Janina Gonczar

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Gonczar. Przed wybuchem wojny mieszkałam na Powiślu, na ulicy Bednarskiej pod numerem 11. Mieszkałam tam od urodzenia do Powstania z rodzicami, trzema siostrami i bratem. Brat bardzo szybko wyszedł z domu. Byłam w średnim wieku, brat był starszy ode mnie, więc wyszedł bardzo szybko. Zostały tylko trzy siostry w domu. Ojciec pracował w portierni hotelu „Bristol”. Później niestety musiał pracować, nawet jak już wojna się zaczęła, Niemcy absolutnie nie zwalniali tych ludzi i cały czas do Powstania musiał pracować za nędzne grosze. Była taka konieczność. Nie było żadnego wyjścia, żeby ojciec mógł zrezygnować z tej pracy. Miałam siedem lat, poszłam do szkoły podstawowej. Skończyłam szkołę, następnie chodziłam do szkoły handlowej, która mieściła się w ogrodzie Krasińskich, była pięknie [usytuowana], nie ma już tej szkoły, zupełnie nic nie zostało z tej szkoły, tylko takie cztery miejsca zaznaczone, że była tam szkoła. Skończyłam szkołę handlową i już zaczęła się wojna.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Zapamiętałam tragicznie, dlatego że pierwsze naloty, jakie były na Warszawę... Byłam wtedy na ulicy Sowiej, bardzo blisko Bednarskiej, często tam chodziłam, miałam tam koleżankę. Był jeden jedyny dom, bardzo wysoki jak na tamte czasy (już nie pamiętam, czy on był trzypiętrowy, czy czteropiętrowy), reszta domków to były malusieńkie, większość to były [domy] Żydów, którzy prowadzili jakieś sklepiki. Poszłam do swojej koleżanki, do dużego domu i był nalot Niemców. Zostałam tam zasypana. To były pierwsze dni wojny.

  • Ile pani miała lat?

Urodziłam się 1922 roku. Nie spodziewałam się zupełnie tego. Mówiło się, że wojna, że coś, a tu od razu spotkałam... Byłam bardzo poraniona, miałam wszędzie podartą odzież, byłam zakrwawiona, ale nie stała mi się jakaś krzywda, tak że nawet nie byłam w szpitalu, tylko rodzice mnie [opatrzyli]. Tak wyglądało pierwsze spotkanie z wojną.

  • Czy w domu wcześniej nie było rozmów na temat niebezpieczeństwa?

Nie, rozmawiało się na ten temat, naturalnie dużo się rozmawiało, ale my młodzi, to nie dochodziło to do nas zupełnie. Traktowało się to jak jakąś przygodę. Pamiętam, że zupełnie się nie bałam wojny w pierwszym okresie, dopiero nalot zrobił na mnie straszne wrażenie.

  • Tata pracował a mama?

Mama zajmowała się tylko domem, nie pracowała.

  • Co się działo z pani rodzeństwem?

Brat bardzo szybko się ożenił, miał żonę, dzieci. Najstarsza siostra wyszła za mąż przed samą wojną, w 1939 roku urodziła dziecko, a w 1940 zmarł jej mąż (ona była nauczycielką). Została z małym dzieckiem i to był straszna tragedia. Dawała sobie jakoś radę, ale później z Gisią (najstarszą moją siostrą) była straszna tragedia. Najmłodsza siostra miała czternaście lat, jak się zaczęło Powstanie.

  • Jak wyglądała codzienność w okresie okupacji, przed Powstaniem?

Trudno powiedzieć. Właściwie nie bardzo pamiętam, byłam wtedy bardzo dziecinna. Wiem, że byłam bardzo często głodna, bo owało pieniędzy. Często nie było co jeść i zachorowałam ciężko na gruźlicę. Zresztą dużo osób wtedy chorowało. Ponad miesiąc leżałam w szpitalu…

  • W którym szpitalu?

W [szpitalu] Dzieciątka Jezus. Po kilku dniach, jak wyszłam ze szpitala, wysłali mnie do sanatorium, do Rutki koło Mrozów, to było niedaleko Warszawy. Pojechałam tam i byłam prawie dwa lata z przerwami. To było pięć miesięcy, później przerwa, później znowu pojechałam na trzy miesiące, przedłużyli, przedłużyli, tak że byłam przez prawie dwa lata w sanatorium.

  • Czy była możliwość odwiedzin?

Tak, ale nikt nie przyjeżdżał. Sytuacja była taka, że pociągiem z Warszawy można było do pewnego miejsca dojechać, nie pamiętam już gdzie. Później to trzeba było mieć przepustkę. To było niedaleko Warszawy, ale już dalej nie można było dojechać. Tak że rodzice nie przyjeżdżali, pisało się listy, rodzice do mnie, ja do nich. Przyjeżdżałam do rodziców po dziewięciu miesiącach.

  • W którym roku pani wróciła?

Wróciłam w 1943 roku, ale w dalszym ciągu byłam chora, miałam odmę, co tydzień [miałam] wypompowywane powietrze do płuc. W dalszym ciągu byłam pod opieką lekarza, dlatego też nie brałam udziału w Powstaniu, chociaż wszyscy moi znajomi naokoło brali udział.

  • Jak pani zapamiętała wybuch Powstania Warszawskiego?

Też to było tragiczne, dlatego że mieszkałam już oddzielnie na Dobrej 24. Miałam piękne mieszkanie, bo to było mieszkanie wujka mojego narzeczonego. Ponieważ [wujek] nie wrócił po wojnie do domu, ściągnął tam rodzinę, mieszkanie było wolne, piękne trzypokojowe mieszkanie i mnie się tam bardzo wygodnie mieszkało, ale byłam często głodna. Troszkę sobie jakoś zarabiałam, a na obiady chodziłam do domu. Mama mi dogadzała ze względu na moje zdrowie. Pierwszego sierpnia jak zwykle poszłam do domu na ulicę Bednarską, to było niedaleko, więc [poszłam] na piechotę, zjadałam obiad i wracałam z powrotem. W międzyczasie przyjechała moja siostra. Zostawiła swoje małe pięcioletnie dziecko (w tym czasie mieszkała w Henrykowie, wynajęła pokój na lato) pod opieką gospodarzy i przejechała do Warszawy zrobić zakupy, ponieważ to było blisko mostu Kierbedzia, a [ona] jeździła kolejką, która miała stację za mostem, więc chciała odwiedzić rodziców. Jak weszła na górę, [rozległy się] strzały i [wybuchło] Powstanie. Ona została [w Warszawie], a małe dziecko zostało same pod opieką prostych, biednych ludzi. Opowiedzieć teraz o siostrze czy o sobie?

  • O sobie.

Pierwszy, drugi, trzeci dzień to wszyscyśmy się zbierali, kto mógł, to pomagał, bo trzeba było rozbić mury dzielące ze sobą domy. Lokatorzy najpierw rozbili mur, który łączył Bednarską z Furmańską, a później przez piwnice rozbijali ściany w piwnicach aż do ulicy Karowej. Przez cztery dni jak byłam, to widziałam, jak oni to robili, tak że można było spokojnie przejść do Karowej. Niestety tam już się kończyło, nie można było nic zrobić, to była dosyć szeroka ulica. Na ulicy Karowej był też jeden wysoki dom, miał chyba ze sześć pięter i tam byli Niemcy. Na samym Powiślu to nie było tak blisko Niemców, a w tym domu byli Niemcy i oni strzelali. Ktokolwiek się pokazał tam, to oni strzelali od razu i zabijali. Byłam naturalnie zrozpaczona, bo mój kochany Zbyszek, mój narzeczony, został na Dobrej, ja byłam [na Bednarskiej] bez niczego, bo tam miałam ubranie, wszystko, a tu nic nie miałam, więc rozpaczałam bardzo. Były jakieś strzały, ale Niemców jeszcze nie było tak blisko, bo oni byli gdzieś w okolicy mostu.
Czwartego sierpnia po południu przybiegł do mnie Zbyszek ze swoją siostrą. Przyszli jednak i zaproponowali, żebym wróciła do domu, tylko mówili, że to jest bardzo niebezpieczne, więc muszę sama zdecydować, czy zechcę tam pójść. Naturalnie natychmiast się zdecydowałam. Widziałam rozpacz w oczach mojej mamy i spojrzałam na ojca i wtedy byłam pewna, że już go więcej nie zobaczę i tak się stało. Przeszliśmy przez wszystkie piwnice przez ulicę Furmańską do Karowej i tam trzeba było przebiec. Zbyszek twierdził, że najbezpieczniej jest pierwszej osobie (tam długo nikt nie przechodził). Mówi: „Jeżeli się decydujesz, to ty”. Odbiłam się i przebiegłam, tak że nawet nie strzelali do mnie Niemcy. Zosia, jego siostra, jakieś pół godziny później [przebiegła]. Już do niej strzelali, ale też jej się udało. Zbyszek znowu czekał przez jakieś pół godziny – wybiegł, Niemcy zaczęli strzelać, on się przewrócił, my żeśmy myślały, że on nie żyje, Niemcy też byli przekonani, że nie żyje, przestali strzelać i Zbyszek się zerwał i dobiegł. Boże, cóż to była za radość wtedy! Poszliśmy do siebie, było zupełnie spokojnie, bo było światło, woda, na Dobrej elektrownia działała jeszcze, byliśmy bardzo szczęśliwi. Z mostu strzelali do nas „krowami” – to było codziennie. Taki pocisk potrafił pół domu zburzyć, jakoś w nasz [budynek] nie trafił.
Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy wolni, byliśmy przekonani, że już jest po wojnie, bo przecież Niemcy już się zbierali do wyjścia, tak że już na pewno nam nic nie grozi i wreszcie będziemy wolni.

  • To były pierwsze dni Powstania?

Tak, tak. Ale to dosyć długo trwało, dlatego że Niemcy zaczęli bombardować naszą dzielnicę dopiero pod koniec sierpnia, ostatnie dni sierpnia i zaczęło się [bombardowanie] na taki nasz kwadrat. Od mostu przez Smulikowskiego, Dobra i Tamka, i elektrownia – to dopiero było to we wrześniu, 1, 2, 3 września – to wszystkie domy poszły, tam nie zostało chyba nic. Przedtem to było przyjemnie. Głodno było, bo nie mieliśmy co jeść. W tym domu miałam przyjaciółkę, ona była dobrą gospodynią, wcześniej sobie robiła zapasy na zimę i tylko dzięki niej jakoś przetrwałam. Ona się dzieliła ze mną...

  • Zajmowała się pani czymś? Szukała pani jakiejś pracy?

Chciałam dorobić, więc poszłam nawet do „Alfa Laval”, tam była za naszym domem taka instytucja „Alfa Laval”, chłopcy tam napełniali butelki na czołgi, ale nie chcieli w ogóle ze mną rozmawiać. Byłam bardzo szczupła, mała i wyglądałam właściwie na smarkatą. Tam było dużo szpitali w domach prywatnych, więc na Smulikowskiego (nie pamiętam, który numer) był duży pokój i było osiem łóżek, i ośmiu rannych, więc tam przez pewien czas do nalotów pomagałam w tym szpitalu.

  • Czy najbliżsi z pani otoczenia, sąsiedzi, brali udział w Powstaniu?

O tak, naturalnie, bo tam było dużo młodych chłopców – Zbyszek, później jego dobry przyjaciel Jaworski i jeszcze inni. Zbyszek kończył podchorążówkę w zupełnie innym ugrupowaniu. Ponieważ Powstanie zastało go w domu na Dobrej, więc był w „Krybarze” i cały czas właściwie wpadał tylko do nas, żeby nas troszkę przypilnować, żeby zobaczyć, co się dzieje, i wracał tam. Nawet przeżył straszną historię, bo pod koniec sierpnia całe jego ugrupowanie pomagało zlikwidować jakąś jednostkę wojskową, która była w okolicy kościoła Świętego Krzyża, więc on się już pożegnał z nami i później szczęśliwie wrócił, mówił, że się udało, że Niemców wyrzucili, ale to na krótko, bo to już były ostatnie dni, tak że to już niewiele pomogło. Nawet z tego „Krybaru” nikt nie zginął.

  • Jakie ma pani wspomnienia z kontaktów z Niemcami w czasie Powstania?

Była straszna nienawiść do Niemców [osób] z naszego otoczenia, a mieliśmy bardzo dużo znajomych. Poza tym w czasie Powstania wiele osób, którzy potracili domy, mieszkała z nami, nie mieli się gdzie podziać, a tu jeszcze stały domy, więc masę osób przyszło do nas, ziali nienawiścią do Niemców. Tak że nie było jakieś, że ktoś, coś, przeciwko Polakom – z tym się nie spotkałam.

  • Jeżeli chodzi o inne nacje – Ukraińców?

Nie miałam [kontaktu]. Państwo Nawroccy, [rodzina] mojego narzeczonego, przechowywali Żydówkę od czasu zorganizowania getta do wyjścia naszego z Warszawy. Przez cały czas, przez kilka lat ta Żydówka tam mieszkała, też jest [znane] jej nazwisko, imię, ale nie zgłaszali później tego nigdzie. To też uważam, że to było bardzo niedobre, że nie zgłosili, powinni, bo teraz się bardzo dużo mówi na ten temat. Mówi się tylko, że Polacy to są tacy źli, a niewiele mówi się na temat, że Polacy byli dobrzy, narażali swoje życie. Pewnie, że byli i straszni ludzie, ale większość Polaków była dobrych, pomagali Żydom. Ona mieszkała tyle lat u [Nawrockich] i nikt o tym nie wie.
  • Proszę opowiedzieć o swojej siostrze.

To był straszna tragedia. Ósmego sierpnia Niemcy weszli na Bednarską, zaczęli walić w bramę, wybiegł dozorca z rękami podniesionymi do góry, chciał otworzyć. To był stary dom, piękna brama, która miała krateczkę z drzewa – strzelili do niego przez krateczkę, zabili od razu, roztrzaskali drzwi, wpadli i pierwsza rzecz, jaką zrobili... Z siostrą jeszcze teraz rozmawiałam, żeby mi przypomniała, jak to było, ona mówi: „Nie wiem, jakimiś aparatami w klatki schodowe...”. Jakimś ogniem [strzelali], wszystko się zaczęło palić od razu. Nie wyprowadzali ludzi, nic, tylko pierwsza rzecz jaka była, to podpalili dwie klatki. Szczęście, że nie wiedzieli o tym, że były schody kuchenne i wszyscy uciekali przez schody kuchenne do mieszkania na parterze i przez okno dostawali się na podwórko, później przez rozbity mur do sąsiedniego domu, a tam już byli Niemcy i ustawiali... Gdyby nie te schody, to wszyscy spaliliby się. To był jednopiętrowy dom z małą facjatką.

  • I co działo się dalej?

[Niemcy] wszystkich złączyli w jednym miejscu, od razu mężczyzn oddzielili od kobiet. Mężczyźni poszli w kierunku Karowej, a kobiety zostały pędzone do Ogrodu Saskiego. W Ogrodzie Saskim było strasznie, były prowadzone... Była: moja mama, najmłodsza siostra, która miała wtedy czternaście lat, i Gisia, najstarsza siostra, która zostawiła dziecko, [one] były pędzone przez Ogród Saski między czołgami. Nawet Niemcy w pewnym momencie (nie wiem, jak to powiedzieć) uważali, że to jest za duże niebezpieczeństwo, kazali im się położyć, bo była straszna strzelanina. Leżały chwilę i wreszcie kazali im wstać i poszli dalej do Pruszkowa przez Dworzec Zachodni. Następnego dnia do wagonów i wysłali ich nad Odrę do obozu. Stamtąd na jakąś wieś (mam nazwę w notatkach).
Mieszkały we trzy w drewnianym baraku i chodziły do pracy do kopania rowów. Siostra mówiła, że to było straszne, bo to były rowy przeciwczołgowe, więc nie takie zwyczajne wąskie, tylko jakieś specjalne. Były tam do 31 grudnia. Naturalnie, można sobie zdawać sprawę, jakie tam były straszne warunki dla ludzi, którzy nie mieli nic – żadnego ciepłego ubrania, jedzenie bardzo kiepskie. Najstarsza siostra razem z nimi też pracowała i martwiła się o swoje dziecko, ale była przekonana, że ci gospodarze w jakiś sposób się jednak nim zajęli. Wszyscy w barakach wiedzieli o jej tragedii, bo ona często płakała, wszystkim opowiadała, że dziecko zostało samo, biedne, u biednych ludzi. Niemcy bardzo chore kobiety zwalniali z obozu, nawet dawali bilet na pociąg do Polski. Tylko do Polski, nie do jakiejś miejscowości, tylko do granic Polski i pozbywali się w ten sposób kłopotu. Jedna z pań była bardzo chora, to był koniec października, początek listopada i Niemcy pozwolili jej wyjechać. Zwolnili ją z obozu, dali bilet i pojechała do Polski (była z Łowicza). W Łowiczu przeczytała gazetę, w której było ogłoszenie, że: „Bogdan Grajnert poszukuje matki”. I ksiądz z ambony mówił o tym też w niedzielę. Jak ona to usłyszała, skojarzyła sobie to z historią, którą opowiadała siostra i napisała do niej list. Siostra była zdziwiona, skąd? Czy to jest jej syn, bo przecież zostawiła go w Henrykowie pod Warszawą a on się znalazł w Łowiczu – niemożliwe. Poszła z listem do Niemców, którzy kierowali [obozem], błagała ich, żeby ją zwolnili i oni ją zwolnili. Dostała bilet do Polski, zwolnienie z [obozu] i pojechała do Łowicza. Dojechała, nie miała żadnej pewności, czy to rzeczywiście jest jej syn, weszła i spotkali się. Ten pięcioletni chłopiec, który dorwał się do niej... On biedak tam pomagał. Jakieś dwie panie prowadziły... Gospodarz, [u którego był syn mojej siostry] rozdzielił się ze swoją żoną, żona poszła z dziećmi, gdzieś znalazła schronienie, a on z tym biednym Bogdanem nie rozłączył się, tylko szukał jakiegoś schronienia, niestety nie znaleźli nic, bo z Warszawy było dużo ludzi, więc gdzie się zatrzymał, to mu dali jeść i poszli dalej. On [Bogdanowi] uszył ze starego koca jakieś okrycie, to dziecko nie miało nic ciepłego, to był wrzesień, później październik, zimno było strasznie – bardzo się opiekował tym małym dzieckiem. Doszli do małej kawiarenki, którą prowadziły dwie starsze panie i opowiedział tą historię. One się zlitowały i zostawiły u siebie to dziecko. [Bogdan im] pomagał, czuł się zobowiązany do jakiegoś rewanżu za [opiekę]. Pięcioletnie dziecko zbierało talerzyki, szklanki ze stolików, odnosiło do kuchni, tak że w ten sposób się rewanżował. Jak siostra przyjechała, nastąpiła wielka radość, troszkę odpoczęli, podziękowali. To był straszny płacz. Nie wiedziała zupełnie, gdzie pojechać? Pojechała do siostry mojego ojca w okolicę Wyszogrodu. Jak ona się dostała, to [dokładnie nie wiem]. Dostała się [do Wyszogrodu] i tam została. Moja mama i najmłodsza siostra po zwolnieniu też dojechały tam, bo w Warszawie nie było nic, nie było do czego wracać.

  • Wróćmy do pani i do dni Powstania.

Byłam na ulicy Dobrej, tam przez pewien czas było zupełnie dobrze, wolnościowo. Później, koniec sierpnia początek września, straszne naloty – takie w kwadratach. Już nie było elektrowni, była zburzona 1 [września]. Nie mieliśmy już ani światła, ani wody – tłumy ludzi. Kłopoty były ze wszystkim, już nie mówię o tym, że trzeba się było jakoś wymyć czy wypić szklankę herbaty – nie było o tym mowy. Trochę wody ktoś przyniósł z jakiejś studni i to było wszystko. Ubikacje w strasznym [stanie]. Jedna ubikacja była w tym domu. Piwnice zawalone głodnymi ludźmi, rannymi, chorymi – coś strasznego. [Nagle] bombardowanie i nasz dom został zburzony. Niemcy wyrzucali z samolotów bomby burzące i jednocześnie zapalające, tak że wszystko od razu burzyło się i co było do spalenia, to zapalało się.

  • Co działo się z państwem?

W tym czasie kiedy nasz dom został zburzony, byłam u siebie w mieszkaniu, miałam malutki przedpokoik między łazienką a ubikacją. W tym czasie kiedy Niemcy bombardowali mieszkanie, wszystko się burzyło, drzwi od ubikacji przewróciły się za mną na ścianę i mnie przygniotły, ale gruz, który spadł, jakoś mnie nie zgniótł zupełnie i nie poranił. Byłam drobno poraniona, ale nie zabiło mnie to. Tego dnia zginęło trzydzieści osób, między innymi [moja przyjaciółka] Krysia, jej siostra i jej mąż, który na pięć minut przed zbombardowaniem przybiegł zobaczyć, co się dzieje u niej. Zostali tylko starzy rodzice, którzy byli w tym czasie na podwórku. Jeszcze kilka dni żeśmy byli tam, nasz dom już nie był bombardowany. Wszystko było zburzone, spalone, jedyne mieszkanie Zbyszka (mojego narzeczonego) było uratowane przez kilka osób, bo ono było częściowo zburzone i zaczęło się palić. To mieszkanie zostało ocalone. Zbyszek jak zorientował się, jaka jest sytuacja, przybiegł i zaczął mnie ratować. Odgrzebywał mnie, drzwi wywalił, wybrał mnie z tego gruzu. Nie było wyjścia – dziwna rzecz – to było pierwsze piętro, klatka schodowa i ściana z mojego mieszkania była zawalona w ten sposób, że nie widziałam nieba, cały gruz był nad naszym mieszkaniem. Nie wiem, jak to się stało. Wszystko się gdzieś widocznie musiało zatrzymać. Zupełnie nie było wyjścia [z domu]. Niemcy jeszcze latali, rzucali bomby, myśmy skakali z pierwszego piętra na gruz na zewnątrz. Nie wiem – że żeśmy się nie pozabijali. Z balkonu się wyskakiwało i [schodziło] do piwnicy i tak przeżyliśmy jeszcze te kilka dni.

  • W jaki sposób Zbyszek się dowiedział o bombardowaniu domu?

„Krybar” był bardzo blisko, na Smulikowskiego, tak że on się nami opiekował, myśmy były same babki. Opiekował się nami, przychodził w ciągu dnia, sprawdzał, nie nocował. Jak się zorientował, że dom jest zawalony, natychmiast przyszedł i ratował. Gdyby nie on, to pewnie też bym nie wyszła z tego żywa.

  • Co dalej się działo? Była pani w tym rejonie do końca Powstania czy gdzieś się pani przeniosła?

Nie. Już nie było żadnej możliwości przeniesienia się gdzieś indziej, bo dwa dni później Niemcy weszli do tego domu, bo już cała dzielnica była zajęta przez Niemców. Oni bombardowali i natychmiast się przenosili. Nie było mowy, żeby gdziekolwiek się przenieść. Cała Tamka była już [obsadzona] Niemcami. Tylko czekaliśmy – przyszli Niemcy i wypędzili nas. Wyglądało to w ten sposób – był jakiś Niemiec, który mówił po polsku: „Żadnych bagaży! To co na sobie i cokolwiek można wziąć w rękę, jakąś torebkę, nic więcej!”. Prowadzili nas... Było bardzo dużo ludzi ze wszystkich zburzonych domów, wszystkich jednocześnie pędzili Niemcy. Niemcy zrobili barierki na Tamce od jednej ściany do drugiej i kilka przejść i siedzieli jacyś Niemcy. Przechodziliśmy [przez bramki] i każda osoba była sprawdzana, co ma. Zdejmowali zegarki, łańcuszki, zaglądali do kieszeni, sprawdzali, czy czegoś nie ma i dopiero przepuszczali. Tak że wszystko zabrali, co było na wierzchu, nieschowane. Prowadzili nas nad samą Wisłą, ale nie bulwarem, tylko nad samą Wisłą. Po drugiej stronie już było słychać wojsko polskie. Doszliśmy do Bednarskiej, prowadzili nas Bednarską, więc widziałam resztki domu, spalony dom, masa trupów po jednej i po drugiej stronie, gdzie były zburzone domy, [trupy] leżały. To było na początku [września], było jeszcze ciepło. Widok był tragiczny. Później [szliśmy] Chłodną do Dworca Zachodniego, Wolską, później z Dworca Zachodniego pociągiem towarowym do Pruszkowa.
W Pruszkowie makabra, coś strasznego, tłumy ludzi chorych, jęczących. Usiadło się, to wszy [nas] oblazły. Widać było, jak one chodziły po sukienkach – coś strasznego! W Pruszkowie były hale, przez całe hale były wgłębienia, więc tam były ubikacje, bo innych możliwości nie było. W takich warunkach przez cały tydzień tam żeśmy były, naturalnie prawie że bez jedzenia. Zbyszek natychmiast skontaktował się z Czerwonym Krzyżem, bo wyszedł z nami, nie został w „Krybarze”. Nas było pięć kobiet i małe, chore dziecko, więc musiał się ktoś nami zająć. On już nie poszedł z chłopcami, tylko [wyszedł] z nami. Uszyłam Zbyszkowi lipną opaskę [Czerwonego Krzyża], bo przecież nie miał żadnych uprawnień do tego. On poszedł, rozejrzał się i stwierdził, że jest jeden barak, gdzie są ludzie chorzy, jakieś małe dzieci i z tego baraku wysyłają tylko do Polski, z wszystkich innych baraków wysyłają do Niemiec. Mówi: „Trzeba koniecznie wyjść z tego baraku i pójść do [drugiego] baraku”. Jak tu wyjść? Hala z olbrzymimi drzwiami, druty kolczaste – sytuacja straszna. On chciał, żebym wyszła pierwsza. Myśmy się bardzo kochali. Wiedziałam, który to barak, bo mi wszystko pokazał, gdzie to jest, i mówi: „Koniecznie musisz wyjść, musisz patrzeć, żeby odwróceni byli, żeby cię nie zobaczyli. Koniecznie musisz do tego baraku się przenieść i wtedy będziesz bezpieczna”. Godzinę stałam blisko wyjścia, zdenerwowana, trzęsąca się, ale cały czas Niemcy chodzili w tę i z powrotem, w tę i z powrotem. Byłam zdeterminowana, już było mi wszystko jedno i na oczach Niemców wyszłam, przez te druty – oni widzieli. Jeden z nich patrzył zupełnie wyraźnie na mnie i odwrócił się po prostu. Przebiegłam do innego baraku i odetchnęłam; byłam [bardzo] szczęśliwa, że już jestem tam, że coś wielkiego dokonałam, bo to było dla mnie coś strasznego. To samo zrobiła Zosia i mama Zbyszka na końcu. Ciocia z małym dzieckiem została, ale nie pojechała do Niemiec, jakoś została w Polsce.

  • Wróćmy jeszcze na Powiśle, na ulicę Topiel.

W czasie nalotu i zburzenia naszego domu ciocia Zbyszka z malutkim dzieckiem chciała wybiec do piwnicy (jak już naokoło samoloty latały), wybiegła na klatkę schodową i w tym czasie wszystko się zawaliło i to małe dziecko zostało ranne w głowę. Jak już mogła jakoś wyjść w jakiś sposób na zewnątrz (też pewnie w taki sam sposób jak ja), trzeba było coś robić, trzeba było ratować, bo widzieli, że dziecko nie ma oka, wszystko ma poszarpane. Ktoś powiedział, że na Topiel mieszka jakiś lekarz chirurg, może on coś poradzi. Poczekały, bo to była mama i siostra Zbyszka (ta aktorka właśnie), odszukały ten dom, w którym mieszkał doktór, nie znam jego nazwiska, ona też nie zna i zrobił mu operację. Operacja była bez prądu, przy świeczce, bez wody, była przygotowana woda z jakiejś studni, bez narzędzi, które są mu potrzebne do tego rodzaju operacji i bez znieczulenia robił [dziecku] operację, ale powiedział, że gdyby tego nie zrobił, to dziecko by straciło wzrok w ogóle, tak że to było konieczne. Dla mnie to był wielki bohater, że w takich warunkach potrafił zrobić operację dziecku. Uratował mu drugie oko.

  • Czy jakiś kontakt później był z tym lekarzem?

Nie bardzo się orientuję. Na pewno pani Klukowska, jego mama, bo to była bardzo kulturalna pani, więc na pewno, jeżeli była jakaś możliwość [to miałaby kontakt], nie wiem, czy on wrócił, ale nie mam z nią kontaktu, tym bardziej że ona później umarła bardzo szybko, ale żyje ten chłopiec i ma kontakt ze swoją siostrą, która jest w Skolimowie. Może by się można dowiedzieć, bo to był wielki bohater, moim zdaniem, że się zdecydował na operację bez niczego właściwie.

  • Czy jest coś, o czym chciałaby pani specjalnie powiedzieć, jakieś wspomnienie z Powstania, o którym pani jeszcze nie mówiła?

Mówiłam, że Krysia zginęła razem z mężem…

  • Co działo się dalej w Pruszkowie?

W Pruszkowie zaraz następnego dnia załadowali nas do pociągu towarowego na wywóz do Polski. Już byłyśmy w hali, gdzie byli ci chorzy i nie jechali do Niemiec. Zbyszek został. Pełno Niemców było, przy każdym wagonie było po dwóch Niemców. Zbyszek przekupił jednego z Niemców, był jeszcze z opaską [Czerwonego Krzyża], doszedł do Niemca, wsunął mu złoty pierścionek do ręki, [Niemiec] się odwrócił i Zbyszek wszedł do pociągu, schował się między kobiety i pojechaliśmy wszyscy razem: jego matka, siostra, ja i on. Wywieźli nas... Nie pamiętam dobrze, jechaliśmy parę godzin, pociąg się zatrzymał i [kazali nam] wysiadać i koniec. I co robić? Pełno ludzi, pełno warszawiaków. Ludzie, którzy tam mieszkali byli bardzo życzliwi, dali nam jeść, ale nawet nie było gdzie spać, bo to [była] masa ludzi. Cały pociąg [ludzi]. Trzeba było szukać możliwości, żeby przetrwać gdzieś dalej. Myśmy przypomnieli sobie, że nasza znajoma pojechała gdzieś pod Kraków do Sancygniowa i że spróbujemy pojechać tam, może będzie łatwiej znaleźć jakieś miejsce, gdzie będzie się można zatrzymać. Pojechaliśmy – też z większymi trudnościami, tak jak to było w tym okresie, ale dojechaliśmy, znaleźliśmy [naszą] znajomą. Ona naturalnie nie miała warunków na to, żeby nas zatrzymać. Byliśmy przez parę godzin, dostaliśmy jeść. Zaopiekował się nami ksiądz i pojedynczo później przydzielił nas do jakichś gospodarstw i tam pomagaliśmy gospodarzom w gospodarstwie i dostawaliśmy [pożywienie]... Bardzo sympatyczni i bardzo dobrzy ludzie tam też byli. Miałam straszny kłopot w pewnym momencie, dlatego że tam były lasy i było dużo partyzantów w lesie i oni kiedyś przyszli w nocy do nas i jak się dowiedzieli... Opowiadałam im naturalnie, bo dla mnie było przeżyciem wielkim, że chłopcy z lasu, opowiadałam im wszystkie historie, jakie żeśmy przeżyli i oni zaczęli później, nie tylko ci, ale i inni przychodzili co noc, tak że ci gospodarze po prostu bali się. Jedno, że nie spali, a poza tym bali się, bo Niemcy naokoło byli i musiałam się przeprowadzić stamtąd. Przenieśli mnie do innej pani, też byłam szczęśliwa. Byłam szczęśliwa jak oni przychodzili przez jedną, dwie, trzy, cztery noce, ale to było co noc. Oni byli ciekawi, co się działo, młoda dziewczyna, pytali o swoich znajomych czy znałam takich czy takich, ale musiałam się wyprowadzić, bo ci gospodarze nie dawali już rady.
  • Wróciła pani do Warszawy?

Powrót był straszny, dlatego że zaraz po 17 stycznia Zbyszek pierwszy pojechał do Warszawy. Nie pamiętam, jak on się znalazł w Warszawie. Miał nam dać znać, jak to wygląda i kiedy mamy przyjechać. Czekałyśmy z Zosią do pierwszych dni lutego i nie było żadnej wiadomości i zdecydowałyśmy, że same pojedziemy do Warszawy. Gospodarze nam dali na drogę (i żebyśmy miały jeszcze w domu) po dwa olbrzymie bochny chleba, mąkę w woreczkach płóciennych, kaszę i wszystko nam zapakowali w wory z papieru przewiązane na plecach i żeśmy wybrały się do Warszawy. Szłyśmy pięć kilometrów, z jednej strony był las, z drugiej gołe pole i zaczęli do nas strzelać. Zastanawiałyśmy się, kto mógł do nas strzelać. No chyba Niemcy? Ale tam już Niemców nie było. Były rowy – rzuciłyśmy się do rowów, plecaki [obok] i tak żeśmy się [chowały]. Zobaczyłyśmy, że jakiś samochód jedzie, było pusto, ale od czasu do czasu jechali Rosjanie. Jak już zobaczyłam, że samochód jedzie, to wyszłyśmy i poszłyśmy dalej. Zatrzymałyśmy następny samochód – Rosjanie wieźli beki ze smarem, więc zgodzili się [żeby nas zabrać]. Wyjęłyśmy butelkę [z wódką, dałyśmy im] i zgodzili się [nas zabrać]. Załadowali nas na te beki i zawieźli do Mielca. W Mielcu nocowałyśmy u [jednej] pani. Tam był front, raz Niemcy, raz Rosjanie, było strasznie – nie było żadnych domów, wszystko było poniszczone. Była jakaś biedna kobicina i myśmy się tam zatrzymały, przenocowałyśmy, ale tak strasznie nas wtedy oblazły wszy, że to było coś makabrycznego, można było je strząsać. Tak jak było w Pruszkowie, tak było i tam, przez ten front na pewno. Powiedzieli nam tam, że możliwy będzie dojazd do Warszawy przez Lublin, bo z Mielca nie dostaniemy się do Warszawy, tylko trzeba pojechać do [Lublina]. Wbiłyśmy się w jakiś pociąg, który przyjechał (makabrycznie załadowane były te pociągi).
Dojechałyśmy do Lublina i dowiedziałyśmy się, że jest jeden pociąg, który jedzie do Warszawy, wraca i może wtedy jechać z powrotem do Warszawy i że wyjechał przedwczoraj i jeszcze nie wyjechał z Warszawy, więc trzeba nocować. Pierwszą noc spałyśmy u dozorcy na krzesełkach – to takie spanie było [mało wygodne], ale był dach nad głową, a to był przecież luty, było zimno, ale był dach nad głową. Wyszłyśmy na dworzec pytamy: „Jak z pociągiem?”. – „Nie wyjechał z Warszawy”. Była jakaś pani i się nami zainteresowała, myśmy zaczęły opowiadać, jak to było, ona się pytała i mówi: „Chodźcie do mnie, to już przenocujecie”, bo po południu już tego pociągu nie było, miał być dopiero następnego dnia. Zabrała nas do siebie. Myśmy były szczęśliwe, ale jednocześnie miałyśmy straszne wyrzuty sumienia, bo byłyśmy potwornie zawszone. Ona chyba nie zdawała sobie z tego sprawy, ale byłyśmy podłe i nic nie powiedziałyśmy. Już tak czekałyśmy, że wreszcie... Poszłyśmy do niej, wykąpałyśmy się w ciepłej wodzie, w łazience – to było coś nadzwyczajnego. Przenocowałyśmy i rano na dworzec – niestety pociągu nie ma. Poradzili nam, że może nas zabiorą wojskowi, ale nie ma szans, dlatego że im nie wolno przewozić osób cywilnych samochodami. Jest punkt kontrolny samochodów, kolejka samochodów przed punktem kontrolnym, stoją samochody, [chodzimy], pytamy, prosimy, ale nikt nie chce [nas zabrać], odjeżdżają. Byłam już zdeterminowana i mówię: „Zosiu, trzeba coś zrobić”. Były to ciężarowe samochody i miały drabinkę, po której się wchodziło i były dwie ławki, na których siedzieli wojskowi, więc chwyciłam się tej drabinki i zaczęłam wchodzić. Już nic nie mówiłam, tylko szlochałam i wchodziłam na górę, bo już wiedziałam, że to jest ostatni moment. Oni zaczęli mi odrywać ręce od [drabinki], mówili, że nie wolno, ale ja nic, patrzyłam, łzy mi leciały, Zosia stała za mną. Wreszcie sobie pogadali i mówią: „No to niech wejdą”. Wsadzili nas pod ławkę, przykryli kocami i tak żeśmy przejechały przez punkt kontrolny. Jeszcze po drodze było masę punktów [kontrolnych], ale oni wiedzieli gdzie i jak tylko [była kontrola], to nas pod ławkę, siadali na nas i można było dojechać. Dali nam jeść. Byli bardzo sympatyczni.
I tak dojechałyśmy do Warszawy. Wysadzili nas na Karowej, bo oni jechali przez drewniany most. Chciałyśmy dojść z Karowej od razu do domu, bo przecież to bliziutko – a gdzież tam. Godzina ósma wieczorem, tylko gruzy, nic więcej nie widać, tylko olbrzymie gruzy po jednej i po drugiej [stronie]. Trzeba wchodzić na gruzy, żeby dojść, bo wszystko było zburzone. Była olbrzymia hala – to była hala [firmy] do sprzątania – Miejskie Zakłady Oczyszczania i patrzymy, że w tej hali jest masę punktów świetlnych, więc mówię: „Wiesz co, chodź, pójdziemy tam, prześpimy jakoś i jak się zrobi widno, to dopiero pójdziemy, bo to nie wiadomo, jak [iść]”. Myśmy weszły, a tam towarzystwo szabrowników. Oni sobie popijali, [siedzieli] grupkami po dwóch, trzech – sami mężczyźni. Myśmy w kącie usiadły, nie miałyśmy żadnego wyjścia. Był grudzień, zimno, myśmy nie miały nic ciepłego, jakoś żeśmy [przetrwały]. Jak tylko się świt zrobił, wyszłyśmy i doszłyśmy do [domu]. Stanęłyśmy, a tu tylko gruz ze wszystkich stron, w ogóle nie widać naszego domu. Później patrzymy, a mieszkanie Zbyszka jest zabite deskami okna – to znaczy, że ktoś jest. Jakoś żeśmy się wdrapały po gruzie, bo później okazało się, że oni zrobili jakiejś dojście, po gruzie się też wchodziło, ale było wygodnie, myśmy nie wiedziały o tym. Doszłyśmy i wielka radość. Było tam masę osób, bo ci, którzy przyjechali, nie mieli własnych mieszkań, a tu było mieszkanie jednak, więc wszyscy tu się spotykali. Tak wyglądała nasza podróż do Warszawy.

  • Jakie wiadomości miała pani od swoich najbliższych?

Ojciec zginął w Oranienburgu. Od razu jak rozdzielili ojca 8 sierpnia, od razu się znalazł w obozie w Oranienburgu, był jeden list ojca do siostry, później był za miesiąc drugi i koniec i nie wrócił, zginął tam. W jaki sposób zginął – nic nie wiemy.

  • A mama?

Mama wróciła z obozu do swojej siostry i była tam cały czas już do końca wojny i jeszcze przez szereg miesięcy. Później dostała domek w Ostródzie i przeniosła się ze starszą siostrą i tam mieszkała. Młodsza siostra wyszła za mąż dosyć szybko i założyła sobie rodzinę, mieszka w Kołobrzegu.

  • Czy jest jeszcze coś, co chciałaby pani powiedzieć?

Takie wielkie przeżycie – wtedy kiedy wróciłam do Warszawy i obejrzałam straszne zgliszcza, zresztą Zbyszek wcześniej wiedział, on mnie tam zaprowadził – Krysia ze swoim mężem wisieli na metalowych prętach, konstrukcja domu, w okolicy parteru [wisieli]. Zbyszek ze znajomymi pozbierał resztki w skrzynkę i stała ta skrzynka koło naszego mieszkania aż ktoś z rodziny Krysi czy Jurka się zgłosił i pochowali ich. To było dramatyczne przeżycie.



Warszawa, 15 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
Janina Gonczar Stopień: cywil Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter