Janina Czerwińska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Czerwińska, w czasie Powstania początkowo byłam na Dolnym Mokotowie przy ulicy Belwederskiej, a po jakichś dziesięciu dniach przeszliśmy nocą, cały oddział, na Górny Mokotów.

  • Czy pani włączyła się do Powstania dopiero po jego wybuchu?

Nie. Byłam zmobilizowana trzy dni wcześniej, na Belwederskiej.

  • I powiedziano, że gdzie macie się...

[Tak.] My mieliśmy atakować Belweder z dołu, od Łazienek, a jakiś inny oddział, z innego chyba zgrupowania, miał to robić od góry. Z dwóch stron miało to być. Niestety ten zawiódł, nic się tam nie działo.

  • A wy rozpoczęliście atak czy nie?

Tak.

  • I jaki był efekt?

Efekt fatalny, no bo z góry przecież Niemcy mieli nas cały czas na widoku. Nasz dowódca został ciężko ranny.

  • Czy pamięta może pani jego nazwisko lub chociaż pseudonim?

Niestety nie. On był chyba kapitanem, jeśli chodzi o rangę, ale niestety zapomniałam wszystko. Jego zastępca, porucznik, też był ranny w głowę, jego jakoś przyprowadzili z powrotem tam, na to miejsce, gdzie byliśmy zakwaterowani. Ale on potem musiał być odprowadzony do szpitala, tak że już potem nie wrócił do nas.

  • A mieliście jakichś dowódców potem czy się rozpadł ten oddział?

Był tam jeszcze jeden porucznik czy podporucznik nawet, to on był naszym dowódcą. Z tym że myśmy początkowo byli na niemieckim terenie, musieliśmy się ukrywać.

  • Jaka to była ulica?

Belwederska. Musieliśmy się ukrywać, a było około trzydziestu osób w tym oddziale – mężczyzn. Jeśli chodzi o sanitariuszki, to był patrol pięciu osób, ale tego dnia, kiedy wybuchło Powstanie, nam pozwolił ten pierwszy dowódca wyjść stamtąd. Miałyśmy się spotkać na Chmielnej. Prawdopodobnie chodziło o to, żeby się zaopatrzyć w środki opatrunkowe, bo myśmy niewiele miały, ale ponieważ Powstanie wybuchło wcześniej, to skutek był taki, że o czwartej godzinie byłam na Chmielnej i jeszcze jedna tylko z naszego oddziału – „Wanda”, a pozostałe nie doszły. I myśmy dwie starały się połączyć z oddziałem, ale to nie było takie proste. Nie wiem, czy mam opowiadać?

  • Bardzo proszę, tak.

Najpierw byliśmy na trzecim chyba piętrze tego budynku – on był pusty, ponieważ był zamieszkany przez Niemców i oni wszyscy uciekli.

  • To ciągle ulica Belwederska, tak?

Tak, tak. I ponieważ oni musieli uciekać przed Powstaniem, dom był pusty cały i tam nas zakwaterowali. Później, jak wrócili wszyscy z tej akcji, trzeba było jakoś tam żyć. Więc chodzili po tych mieszkaniach, pozbierali kasze i co tam było, jeszcze wtedy to nawet trochę jarzyn, trochę ziemniaków. I jakoś próbowali gotować – sami mężczyźni, bo nas nie było na razie. Myśmy się dopiero z nimi połączyły – dwie, Wanda i ja – chyba na drugi czy trzeci dzień Powstania już. Próbowałyśmy się dostać dołem, Solcem, czy jakoś... nie pamiętam dokładnie. W każdym razie doszłyśmy do takiego miejsca naprzeciwko szpitala na Solcu. Tam był przy samym wejściu do szpitala bunkier, w którym byli Niemcy i strzelali naprzeciwko, w taką uliczkę, [była to prawdopodobnie ulica Czerwonego Krzyża]. Nie można było tamtędy przeskoczyć, bo położyliby nas, więc myśmy zawróciły i szukałyśmy potem przejścia górą, tak że wieczorem już ciemno było, jak odeszłyśmy do ulicy Polnej. Ulica Polna była cała pokryta szkłem, ten chodnik, bo wszystkie szyby wyleciały – bo tam były walki. I po tym szkle... zdjęłyśmy buty, żeby nie hałasować, bo nie wiedziałyśmy, co tam się dzieje.

  • I po tym szkle szłyście boso?

W skarpetkach jakichś. Bo chodziło o to, że myśmy nie wiedziały, kto w budynkach obok jest, czy może są Niemcy. Doszłyśmy do placu Unii, gdzie usłyszałyśmy polskie głosy w Staży Pożarnej, tam weszłyśmy. Naprzeciwko już stał patrol niemiecki – tam, jak był wjazd do alei Szucha. Ci strażacy to byli nie miejscowi, tylko w ostatniej chwili ich przywieźli z Pragi, a tych stąd zabrali gdzie indziej, tak że oni byli właściwie [obcy na tym terenie].

  • Ale strażakami byli Polacy?

Tak, tak, oczywiście. I oni nas zatrzymali, powiedzieli, że nie ma mowy, żebyśmy na noc gdzieś tam chodziły, bo wszędzie są Niemcy dookoła. Rzeczywiście, na Rakowieckiej przecież cały czas byli Niemcy – i teraz tam wojsko jest, zdaje się. Tam byli wtedy Niemcy i nie było jak się wydostać stamtąd.

  • Ale na razie było tam cicho, spokojnie?

Wieczorem tak, bo wieczorem już się skończyło strzelanie. Ucichło wszystko, nie wiadomo było, co dalej. Przespałyśmy się tam, ale rano, bardzo wcześnie, usłyszałyśmy strzały już blisko, więc zbiegłyśmy na dół (bośmy były na piętrze) obydwie. Okazało się, że trzy osoby chciały wyjść z tego domu – takie, które mieszkały gdzieś w pobliżu i chciały do domu iść – ale Niemcy (właśnie ci z alei Szucha) do nich strzelali i wszystkie były ranne ciężko. To była pierwsza moja ranna tam, którą opatrywałam – dziewczyna młoda. Jak poczułam zapach krwi, to mi się słabo zrobiło, no ale jakoś przemogłam to. Niestety na rękach mi umarła, bo ona miała chyba płuca przestrzelone, strasznie krwawiła. Ta druga też zmarła, tamtą się zajmowała moja Wanda, a jeszcze był ranny młody chłopiec, to jakoś on jeszcze...

  • Przeżył?

Na razie, na razie. Tam ktoś się też nim zajmował. I oczywiście tego dnia już nie można było myśleć o wyjściu, tak że myśmy [za radą strażaków zostać do następnego dnia]. Ale tego dnia jeszcze przyszli Niemcy z Szucha i kazali wszystkim wyjść z domu, i nie wiadomo było, co to ma być.

  • W tym domu w budynku straży pożarnej? Strażakom kazali wyjść?

To znaczy strażakom nie, tylko tym obcym – takim jak my.

  • Cywilom?

Tak. A myśmy tak wychodziły i z powrotem wracały, bo nie wiedziałyśmy, co lepiej. Ci strażacy nam radzili, żebyśmy nie wychodziły, no ale przecież wiadomo było, że oni potem będą szukać po domu, to bałyśmy się, że jak nas tam znajdą gdzieś, to jeszcze gorzej. No i w końcu byłyśmy na dole. Ale miałyśmy wyjątkowe szczęście u Pana Boga, bo coś się stało, że przyszedł jakiś oficer i odwołał ich wszystkich – tych, którzy nas wypędzili z tego domu. No i na razie już tego dnia nie było problemów. Tak, że jeszcze jedną noc przenocowałyśmy w tym domu.

  • Ale nie wiedziałyście, dokąd się udać?

Myśmy chciały na Belwederską do naszego oddziału, ale nie było jak. A muszę jeszcze dodać, że jeszcze w Śródmieściu jak byłam, to spotkałam naszą komendantkę tego małego oddziału [sanitarnego]. Ona miała powiedziane, że gdzie indziej ma się zgłosić – na Puławskiej 1 (to tam blisko placu) i mówiła do mnie, żebym szła z nią, ale ja uważałam, że jak mam się zgłosić na Chmielną, to na Chmielną. Nie poszłam z nią. Aha! Tym bardziej że ja byłam umówiona z jeszcze jedną z naszego oddziału, z którą razem miałyśmy wracać. Czekałam na nią, ale ona już nie dojechała – pojechała pod Warszawę, ponieważ mieszkała w Błoniu, tam pojechała i już nie miała jak wracać. W końcu poszłam na Chmielną i z tą „Wandą” się spotkałyśmy.

  • Jeszcze była możliwość przedostania się przez Aleje Jerozolimskie?

Nie wiem, jak to było, w każdym razie przedostałam się. Jednym słowem, z tą „Wandą” właśnie...

  • Zastała pani swój oddział?

Jak mówiłam już, próbowałyśmy się dostać, i dopiero trzeciego dnia rano myśmy wstały i zeszły na dół, a tam stali już Niemcy przed naszym domem – żandarmi niemieccy. Spytałam któregoś ze strażaków, którzy tam się kręcili, znaczy prosiłam, żeby spytał ich, czy jak my byśmy wyszły, to będą oni do nas strzelać. Spytał, a on powiedział: „My to nie”. A ja pytam się: „A ci z przeciwka?” (ci, co poprzedniego dnia strzelali). To on powiedział, że nie wie, ale przypuszcza, że nie będą strzelać. Mówię do „Wandy”: „To idziemy”. I myśmy wyszły i przeszłyśmy przez środek placu, tam pod pomnikiem Lotnika – bo wtedy tam był jeszcze.

  • Gdzie był pomnik Lotnika?

Na placu Unii. I weszłyśmy w Bagatelę. Na Bagateli stał spalony czy w każdym razie nieczynny już mały czołg, taka tankietka, czy jak to się tam nazywało.

  • „Goliat”?

Nie znam się na tym, może już słyszałam, ale zapomniałam. W każdym razie widziałam takie małe „coś”, unieruchomione. Idziemy dalej, chciałyśmy dojść do tej Belwederskiej, ale proszę sobie wyobrazić, z lewej strony ukazał się jakiś Niemiec w mundurze i do nas jakieś znaki robi. Myśmy nie wiedziały początkowo, o co mu chodzi, a on pokazywał, żebyśmy nie szły do Belwederskiej, tylko skręciły we Flory, taka uliczka mała jest, która potem wychodzi na Belwederską, i myśmy tak zrobiły. I proszę sobie wyobrazić, żeśmy doszły do naszego budynku. Droga była pusta.

  • To Niemiec wskazał wam drogę.

Tak, Niemiec nam wskazał drogę, znalazł się taki. Ale tam był problem, dlatego że akurat naprzeciwko tego budynku, gdzie myślałyśmy, że nasz oddział był, to był przystanek kolejki wąskotorowej, która wtedy chodziła. Oczywiście kolejka nie chodziła, ale tam byli ludzie i mówią, że na Dworkowej, która była blisko... i z Dworkowej był widok otwarty – bo tam pole było wielkie, jeszcze teraz chyba nie jest zabudowane – i tam był [przez Niemców] ustawiony na stałe karabin maszynowy. Tylko na szczęście nie na ten budynek, tylko na ulicę, która była trochę dalej i dalej już w ogóle nie można było iść, bo to był narożnik śmierci. Jak ktoś podszedł w to miejsce, to oni strzelali bez pudła. No to już byłyśmy poinformowane. Natomiast przed tym budynkiem, do którego chciałyśmy wejść, był kiosk taki mały, taka budka, to myśmy postanowiły tam w drzwi dać znać, że chcemy wejść (były zamknięte oczywiście) i schowałyśmy się za tę budkę. Bo jednak z tej Dworkowej nas widzieli Niemcy, mogli strzelać. No i udało nam się – tam ktoś otworzył drzwi i myśmy weszły. Połączyłyśmy się z naszym oddziałem trzeciego dnia.

  • Tam był ten oddział, tak?

Tak. Oni strasznie się ucieszyli.

  • To był ten trzydziestoosobowy, o którym pani mówiła?

Tak.

  • Jak oni się nazywali?

Właśnie tego wszystkiego nie wiem. W każdym razie oni się bardzo ucieszyli, bo ja oczywiście się wzięłam zaraz za gotowanie. Bo przecież oni nie umieli sobie poradzić z tym nawet, co mieli – jak to mężczyźni, nie zawsze potrafią. No więc zaczęłam gotować i siedzieliśmy tam, nie wiem, z tydzień, może niecały. Na strychu cały czas był ktoś, kto obserwował, co się dzieje dookoła. Owszem, tam chodzili, nawet przyszli na podwórze – chyba nie Niemcy, tylko jacyś „ukraińcy” czy ktoś tam, ale z niemieckich oddziałów. To wyszedł ten nasz trzeci już komendant, na dół zszedł, bo chodziło o to, żeby oni przypadkiem na górę się nie wybrali – dopiero byłaby tragedia. Tam ich zagadywał, oni oczywiście ukradli mu zegarek z ręki, on wrócił... Aha, widziała to jakaś kobieta, która mieszkała w okolicy i przyniosła mu zegarek – damski, taki malutki, z zepsutą bransoletką. On ten zegarek do mnie przyniósł i mówi: „Siostro! – bo siostrą mnie nazywali, z racji że byłam sanitariuszką – czy siostra mogłaby mi pożyczyć swój zegarek? Ja siostrze dam ten”. Bo ja miałam taki nie damski ani nie męski, taki średni. No i ja mu pożyczyłam... że jak się skończy Powstanie, to się zamienimy. Jak się skończyło, to już się nie spotkaliśmy nigdy. Ja do tej pory mam ten zegarek, nawet bardzo dobry, szwajcarski, Omega. Używałam go przez długi czas.
  • To była tylko kwestia bransoletki?

Tak. Udało mi się go przechować, a przecież potem też były takie rewizje, że mogli mi zabrać.

  • Oczywiście – wygnanie z Warszawy, tak?

Ale jakoś dlatego, że był malutki, że nie miał bransoletki, to sobie go przypięłam do spódnicy od spodu. Nie zauważyli. Wtedy dali nam spokój, ale ten dowódca nasz – tym bardziej że nam się kończyły już zapasy – zaczął kombinować, co robić, żeby ludzie z głodu nie pomarli, a żeby też nie wpaść w niemieckie ręce. I na razie to wymyślił, że musimy się tu rozproszyć wśród tych sąsiadów, co tam mieszkają. I tak się stało. Ale później pomyślał – czy to nawet my podsunęłyśmy mu taką myśl – że trzeba pójść, zorientować się, co się dzieje dookoła.

  • No właśnie, czy była jakakolwiek informacja i jakiś kontakt z innymi oddziałami powstańczymi?

Tak. Było tak, że „Wanda” – ta, która była ze mną tą sanitariuszką drugą – to była taka odważna i ona zawsze pierwsza się zgłaszała, jak trzeba było coś takiego. I ona mówi: „To ja pójdę! Ja pójdę!”. – „No dobrze”. Poszła, ale jakoś nie miała szczęścia, niewiele się dowiedziała. Potem ja się wybrałam.

  • A dokąd pani poszła?

Miałam takich znajomych, nie znajomych w „Czerniakowie” – w tym majątku „Czerniaków” – bo tam pracowała moja siostra – cioteczna co prawda, ale ja ją traktowałam prawie jak rodzoną. Myślę sobie: „Może tam ona jest, a nawet jak jej nie ma, to ci gospodarze będą może coś wiedzieli”. I byłam tam. Oni niewiele wiedzieli, jej nie było w ogóle, natomiast sobie przypomniałam, że byłam kiedyś u takich sióstr bezhabitowych w pobliżu, na Teresińskiej. I poszłam tam. Właśnie tam się wszystkiego dowiedziałam. Te siostry...

  • One wiedziały? Miały orientację?

Tak. Powiedziały mi nawet, gdzie jest dowództwo, na Górnym Mokotowie oczywiście. No i wróciłam z takimi dobrymi wiadomościami.

  • A dowództwo było gdzie na Górnym Mokotowie?

To było na Dolnym, a to dowództwo było gdzieś w pobliżu kościoła Świętego Michała, bo myśmy wyszły właśnie koło kościoła i wiem, że to blisko było. To w nocy wszystko było. Ja znów dostałam zadanie przeprowadzić ten oddział z Dolnego Mokotowa na Górny. Najpierw dali mi takie nożyce do przecinania siatek – dobrze, że mieli – bo trzeba było iść nie ulicą, tylko jakimiś tyłami domów. Trzeba było z jednej posesji na drugą przechodzić, to ja już tam jakoś...

  • A skąd pani miała znać tę drogę?

Nie znałam, ale ponieważ szukałam tej drogi... Wtedy zresztą szłam ulicą, oczywiście poszłam w ubraniu cywilnym, że ja to niby taka miejscowa, szukam tam kogoś znajomego. Nawet mnie zatrzymali Niemcy po drodze, ale puścili.

  • To najpierw poszła pani na taki rekonesans, którędy można prowadzić ludzi?

Tak, właśnie. I później w nocy wyszliśmy, już cały oddział trzydziestoosobowy. Na tyłach zabudowań tej ulicy, do której mówiłam... już zapomniałam jej nazwy...

  • Teresińska?

Nie. [Dworkowa]. Tam, gdzie był ten karabin maszynowy. Tam trzeba było tę ulicę przeciąć i na tyłach, tam dalej trochę, już nie było domów, tylko ogródki jakieś, pole i myśmy tam musieli się czołgać, dlatego że ciągle z góry Niemcy puszczali takie... Jak się nazywają takie światła różne, które oświetlają ten teren? Nie mogliśmy iść normalnie, tylko czołgaliśmy się po tych bruzdach. No i udało się – przeszliśmy wszyscy szczęśliwie.

  • I dotarliście do dowództwa?

To tam kierownikowi naszemu powiedzieli, gdzie mamy się zatrzymać. Dali nam duży pokój, żebyśmy mogli jeszcze się przespać. Oczywiście na podłodze, bo tyle chłopa i my dwie. Wtedy już się przekonałam, jacy szlachetni są ludzie w takich sytuacjach. Nie przeżyłam nigdzie – tyle lat żyję – takiej sytuacji, tylko w czasie Powstania właśnie, że byłam ciągle wśród mężczyzn: byli młodzi, starsi, w średnim wieku, różnie. Wszyscy byli bardzo [serdeczni].

  • Żadnego zagrożenia nie było z ich strony.

Żadnego. Myśmy się czuły zupełnie bezpieczne. I nawet jak wszyscy się kładli na tej podłodze, to myśmy się położyły na biurku – bo tam takie biurko stało duże. Mówię: „To my połóżmy się na tym biurku” – bo tam było sukno przynajmniej – no i tak zrobiłyśmy. To jakiś pan zdjął płaszcz, który miał, i nas przykrył. A samemu pewnie mu zimno było.

  • Ale to miła świadomość, że tak ludzie się zachowywali.

Tak. Tak ludzie się zachowywali. Później oczywiście zaczęli nas wysyłać w różne miejsca takie, albo niebezpieczne, albo [nierozpoznane].

  • Czy chłopcy brali udział w jakichś akcjach bojowych?

Tak, później tak, ale na razie wysłali ich do lasu kabackiego po zrzuty, a nas zostawili na tym Mokotowie. We dwie byłyśmy tylko, miałyśmy czekać i pilnować ich rzeczy. To myśmy czekały tam dwa dni, postanowiłyśmy ich szukać i poszłyśmy tak na ślepo, nie wiedziałyśmy gdzie. Mijałyśmy po drodze też niemieckie patrole, ale jakoś... już wtedy nie było takich, jak w pierwszym dniu, żeby od razu strzelali. Doszłyśmy do granicy tego lasu i tam był jakiś gospodarz. Powiedział: „Teraz tam nie wolno wchodzić, bo Powstańcy Węgrom, którzy tam byli w pobliżu, zabrali konia i tam jest obława. Węgrzy chcą odzyskać konia, nie można tam wchodzić”. No to myśmy czekały u niego. Nie wiem, skąd on miał wiadomości. Później powiedział nam, że już możemy iść. Weszłyśmy do tego lasu i myślimy sobie: „Jak tu my kogo znajdziemy w tym lesie?”. A tu przed nami wyrasta mężczyzna: „Stać!”. Pyta się:, co my chcemy? Po co my tu idziemy? Myśmy powiedziały, że szukamy naszego oddziału i on pozwolił nam iść, proszę sobie wyobrazić. Niedaleko było takie miejsce, gdzie siedzieli sobie na ziemi panowie w kółeczku – to był dzień, a zrzuty w nocy. Bardzo się ucieszyli, żeśmy przyszły.

  • To byli wasi panowie, wasz oddział?

Między innymi nasi. Ktoś – nie z naszego oddziału – pyta się, czy jest przejście do Śródmieścia. Było przejście kanałami, ale podobno trzeba było pełzać – taki niski kanał. Więc powiedziałyśmy, że jest takie przejście. Ten jeden, który to mówił, prosił nas, żebyśmy wzięły meldunek i zaniosły do Śródmieścia.

  • Wykorzystując tę drogę kanałową?

Tak. Myśmy tam się zgłosiły, gdzie należało, żeby nas wpuścili do kanału. Okazało się, że już był odkryty przez Niemców ten kanał. Już nie było w ogóle przejścia, ale jakiś kanalarz chodził i szukał przejścia. Powiedzieli nam, żebyśmy poczekały, bo będzie przejście. Czekałyśmy obydwie i po pewnym czasie, jest przejście, ale tylko jedna może iść. No to oczywiście ta „Wanda” – ona pierwsza. Ja mówię: „Dobrze, to idź”. Proszę sobie wyobrazić, że chyba na drugi dzień, jakoś niedługo, wrócili wszyscy – nie doszli nigdzie, i ta Wanda taka odważna, mówi mi: „Jak chcesz, to idź. Ja już do kanału więcej nie wejdę”. W ogóle poszła.

  • Jakieś doświadczenia miała tam?

Okazało się, że trafili... Kanały były wtedy – może i teraz są – takie kanalizacyjne [brudne oraz] naprawdę czyste, tak zwane burzowe. Były one o większym przekroju i czysta woda płynęła.

  • Można było iść, a nie czołgać się.

Tak, właśnie. Oni trafili na taki kanał, ale on miał bardzo duży spadek i zaczęli wszyscy zjeżdżać. Okazało się, że tam na dole było jezioro dosłownie. Gdyby zjechali, to by się wszyscy potopili. Ale ten kanalarz to był fachowiec, więc jakoś zatrzymał tych spadających, tylko buty poleciały podobno niektórym. W każdym razie ona powiedziała, że więcej nie pójdzie. To ja czekałam na dalsze przejście.

  • A pani gotowa była wejść do tych kanałów?

Gotowa byłam, bo jak się podjęłam, no to gdy ona zrezygnowała, na mnie wypadło iść. Chociaż nie wiadomo, czy ten meldunek był jeszcze aktualny, bo ja nie wiedziałam, co tam jest. W każdym razie doczekałam się, że zawołali mnie i powiedzieli, że już jest przejście, już przeszła grupa jedna razem z tym kanalarzem, wrócili i teraz idzie druga grupa – dwie osoby już były, ja trzecia. To było tak, że weszłam do kanału na alei Niepodległości, z tym że wtedy ona była mało zabudowana i po drugiej stronie było Pole Mokotowskie. Tam się weszło i szłyśmy przez noc chyba, w każdym razie w nocy wyszłyśmy też z kanału, na placu Trzech Krzyży. Ale miałyśmy przygodę, bo jedna z tych osób to była taka, co już tam była, i miała być przewodniczką naszą. Miała latarkę (myśmy nie miały latarek) i wiedziała, że tam są znaki porobione na ścianach, a poza tym miała planik. Prosiłam [przed wejściem do kanału], żeby ona ten planik mi pokazała, no i zapamiętałam sobie, tak pi razy oko. Tak idziemy, idziemy takim niskim kanałem, na zgiętych nogach, a plecami trzemy o to sklepienie. Początkowo jeszcze miałam kaptur na głowie, a potem zrzuciłam ten kaptur, bo zaczęłam się pocić i dusić dosłownie. Idziemy, ja czuję, że my skręcamy w lewo, a tam w planie było pokazane, że musimy skręcić w prawo, nie w lewo. Mówię do niej: „Musimy sprawdzić, gdzie jesteśmy, bo idziemy niedobrze”. No i musiałyśmy wracać. Tym niedobrym kanałem wracałyśmy, bo okazało się, że to miejsce, gdzie my miałyśmy skręcić w prawo, to był taki otwór okrągły, nie przy podłodze, tylko wyżej, i trzeba było tam wejść, na ten inny poziom. Ona to przegapiła, ale trafiłyśmy tam w końcu. Potem, na końcu, była też taka przestrzeń, gdzie woda sięgała do kolan, trzeba było przez to przejść. Ale jeszcze była ciekawa rzecz po drodze. Bo w pewnym miejscu słyszymy, że ktoś idzie naprzeciwko. Zatrzymałyśmy się i czekamy – wydaje się, że to jedna osoba tylko idzie. A ponieważ to było miejsce trochę szersze, bo tam jakiś nowy kanał się włączał od tyłu, to myśmy tak stanęły, tak się trochę rozstawiłyśmy i ta, co miała latarkę, w ostatniej chwili – jak już blisko ktoś był – zaświeciła tę latarkę: a to, okazuje się, dziewczyna – sama weszła do tego kanału. Ja nie wiem, czy ona nie zabłądziła. Szła po ciemku, chyba nie miała latarki, nie wiem, jak ona sobie wyobrażała. A w ogóle dlatego było tak trudno znaleźć przejście, bo Niemcy nad kanałami nasypali ziemi na te włazy, żeby Powstańcy nie mogli wychodzić na ich terenie, tak że z tymi przejściami było tak trudno.

  • I dotarliście do placu Trzech Krzyży, tak?

Dotarłyśmy do placu Trzech Krzyży i trzeba było przejść przez Aleje na drugą stronę, no ale w nocy to tam chyba nie było tak niebezpiecznie. W każdym razie to było takie przejście nie bardzo zagłębione, że jeszcze z boków były te worki z piaskiem i trzeba było się schylić, żeby głowa nie wystawała nad nie. Ale przeszło się bez problemu.

  • I gdzie doszłyście?

Ja doszłam do Prudentialu – tego najwyższego budynku, bo tam było dowództwo. I dowódca jakiś mnie przyjął – nie wiem, który to był, domyślam się, ale w tej chwili zapomniałam, jak się nazywał.

  • Oddała pani ten meldunek?

Oddałam, tak. On mnie spytał, czy ja chcę gdzieś jeszcze iść. Powiedziałam, że tak, że ja bym chciała do domu, gdzie mieszkam.

  • Czyli? Gdzie pani mieszkała?

Na Żytniej, czyli to było dosyć daleko od tej Świętokrzyskiej i on nie powiedział mi wprost, ale pokręcił głową, że chyba nie dojdę tam. A jeszcze miałam listy, bo jak się [na Mokotowie] dowiedzieli różni chłopcy, nawet nie z naszego oddziału, że ja idę do Śródmieścia, to prosili, żebym listy wzięła do rodziców, i ja wzięłam kilka takich listów. Więc, jeszcze musiałam te listy roznieść.

  • Niemożliwe... Przecież już działała poczta.

Działała, ale jakoś nikt mi nie powiedział, nie wiedziałam. Trudność na czym polegała? Mianowicie na tym, że tak sobie zmoczyłam buty, że nie mogłam w nich chodzić, tylko dali mi takie drewniaki, w których też nie bardzo mogłam chodzić, bo bym sobie nogi chyba pościerała. W końcu chodziłam po ludziach i prosiłam, żeby mi pożyczyli jakieś buty. Dali mi, ale trochę za małe – pięta mi wystawała, bo to były takie chyba też na drewnianych podeszwach. W tych właśnie butach chodziłam po zakamarkach, bo trzeba było chodzić podwórzami, piwnicami... Z jednego domu do drugiego przechodziło się piwnicą.

  • Dotarła pani na Żytnią?

Nie, na Żytnią nie, ale rozniosłam te listy. Z tymi listami dotarłam wszędzie, gdzie trzeba – to były miejsca w Śródmieściu. A później już nawet nie wiem, czy tego samego, czy innego dnia – bo tam byłam ze trzy dni w sumie – wybrałam się na Żytnią, ale dotarłam tylko do Grzybowskiej. Na Grzybowskiej mieszkała moja ciocia. Myślałam, że ją tam zastanę, ale też jej nie było. Dozorca mi powiedział, że ona jest na Siennej, adres mi nawet podał. Już wiedziałam, że dalej nie da się przejść, więc zawróciłam. Ale szłam, proszę sobie wyobrazić, przez zakłady piwowarskie czy jakieś podobne...

  • Browary warszawskie, tak?

Tam były takie olbrzymie kadzie i w nich oczywiście było piwo czy coś innego, a na tym leżały tylko deski i ludzie po tym chodzili, ja też. Po ciemku prawie – troszkę tam światła wpadało, ale bardzo słabe było. Jakoś przeszłam po tych kadziach. Do tej Siennej dotarłam, okazało się, że tam była moja kuzynka, mojej mamusi drugiej siostry córka. I oni cieszyli się bardzo, ona mi od razu nagotowała gorącej wody, żebym się mogła umyć, bo to wtedy było...
  • Po tych kanałach...

I po kanałach, i w ogóle. A po kanałach – to jeszcze nie powiedziałam – że najpierw się myłam w zimnej wodzie, bo musiałam przecież... Nawet tę głowę musiałam umyć zapaćkaną. Tam nie było innych możliwości w tym domu, w Prudentialu, tylko gdzie były ubikacje, tam były umywalki też i ja przy takiej umywalce się myłam i prałam, co musiałam uprać oczywiście.

  • A była woda w tych umywalkach?

Była woda jeszcze, ale zimna oczywiście, ciepłej nie było. Tam się jako tako umyłam, bo się już dobijali wszyscy – rano się zrobiło i wstawali, a ja się zamknęłam i nie puszczałam. Kazali mi czekać w kolejce na śniadanie na dole. Już miałam przydzielony jakiś pokój na górze i tam zostawiłam swoje rzeczy. Stałam w tej kolejce i głośno narzekałam, że nie mogę w ogóle chodzić – takie bóle miałam w łydkach, po tym chodzeniu na zgiętych nogach i po przechodzeniu przez podwórza i piwnice. I tak sobie głośno mówiłam, że co ja zrobię? Jak ja będę wracać? Przecież jeszcze muszę wracać. A tam się odzywa jakiś chłopiec młody, który stał w kolejce, i mówi: „Niech pani się nie martwi, ja pani zrobię masaż i pani będzie chodzić”. No i po tym śniadaniu poszedł ze mną na górę, zrobił mi masaż. Bolało mnie strasznie przy tym masażu, bo on tak od dołu do góry mocno masował. Powiedział: „Pani teraz sobie poleży ze trzy godziny, to pani przejdzie”. No i jak wstałam, to miałam ból, ale taki, że można wytrzymać, a przedtem po schodach to już w ogóle nie mogłam iść. Tak że takie też objawy piękne.

  • Dobrze, że znalazł się taki ktoś, kto umiał pomóc.

No właśnie. I tylko wystarczyło, że w kolejce mnie usłyszał. W końcu wróciłam do siebie, do swojego oddziału, ale to już [inny oddział]. Oni już wrócili z tego lasu, już byli gdzie indziej, a ja jakoś się dowiedziałam...

  • A jak wyglądał pani powrót?

Z kanału? Z powrotem było tak, że jeszcze z nami poszedł taki mężczyzna wysoki i dobrze zbudowany i jemu dali – bo wiadomo było, że jeden kanał jest niski – to jemu dali takie drążki krótkie, żeby on się podpierał, tak prawie że leżąc. I on między innymi tak szedł.

  • On był za wysoki na ten kanał?

Za wysoki, za szeroki. Ale mimo że miał już takie ułatwienia, to miał ranę na plecach. Musieli mu zrobić zastrzyk przeciwtężcowy, jak wyszedł.

  • I dotarliście szczęśliwie, wszystko się udało?

Tak, wszystko się udało już bez problemu.

  • I wróciliście na ulicę Belwederską?

Nie, nie, przecież już mój oddział był wtedy na górze, na Górnym Mokotowie. Nas przerzucali ciągle, tak że znaleźć nas nie było tak łatwo. Wtedy chyba już był oddział nad jeziorkiem Czerniakowskim – taka ulica, zapomniałam... Z drugiej strony jeziora podchodzili Niemcy. No i właśnie – nie wiem, czy to było przed tym, czy po tym już – w każdym razie podeszli, strzelali, znów kogoś ranili z naszych. A wtedy to już było tak, że Niemcy zaczęli bombardować szpitale. Na dachach szpitali były czerwone krzyże namalowane, a oni bombardowali. Wtedy chorzy uciekali, nieraz z trudem, jak nie mogli chodzić. A kto nie zdążył uciec, to albo zginął, albo był ranny. Straszne to były rzeczy. I nie wiem, czy to zaraz po tym, czy później, ulokowali nas na Sadybie w takim domu jednorodzinnym w piwnicy. Ranni leżeli w piwnicy na noszach, bo już szpitala nie było.

  • I w tym momencie zaczęła się pani służba sanitarna, tak? Bo wcześniej była pani łączniczką.

Trochę może tak, ale też mnie wysyłali ciągle gdzieś. Tak że pewno też mnie gdzieś wysłali i ciągle gdzieś chodziłam. Spotkałam moją koleżankę ze szkoły, która też była łączniczką chyba. Z tym że ona później była ciężko ranna w głowę i z tej racji została inwalidą wojennym. Od początku po Powstaniu dostawała rentę inwalidzką. […]

  • A wracając do pani oddziału...

Z oddziałem było różnie. Raz byłam z oddziałem, raz nie, bo potem ich szukałam. Raz było tak, że jak wróciłam i znalazłam oddział, oni mówią: „Siostrzyczko, mamy dla siostrzyczki bieliznę”. „Jak to bieliznę?”. „A koszulki” – i wyciągają takie nowiutkie, bo tam był sklep jakiś chyba – nawet znana firma – i właśnie chyba nawet ci, co pracowali w tym sklepie, rozdawali to wszystko, bo [doszli do wniosku, że lepiej, żeby skorzystali nasi niż wrogowie].

  • I to dla chorych mieliście, tak?

Mężczyźni w te koszulki damskie się poubierali, bo przecież myśmy nie mieli przeważnie zmian żadnych. Jak myśmy we dwie trafiły gdzieś na jakąś wodę, jeszcze trzeba było uprać coś, to miałyśmy tylko jedną bluzkę na zmianę. To jak jedna prała swoją, to druga musiała poczekać, aż wysuszyła swoją i zapasową oddała. A myśmy korzystały z każdej możliwości umycia się, bo przecież człowiek się pocił.

  • Wody już wtedy nie było?

Jeszcze wtedy była, przez jakiś czas była woda. A później, jak nie było wody, to była tragedia, bo w nocy trzeba było stać tam, gdzie były takie pompy, gdzieś na podwórzach – w nocy, bo jak się zrobiło widno, to Niemcy strzelali do tych, co stali, z samolotów, różnie. A ja pod koniec właśnie... Dokładnie nie wiem, kiedy to było... z „Wandą” opatrywałyśmy rannych w jakiejś piwnicy, bo po prostu już nas tam znali trochę, więc z innych oddziałów przychodzili i nie wypadało przecież nie udzielić pomocy. I tak było, że myśmy nie mogły z tej piwnicy wyjść, bo ciągle nowi przychodzili ranni. W końcu przyszedł jeden z naszego oddziału i prosił, żeby jedna z nas poszła z nim, bo oni nie mają żadnej sanitariuszki. Poszła „Wanda”, ja zostałam.
Ostatni ranny – to był jakiś oficer chyba, który miał oficerki długie i miał nogę przestrzeloną. Krew się lała, ja nie miałam jak tego buta zdjąć, bo nie miałam czym przeciąć, to mu zrobiłam opatrunek uciskowy na ten but. Chodziło tylko o to, żeby go jak najszybciej przenieść do szpitala. I on był ostatni i on mi mówi: „Niech pani idzie tam i tam – podał mi dokładny adres – tam są nasze oddziały. Oni mają nosze, niech przyjdą i mnie zabiorą”. Tak zrobiłam i potem poszłam szukać mojego oddziału, ale nie znalazłam, bo to nie było takie proste. Znalazłam inny oddział, oni ucieszyli się, bo też nie mieli sanitariuszki, a mieli rannych. Pamiętam, że w takiej ziemiance przyjmowałam tych rannych, bo to było w takim miejscu, że był mur wysoki dosyć, za tym murem byli Niemcy – nie zaraz, tylko tam gdzieś dalej – i strzelali tak, że pociski przelatywały nad tym murem i spadały za murem.

  • Pamięta pani nazwę ulicy?

Pamiętałam i gdybym na mapie zobaczyła, to bym sobie przypomniała, ale tutaj nie mam żadnej mapy takiej, więc nie mogę sobie przypomnieć – blisko ulicy Czerniakowskiej jakaś mała uliczka [po sprawdzeniu na mapie – ulica Czerska]. Gdy skończyłam opatrywać rannych wyszłam z tej ziemianki i tam stało paru tych... chyba z przywództwa tej grupy, która tam była. Ja z nimi stałam, rozmawiałam i dostałam takim odłamkiem, bo to były takie pociski, co [produkowały] odłamki...

  • Ostrzał był jakiś, tak?

Właśnie z tej niemieckiej strony. Dostałam w rękę, przeszedł ten odłamek przez rękę na wylot. To był ból straszny, bo w jakiś nerw trafił i taki ból mi poszedł aż do głowy. Ten odłamek jeszcze mnie uderzył tu gdzieś [na klatce piersiowej] tak mocno, że myślałam, że też mam tu ranę – ale tu nie miałam, tylko uderzył i spadł, bo już przez rękę przeszedł, to był zwolniony. A ja już wcześniej zachorowałam na czerwonkę „powstaniową”, z tym że na razie to chodziłam z tym i jeszcze czułam się jako tako. Ale po tym, jak mi rękę jeszcze przestrzelili, to już nie bardzo mogłam pełnić swoją funkcję.

  • Oczywiście. Ale zajęli się panią – założyli opatrunek i tak dalej?

Nikt się nie zajął. Sama poszłam na górę, chyba Dolną czy jakąś ulicą na górę doszłam. Wiedziałam, że tam jest szpital. Poszłam do tego szpitala. Ale jeszcze nie powiedziałam jednej rzeczy, że znów tutaj, jak miałam tę ranę, to jeden z żołnierzy, który też był w tym oddziale, swój opatrunek wyjął taki – nie wiem, czy pani wie...

  • Jednorazowy?

To były takie opatrunki bardzo fajne. Wyjął i mi założył. To było takie dobre, że jak poszłam do szpitala i zdjęli, to powiedzieli: „Szkoda, że zdjęliśmy” – bo bardzo ładnie rana wyglądała, nie było żadnych jakichś ubocznych [zanieczyszczeń]. Później niestety zaczęło mi się to paskudzić długo, ale to jeszcze nie najgorsze było, tylko ta czerwonka. Ale Pan Bóg nade mną czuwał zawsze, bo wyszłam z tego szpitala i właściwie nie wiedziałam, co dalej ze mną, gdzie ja mam iść.

  • A czerwonka była jakoś leczona?

Zaraz powiem, jak mnie leczyli. W każdym razie spotkałam taką dziewczynkę, można powiedzieć, która się dołączyła do naszego oddziału z jakiegoś innego oddziału czy skąd ona była, nie wiem. I ona mówi: „Tutaj mam lokum, bo Ostoja wyszedł” – taki był jeden chłopiec – jedyny, którego zapamiętałam, powiem jeszcze dlaczego. „Już wyszedł, miał też czerwonkę i tu leżał, to teraz siostrzyczkę tu położę”. Położyła mnie w takim domu jednorodzinnym na piętrze, a mieszkańcy byli na dole. Zaglądała do mnie chyba trzy razy dziennie. Rano mi przynosiła kawę zbożową, niesłodką, potem na obiad mi przynosiła jakieś płatki stęchłe – bo już innych nie było – to jedną łyżkę zjadłam i więcej nie mogłam. Pewnego dnia przyniosła mi rycynę w takim małym pojemniczku i mówi: „Musisz to wypić”. Tak leczyli: nie dość, że była biegunka, to jeszcze rycynę... Ta rycyna była już stęchła. Jak poczułam ten zapach, to pomyślałam: „Jak ja mam to wypić? Przecież zaraz to zwrócę”. Pomyślałam, że muszę po troszeczku, bo inaczej nic z tego nie będzie. I tak piłam po troszeczku, nos zatykałam, żeby nie czuć tego zapachu. No, ale po tym co pięć minut musiałam wstawać. I byłam już tak zmęczona tym, że nie mogłam się na nogach utrzymać, tym bardziej że nic prawie nie jadłam. Kiedyś przyszła ta „Wanda” z naszego oddziału i nocowały z tą... nie pamiętam jak ona miała na imię – ta dziewczynka, o której mówię... i tak rozmawiały z sobą i usłyszałam, jak ta dziewczynka mówi: „Wiesz co, ja się martwię o tę Jankę, bo ona niczym się nie interesuje. Tak cały dzień leży i nic jej nie obchodzi”. A ja traciłam przytomność, bo miałam chyba czterdzieści stopni gorączki.

  • Z powodu tej czerwonki?

Tak, to jest bardzo ciężka choroba. Myślałam, że w ogóle z tego nie wyjdę. Później, jak miałam tę biegunkę okropną, to mi sprowadziła lekarza. Nawet przyszedł z siostrą, pielęgniarką, dali mi węgla dużo. Węgiel mi wreszcie zatrzymał biegunkę i stopniowo zaczęłam dochodzić do siebie. Ta dziewczynka pewnego dnia przyniosła w torebce może z pół kilo ziemniaków – nie wiem, gdzie to zdobyła, bo już wtedy nie było takich rzeczy. Mówi: „Tutaj ci stawiam w kącie. Jak wyzdrowiejesz, to ci ugotuję”. To był ten przysmak. I rzeczywiście tak było, że w końcu mi ugotowała. Ale przed tym jeszcze, to nie pamiętam, chyba nie przyszli, ale przez tę dziewczynkę mówili – tacy ranni z naszego oddziału tam gdzieś leżeli i mówili: „Jak siostrzyczka wyzdrowieje, to do nas”. Jak poszłam do nich, to oni leżeli na podłodze na jakichś matach i ja tak samo na macie. To wszystko ruszało się dosłownie od wszy, tak że tam już nie obroniłam się przed tym. A jak robiłam opatrunki rannym, to w bandażach były wszy, coś okropnego. No i wody już wtedy nie było, nie można było uprać, beznadziejnie było. Tyle wody, żeby wypić, to ktoś postał w nocy i przyniósł, ale do mycia, do innych rzeczy, nie było wody.

  • Skończyliśmy na tym, że leżała pani w szpitalu – to był szpital czy to tylko doraźny punkt opatrunkowy?

Nie, nie, to był, nawet trudno to nazwać punktem, po prostu prywatnie zupełnie ona mnie umieściła, w takim domu prywatnym, z tym że ci ludzie, co tam mieszkali, to się nie interesowali mną – może się bali zarazić.

  • Ale nie tylko pani tam leżała?

Nie, tylko ja jedna.

  • A ci chłopcy z oddziału, o których pani mówiła?

Z naszym oddziałem już nie miałam [kontaktu] od tego momentu, jak przestrzelili mi rękę. Szukałam przecież wtedy swojego oddziału, nie znalazłam, to już nie miałam z nimi kontaktu, w ogóle nie wiedziałam, co się z nimi dzieje. Tylko właśnie ci ranni, jak się dowiedzieli, że leżę tam, to mnie zapraszali do siebie, no i tam poszłam. Oni mieli różne przygody. Wiem, że przechodzili gdzieś z miejsca na miejsce i trzeba było przez taką ulicę jakąś przejść, gdzie był obstrzał czy nawet to było takie osłonięte miejsce. W każdym razie jeden, jak przechodzili przez tę ulicę, to udało mu się przejść bez problemu i on taki już był pewny, że przeżyje Powstanie, a tymczasem potem był w miejscu, zdawało się, zupełnie bezpiecznym i jakaś kula zabłąkana wpadła i go prosto w serce zraniła, i on zginął. To miał takie ostrzeżenie raczej, ale źle sobie to wytłumaczył.

  • Czy wykaraskała się pani z tej choroby?

Wykaraskałam się, ale byłam tak chuda, że spódnica się w ogóle nie trzymała na mnie. Miałam na szczęście jakąś agrafkę, taką dużą fałdę sobie zrobiłam na agrafkę, żeby mi [spódnica] nie spadała.

  • To był mniej więcej jaki okres? Czy pamięta pani datę?

To już było w każdym razie pod koniec września. Co jeszcze chciałam dodać – ta dziewczynka, której imię zapomniałam, strasznie mnie męczyła, żebym jej oddała swój mundur; że przecież mnie już jest niepotrzebny, a ona nie miała. Ja też nie miałam od początku, tylko dopiero jakoś później dostałam.

  • Jaki mundur pani miała?

To były takie robocze ubrania po prostu i ja nie bardzo lubiłam w tym chodzić, bo to były takie spodnie razem z górą.

  • Tak jak w warsztatach się nosi?

Tak. Jakoś nie bardzo lubiłam takie stroje, czasem chodziłam. No i opaskę oczywiście miałam biało-czerwoną.

  • Nie wiedziała pani, gdzie się znajduje oddział. Co pani z sobą zrobiła?

Byłam z tym chorymi. Teraz nie mogę sobie uświadomić, jak to było... Chyba jednak wróciłam do swojego oddziału, tylko już na tym Mokotowie był taki okres, kiedy Niemcy zaczęli Mokotów szczególnie ostrzeliwać i były takie pociski na przykład z wagonów czy z pociągów pancernych. To jak uderzył w dom, przeważnie w boczną ścianę, to cały dom się walił i było bardzo dużo ludzi zasypanych. Początkowo, jak się takie domy waliły, to ludzie odgruzowywali, szukali rannych, a później już nie dawało rady, bo było tyle domów zawalonych, to już nikt nie był w stanie tego opanować. Jeszcze były takie pociski – na pewno państwo słyszeli – co nazywali „krowami”, „szafami”, bo one wydawały taki skrzyp. Ten skrzyp działał na psychikę okropnie, bo już człowiek wiedział, że coś leci i potem jeszcze jak bliżej było, to jeszcze takie oddźwięki dziwne... Nie było wiadomo, gdzie to spadnie, a to były takie pociski, które się zapalały, tak że ludzie się palili.
Jeszcze muszę powiedzieć, że raz byłam na Puławskiej w jakimś domu na piętrze, jak był nalot. Nie lubiłam schodzić na dół, bo nie chciałam być zasypana – myślę sobie: „Już wolę być na górze”. Patrzę, a tu w ścianie taka szpara i widać niebo! Pękła ściana! Myślę sobie: „Muszę zejść, bo zaraz mi się na głowę zawali”. Zeszłam, ale nie weszłam do piwnicy, tylko stałam w drzwiach – na podwórze drzwi były – i w pewnym momencie bomba uderzyła. To tak wyglądało, jakby [wpadła] w ten dom, bo się zrobiło ciemno, taki pył, że nic nie było widać, ale wszyscy mówią, odzywają się, pytają się, gdzie tu jaka siekiera, gdzie tu coś innego, więc znaczy, że tutaj, gdzie ja stałam ani w najbliższym otoczeniu nie spadła ta bomba. Okazało się, że ona spadła na sąsiedni dom, taki narożny, który był prostopadle właściwie do tego domu. I ten dom się rzeczywiście zawalił do parteru czy nawet bardziej. Jak opadł pył, to się zrobiło widno. Myśmy szczęśliwie ocaleli, ale bardzo blisko ta bomba spadła, tuż obok. Zapamiętałam sobie tę szparę, pękniętą ścianę.
  • Co się dalej działo? Już pani wyzdrowiała, ale była pani bez przydziału?

Nie, jeszcze coś robiłam, bo mnie wysłali znów... Nie, przepraszam, nie wysłali mnie, tylko przyszła do mnie chyba ta „Wanda” czy któraś inna: „Słuchaj, wydają przepustki do Śródmieścia, do kanałów” – że już teraz nie można inaczej iść, tylko za przepustką. „Czy chcesz przepustkę?”. Ja nie wiedziałam, co zrobić, ale powiedziałam: „To dobrze, załatw przepustkę”. I jak stanęłam w kolejce do kanału – bo była kolejka – to przyszedł taki chłopiec, który też przyłączył się do naszego oddziału wcześniej. Jak chłopcy czyścili broń, to któremuś wypaliło i on trafił w łokieć tego chłopca. Nawet byłam z nim w szpitalu na Goszczyńskiego, na Mokotowie. Proszę sobie wyobrazić, jaki był widok: wszyscy chorzy leżeli w piwnicy – bo już szpital bombardowany był – po dwóch na jednym łóżku, bo dużo rannych, a mało miejsc; chirurg – jeden – robił operację, a przeważnie amputację, i trzeba było czekać, aż będzie miał przerwę między jedną a drugą. No i ja czekałam z tym chłopcem. Jak on wyszedł, to mówię, że tutaj jest taki chłopiec, a on mówi: „Pani kochana, pani widzi, co tu się dzieje? Ja mam jedną po drugiej amputację, już w ogóle ledwie żyję. Sam jestem”. I w ogóle nie udzielił pomocy.

  • A sanitariuszki też nie?

Nie, bo nie było. Opatrunek to ja sama mu zrobiłam, ale chodziło o to, że tam mu się zaczęły już jakieś bąble robić, coś, to trzeba było jakieś środki chemiczne chyba, jakieś lekarstwa mu dawać. I on przyszedł też do tego kanału, wobec tego jego już miałam pod opieką, ale on w pewnym momencie powiedział, że rezygnuje. Ja mówię: „No to ja też rezygnuję” – i poszliśmy na naszą kwaterę ostatnią. Proszę sobie wyobrazić – tam już nikogo nie było, żadnego żołnierza, tylko te osoby, co tam mieszkały w tym domu. I one powiedziały: „My się tym chłopcem zajmiemy, a pani to niech sobie idzie” – no bo ja już byłam tą, która mogła im zaszkodzić.

  • Czyli takie wątpliwe stosunki z cywilami bywały?

Właśnie. No i tak było. Zostawiłam go pod opieką tych pań...

  • I poszła pani do kanału?

Poszłam. Moje wyjście z kanału było straszne, bo po pierwsze w tym kanale było pełno ludzi – tak jedno za drugim jak śledzie – a wyjścia żadnego nie było, bo po pewnym czasie ogłosili, że już nawet się cofnąć [nie da], bo już Niemcy opanowali to wejście. Nie można wyjść w Mokotowie, a do Śródmieścia... też tam były jakieś problemy. I tak myśmy chodzili w tę i z powrotem i w ogóle nie było wyjścia, bo wszystko zasypane z góry. Saperzy chodzili, przepychali się siłą obok ludzi – bo było ciasno – i usiłowali otworzyć jakiś właz. W końcu otworzyli. Poczułam świeże powietrze, a muszę powiedzieć, że przed tym już to najpierw myślałam, że z głodu pomrzemy w tym kanale.

  • Długo tam byliście?

Całą noc, to na pewno. Mam wrażenie, że myśmy wyszli po południu, ale jak kiedyś to powiedziałam, to mi powiedzieli, że wyszli rano wszyscy.

  • To by było półtorej doby.

Tak. Jak stałam w kolejce do kanału, to mi ktoś nasypał cukru do kieszeni. Miałam tylko ten cukier, pomyślałam sobie: „W tym kanale człowiek z głodu umrze”, ale po pewnym czasie okazało się, że nie z głodu, tylko z u powietrza! Już nie było czym oddychać. No i jak poczułam w końcu świeże powietrze, to zaskoczona byłam, bo przede mną byli ludzie jeszcze – i za mną, i przede mną. Okazało się, że przede mną był nawet z naszego oddziału chłopak i on do mnie mówi: „Siostrzyczko, radzę wyjść”. A ja pytam się: „Gdzie to wyjście?”. „Na tej...”. Jak ta ulica się nazywa [Dworkowa]? Gdzie ten karabin był, już mi się znów zapomniało.

  • Czyli z deszczu pod rynnę.

Powiedziałam: „Nie, ja nie wyjdę”, ale on mówi: „Radzę wyjść, bo przecież co tu będzie pani robić?”. Pomyślałam sobie w końcu, że przecież za mną są ludzie; jak ja nie wyjdę, to przecież oni też mają zagrodzoną drogę. „A – myślę sobie – lepiej na powietrzu zginąć niż w tym kanale”. I wyszłam. Tam oczywiście od razu rewizja, rozbierają...

  • Ale kto tam był, Niemcy?

Oczywiście – cały czas byli tam. Wszystkich dzielili, którzy wychodzili, na prawo i lewo, i myśmy nie bardzo wiedzieli, dlaczego tak dzielą. W każdym razie przede mną wyszła jakaś kobieta, która była w mundurze i miała rewolwer nawet, tylko nie miała pocisków i ją też do tej grupy, gdzie cywilów, dali. No i jak ja wyszłam – też mnie tam. A tutaj wydawało się, że brali tak zwanych bandytów, bo inaczej nas nie nazywali. Proszę sobie wyobrazić, że mimo rewizji takiej dokładnej ktoś zachował granat – właśnie z tej grupy, gdzie byli Powstańcy (to znaczy przez Niemców uznani za Powstańców) – i on rzucił ten granat i hasło. Oni się porwali, Niemcom powyrywali karabiny i zaczęła się strzelanina. Ale pociski w karabinach w końcu się skończyły, już nie mogli używać tej broni i zaczęli uciekać. A to było takie miejsce... Zasadniczo to była taka przestrzeń wolna między tą ulicą, o której mówiłam, a następną [Willowa] i teren tak trochę w dół schodził, tak że jak oni uciekali, to Niemcy oczywiście...

  • Mieli ich na muszce.

Tak, strzelali do nich, ale przede wszystkim pobiegli za nimi i wszystkich ściągnęli z powrotem na to miejsce. I wtedy to już przykładali każdemu do głowy karabin maszynowy.

  • I egzekucja była na miejscu?

Tak. A myśmy klęczeli – bo kazali nam klęczeć – po drugiej stronie z rękami do góry i bokiem widzieliśmy to wszystko. Myśleliśmy, że z nami będzie to samo, ale nas potraktowali inaczej. Po jakimś czasie powiedzieli, że możemy sobie wziąć coś z tych ubrań, bo tam... wierzchnie ubrania zdejmowali i rzucali na taką [stertę], taka kupa cała leżała tych ubrań. Powiedzieli, że możemy sobie wziąć i zaprowadzili nas do takiego przejściowego obozu na Wyścigach Konnych. Nawet przywieźli tam jakąś zupę, ale to tylko ci dostali, którzy mieli jakieś naczynia. Kto nie miał w co wziąć, to nie dostał – tak że myśmy nic nie dostały.

  • Dotarliście do tego obozu przejściowego i co dalej?

Myśmy były tak zmęczone, że chciałyśmy się tam położyć. Tam była słoma, czysta nawet, gdzie konie normalnie stały, ale ludzie tam leżeli jak śledzie – tak dużo było ludzi, że już nie było gdzie się położyć. Ja tak chodziłam, chodziłam, i patrzę: w jednym miejscu dwie kobiety tyłem do siebie leżą, ale takie zgięte, że jakby się wyprostowały, to bym się tam zmieściła, bo byłam szczupła wtedy. I mówię do nich: „Może panie się wyprostują, to ja tu się położę”. A one mruczą, mruczą i nie rozsunęły się. To ja tak się położyłam trochę na jednej, trochę na drugiej, no i się rozsunęły. Pomruczały i się uspokoiły. Rano słyszę, jak jedna do drugiej mówi: „Mama, ta pani grzeje jak piec”. Między matką i córką się położyłam. No, ale były w końcu zadowolone. Ta mama szukała różańca, który miała taki piękny, piętnaście tajemnic. Ja mówię: „Czego pani szuka?”. „Różaniec tu miałam”. Ja mówię: „No to szukamy”. Szukamy tego różańca w słomie, ale tej słomy było mało, tak że właściwie nie wiem, jak to się stało, że myśmy tego różańca nie mogły znaleźć. I nie znalazłyśmy. Później niedługo ogłosili, że wszyscy mają się przyszykować, do Pruszkowa będą szli piechotą. Tylko ranni niech zostaną, bo przyjedzie pociąg i zabierze rannych. Myśmy zostały, bo... ja mówię „myśmy”, ale już nie byłam z „Wandą”, tylko byłam z taką przypadkową znajomą [o pseudonimie „Iśka”], którą, czekając na wejście do kanału, poznałam i ona wyszła w innym miejscu z kanału i zupełnie zaniewidziała w ciągu nocy. Rano się obudziła i nic nie widziała, wobec tego mnie się trzymała kurczowo, bo ja byłam jej przewodniczką. Ja miałam jeszcze rękę niezgojoną, więc też zaliczałam się do rannych – i myśmy zostały.
Rzeczywiście przyjechał pociąg, zabrał nas; jak wysiadłyśmy z tego pociągu, to myśmy się razem trzymały w kilka osób. Między innymi była taka starsza kobieta i młodsza z nogą chorą. A nim przyjechał ten pociąg, to myśmy chodziły i szukały jakiegoś jedzenia, bo byłyśmy głodne i znalazłyśmy główkę kapusty cukrowej. Ja tę kapustę zaczęłam jeść na surowo, bo to jest dobre, ale nikt nie chciał jeść tej kapusty, tylko ja jedna. I tam jak wysiadłyśmy, to ja dalej skubałam tę kapustę. Jakiś mężczyzna tam przechadzał się, poszedł gdzieś, za chwilę wrócił i przyniósł taką długą bułkę i daje mi. A ja – jak on powiedział: Bitte – ręce schowałam, nie chciałam wziąć tej bułki od niego; a ta babcia wyciągnęła rękę, złapała tę bułkę. Ale nie chciała się potem z nami dzielić. A jeszcze, szukając tej kapusty czy innych rzeczy, znalazłam ten różaniec, proszę sobie wyobrazić – leżał na wierzchu. Wzięłam, myślę sobie: „Może tę panią spotkam w Pruszkowie, to jej oddam”, ale nas umieścili w tak zwanej izbie chorych, to znaczy w takim wielkim warsztacie, tylko przeznaczonym dla chorych. Rano przyszedł lekarz niemiecki i sprawdzał, czy wszyscy są rzeczywiście chorzy, no i nas zakwalifikował – ją i mnie – do szpitala. Szpital był prowizoryczny – myśmy mieli duży pokój czy dwa połączone, słoma położona na podłodze i pokotem wszyscy tam leżeli – mężczyźni, kobiety, dzieci. Przywozili nam jakąś zupę, a opatrunki czy jakaś inna pomoc była w innym domu – było tam jakby ambulatorium. Tej mojej znajomej lapisowali oczy, mnie zmieniali opatrunek na ręce. Jak przyszła niedziela, myśmy postanowiły iść do kościoła na mszę świętą, a tam nie było – to była miejscowość Brwinów czy jakaś inna, gdzie nie było kościoła – i poszłyśmy do Pruszkowa.

  • Można było wyjść?

Tak, tam nas już nie pilnowali. Miałam znajomą w Pruszkowie, ale nie wiedziałam, czy ona tam będzie, bo jej rodzice mieli też mieszkanie w Warszawie; nie wiadomo, gdzie ich Powstanie zastało. Okazało się, że byli – nie tylko oni, ale cały dom ludzi u nich był, bo oni tacy bardzo uspołecznieni. Jak myśmy tam przyszły, to okazało się, że wśród tych gości jest też znajomy tej mojej znajomej. Oni nas bardzo serdecznie przyjęli i nie chcieli nas w ogóle puścić z powrotem. Myśmy się uparły, bo uważałyśmy, że jak mamy tam dach nad głową i zupę przynajmniej, to już nie będziemy ich obciążać. To oni przyszli w poniedziałek do nas – moja koleżanka i ten pan – i powiedzieli: „Dłużej tu nie będziecie! Zabieramy was”. Byłyśmy potem u tych państwa, bardzo sympatycznych. Tam się wreszcie wymyłam porządnie i wyprałam różne rzeczy; jeszcze dostałam od tej mojej koleżanki niektóre części garderoby.

  • Czyli już nie było żadnego nadzoru ze strony Niemców?

Nie, nie. Chorzy byli zwalniani. Ci, co byli zwalniani, to już...

  • Już nigdzie was nie odsyłano, już mogliście myśleć o ewentualnym znalezieniu sobie miejsca?

[Tak.] Ale niestety jeszcze raz znalazłam się w Pruszkowie, bo byłam później pod Warszawą u rodziny mego taty i tam przyjechał samochód z Niemcami pewnego dnia – to już było w październiku, już dawno Powstanie się skończyło. Myśmy myślały, że będą mężczyzn brali do okopów, a oni sprawdzili dokumenty i ponieważ myśmy miały kenkarty warszawskie, to nas na samochód i do Pruszkowa – mamusię i mnie. A ojciec został, bo się schował. No, ale co najciekawsze, tam zaczęli nas rozdzielać: mamusia na lewo, ja na prawo; to mamusia prosiła, żebyśmy mogły być razem. Powiedzieli: „Niech pani się cieszy, bo córka pojedzie do Krakowa”. Ale kto w to wierzył? Nikt nie wierzył. No i rzeczywiście, mamusia potem się dołączyła, jakoś w ostatniej chwili pojechała ze mną. Z tego pociągu wyskakiwali ludzie, bo byli przekonani, że nie do Krakowa, tylko...

  • Do Oświęcimia?

Tak. Ja bym też pewno wyskoczyła, gdyby nie to, że byłam z mamusią. Nie mogłam mamusi narażać na skakanie. No i dowieźli nas do Krakowa, faktycznie – tam był obóz przejściowy, w którym Niemcy się dekowali po prostu i tam jakichś Ukraińców, czy nie wiem kogo, trzymali w tym obozie. Jak im się ci skończyli, to oni dopominali się o warszawiaków, ale nie chcieli im posyłać. Dopiero w październiku pierwszy taki transport był, do którego ja właśnie trafiłam – właściwie obydwie z mamusią trafiłyśmy.
  • I gdzie zostałyście umieszczone?

Mieszkałyśmy w takim domu akademickim, który oczywiście był dostosowany pod tym względem, że były takie piętrowe prycze, tylko były sienniki i koc, nie było żadnych prześcieradeł czy poduszek, ale było czysto. Codziennie wyprowadzali nas – tak samo jak w tych wszystkich obozach: najpierw na podwórzu liczyli, potem prowadzili pod eskortą do takich warsztatów szkolnych, które wtedy były nieczynne, tylko nas tam kształcili. A na legitymacjach, które mieliśmy (takie malutkie z fotografią), to było – po niemiecku oczywiście – napisane, że to jest kurs przygotowawczy do fabryk lotniczych w Niemczech. Ja te legitymacje – moją i mamusi – miałam do niedawna, ale dałam moim znajomym, którzy mieli oddać do Muzeum. [Spytałam i odebrałam.]

  • I rzeczywiście czegoś was uczono?

Tak – uczono nas ręcznej obróbki metali, piłowania. Ci, co nas uczyli, to byli Polacy, to byli Pomorzanie, to byli Ślązacy – a Niemcy byli nad nimi. Przychodzili Niemcy też, patrzyli. Jeszcze jedną rzecz muszę powiedzieć, że to był taki obóz, że oni nie chcieli nikogo zniechęcić i od czasu do czasu były przepustki, można było wyjść na miasto. Myśmy z mamusią od razu skorzystały za pierwszym razem, bo miałyśmy znajomego – nawiasem mówiąc księdza, ja poznałam, redemptorystę – i on był w Warszawie wtedy, a potem go przenieśli do Krakowa. Myśmy tam poszły, żeby się zameldować – że tak powiem – że jesteśmy, [ten ojciec nazywał się Marian Pirożyński]. Nie będę opowiadać szczegółów, bo to też ciekawe, ale nieistotne... więc ten ksiądz przysłał potem jakąś kobietę, która przyniosła dla mamusi poduszkę i prześcieradło. Potem, jak chciałyśmy już uciekać – bo chyba ze trzy tygodnie wytrzymałyśmy w tym obozie – a tam co kto uciekł, jak już przepustkę wzięli, to uciekali, na przykład chcieli wyjechać, na dworzec szli – to tam było tylu wtedy żandarmów różnych, że zawsze odstawili z powrotem do nas. Nikomu się nie udało uciec. A dzięki temu księdzu to myśmy... On nam załatwił, że miałyśmy adres, pod którym możemy się schronić, jak nam się uda uciec. I tak było.

  • A uciekłyście?

Tak. Oczywiście też korzystając z przepustki. Taki pokaz filmowy nam zrobili – „Tańce na lodzie”, bardzo ładny film. Mamusia mówi: „Wiesz co, chyba nas już będą wywozić, trzeba wiać”. No i zaraz szybko przy pierwszej okazji wzięłyśmy przepustki. Z tym wianiem też były przygody, ale się udało. Potem ten ksiądz jeszcze mi doradził, żebym jechała do Zakopanego, że tam jest taka szkoła, która daje zwolnienie z okopów. Ta szkoła robiła dla Niemców tablice jakieś nagrobkowe i w dowód wdzięczności takie były... I rzeczywiście, dostałam [taką legitymację].

  • Wybrała się pani do Zakopanego, tak?

Tak, tam było bardzo trudno znaleźć mieszkanie, ale w końcu znalazłam, no i zapisałam się do tej szkoły. Byłam tam ze dwa razy i po tym, pojechałam kiedyś do Krakowa i zatrzymali mnie na ulicy żandarmi i na tę legitymację mnie zwolnili. Tak, że mi się udało przetrwać w tym Zakopanem. Tam potem też ojca ściągnęłyśmy.

  • Wynajmowaliście gdzieś mieszkanie?

Tak, taki pokój letni – to była zima przecież, a myśmy letni pokój mieli, ale tam była taka kuchenka, na której można było coś ugotować i przy okazji się grzało. Z tym że z węglem był problem, ale ponieważ mój ojciec pracował na kolei, to jakoś mu się udało zdobyć tam węgiel. Na sankach się wciągało, bo to mieszkanie było na Gubałówce, dosyć wysoko trzeba było po bardzo stromej drodze wjeżdżać, wciągać ten węgiel [na sankach].

  • Długo tam pozostaliście?

Długo, dlatego że jak już szli Rosjanie, to oni poszli na Kraków i dalej, a Zakopane ominęli. Myśmy byli odcięci, że tak powiem. W dodatku mosty przeważnie były pozrywane, nawet żadne samochody nie jeździły. Tak, że myśmy dopiero w lutym wybrali się na piechotę do Warszawy stamtąd, z moim ojcem i z jedną znajomą.

  • Też na rekonesans? Nie już na stałe, tylko żeby się przekonać, co jest w Warszawie, tak?

No tak, bo myśleliśmy, że może nas ocalą – albo tam, albo na wsi. Bo tam to mieliśmy mieszkanie wynajęte, tak jak wtedy było, ale...

  • I co, ocalał dom?

Nie, nasz dom był zburzony do piwnic włącznie. Właściwie od piwnic zaczęli – bo podpalali piwnice, jak piwnice się paliły – a przeważnie był węgiel w piwnicach, były jakieś drewniane rzeczy, to się paliło. Cały dom się zawalił.

  • Czyli nie było po co wracać?

Tak, a jeszcze w dodatku dom, który rodzice wybudowali pod Warszawą, i myśmy tam jeździli...

  • Na letnisko?

Tak, ale on był taki, że można było mieszkać. Już przed tym, wcześniej, zajęli to Niemcy. Tam mieszkało takie małżeństwo, tak że myśmy też nie mogli z tego korzystać, ale później oni już uciekli, bo Niemcy się bali. Rodzice tam właśnie znaleźli się po Powstaniu (z rodzicami to była inna historia, nie opowiadałam – oni już wyszli zaraz na początku sierpnia z Warszawy).

  • I teraz, w lutym, dotarliście do Warszawy. Okazało się, że domu nie ma i poszliście do tego domku letniskowego?

Tak, to tam rodziców odnalazłam. Z tego Pruszkowa też szukałam rodziców, to tam poszłam. Jeszcze dom był i rodzice tam byli, ale już Niemcy wyrzucali, dlatego że szykowali się tam...

  • Do obrony?

Tak, takie okopy robili. I cały dom rozebrali na te okopy – bo to był drewniany dom, tylko taki porządny, z bali, na zewnątrz jeszcze oszalowany, a wewnątrz otynkowane były pokoje, pomieszczenia. Zatrzymaliśmy się u kuzynki na Grochowie, ale ona miała bardzo liczną rodzinę i nawet moich rodziców potraktowała bardzo wyjątkowo – powiedziała, że ktoś ma się wyprowadzić, żeby poczekali, to będą mieli to mieszkanie, ale mój ojciec nie chciał czekać – zgłosił się do Wrocławia do pracy. I rodzice już potem [zamieszkali] we Wrocławiu.

  • A pani też?

Ja nie, dlatego że zaczęłam studia w czasie okupacji i szkoda mi było, no bo i tak byłam spóźniona – szkoda mi było znów się cofać. We Wrocławiu nie było architektury (bo ja architekturę studiowałam), musiałabym od pierwszego roku zacząć. Rodzice chcieli, żebym ja tam [została], ale ja bym straciła co najmniej rok, jeszcze jeden.

  • I udało się tutaj?

Byłam w Krakowie po tym, bo miałam okazję w Krakowie być. Byłam trzy i pół roku w Krakowie, tam też nie było politechniki przed wojną, ale ponieważ ze Lwowa wielu profesorów się przeniosło, a z Warszawy też dojeżdżali, to jednak byłam przyjęta przynajmniej na drugi rok. Jeden rok miałam zaliczony. Ale w końcu przeniosłam się do Warszawy pod koniec studiów i dyplom robiłam w Warszawie.

  • Czyli w którym roku pani wróciła do Warszawy?

Do Warszawy wróciłam w 1949 roku, w lutym.

  • I dyplom zrobiła pani już w Warszawie?

Tak, w 1950 roku.



Konstancin, 26 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Janina Czerwińska Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Obwód V Mokotów Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter