałam. To nie było tak, że stale w jakieś miejsce.

  • Koleżanki były głównie z WSK?

Tak, wszystkie przeważnie były z harcerstwa. Nie wiem, czy te starsze miały do czynienia z harcerstwem, ale one grzmiały na nas i siedziały na miejscu, myśmy ganiały.

  • Starsze miały chłopaków albo narzeczonych?

Akurat te nasze nie.Pamiętam, któregoś wieczoru, to już była noc, były dwa czy trzy patrole, postawiono nas na nogi. Wszyscy wymarsz. Nie wiemy, gdzie, co jak. Poszłyśmy na ulicę Grzybowską, na jakąś klatkę schodową. Usiadłyśmy na tej klatce schodowej, siedziałyśmy pół nocy i z powrotem wróciłyśmy na swoją [kwaterę]. Podobno miały być zrzuty i nie doszły do skutku, czy zrzucili na stronę niemiecką, nie wiem. W każdym razie wysiedziałyśmy się na tych schodach i z powrotem żeśmy wróciły.

  • Czy kiedy niosła pani meldunek, to był przekazywany w formie pisemnej czy ustnej?

Różnie, ale przeważnie były pisemne.

  • Miała pani polecenie przekazywania tego pierwszemu żołnierzowi z oddziału czy bezpośrednio dowódcy?

Bezpośrednio.

  • Widziała pani dowódców poszczególnych odcinków?

Tak.

  • Czy któregoś z nich zapamiętała pani w szczególny sposób?

Niespecjalnie, różni byli. Nie wiem, czy dzisiaj poznałabym któregoś. Znałam z 36. pułku pułkownika Ziemskiego, czyli „Wachnowskiego”. To był przyjaciel ojca.

  • Jaki to był człowiek?

To był fantastyczny człowiek, wspaniały przyjaciel, strasznie go lubiłam. Mam nawet zdjęcie z nim na ławce w parku, od kogoś dostałam.

  • Jakie cechy trzeba było mieć, jakieś predyspozycje, żeby być dobrą łączniczką?

Nie.

  • Chyba trzeba było być odważnym, nie bać się trupów?

Trupów to się bałam. Wszystkie [łączniczki] ganiały, wszystkie latały.

  • Może była pani przebojową nastolatką, której jak drzwiami nie wpuszczą, to przez okno wejdzie?

Nie. Najlepszy dowód, jak ta gosposia mnie nie wpuściła dwa razy.

  • Czy zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjaciela wziętych do niewoli?

Tak. Niemcy byli strasznymi tchórzami, potwornie się bali, myśleli, że zaraz pójdą pod murek i koniec. Strasznie się bali.

  • Było tak czasem?

Jak stałyśmy koło PKO na warcie, wtedy między innymi dostałam kulkę, nie raz żeśmy stały, w piwnicach byli jeńcy niemieccy. Był chłopak, który miał pseudonim „Szekspir”. On ich trenował, kazał im skakać żabki. Jego dowódca się o tym dowiedział. Boże, jak go sklął. [Chłopak] mówi: „Przecież co oni z naszymi [robią]?” „To oni z naszymi, a my z nimi nie. To są jeńcy wojenni i nie wolno ci tego robić.” Tak samo w szpitalach, wszędzie byli traktowani tak jak nasi.

  • Czyli na początku uprzykrzał im życie?

Tak.

  • Poza tymi żabkami musieli coś jeszcze robić?

Na pewno jeszcze dokładał im jakieś ćwiczenia, nie wiem.

  • Czy zetknęła się pani osobiście z przypadkami zbrodni niemieckich? Czy była pani może świadkiem ostrzeliwania cywilów?

Nie. Tylko wiecznie człowiek czytał wywieszone obwieszczenia, że najpierw zatrzymanych tylu i tylu, że jak się coś Niemcowi stanie, to zostaną rozstrzelani.

  • Ma pani na myśli okres okupacji?

Okres okupacji.

  • A podczas Powstania?

Podczas Powstania nie spotkałam się z tym.

  • Chciałem zapytać o stosunek ludności cywilnej.

Ludność cywilna początkowo w ogóle wszystko dla nas, dotknąć każdą, pogadać, chociaż dwa słowa zamienić, a potem z upływem czasu wszystko się zmieniało. Potem z pretensjami, klęli nas, jak żeśmy przez piwnice przechodzili: „Co wyście zrobili?!” Koszmar. Jak ludność cywilna uciekała z Woli do Śródmieścia, to bardzo dużo ludzi było w kinie Palladium. W „Adrii” gotowały „peżetki” i zawsze zostawało kupę zupy, napełniały kubły i myśmy nosiły do „Palladium”. Po rękach nas całowały, dziękowali z wiadra tej zupy. [Byli] z dziećmi małymi, to było koszmarne.

Czy była pani uzbrojona?Nie, myśmy broni nie mieli.

  • Czas zapytać o życie codzienne skoro mowa o zupie i dzieleniu się z potrzebującymi. Można było się gdzieś wykąpać?

Nie, skąd! Miałam długie włosy. Przed samym Powstaniem, dzień przed pierwszym alarmem w piątek na szczęście poszłam do fryzjera. Modne były wtedy uczesania do góry. Uczesałam się do góry, wylakierował mi włosy, żeby mi nie spadały. Przyszłam do domu, myślałam, że mama mi łeb urwie: „Coś ty z siebie zrobiła?” Pani, która miała wychowanki w getcie, mówi: „Pani Wando, nich pani jej da spokój, ma wakacje, uczesała się tak, pochodzi parę dni i będzie znów chodziła normalnie uczesana.” Wtedy był alarm, poszłam. Rano nie mogłam wsadzić grzebienia, połowę włosów wyrwałam sobie z tym lakierem. Jak zostałyśmy zwolnione w sobotę, to poleciałam do fryzjera, powiedziałam, żeby mnie ostrzygł po męsku. Cały zakład się zleciał: „Co pani robi? Takie włosy! Co pani robi z włosami?” Mówię: „Bo ja się kąpię w Wiśle i przeszkadza mi to w pływaniu. Wczoraj poszłam nad Wisłę i w ogóle nie mogłam rozczesać włosów po tym lakierze.” Te, które mnie lata całe nie widziały i teraz mnie spotykają, mówią: „Ty tak samo jak w Powstaniu.”

  • Od tamtej pory ma pani krótkie włosy?

Nie, nosiłam i długie, i takie, i siakie, ale teraz już strzygę.

  • Czyli nie bardzo była okazja wykąpać się?

Nie bardzo.

  • Na Placu Napoleona były zbiorniki z wodą. Pamiętam, że oglądałem zdjęcia, na początku można było się w nich kąpać.

Tak, na Placu Napoleona były, ale ta woda się szybko skończyła.

  • Nie myłyście się?

Myłyśmy się, ale to dosłownie były kropelki, o kąpieli w ogóle mowy nie było. Po wodę stało się, Niemcy z granatników walili tak, że coś niesamowitego, zawsze ofiary były w tych ogonkach po wodę. Myśmy chodzili po wodę do „Palladium”, gdzie w podziemiach była studnia.

  • Rozumiem, że w Warszawie nikt nie pachniał fiołkami?

Nie. O umyciu głowy [nie było mowy]. Przed wyjściem do niewoli wtedy wszyscy się szorowali, czyścili, żeby Niemcy nie powiedzieli, ze wychodzą brudasy. Moich dwóch braci ciotecznych nie goliło się od pierwszego dnia. Byli dużo starsi ode mnie. Mieli brody. Jeden był brunet, a drugi blondyn, a brodę miał rudą. Zawsze żeśmy się z nich śmiali. Mówię: „Bójcie się Boga, co wy?” „Jesteśmy powstańcami, a powstańcy chodzą z brodami.” Tak chodzili, a potem się ogolili i wyszli bez bród. Jak przyszli się pożegnać, mówię: „Jak brody?” „Nie, wychodzimy do Niemców, powiedzą, że brudasy wychodzą.”

  • Co w czasie Powstania robiło pani rodzeństwo?

Brat był w Celestynowie na obozie. Ostatniego dnia, jak myśmy były z mamą, to było na dziesięć dni przed Powstaniem, w niedzielę, to już nie mogłyśmy wrócić do Warszawy, bo już pociągi z Lublina nie chodziły.

  • Był tam w czasie Powstania?

Tak. Myśmy wróciły. Mama chciała go zabrać, ale ten harcerz powiedział: „niech pani go tu zostawi, tu będzie bezpieczniejszy jak w Warszawie.” I został.

  • A mama i siostra?

Mama i siostra były cały czas w piwnicy. Moja mama w 1939 roku na czwartym piętrze na Kredytowej, podeszła do okna i zobaczyła balon zaporowy. Nie wiedziała, co to jest i się wystraszyła. Od tej pory tak słyszała samolot, to umierała ze strachu. Nie wiem, co to było, moja matka była bardzo odważna. Jak w 1942, 1943 roku zaczęły się naloty rosyjskie, to w ogóle był nieprzytomna ze strachu, [krzyczała]: „Do piwnicy, do piwnicy!” Myśmy się z siostrą śmiały. Nic ją nie obchodziło. Wieczorami siadała na balkonie i czekała, czy przylecą, nie przylecą, nadlecą, nie nadlecą. Coś niesamowitego.

  • Była pani świadkiem zrzutów alianckich?

Nie. Widziałam wtedy, kiedy przylecieli w biały dzień. Pięknie, kolorowo wszystko wyglądało, ale wszystko poleciało do Niemców.

  • A buty, które pani ma przy sobie?

Dostałam od chłopaka. Gdzieś odbierali zrzuty i jakaś paczka rozwaliła się na gruzach.

  • Czy podczas Powstania czytała pani prasę podziemną?

Tak, prasa podziemna wędrowała, tego było mnóstwo.

  • Pamięta pani tytuły?

Przede wszystkim „Biuletyn”, który był codziennie. Teraz to mi się już myli z solidarnościowymi. Nie przypomnę sobie teraz.

  • Czy był w pani przypadku czas wolny?

Nie. Przepustki się dostawało, jak chciałam do domu polecieć czy babcię odwiedzić na Królewskiej. Po drodze spotkałam stryjka, mówi: „Gdzie ty smarkata lecisz?” „Do babci.” „Babci już dawno tam nie ma, jest w domu Wedla.”

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z czasów Powstania?

Upadek Powstania.

  • A wydarzenie, które dotyczyło bezpośrednio pani?

Był taki moment, że byłam za Alejami i wracałam. Był nalot. Z Siennej przeprowadziłam mamę do nieszczęsnego sklepu ciotki na Placu Napoleona. To był dom na rogu Boduena i Placu Napoleona.

  • Nieistniejący?

Nieistniejący. Był nalot i bomby rąbnęły w ten dom. Przyleciałam, wszystko rozwalone. W ogóle nie wiedziałam, co mam robić. Przed Bankiem „Pod Orłami” był olbrzymi skwerek, zielony, piękny, na którym leżało moc ludzi powyciąganych z gruzów, poprzykrywanych papierami, kupa trupów. Okazało się, że tuż przed tym nalotem przeszły z Hanką do sąsiedniego bloku po przeciwnej stronie ulicy, bo mama jakąś znajomą spotkała.

  • W tym miejscu teraz jest parking samochodowy?

Tak. Był piękny, zielony skwerek, na którym było masę grobów. Potem, chyba pod koniec września, rąbnęła bomba. Wszystko wyleciało. Ponieważ bank było obrośnięty winem, na tych winoroślach ręce, nogi. To było koszmarne. Jeszcze po wojnie był olbrzymi lej, jak były ekshumacje, jak kopali i szukali. Ale to wszystko było już poćwiartowane.

  • Nie do rozpoznania.

Tak.

  • Jak zapamiętała pani powstańców, żołnierzy polskich?

Latali gęsiego, zawsze na końcu przyczepiał się jakiś mały chłopak, gazeciarz, wsadzali mu hełm, na głowę i lecieli. Wszystko zawsze sznureczkiem, gęsiego pod murami, wszystko młodzi chłopcy.

  • To musiała być dla nich atrakcja, kiedy siedzą na barykadzie czy na kwaterze, a tu wpada młoda dziewczyna łączniczka. Co wtedy robili?

Nic. Tamci chcieli mnie odprowadzać, ale powiedziałam, że się nie boję i że sama trafię.

  • Zawsze chcieli odprowadzać?

Nie, nie zawsze. Różnie było.Jeszcze pracowałam w fabryce granatów, w wytwórni Gebethnera i Wolfa. Chciałyśmy coś robić, nas było tyle, meldunków [mniej], Warszawa się kurczyła, nie było gdzie ganiać, Żoliborz odpadł, Wola odpadła, Powiśle odpadło. Ile można w kółko się kręcić. Dokąd nie było barykady, pomagałyśmy sanitariuszkom rannych nosić do szpitali. Potem miałyśmy dyżury przy włazach. Nocami żeśmy siedziały w szynelach niemieckich, które były bardzo ciepłe. Noce były zimne. Potem zgłosiłam się do wytwórni granatów. To były granaty w woreczkach. Wkładało się zapalnik, ubijało się poszatkowanymi odłamkami metalu z dużych pocisków, zawiązywało się i to był granat.

  • Woreczki były szyte czy panie szyły?

Nie, woreczki były uszyte, gotowe.

  • Czyli doświadczenie ze szkoły krawieckiej nie przydało się?

Nie.

  • Ile granatów mogła pani zrobić?

Nie wiem, nie liczyłam.

  • Szybko szło wyprodukowanie granatu?

Szybko szło. Sporo nas chodziło. Najpierw to było na siennej za Sosnową, ale rąbnęła bomba, było wtedy kilku rannych, których przeniesiono do piwnicy do Gebethnera i Wolfa.

  • Same dziewczyny wtedy siedziały i robiły granaty?

Nadzorował kapitan, o ile się nie mylę, miał pseudonim „Palmir”, ale dokładnie nie pamiętam.

  • Jakiej wielkości był woreczek? Jak kartka A4 złożona na pół?

Trochę mniejszy.

  • Jak dokładnie się robiło granat?

Wkładało się tulejkę i naokoło mocno ubijało się pociętym metalem i zakręcało się drutem.

  • Miała pani odzew kolegów powstańców, którzy brali udział w walkach, czy te granaty się sprawdzają?

Nie, nie wiem w ogóle, kto to dostawał. Nigdy nikogo nie widziałam z takim granatem. Ale żeśmy to robiły.

  • Czy ma pani jakieś pozytywne, wesołe wspomnienia z Powstania?

To było właśnie w „Adrii”, kiedy się śpiewało, było wesoło. Wygłupiałyśmy się. Potem jak żeśmy przeszły na K1, gdzie był sklep „Urania” z materiałami biurowymi, całe ryzy papieru na regałach, szczury tańcowały. Były trzy ścieżki między regałami. Było nas sześć, po dwie żeśmy się trzymały, tośmy się kładły spać w ten sposób, że głowami do siebie z trzech stron i żeśmy do północy gadały, opowiadały, czasami żeśmy się wściekały jak coś było nie tak. Było strasznie fajnie.

  • Kanalizacja działała? Można było skorzystać z toalety?

Nie, woda się skończyła szybciutko. Woda była brana ze studni artezyjskich.

  • Co z całego Powstania najbardziej utkwiło pani w pamięci? Gdybyśmy mogli zebrać te sześćdziesiąt trzy dni do jednego wspomnienia, które chciałaby pani ze sobą zabrać?

Atmosferę pierwszych dni, to było niezapomniane. Potem było coraz gorzej. Potem już jedzenia nie było, była kasza mielona na młynku. Jak Powstanie upadło, to wszystkie płakałyśmy.

  • Z pani oddziału dużo dziewcząt przeżyło?

Tak. Kilka było rannych. Jedna, „Dasia”, poparzona „krową” umarła. Wszystkie mamy spisane, gdzie która leży. Nie mamy swojej kwatery na Powązkach Wojskowych. Wszystkie leżą w grobach rodzinnych w Warszawie, pod Warszawą, w Łodzi, w Gdańsku. Zawsze 1 sierpnia dostają kwiatek. Chodzimy grupami, ale już coraz mniej się nadaje do chodzenia niestety.

  • Chciałem zapytać jeszcze o moment upadku powstania. Co się potem z panią działo?

Wyszłam z rodziną. Powiedziane było, że te, które mają kontakt z rodzinami, mogą wyjść z rodziną. Wychodziło się do Niemców, nie wiadomo, co im do głowy strzeli. Wychodziłam 3 października przez Plac Politechniki. Nie byłam w Pruszkowie, szłam przez Ursus, gdzie żeśmy były do piątego. Rozdzielali nas, młodych mężczyzn na jedną stronę, starsze osoby, małe dzieci i kobiety z dziećmi na drugą stronę. Młodych mężczyzn oddzielali zupełnie. Pewnie potem jeździli Warszawę okradać. Niemcy potem wszystko wywozili, dom po domu, obrazy, porcelanę, meble, różne rzeczy. Mnie wzięli na jedną stronę, a mamę z Hanką na drugą. Moja mama zaczęła krzyczeć, że Hanka ma piętnaście lat. A od piętnastu lat był przymus pracy, więc je przerzucili na drugą stronę i przeze mnie pojechały do Niemiec do obozu. Byłyśmy w obozie pracy. Wywieźli nas do Lipska. Jechałyśmy do Lipska tydzień. Dwa dni stałyśmy na bocznicy w Szczakowie, kolejarze mówili, że mogą stamtąd skierować do Oświęcimia. Ale widocznie w Oświęcimiu było już za pełno i pojechałyśmy do Lipska, gdzie siedziałyśmy przeszło tydzień w zamkniętej szkole.

  • Jaki były warunki podróży?

Koszmarne. Wsadzali po sześćdziesiąt osób do wagonu. To byli mężczyźni, kobiety, dzieci, młodsze dzieci, chociaż niby je oddzielali. Nie było nic do jedzenia, do picia. Było małe okieneczko. Dokąd jechaliśmy na terenie Polski, jak się zatrzymywał pociąg dostawaliśmy od kolejarzy chleb, wodę. Ale jak wjechaliśmy już na teren Reichu, już w ogóle nikt nie podszedł do wagonu. Pod Dreznem w nocy pociąg stanął, otworzyli wszystkie wagony i nas wszystkich wygonili. Myśleliśmy, że to już będzie koniec. Okazało się, że szwajcarski Czerwony Krzyż dawał nam zupę w kubeczkach. Jak na kpiny pierwszy posiłek był. Pojechaliśmy do Lipska, gdzie żeśmy siedzieli na terenie szkoły. Też nie bardzo wiedzieli, co z nami zrobić. Stamtąd mam zdjęcie z numerkiem na piersiach i dokument, że jestem bezpaństwowcem. Chyba po dziesięciu dniach rozdzielono nas na trzy transporty. Jeden do Hanoweru, jeden do Wrocławia i jeden do Drezna. Myśmy dostały Hanower. Mama wtedy poleciała do komendanta, że my nie chcemy do Hanoweru tylko do Wrocławia, bo chciałyśmy do domu, a nie pod bomby alianckie. Powiedział: „Jeżeli znajdziecie tyle osób, ile was jest, które chętnie się zamienią, to proszę bardzo, nie mam nic przeciwko temu.” Wszyscy chcieli do Hanoweru, cały obóz by chętnie pojechał. Myśmy pojechały do Wrocławia, skąd ciuchcią przysłali nas do Sulau koło Milicza, gdzie żeśmy kopały okopy, pracowałyśmy u bauera, rwałyśmy buraki cukrowe. Prawie dwa tygodnie leżałam w szpitalu, bo miałam takie czyraki, że myślałam, że już się wykończę. Miałam szczęście, że lekarz był chirurgiem, więc miał co krajać.

  • Nacinał je?

Tak, nacinał i krew przeszczepiał.

  • Pobierał krew?

Pobierał krew i w pośladek wstrzykiwał. Nie wiem, o co to chodzi, ale przy tym to się podobno stosuje. Straszne. Jak przyjechałam do Polski, jeszcze dwa lata miałam z czyrakami do czynienia. Dopiero przyjechał znajomy lekarz z Londynu i przywiózł penicylinę i skończyło się.

  • Co się z panią działo po maju 1945 roku, po zakończeniu wojny?

Byłam w Warszawie. W obozie było masę dzieci, wszystkie pracowały w kuchni. Moja siostra miała chroniczny bronchit od urodzenia, jak kasłała budziła cały obóz, awantury były nie z tej ziemi. To był olbrzymi, piękny majątek. Kobiety były w owczarni, oczywiście owiec nie było, tylko myśmy były na tej słomie. Mężczyźni byli w cegielni. Byli Włosi, Francuzki, Czeszki. Robiły straszne awantury Niemcom. Komendant był albo alkoholikiem, albo narkomanem, okropny, z pejczem chodził, straszny typ. Pilnowali nas starzy ludzie. Profesor geografii pytał się, czy jeszcze Kraków istnieje, bo to takie piękne miasto. Różni ludzie byli. Komendant był straszny. Dzieciaki pracowały w kuchni, siedziały na dworze i skrobały kartofle. Starsze kobiety były w kuchni a młodzi wszyscy do roboty. Pewnego pięknego dnia przyjechał zupełnie obcy pan po dwie kobiety, które miały powyżej sześćdziesiątki. Przymus pracy był do sześćdziesiątki. Był z Sosnowca i miał zezwolenie Arbeitsamtu sosnowieckiego na zabranie ich. Miały rodziny w Sosnowcu, które je utrzymają. Jak wszedł do kuchni to zgłupiał. Mówi: „Co te dzieci tutaj robią?” Głupie pytanie, zostały wywiezione i robią to, co im każą. Mówi: „W tej chwili mogę zabrać jedno dziecko, ale zabiorę stąd wszystkie dzieci.” Wtedy moja mama do niego podeszła: „Niech pan zabierze moją córkę, bo ona tego obozu nie przetrzyma.” Zabrał Hankę. W obozie oczywiście był straszny szum, że jakiemuś obcemu mężczyźnie dziecko oddała, co to za matka. Ale jak przyszedł list od Hanki, że śpi w łóżku, ze dostała lalkę, że są dwie dziewczynki w jej wieku, to się zaczęła zazdrość. W międzyczasie przysłał list, żeby spisać wszystkie dzieci, że przyjedzie tego i tego dni i te dzieci zabierze, bo każdy obywatel Sosnowsca chce mieć warszawskie dziecko. Tego dnia, kiedy miał się zjawić, nie zjawił się. Światło zgasło, wszystkie się ułożyłyśmy do snu. Raptem się zapaliło światło i wszedł Lagerführer pijaniusieńki razem z tym panem. Podał mu listę i mówi: „Niech pan to podpisze. Osoby, które odczytam staną z boku.” Były wszystkie dzieci, była moja mama, ja, nasza gosposia, która z nami była. Nim się wszyscy zorientowali, to już nas na dworzec pognał do kolejki. Kolejką żeśmy pojechali do Wrocławia. We Wrocławiu do pospiesznego. Mówi: „Wszyscy śpią, nikt się słowem nie może odezwać, ja wszystko załatwiam, mam bilety, mam wszystko.” Jak żeśmy wysiedli w Sosnowcu, mówi: „Dzięki Bogu, udało się, bo nie wolno Polakom jeździć pospiesznymi.” W mieszkaniu państwa Bargiełów, zupełnie obcy ludzie, był rozdział dzieci. Ludzie się bili o dziecko warszawskie. Myśmy zostali u tych państwa w domu i żeśmy do końca byli na ich utrzymaniu, bo przecież nie mieliśmy kartek. Myśmy nie mieli w ogóle prawa z obozu wyjść, bo nie byłyśmy piętnastolatkami. On potem zaczął jeździć po obozach pracy i wyciągać. Do niego przychodzili ludzie: „Mój bratanek był w AK, jest w obozie jenieckim.” Mówi: „Z jenieckiego nie wyciągnę, mogę wciągnąć z obozu pracy. Ani z koncentracyjnego nie wyciągnę, nie dam rady.” Przywoził tłumy dzieci. Potem jak matki wracały z obozów, to były awantury, bo niektóre dzieciaki z prostej rodziny, a tutaj dostały się do państwa doktorostwa, adwokatostwa czy innych i w ogóle nie chciały matki znać, były dramaty niesamowite. Masę dzieci było w Sosnowcu. Okazało się, że ten pan nazywał się Jerzy Krzywo. Był współwłaścicielem kopalni na Śląsku w Dąbrowie Górniczej. Jak Niemcy weszli to oczywiście przyszli do niego. Był ewangelikiem. Przyszli i wzięli do Mauthausen. Najpierw żądali, żeby podpisał reichslistę. Nie zgodził się. Po paru takich [zdarzeniach] wylądował w Mauthausen, gdzie siedział jakiś czas. Raptem go zwolnili, w ogóle nie wiedział, co się stało. Okazało się, że żona podpisała reichslistę, a córa wyszła za mąż za Niemca. Wjechał do Sosnowca, wynajął pokój u pani, której mąż był w oflagu. Mieszkała z dwoma córeczkami. Mieszkał u niej. Jego nikt nie znał. Znał niemiecki, pracował w biurach kopalnianych. Potem dopiero jak tej pani znajome trafiły do obozu, pojechał po nie i zobaczył te dzieci. Potem jeździł i wyciągał dzieci. Całą furę dzieci przywiózł. Wszystko na własny koszt woził, przewoził. Jeszcze długi czas potem żeśmy utrzymywali z nim kontakt, potem umarł.

  • Jak pani pamięta moment wyzwolenia?

Moment wyzwolenia jakoś nie bardzo nas obszedł. Wyzwolenie było w Sosnowcu. Jednego dnia byli Niemcy – tym, co pracowali w kopalniach jako urzędnicy rozdali deputat spirytusu. Myśmy wieczorami siedzieli i graliśmy w karty u sąsiadów państwa Bargiełów. Była nas duża grupa. Graliśmy w karty i wiadomo było, że coś tej nocy albo następnego dnia się stanie. Raptem drzwi się otwierają i wpada dwóch, skośnooki kałmuk i młody chłopak, obaj w mundurach niemieckich, żeby ich schować. Młody chłopak był ranny. Babki: „Ranny, ranny, trzeba go opatrzyć.” Właściciel mieszkania wstał i mówi: „Jazda stąd, wynocha w tej chwili.” Zrobiła się awantura, bo wszystkie panie chciały ratować tego chłopaka. Okazuje się, że to był Polak z Bytomia. Byli wcieleni, bo w ostatnim [okresie] wszystkich brali do wojska. On ich wyrzucił: „Nie ma tutaj Niemca w domu! Poszli won!” Ne minęło piętnaście minut, żandarmeria wpadła: „Tu są dezerterzy.” „Nie ma dezerterów.” Oblecieli całe mieszkanie. [Właściciel mieszkania mówi]: „Widzicie, co by było? Już by nas nie było, pod murkiem byśmy wszyscy skończyli.”. Rano, śnieg, zimno, jakieś cienie w białych płachtach. Co się działo w Sosnowcu, to coś niesamowitego. Niemcy, którzy tam mieszkali, już przedtem uciekali. Rabowali mieszkania, wyrzucali portrety Hitlera z mieszkań, na kolei rozbijali wagony, w których była żywność, okradali sklepy. To, co się działo to był koszmar, coś niesamowitego, wszyscy ludzie to w ogóle jakaś dzicz. Ruscy tylko przemykali jak te cienie. [Niemcy] rozwalali całe miasto. Jeden leci, niesie na plecach jakiś worek, bo na kolei coś złapał, drugi [mówi]: „Panie, daj pan trochę cukru, mąki.” „Idź pan do cholery.” Ten przeciął mu [worek], leci, wszystko się za nim sypie. Ulice były kolorowe od różnych proszków i farb. To była dzicz. Strasznie to wyglądało. To było wyzwolenie.

  • Kiedy znalazła się pani w Warszawie?

W Warszawie byłam już w luty. Myśmy przejazdem były w Warszawie, bo trzy dni po wejściu Rosjan pojechałyśmy do Sosnowca z mamą, do Częstochowy – moja matka była katoliczką – i z Częstochowy na węglarce do Grodziska, z Grodziska piechotą do Warszawy. Tu żeśmy nocowały w rozwalonym mieszkaniu ciotki. Rano ruszyłyśmy do Celestynowa brata szukać. Doszłyśmy do Wawra, skąd ciuchcią żeśmy ruszyli dalej. Dojechaliśmy do Karczewa, gdzie żeśmy nocowały u jakichś znajomych. W Otwocku kupiłyśmy pierwsze „Życie Warszawy”. Mama polityczne strony [czytała], ja ostatnie i patrzę: „Obóz z Celestynowa przeniesiony do Przeworska.” Podano wszystkie nazwiska chłopców. Mówię: „Mama zobacz, Wiesiek jest w Przeworsku.” Okazało się, że jak przeszedł front, Rosjanie ich okradli, chłopcy byli w krótkich spodenkach, w letnich koszulkach. Pokradli im okulary, wieczne pióra, wszystko, co się dało. Jak tylko front przeszedł, to "Mirosław" [Stefan Mirowski] pojechał do Lublina do jakichś naszych władz, które się tworzyły, że ma robotnicze dzieci z Warszawy, że nie wie, co się dzieje z ich rodzinami, że nie mają w ogóle jak żyć, zimno, dzieci są w letnich [ubraniach]. Wzięli ich ciupasem do Przeworska przewieźli, gdzie znów poszedł do władz, dostali bursę. Chłopcy byli w tej bursie skoszarowani, harcerski tryb życia. Wszyscy chodzili do szkoły. Zrobił w bursie jakieś przedstawienie i powiedział, że prosi obywateli Przeworska, żeby każda rodzina wzięła jednego chłopca, żeby dała mu obiad i ubrała go na zimę. Wszyscy byli ubrani na zimę, chodzili do tych rodzin na obiady. Na śniadania i kolacje jakieś pieniądze dostawał od władz, jakieś bułki, mleko było. Jak w 1939 roku przylecieli ludzie z rozwalonego domu, jak rano obudziłam się, popatrzyłam, myślę sobie: „Boże, jakby tak nasz dom się zawalił, te wszystkie meble, to wszystko gdzieś zniknęło raptem, to nie byłoby po co żyć.” Potem to wszystko się waliło przy mnie i człowiek na to obojętnie patrzył. Dom po domu.Jak ostatniej niedzieli, dziesięć dni wcześniej, myśmy były u brata i wracałyśmy do Warszawy, to pociągi już nie chodziły, tak Niemcy wieli szosą. To było tydzień wcześniej. Był taki popłoch, taka panika, coś niesamowitego. Myśmy się tak cieszyli strasznie. A potem wszystko się uspokoiło.

  • Na zakończenie chciałbym zapytać panią o pani opinię na temat Powstania. Pani zdaniem wybuch Powstania był potrzebny?

Myśmy wszyscy przez pięć lat byli szykowani do Powstania. Ale ofiary były straszne… straszne… cała młodzież…
Warszawa, 18 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadził Radek Paciorek
Janina Borkowska Pseudonim: „Janka” Stopień: łączniczka Formacja: Batalion Łączności, 1. kompania, pluton WSK Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter