Janina Lekarewicz

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Lekarewicz, nazwisko panieńskie Sosińska.

  • Kiedy pani się urodziła?

Urodziłam się w 24 czerwca 1927 roku.

  • Gdzie pani mieszkała przed wojną?

Przed wojną mieszkałam na Czerniakowskiej 64.

  • Jak wyglądało pani dzieciństwo przed wojną?

Było nas pięcioro, tak że nie było bogactwa. Można powiedzieć, że tyle, co rodzice mogli zarobić... Mój ojciec był szewcem, ale szewcem pierwszego gatunku, najważniejsi w Warszawie były szewcy, [u których można było odbyć] praktykę. Moja mama była natomiast krawcową. Miałyśmy mieszkanie bardzo małe (wejście było od sklepu), gdzie tylko mogliśmy spać. Nas było pięcioro, zrobił stolarz antresolę i my żeśmy tam spali. Tutaj nawet na dole nie było stołu, tylko był warsztat i mojej mamy maszyna.

  • Pani miała rodzeństwo?

Rodzeństwo miałam, tak. Dwadzieścia dwa lata mój brat [miał, jak] zmarł na zapalenie płuc, ponieważ był w AK. Leżał na cmentarzu, chował się przed Niemcami, i na łąkach leżał, tak że nie chciał mówić mamusi, że on jest chory. Dopiero zobaczyłyśmy, że on jest ciężko chory i mamusia mówi... Bo on w warsztacie później... Kończył szkołę Konarskiego, a ze względu na to, że mój tatuś zmarł w 1939 roku, w same zawieszenie broni, to on musiał porzucić szkołę, żeby mógł nas utrzymać, bo mamusia sama nie mogła dać rady. Wziął się za szewstwo, ponieważ warsztat był, wziął pracownika szewskiego, który go jeszcze pouczył, tak że na te życie zarabiali.

  • To już w czasie okupacji. A jeszcze wcześniej, przed wybuchem wojny?

A, przedwojenne...

  • Inne rodzeństwo pani też miała.

Tak, Jerzy Sosiński, Wacław Sosiński, Jan Sosiński, Irena Sosińska i Janka Sosińska, to ja. Nas było pięcioro.

  • Czy rodzeństwo było starsze od pani?

Najstarszy to był Jerzy Sosiński. Siostra później była po mnie, znaczy siostra z 1924, ja z 1927, z 1925 chyba Wacek, Jasio z 1931.

  • Czy pani chodziła do szkoły przed wojną?

Chodziłam do szkoły. [Ponieważ] tutaj tatuś był rodzony warszawiak, nie miał mieszkania i wyjechali z nami na wieś, żeby jakieś lokum dostać. [Kiedy] będzie można dostać mieszkanie, to przyjedziemy z powrotem tutaj, a miał w tym czasie praktykę mój tatuś jako szewc. Ze względu na to, że przed wojną nie chcieli w Śródmieściu z dziećmi przyjmować na lokale, że dzieci nie mogą zakłócać spokoju lokatorów, bo tak było, mogę stwierdzić. Tam przebyłyśmy też w jednym pomieszczeniu, pięcioro.

  • To znaczy, poza Warszawą państwo przebywali?

Poza Warszawą.

  • W jakiej miejscowości?

W Grójeckim. Mamusia pochodziła z Kozieniec. Tam przebywała, ale musiała też sobie dać radę, żeby... Była taka rzeczka koło szkoły, i zaczęła chować kaczki. To musiała [zdobywać] te jedzenie dla kaczek, żeby to móc sprzedać, bo nie mieliśmy majątku, nie mieliśmy nic.

  • Tam pani uczyła się, w tej miejscowości?

Tam się uczyłam, ale to bardzo krótko. Później tatuś się postarał o mieszkanie i wszyscy wyjechaliśmy tu, tak że jeszcze w trzydziestym piątym roku (w 1935 roku Józef Piłsudski zmarł) wracałyśmy już do Warszawy. Tatuś nie mógł dostać mieszkania w Śródmieściu, tylko na peryferiach, właśnie na Czerniakowskiej. Wozem jakiś gospodarz nas wiózł. Pierwszy raz widziałam tramwaje w ogóle. Tu przyjeżdżałam jak tylko... Ale przed wojną nie można było wjechać [wozem z] kołami na żelazo, tylko na gumach, też żeby była cichsza [ulica]. To było wszystko przepisowe. Jeszcze tam rynsztoków nie było. Rynsztoki płynęły koło domów, ale dozorcy bardzo dbali o to. Mieli karę, musieli to posypywać chlorkiem, żeby to była dezynfekcja, bo to były różne zapachy. No i osiedliliśmy się właśnie Czerniakowska 64 mieszkania 33.

  • W którym to roku było, kiedy pani znalazła się w Warszawie?

To było w trzydziestym piątym chyba roku, bo w trzydziestym piątym roku zmarł Piłsudski. To będzie trzydziesty piąty, trzydziesty szósty, jak żeśmy tu wrócili i żeśmy od tamtej pory mieszkali, tak że ustabilizowali się rodzice. A w tym czasie jeszcze mama była krawcową u hrabiny na ulicy Pięknej, która miała swoją damę do towarzystwa, miała gospodynię, i domek biały, później urodziła trzy córki. Zbieg okoliczności, że ja mam zdjęcie, pokaże państwu, do komunii szła Ewunia, najstarsza tej pani Kowalskiej, gospodyni i podarowała sukienkę dla mnie. Tak że przed wojną byłam w tej samej sukience do komunii, którą państwu…

  • Jak nazywała się ta hrabina?

Właśnie, trzeba wszystko się dowiedzieć od rodziców. Ja tego się zapomniałam [zapytać]. Wiem, że była później ta dama do towarzystwa mego Jurka chrzestną, która dawała co miesiąc sto złotych, to było bardzo dużo. Buchalter, to znaczy kiedyś mówili buchalter, to główny księgowy, to miał sto złotych, tak była zamożna. Nad Bugiem gdzieś mieszkała. Do tej hrabiny przyjeżdżała Maria Konopnicka [?? – Konopnicka zmarła w 1910 roku, może Dąbrowska – przyp. red.].

  • Czy pani uczyła się w Warszawie?

Uczyłam się w Warszawie, Czerniakowska 128, w szkole imienia Józefa Piłsudskiego. Byłam w Cecylii Śniegockiej, później przepisali mnie rodzice, bo brat też tam [się uczył], i pieszo się już szło właśnie do tej szkoły. Tu za Niemców to i niemieckiego się uczyłyśmy, ale tak jak tutaj Polacy nie chcieli się uczyć ruskiego, tak myśmy się nie chcieli uczyć [niemieckiego]. Dużo znam po niemiecku.

  • Czy pamięta pani wybuch II wojny światowej?

W 1939 roku? Pamiętam. To było bardzo lekkie, Powstanie było cięższe. Byłam w trzydziestym dziewiątym roku, przed wrześniem, na kolonii ze szkoły właśnie, z Czerniakowskiej. Rodzice przyjeżdżali zabierać, bo to już była mobilizacja. Wszyscy tam myśmy się zaczęli... Nie znaliśmy, co to znaczy wojna, absolutnie, niektóre dziewczynki płakały, wojna. Rodzice przyjeżdżali, tatuś mnie zabrał. No i rzeczywiście już tutaj się działo strasznie, takie pogłoski, to wszystko, mobilizacja. Mężczyźni wszyscy wyszli w Aleje Ujazdowskie. Teraz jak Tusk jest tam przy tym urzędzie, taki jest balkon i tam wyszedł Rydz-Śmigły. Ja byłam też z ojcem. Rydz-Śmigły wyszedł i mówił, że będzie... Ale jako dziecko to wiedziałam, że on nie miał co do powiedzenia, ten Rydz-Śmigły. Wyszedł cośkolwiek powiedzieć, że będziemy się bronić, a przedtem to była zbiórka na zbrojenie Polski, bo byli Polacy nieprzyszykowani do wojny absolutnie. Dawali wszystko, dawali złoto, dawali srebro, dawali chętnie. Chętnie dawali Polacy na dozbrojenie. Tam drugi raz mężczyźni: „Rydzu-Śmigły, wyjdź do narodu!”, bo on się schował. Drugi raz wyszedł, ale też nie miał... właśnie potwierdzał, że będziemy się bronić do ostatniego guzika, tak jak nieraz się słyszało, to ja słyszałam z jego ust. Ci mężczyźni byli wszyscy załamani. Później kilka słów powiedział i schował się, i wszyscy się rozeszli. Pieszką szliśmy z Alei Ujazdowskich do Czerniakowskiego. To się przeżyło bardzo.
A wojna jak wypadła, to w zaskoczeniu. W zaskoczeniu, rano. I strasznie od razu bombardowali. Bombardowali i tak samoloty nisko leciały, a myśmy się nie chowały. Myśmy się pod dom chowały, tak że bardzo już zabite, tu dom pali się, tu bomby lecą, tu wojsko polskie. Tu zaczęli, że nisko leci, to [ktoś] w naszym domu chce przez korytarz strzelać. Starsze panie mówią: „Co pan robi?! Przecież pan nie trafi. On wróci i nasz dom rozbije”, no i on przestał. A wojsko stało tuż, Niemcy stali na Chełmskiej, Niemcy stali, nie wiem, jak pani widzi działki Czerniakowskiej, to Niemcy tam stali, a tu Łączna, taki dom jest, tu mam na [niezrozumiałe], to mogę pokazać, jak ten dom [wyglądał], duży, piękny dom, i wojsko polskie. W naszym domu rozbrajali się, dwóch oficerów. Później kazali, jak już doszli do takiej mocniejszej wypowiedzi, to kazali tatusiowi wyjść z tego mieszkania. Tatuś wyszedł, a oni, jeden decydował, żeby jeszcze walczyli, a drugi mówi: „Co robisz, zobacz. Tu Niemcy są. Już nasi będą ginąć”. Tu była fabryka Potrzaskiego, która była spalona, a tu pani doktor Koperska, pani Teresa Grabińska, gotowali w bramie obiady. My dzieci, żeśmy roznosili dla tych biednych polskich żołnierzy, którzy byli bardzo głodni. A to była tragedia, jeżeli tutaj ci oficerowie już zadecydowali, że już opuścili ten teren, ale trzeba się przebrać. Niemcy na Chełmskiej i na działkach, to przecież to jest bliziutko. Tam dwie bomby padły właśnie na jedną z działek (ja też miałam tam działkę), takie leje były olbrzymie. Te bomby, nie wiem, czy oni to wyjęli, ale wiem, w którym miejscu były. Te bomby strasznie dużo latały. Piosenki o trzydziestym dziewiątym roku, o wojnie potrafię zaśpiewać, o Powstaniu potrafię zaśpiewać. Jeżeli państwo będą chcieli, to chętnie zaśpiewam.

  • Jeszcze wracając do wojny. Czy dom pani został zniszczony w czasie działań wojennych?

Nie. Nie [został] zniszczony, tylko właśnie miejscowi... Bo przeważnie tam były drewniaki, nie było murowanych, gdzieniegdzie [tylko] na Czerniakowskiej [były], i wszyscy z tych drewniaków chowali się do piwnic. No, akurat nalot jest. Ten nalot to ogłaszali, tu, tam, tego... Później poleciał, przeleciał i oznajmiali, że nalot się skończył. Właśnie [numer] 64, ulica Łączna, a to 68. Te bomby widocznie na nasz dom, bo był duży, trafiły, na 68. Zabili niemiecką rodzinę, Zosię, matkę, a ojciec był kowalem, na Łącznej miał swój zakład kowalski. Później, jak już Niemcy wkroczyli, to właśnie jej ojciec tylko krzyczał: „Boże, żeś mnie nie zostawił ani jednej!”. One zostały zabite, a ta Zosia była [wcześniej] u nas, bo myśmy jej mówili: „Zosiu, idź, bo mamusia będzie się gniewać. Tutaj nalot jest”. Gdyby u nas była, może by została. On później tak się wściekał, ten Leibrant, tak się nazywał, i tu z tego sklepu... Bo myśmy mieszkali przy sklepie, my tu Łączna, Czerniakowska. I była hurtownia żywności i on zabrał to wszystko i nasze mieszkanie zabrał na restaurację. Ale był tak niedobry, tak się mścił na Polakach, że... Jego nie obchodziło, co mamusia ma zrobić. Tatusia już nie było, już zabrali do prosektorium tatusia. Co robić?
Dopiero mogliśmy dostać mieszkanie, jak Żydów wyrzucali do getta. Bardzo dużo w naszym domu było Żydów i się kolegowaliśmy. To mówili: „My to jeszcze mamy komu sprzedać, ale wy nie będziecie mieli komu sprzedać”. Tak rozmawiała Żydówka sąsiadka z moją mamą. Rzeczywiście tak było. Później pan Poncyliusz miał masarnię przy Chełmskiej i miał dom, 68, gdzie ta bomba padła, a on miał 70. Mamusia poszła do niego, a miała tylko dziesięć złotych, takie z Piłsudskim. Nie miała pieniędzy nic. Tam byli mężczyźni, żeby dostać mieszkanie. Każdy chciał jakieś mieszkanie dostać, komu było potrzebne, a nam koniecznie, bo dachu nad głową nie mieliśmy. Poncyliusz powiedział... Bardzo dobrze go znam. Myślę, że jeden poseł był tak podobny do tego ojca albo do dziadka, że chętnie bym z nim porozmawiała o tym Poncyliuszu. On powiedział: „Wdowie dam mieszkanie, bo wdowa zawsze zapłaci, a mężczyźni nie są wypłacalni”. No i żeśmy dostali. Proszę sobie wyobrazić, że Żydzi podłączyli pod ścianę prąd. Mój brat cioteczny nam odnawiał, to drabinę rzuciło. On mówi: „Ciociu, zobacz. Podłączony jest prąd pod ścianę”. On był bardzo dobrym fachowcem, bo windy robił, w ogóle wspaniałym człowiekiem. Jego ojciec u Norblina pracował. Zna pani firmę przedwojenną, tak? No i tak się skończyło i tutaj brat już zamieszkał pod siedemdziesiątym, i sklep był. Brat miał ten szewski warsztat. No i zaczęło się już zbliżać Powstanie.
  • Czy w okresie okupacji pani cały czas już mieszkała w tym miejscu?

Cały czas, nigdzie nie byłam. Wszystko znam, bruki, tam był bruk, nie było asfaltu, tam to było. Wszystko znam.

  • Czy ojciec pani umarł w 1939 roku?

W samo zawieszenie broni. No i wywieźli. Nam nie dał jako dzieciom, jako żonie, szpital powiadomienia, że będzie pogrzeb. To ktoś na cmentarzu, na Bródnowskim, powiedział nam, że w prześcieradle rzucali do dołów, pod parkanem tatuś leżał.

  • Czy pani pracowała w okresie okupacji?

Pracowałam ze względu na to, że zaczęła się u nas strasznie bieda, bo mama nie wydążyła i brat nie wydążył na nasze utrzymanie. Była sąsiadka bardzo dobrego serca, które widziała, że się coś z moją mamą dzieje. A moja mama wszystko dla dzieci – sama nie jadła. Jeździła do swej (tam gdzieśmy mieszkali [przed wojną]) rodziny, aby kartofli przywieźć czy jakieś mąki, czy może oleju, a to była już zima, bo to listopad był, zawieszenie broni. Już zima zaczynała się i straszne łapanki w tych pociągach podmiejskich. Zabierali i ludzie później handlem się zaczęli interesować, znaczy mięso przewozić, sprzedawać. Tak się rozpoczęło, że mama przestała chodzić na nogi. Ta sąsiadka powiedziała: „Pani Sosińska, niech pani kupi dziesięć jaj – ale nie wiem, skąd ona wzięła pieniądze. Nie wiem, nie wiedziałam o jakichś pieniążkach mamusi – to ja będę pani kogel-mogel robiła, ale w domu u siebie”. Ona zrobiła z białek i żółtek. Całą szklankę przywoziła. „Bo jak pani będzie w domu robiła, to każdemu dziecku da do buzi łyżeczkę”. Mamusia się troszkę odżywiła. Zaczęła się gehenna, zaczęły się te barykady, zaczęli… aha Powstanie.

  • Może jeszcze pani powie, gdzie pani pracowała w czasie okupacji?

Pracowałam na Leszno 128, inżynier Liciński i Dutkiewicz, mieli taką spółkę, fabryka chemiczno-kosmetyczna. A ja byłam najmłodsza, ale do tego stopnia, że pracownicy razu jednego... Tam była produkcja chlorku etylu do szpitali, na znieczulenie, i żeśmy ten chlorek w ampułkach robili, później gipsem, bo to taka była strzykawka tego chlorku, jak lekarze brali, znieczulenie robili na chorych. Wzięli mnie do produkcji, a ta produkcja się odbywała w ten sposób, że było osiem takich balonów z zegarami, gdzie teraz młodzież by to wykonała, co ja zrobiłam. Pouczyli mnie, co ja mam robić. Sprawdzać zegary, czy idą w górę, czy opadają, a z tyłu zamknięta była kotłownia, był palacz. Jeżeli poszło do góry, to ja waliłam w drzwi, musiał węgiel, koks wyrzucać, żeby nie było płomienia, żeby nie szło, bo mógł być wybuch, a był balon dziesięciolitrowy. Po kropce ten chlorek spadał i musiał być pełen, dopiero ja wzięłam ten słój, i była taka lodówka, to przejście tutaj, ale ciężko mi było wydostać tę lodówkę, bo nie było komu. Był taki [pojemnik] jak do mleka, kanka taka dużo i trzeba było wlewać, zakryć i z powrotem do tej lodówki. No, ale udało się wszystko, nic się nie [stało], tak że zdałam egzamin. Tam pracowaliśmy i na noc, i na dzień, tak że ja dużo... I siostrę wzięła ta pani sąsiadka. Tam były dwie jej siostrzenice, była Czesia i Wandzia, bardzo przyzwoite dziewczynki. Chyba one są teraz w Anglii...
Wtenczas jakaś staruszka chodziła po klatce schodowej, strasznie prosiła, a myśmy byli w pracy. Strasznie prosiła jeść, a mamusia dobrego serca była i mówi: „Dałabym pani, ale moje córki przyjdą z pracy”, i jeszcze podniosła pokrywkę, czy starczy. Ale nie mogła sobie tego [wyobrazić], żeby nie dała tej staruszce, jeszcze raz zajrzała do tego garnka i mówi: „Niech pani wejdzie, to ja pani wleję tej zupki”. Ona zjadła, mamusia mówiła, jakżeż ona błogosławiła mamusię, że przeszła trzy piętra „Nikt mnie nie dał, a pani mi dała zjeść. Już siły nie miałam”. I takie błogosławieństwo dla mamy, a myśmy przyszły obie najedzone. Nie musiała mamusia nam dać zupy. Pani patrzy, jak to się stało.

  • Czy pani spotkała się z konspiracją w czasie okupacji?

Tak.

  • Czy ktoś z rodziny, czy ktoś znajomy?

Myśmy byli na ulicy. Zaczęło coś się dziać, a to wszystko tajemnica – cichutko, młodzież cichutko – i tutaj był Paniewski Miecio, miał trzynaście lat, strasznie płakał. Mama wyszła: „Mieciu, nie pójdziesz, Mieciu”, a on mówi: „Dajcie mi broń, ja pójdę”. Tacy odważni nasi młodzi chłopcy byli. Płakali. No i ja już tutaj, my stoimy, a mama mówi, że było trzech czy czterech i mój brat Wacek. Wyszli i nic mamusi nie powiedzieli, tylko brat Wacek się obejrzał, spojrzał się na mamusię i wyszedł.

  • To już było w okresie Powstania?

Tak, to już w ten dzień, bo pani tak pytała?

  • A jeszcze wcześniej, w okresie okupacji przed wybuchem Powstania czy słyszała pani o jakiejś tajnej działalności?

Przed wybuchem Powstania to było różnie. Okna były zamknięte, karbidówki się paliły, przy nich się uczyłyśmy.

  • Pani chodziła do szkoły?

Tak, chodziłam. To wszystko… Do dwudziestej tylko można było chodzić, a później bramy były pozamykane. Niemcy [robili], co chcieli, baliśmy się. Łapanki były, z autobusów (nie było tramwai). Wybierali młodzież, do Oświęcimia wszystko, niewinną młodzież. W ogóle tych z kolei podwarszawskich to wszystko... Jednocześnie moja siostra była złapana. Ale ponieważ jechała na urlop i myśmy zawsze dostawali kremy, szminki, pudry w prezencie, i tam jakaś pani siedziała. Ona dała krem tej pani, a [ta pani] zaczęła czytać tę etykietę i: „O, Liciński? Ja z nim na studiach byłam”. [Siostrę] Niemcy złapali. [Spotkana pani] już się zainteresowała, ale tutaj przy nich nic nie zrobiła, tylko zadzwoniła do firmy. Tam w firmie pracowała Lena Zelwerowicz, tego artysty naszego ulica tutaj jest. Bardzo śliczna dziewczyna, która nie wiem, czy ojciec wiedział, że ona u nas pracuje, ale ci inżynierowie to wszystkich takich (żonę pułkownika) bronili i to wszystko do siebie, do pracy – już była taka ochrona. To nie zapomnę. Ona umówiła się właśnie tam z tym inżynierem, że będzie ta urzędniczka, na Skaryszewskiej. Siostra była zaprowadzona, a tam, jak jechała, w tym pociągu, to były czerwonym atłasem wyłożone siedzenia. Jedna gospodyni wiozła śmietanę, wylała się i siostra siedziała, a siostra miała jasną sukieneczkę, w takie ładne kwiatuszki, i całą pupę miała czerwoną. Ten Niemiec, jak tam jechali na Skaryszewską, to ona w pupę czerwoną i on ją prowadził na Skaryszewską. Ona przyjechała i wydobyła siostrę (opisałam o siostrze), tak że długo nie była na Skaryszewskiej, bo to był taki obóz przejściowy.
Było bardzo trudno. Trzeba było iść, my dzieci, to w kilka się zebraliśmy, żeby pójść na Sobieskiego, bo tam były pola, pomidory czy jakieś ogórki, kartofle, żeby coś… Jak żeśmy poszli i siostra poszła, to z Puławskiej Niemcy zaczęli do nas strzelać. Myśmy się powalili w te kartofle, w te zagrody, w te warzywa. No i tutaj mówimy: „Trzeba, ktoś wyjdzie, czy macie coś białego, że my nie jesteśmy Powstańcami, tylko niewinni ludzie”. Nie wiem, kto, czy siostra, czy druga, białe miała jakieś może od koszuli, nie wiem, co to było, że akurat miała. Żeśmy stanęli i Niemcy przestali [strzelać] i myśmy uciekali. Bo tutaj jeszcze kolejka od Belwederskiej chodziła do Wilanowa, taką w tą Sobieskiego.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

Pod domem.

  • Czy w okresie Powstania cały czas pani była tutaj, na Czerniakowie?

Cały dzień.

  • W tym samym miejscu z rodziną?

W tym samym miejscu [Czerniakowska] 70 mieszkania 8, na pierwszym piętrze. Jak już ci, można powiedzieć, ci akowcy... Bardzo dużo folksdojczów mieszkało w następnym bloku. Co oni zrobili. Jeden przeskoczył, bo na pierwszym piętrze był Teler, Niemiec, który był bardzo niedobry. Bo było dwóch braci, jeden w naszym domu mieszkał, a drugi w tym domu miał syna i córkę, a tutaj miał troje dzieci ten drugi Niemiec, ale był taki łagodniejszy. Oni od razu tę flagę, nie wiadomo skąd, [mieli] tę flagę. Weszli na pierwsze piętro i wsadzili flagę polską. Tutaj kobiety krzyczą: „Weźcie, chłopcy, bo nas rozstrzelą zaraz! Weźcie, chłopcy, tę flagę zdejmcie!”. No i oni zdjęli, bo rzeczywiście nie pomyśleli.
Ale nasi chłopcy byli odważni. Jeszcze powiem w czasie [okupacji], jak nakręcili [to znaczy włączyli nagranie] „Jeszcze Polska nie zginęła…”. Szum, Niemcy latali jak wściekli, szukali tego. To dwa razy takie było. Zaraz tam słychać było.
Później jak były w getcie Żydzi, to były takie, mówię, o nazwaliśmy... Bo jak oni „kręcili” tę strzelaninę, to słychać było na Czerniakowskiej, a to przecież Grzybowska, to w Śródmieściu było to getto. Przejeżdżałam, dwa razy przejeżdżałam do cioci przez getto, to widziałam. Boże, to było coś okropnego. Żydzi rzucali pierzyny, później swoje dzieci, ale szli, ale byli te dzieci… kostki takie, rączki cieniusieńkie, ale nasi chłopcy, czy w ogóle tam niby przejeżdżali. Tramwaje troszeczkę [zwalniały], motorniczy nie [jechali] szybko, i oni mieli jakieś powiązania z tymi Żydami. Dawali coś, tamci coś dawali, żeby tylko przeżyć, ale to była też gehenna... Jak myśmy nazywali, zapomniałam... Już nakręcają to, już strzały takie były.
No i były naloty. Naloty były bardzo duże. To myśmy się cieszyli, że to Rosjanie ten nalot mają i rzucali spadochronem żywność, ale przeważnie trafiała dla Niemców, bo było od razu słychać. Każdy wiedział, że rzucili, ale Niemcy zabrali to. To też było niedobre, ale jak nalot, to proszę sobie wyobrazić, pani Morkowa miała [niezrozumiałe] i taka dziurka była tam do przechodzenia, bo to było w murze na tym... Psy nam dawały znać, że dzisiaj będzie nalot. Już wiedziałyśmy, a każdy z nas miał przyszykowaną sukieneczkę, wszystko, jak kładło się spać, żeby uciekać, ale psy, jak nie były [niespokojne], to wiedziałyśmy, że nie będzie nalotu, a jak były, to znaczy to… ale żeby psy dawały znać. Już wiedziałyśmy, co się dzieje. Nie, to była gehenna.

  • Czy ktoś z rodziny brał udział w Powstaniu?

Brał brat Jerzy i właśnie w ten czas wyszedł Wacuś Sosiński, ponieważ on był przed Powstaniem operowany na wyrostek. Oni szli na punkt swoich. Wszyscy szli, szli z Władziem Sawickim, i tam w wodociągach, przez wodociągi, kanał, olbrzymi kanał, Władzio przepłynął, a on mówi: „Władziu, ja nie przepłynę, bo może mi pęknąć szew”. Pozostał i do tej pory nie wiemy, co z nim się stało, nie wrócił.

  • Kiedy to było?

To był początek, bo oni wszyscy szli na swoje wyznaczone punkty.

  • Czy pani orientuje się, w jakiej organizacji byli wtedy?

Nie.

  • W której jednostce?

Znajoma była, to była w „Zośce”. Znałam Basię, ona zginęła. Tak odważna, Smakosz się nazywała. Pamiętam, bardzo dużo naszego domu, harcerzy dużo poginęło. Pamiętam ich wszystkich. Cała rodzina harcerska na trzecim piętrze była, wszyscy byli aresztowani. To się nie da opowiedzieć, tak że mnie to wszystko interesowało. Nie wiem dlaczego, ja byłam wszędzie.
  • Jeden pani brat zginął w czasie Powstania, pani mówiła?

W maju zmarł na zapalenie płuc, bo nie było penicyliny. Proszę posłuchać, jak mamusia zdobyła parę złotych, żeby lekarz przyszedł i zbadał tego brata. Zbadał brata, [właściwie] zbadała, kobieta była. „Pani doktór, niech pani mnie ratuje! To pani się odwdzięczę”. Ona wyszła, a on wykręcił się do ściany i powiedział: „Dajcie mi chleb”. I zmarł. To była wielka rozpacz.

  • To było już w 1945 roku?

Przed, to było przed Powstaniem.

  • Przed Powstaniem jeszcze. W czterdziestym czwartym.

To było bardzo przykre. Taki młody człowiek, nic nie użył. Jeden, drugi i to wszystko. Ale co jest, że Czerniakowska została bez Powstańców? Myśmy sami, tak jak ja byłam i starzy. No cóż my... barykady robili, nosiło się wszystko. Niemcy później żądali, żeby usunąć, żeby przyjechać, bo bali się co pod tymi barykadami może być, a oni czołgami przechodzili. Na Nowosielskiej stali i jakieś ultimatum puścili tutaj: „Koniecznie uprzątnąć!”. A to najpierw spalili, żelazo było gorące, parzyło to wszystko ręce i jakoś tam przez coś braliśmy... Sam człowiek nie dał rady, bo to ciężary były rzucane na barykady. Niemcy przyjechali przed naszym domem, naprzeciwko Gagarina mój dom był, [numer] 70, zatrzymali się z baniakami benzyny i zaczęli palić. Co my mamy robić? Uciekać. A co z mamą? Mama nie chodzi. Wzięłyśmy z siostrą na rękę, uciekłyśmy na Siekierki. Z wodociągów zaczęli – tam była przestrzeń, nie było bloków, tak jak teraz – zaczęli strzelać do nas. Myśmy w kartoflisko się położyły i mamusię położyły. Mówimy: „Ircia, musimy uciekać do znajomych tutaj, zaraz blisko, koło Bartyckiej, żeby się przenocować. Ale nie damy mamy zabrać. Mamusię zostawi się w tym kartoflisku, a sami do tych znajomych...”. To była narzeczona mego Jurka, Irenka Dziedzic, tak jak nasza ta [dziennikarka], ale nie była spokrewniona. Bardzo dwie inteligentne dziewczyny, najpiękniejsze na Siekierku, to mojego brata znajoma i pan Stefan z drugą. Mam zdjęcie, mogę pokazać. Prosiliśmy panów, żeby przyszli i mamusię przynieśli, bo nie damy już rady. Dwóch poszło i mamusię przynieśli wieczorem.
Przenocowałyśmy u pani Dziedzic jedną noc. Rano przychodzą Niemcy z baniakami i palą tej pani dom. My jesteśmy pod gołym niebem. Ja mówię: „Tatusiu, Jurku, wstańcie z grobu, ratujcie nas”. Mamusia mi to powtórzyła, ja tego nie pamiętam. No i Niemcy kazali mamę postawić pod drzewo. Te drzewo stoi. Ja postawiłam [mamę], nie zdając sobie [z tego] sprawy. Córka matkę pod drzewo postawiła. Siostra przebiegła i mamusię zabrała. Niemiec nic. Stoi z karabinem. Do godziny dwunastej rozstrzeliwali chorych, a to było już po dwunastej. Zakaz było strzelaniny, zabijać chorych.
No i co trzeba teraz. Pędzą nas. Wszystkich. Wszystkich pędzą nad Wisłę. Wodociągi, to wszystko pieszką. No i tam z Siekierek pani się znalazła, która miała dwie takie przystojne dziewczynki, starsze ode mnie i od siostry, i my we dwie. Ona miała rikszę. Prosiłyśmy, czy nie weźmie nam na rikszę mamusię, bo nie damy do Pruszkowa rady donieść jej przecież. Pozwoliła. I nas prowadzili później przez [ulicę] Szwoleżerów. Tam było niemieckie wojsko. I ten oficer, który nas prowadził. Wszyscy się zatrzymali, ale wiejscy [mieszkańcy], ci z Siekierek, to i kozy prowadzili. I wszyscy czekaliśmy, że wyjdą z koszar i nas rozstrzelą. Taka była każdego…

  • Kiedy to się działo?

To się działo 28 sierpnia. Pamiętam, mam zapisane. I dwudziestego ósmego już byłyśmy w Pruszkowie. I pani powiem teraz, co w Pruszkowie się działo. Aha. I ten Niemiec wychodzi z koszar i niesie bochenek chleba prosto na rikszę, mamusi daje. Widocznie też miał matkę, myślę. A ten chleb by wszyscy zjedli. Nie wiem, co z tym chlebem się stało, bo ja go nie zjadłam, nie dotknęłam. I dojechaliśmy do Pruszkowa.

  • Przepraszam, może jeszcze wróćmy do czasów Powstania. Jak często pani widziała Powstańców tutaj, na Czerniakowie?

Na Czerniakowie bardzo mało. Ale ponieważ działo się… też dużo się działo. Tutaj na rogu Bonifacego i Powsińskiej było takie drzewo i przy tym drzewie później postawili kapliczkę. I Powstańcy zobaczyli Niemców, schowali się na te drzewo. Niemcy ich zobaczyli na tym drzewie, rozstrzelili. I te drzewo ścięli, bo było za blisko ulicy, i tu stoi kapliczka (to jest do zobaczenia). Kapliczka jest przeniesiona bliżej, pod dom, z napisami tam jest. Kwiaty, ktoś się opiekuje. To było prawdziwe.
Natomiast na Kaszubskiej to był wykop taki przeciwpancerny na trupy z całej dzielnicy. Tam jest fabryka, fabryka stoi. Nie wiem, czy to jest chemiczna, jakaś tego, bo bardzo dużo ludzi pracowało, naprzeciwko naszych mieszkań, domu. I tam zbierali z ulicy i wszystko tam… i sypali chlorkiem. Jaki tam był fetor! Przejść nie można [było]. I ten dom od Kaszubskiej... Lubkowska, Kaszubska długa, Lubkowska i później Iwicka. I to było wszystko leżało, tak rzucali. To była wielka rozpacz. Tego to się nie da opowiedzieć. No i później do Powstania pani chce... Ewakuacja szpitala Ujazdowskiego. Wszystkie siostry. Przecież ile ich tam było w tym szpitalu, trzeba tych chorych przeprowadzać, to na noszach, to pod rękę. No i tutaj wszyscy jesteśmy obecni, przecież nie możemy opuścić – czy dzieci, czy tego – z pomocą. Do Chełmskiej, tam na Chełmskiej taki [niezrozumiałe] był, tam jest gmach „Filmu”. I w tym miejscu, tam był taki niby szpital, no i Niemcy na drugi dzień bombę rzucili. No, niech pani sobie wyobraża, jak to żyć było w takich stanach.
I my dzieci, a starsi to jeszcze więcej przeżywali to. Ale mnie weszło dużo do serca to wszystko. No i cały czas tylko strach, że trzeba zamknąć, czy Niemcy nie będą pukać, czy tego, bo mogą i z domu zabierać. I dzieci żeby były punktualnie w domu przed dwudziestą. I miałam takie zdarzenie, że koleżanki niemieckie, folksdojczki: „Chodź, Janka na Nowosielecką”. A tam już było Śródmieście, [tak] się nazywało, i ja poszłam. Oni z kolegami i ja poszłam. Ale ja mam taką szybką orientację, że ja mówię: „Nie. Niemcy ich legitymują – ja stoję – a ja się wycofuję i idę, bo Niemcy mnie zabiorą, a ich zostawią”. I ja sobie od razu [niewyraźnie]. I idę, idę pomaleńku, ale jak tu przez Czerniakowską przejść, żebym [przeszła] na drugą stronę, żebym mogła biec do tego swego domu. No i na szczęście Niemcy byli zajęci nimi, bo tam było dwóch chłopców i dwie dziewczynki czy jeszcze jeden chłopiec i ja z nimi. To wszystko się kolegowaliśmy z nimi, bo w naszym domu mieszkała jedna. Później te folksdojczki zabierały lokale bez żadnego, nic. Bo im się podobało tam, to wzięli tam, i właśnie tej koleżanki rodzice też zabrali za Nowosielecką mieszkanie. Na drugim piętrze mieszkali. To było takie życie okropne.

  • A jak wyglądało wyżywienie w czasie Powstania?

Wyżywienie było bardzo marne. Dostawałyśmy ćwiartkę chleba na dwa dni [w czasie Powstania? – red.]. Nie wiedzieliśmy, co zrobić. Człowiek był głodny. Czy zjeść teraz, czy na jutro zostawić? Ale nigdy się tak nie zrobiło. Trzeba było od razu zjeść. No i Niemcy jak wkroczyli, tego nie mówiłam, to dawali nam zupę, rosół na rogu Chełmskiej [w czasie Powstania? – red.]. Niemcy, wojskowi takimi tymi ich garnkami. Myśmy z garnkami przyjeżdżali, dawali nam rosół i bochenek chleba. Później już chleba nam nie dali, tylko to, i później już skasowali. Później dali chleb osobno, ale zupy już nie dawali. I ja ze swoją koleżanką z tego domu z parteru, Irenką, umówiłam się na Nabielaka – wielka kolejka była po ten chleb. Ja mówię: „Irenko, idziemy”. U nich było pięcioro i u nas było pięcioro. „Jak ja dostanę, to ja się z tobą podzielę. A jak ty dostaniesz, to też przekroisz dla mnie”. I niestety ona nie dostała, tylko ja dostałam. No i ciężko było mi podzielić się, bo byśmy zjedli, ale byłam szczęśliwa, że się z nią podzieliłam tym na pół. I oni po kromeczce mieli i myśmy mieli. Byłam bardzo szczęśliwa. Później napisałam: „Pozdrawiam cię, Irenko”. Do tej pory nie wiem, co z nią się dzieje. W ogóle nie widziałam jej. I stoimy w takiej długiej na Nabielaka kolejce, a jak wyszłam z tego i... ja nie wiem, dlaczego ja usta otworzyłam. I Niemiec tam daleko wyskoczył, rozkraczył się i mnie powiedział… Proszę pani, ja schowałam się, drżałam, że on przyjdzie i mnie wyciągnie z tego, że ja tak się zachowam. Ale nie wiem, dlaczego ja te usta otworzyłam, nie wiem. Wspomnienia bardzo ranią serce, ale trzeba mówić. Trzeba mówić to, co było.
Do Powsina żeśmy chodzili na kartofle. Mama, co mogła, to te zupki tylko jakieś tego. W fabryce też inżynier tego… To krupniczek jakiś, to z zupa z fasolą jakąś. Taka była Józefka, to ona gotowała to i po talerzyku żeśmy dostali, to też było dużo. To też było bardzo dużo. Tak że już pieniążki mieliśmy, już można było coś kupić. Ale ja nie wiem, czy te sklepy były, bo ja do sklepów nie chodziłam. Tylko na Podchorążych była hurtownia żywności. I mój brat Jasio, który był razem ze mną wypędzony, wszyscy brali tą żywność. A on wziął kocioł i kaszę wsypał. I zawiózł na Siekierki, tam koło pani Dziedzic zakopał, pokrywką tylko nakrył. I proszę sobie wyobrazić, że po Powstaniu przyszedł i on wiedział gdzie, i tą kaszą żyliśmy. Za tą kaszę dostał buty, bo ludzie nie mieli. Za tą kaszę dostaliśmy oleje do okraszenia, to żeśmy gotowali rano na rzadko, tak do popicia, a w obiad gotowaliśmy…

  • To było po Powstaniu czy w czasie Powstania?

Po Powstaniu. Właśnie, że pamiętał, gdzie on zakopał tę kaszę. I to nam troszkę… Przyszliśmy do domu. Nie miałyśmy swego domu.

  • Zaraz będziemy o tym mówili. Jeszcze wracając do Powstania. Czy pani uczestniczyła w jakichś praktykach religijnych?

Nie, nie, nie.

  • Czy słyszała pani może o takich? O nabożeństwach w czasie Powstania?

Kochana, w każdym domu na klatce schodowej Bozia była. Żeśmy śpiewali, modlili się codziennie. I musieliśmy słuchać, żeby Niemcy do bramy nie wchodzili. Myśmy się wszyscy modlili, tylko nas to ratowało. Wszyscy z tego bloku stanęliśmy na schodach. To nie było tak, żebyśmy się nie przeżegnały. To wielki cud, że człowiek przeżył.

  • Księży pani nie widziała w czasie Powstania?

Nie widziałem żadnego księdza, nie widziałam absolutnie. Nawet nie widziałam w Pruszkowie księdza, żadnego nie widziałam. Ale mogę o Pruszkowie już mówić?

  • Zaraz będziemy, za chwileczkę jeszcze o tym. Czy pani w jakiś sposób pomagała Powstańcom?

Jeszcze koło naszego domu przeszli jeńcy radzieccy, w czterech… Znaczy dużo ich szło.

  • Kiedy to było to było? W jakim okresie?

To było… w czasie okupacji.

  • W czasie okupacji czy Powstania?

Nie, nie. To było prawie przed Powstaniem. Ich złapali, tych Rosjan, i prowadzili. Ich było bardzo dużo. [Kolumna] po czterech szerokości. Boże, co to… Te szynele mieli do samego dołu, tacy biedni. Ktoś chciał rzucić sucharka jakiegoś, to Niemcy od razu doskakiwali i w ogóle zabraniali. Doszli Czerniakowską koło naszego domu, tuż koło naszej bramy. Patrzyliśmy na nich, to serce się krajało. Do Nowosieleckiej, Bartycką i przez Siekierki na Zawady. Kolega mieszkał na Siekierkach i mówił, że tam ich wszystkich rozstrzelili. [...]

  • Z kim pani się przyjaźniła w czasie Powstania. Czy miała pani kontakty z koleżankami w czasie Powstania?

Ja przeważnie rano jak pojechałam, to godzina czwarta czy piąta, jak wróciłam z pracy, tak że no... miałam koleżanki. Taka była Halinka Smirnowa. Ona chyba w Żyrardowie pozostała, tam wyszła za mąż. Myśmy z koleżanką tylko we dwie jej świadkami byli w kościele na Woli. Ani rodziny, ani nic. Było już po obiedzie, nawet światła w kościele, tylko jedno światło się paliło. Jak ona brała ten ślub? We dwie tylko z koleżanką żeśmy były. No i podobno w Żyrardowie [mieszka], ale do tej pory w ogóle jej nie widziałam.

  • Ale czy to było w czasie Powstania, czy w czasie okupacji?

W czasie okupacji.

  • W czasie okupacji, jeszcze przed Powstaniem.

No takie zdarzały się. Ale koleżanki miałam. Ta koleżanka, tego właśnie Smirnowa brat, ożenił się z folksdojczką Wandzią, ale strasznie niedobry dla niej był. Miała dwoje dzieci, bardzo ją bił. Ona przyszła do mnie na Czerniakowską i mówi: „Jasia, jak mnie Jurek bije”. I ona go do więzienia wsadziła. Poszła go oskarżyć. Ale mówi: „Jak on wróci, to chyba mnie zabije”. Ale słyszałam, że ona zmarła.

  • Ale to też jeszcze przed Powstaniem się działo. To teraz przejdźmy do ewakuacji. Pani zaczęła opowiadać, jak wychodziła z Warszawy. W jakich warunkach pani wychodziła z Warszawy?

No właśnie. Na Siekierkach mamusię na rikszy. Pędzili nas przez wodociągi do Szwoleżerów. Przez Szwoleżerów przez Łazienki, Bagatelą. Bardzo dużo było… wystawy porozwalane. Były brzytwy i tam ludzie tak zbierali coś tego. No ale dojechaliśmy do Pruszkowa. Rikszę musiała ta pani zostawić, no i co. Mamusię zabrał Czerwony Krzyż. Siostry już nie widziałam, tylko z bratem zostałam. Tam była gehenna. Tam krzyki były, tam płacze. Matki, dzieci, o mężów płakały, jak ich zabierali do Oświęcimia. To było jeszcze gorzej jak tu. Zabrali mi brata. Sama sobie nie wierzę, że ja mogłam cośkolwiek zrobić. Niemiec jest tak, jak na ulicy tutaj, na naszej ulicy, tak była szeroka ulica. Ja biegnę do niego. A on z karabinem i z bagnetem stoi rozkraczony w tym… oficer. Przecież mógł mnie zabić od razu. Po co ja biegnę, prawda. A ja złapałam, uklęknęłam przed jego nogami, wzięłam jego oficerki. Ściskałam, prosiłam: „Pan mnie puści brata, bo żeśmy same zostały”. A on powiedział: Weg. I brat przyszedł. Zmarł. Jak to powtórzyłam na cmentarzu, to wszyscy płakali. Jak ja to zrobiłam? Jaka odwaga była. Teraz właściwie się dziwię, że młodzież jest tak odważna. Ale jak ja wróciłam na miejsce, brat był, to tego nie pamiętam. Ale uratowałam, uratowałam. No i co. W partyzantce już byłam.

  • Ile czasu pani była w Pruszkowie?

W Pruszkowie jeden dzień. Siostry bardzo dużo pomagały dla ludzi chorych, w ogóle. Powiedziała siostra, przyszła: „Idź do tego lekarza”. I właśnie on tu napisał: „28 sierpnia, Sosińska Janina”. „I powiedz, że jesteś chora na płuca i krwią plujesz”. I tutaj napisał, to właśnie jest ten dowód. Bardzo pomagali. Powinny te siostry dostać nagrody jakieś, bo tak serce mieli dobre dla tych… a działo się. Okropnie się działo. Że one wszystkim, co mogły, to pomagały. No ja już... Mamusię zabrali do Krakowa, do szpitala, siostrę nie wiem gdzie. Zostałyśmy same z bratem. I nas wywieźli później pociągami na Gubernię Generalną. Później takie podwody przyjechały i rozwozili po wsiach. Niektórzy gospodarze chcieli przyjąć, niektórzy nie chcieli przyjąć, różnie było. Do jednej wsi i drugiej. Przyjechałam do tej wsi. Wszyscy przyjechaliśmy.
  • Jak się nazywała ta wieś?

Goszczowa. W tej chwili była pierwsza Goszczowa. No przenocowałyśmy, bo [przyjechaliśmy] późno wieczorem. Rano Niemcy zabierają mnie na okopy przeciwpancerne. Ja strasznie płaczę. I brata zabierają. I ta młodzież z tej wsi: „Nie płacz. My ciebie przeprowadzimy”. A to Przedbórz czy coś było. Ja nie pamiętam tych wszystkich nazw, gdzie żeśmy tam byli.

  • A w jakim rejonie to było, czy pani pamięta?

Wiem, że naokoło były Wielgomłyny, później do kościoła. Kościół trzy kilometry był [dalej]. To też powiem ważne sprawy o Rosjanach jak tego… No i zabrali. Cały dzień o tych okopach. Przeprowadzili mnie, ta młodzież z tej wsi, a nas zaraz, na drugi dzień, na Zagórze. I tam na Zagórzu.

  • Kiedy to było to było?

To było dwudziestego ósmego już byłam na wsi.

  • A jaki miesiąc?

Sierpień. Bo ja dwudziestego ósmego dopiero wyszłam z Warszawy. A było wrzesień, październik Powstanie, prawda. To już pamiętam te dni. Jesteśmy na Zagórzu. Położyłam się, miałam spanie pod oknem, na słomie taką derką byłam przykryta. Słychać szwargot Niemców za oknem, rano – zabierają mnie na okopy. Rozpacz. Codziennie mnie zabierali, ale już jak włączona byłam do partyzantki, to w nocy partyzantka przychodziła. Musiałyśmy przygotować żywność, lekarstwa i oni w nocy cali byli. Całe szeregi było tych z lasów powstańców, wojska. A rano obława niemiecka. I niech pani żyje teraz z taką sytuacją. I znowu poszłam. No, razu jednego mi się udało. Śpię na tej słomie, derką przykryta, no i skuliłam się. Kolana pod brodę, że jestem taka mała. A oni wchodzili do domów. Weszli i mówi: Kleine, że mała. I mi się udało, że się skuliłam i nie widzieli [mojego wzrostu] i nie poszłam raz. A tak to codziennie chodzili. Brat codziennie chodził, bo później gospodyni nas zabrała o dobrym sercu. Nas tak szanowała... Myśmy jej pomagały, kartofle kopałam z nią. Brat chodził na okopy. Wszystko, co trzeba było, zrobiliśmy, ale trzeba było. To byli bardzo dobrzy ludzie. Tak [co do] obserwacji, to widziałam pana Matyjaszczyka, że trochę taki był niezadowolony. Miał troje dzieci. Ale nic nam przykrości nie robili, nic.
No i tam wszyscy walczyli. Na tej wsi, na Zagórzu, tyle zginęło akowców, że raz poszłam, [gospodyni] mówi: „Janka, chodź do chóru, będziesz śpiewała »Śpij na wieki«”. Ja nie umiałem tej pieśni, tylko za nimi powtarzałam. No później podobno czterech czy pięciu zabitych od razu, ale tuż już Niemcy uciekali. Tutaj rozbrajali Niemców, Niemcy już bez pasów uciekali w stronę Berlina. No i ludzie, gospodarze, to się orientowali w wojnę patrzą… Ten gospodyni dom był tu, Zagórze, a tu Włoszczowa. Przejazd był, patrzą, coś idzie „Chyba Niemcy wracają. Słuchajcie...” Mężczyzn tyle się natychmiast zebrało, lornetkę mieli, a jeden mówi… No i mieli jakąś broń. „Słuchajcie, zostańcie to, bo to nie są Niemcy, tylko ktoś inny. A to szedł czy Żukow, czy Koniew z Berlina [??] na Warszawę. I zatrzymał się u tych gospodarzy. Jedną noc przenocował. Ta gospodyni dała mu, jak się należy, czystą pościel, pierzynę. Bardzo dziękował: „Dwadzieścia lat wojna już trwa, a jak u matki pod pierzyną spałem”. Pyta się, ile ma dzieci. Ona mówi: „Troje”. – „A te dwoje”. – „Wypędzeni z Warszawy”. Proszę sobie wyobrazić, że jechał na koniu, pojechał trzy kilometry w stronę (nie wiem, jak to się nazywało), gdzie do kościoła chodziliśmy. Wysłał swojego adiutanta. Powiedział: „Te dzieci niech idą już na Warszawę, bo o godzinie dwunastej Warszawa jest wyzwolona”. Który by się tak taką wojną, takimi dziećmi takimi jak ja, przejmował. A tam warszawiacy byli z całej wsi, wszyscy się zebraliśmy. Ja to powiedziałam. No, rano wyruszyliśmy, dwadzieścia kilometrów do pociągu.

  • Jeszcze przerwę na chwileczkę. Pani wspominała o partyzantach, który działali w okolicy. Czy pani się orientuje, jakie to były oddziały?

Wiem, że jeden to był „Bosman”, drugi „Kukułka”, a jakie...

  • To są pseudonimy. Czy to byli akowcy?

Nawet nie mam kontaktu z Halusią Matyjaszczyk. Nie wiem, gdzie ona, bo tam podobno ona już nie mieszka. Ona by mnie wszystko powiedziała. A ja tylko patrzyłam na człowieka, co jemu dać.

  • Czy to były oddziały akowskie, czy „Bataliony Chłopskie” lub inne?

Nie, to byli… Bo właśnie jak oni potem, trochę później, przychodzili do nas, to byli z miasta ludzie, chłopcy, inteligentni byli. Może i wiejscy też byli, ale nie. Bo tam była… Goszczowa była AL, a Zagórze była AK. A proszę sobie wyobrazić, co AL robiło. Zabierało gospodarzom buty. AL [czy gospodarze? – red.] się żaliło akowcom. Akowcy wchodzili na tą wieś i ratowali ich, bo im buty zbierali. Wszystko zabierali, AL.

  • A jak pani pomagała partyzantom? Na czym polegała pani pomoc?

Moja praca polegała na tym, że myśmy szykowali żywność, którą oni zgromadzali, i w nocy wszystkie…

  • Skąd pochodziła ta żywność?

Oni zbierali. Oni zbierali. Bo ja jeszcze nie byłam taka wtajemniczona, bo nie znają mnie. Przysięgałem tylko tak. I lekarstwa trzeba było poszykować. Ale oni mieli ubaw ze mną. „No chodź tutaj – mówi – to staniesz z nami w szeregu”. Ja stanęłam w szeregu. Oni z tymi karabinami, a ja najmłodsza.

  • A kto panią wciągnął do tej organizacji?

Halinka, córka najstarsza pani Matyjaszczyk. Ona należała tam, ona wszędzie mnie brała. Ja z nią spałam w domu, w ogóle tak. Chętnie bym się z nią spotkała, taka przystojna dziewczyna była, Zosia była druga i Stasio, syn.

  • Jak wyglądał pani powrót do Warszawy?

Ano właśnie. Dojechaliśmy, doszliśmy, znaczy wszyscy warszawiacy, którzy tam byli, do kolei. Nie wiem, co to za stacja była. Tylko jak żeśmy poszli, czekaliśmy na kolej, patrzymy, że tu nie [jedzie]. Ktoś tam powiedział: „Szyny przerwane”. Trzeba było iść dalej, gdzie nie ma szyn. Idziemy. I tak szliśmy do samej Warszawy. I prawie, tego, z odpoczynkiem...
Wchodzimy na gruzy Warszawy. Rozpacz, wszyscy płaczemy. Dochodzimy do Czerniakowskiej, zobaczyliśmy wojsko polskie, płaczemy. A oni śpiewają, idą i śpiewają. Wchodzimy, każdy szuka swego domu. My nie mamy. Dozorczyni się zlitowała nad nami. Jedną z nas przenocowałyśmy na podłodze u niej, bo było małe mieszkanie. I później, na drugi dzień mówi: „Chodźcie. Tutaj kuchnia pusta jest na pierwszym piętrze, to wy zajmiecie to”. Ani okien, ani łóżka. Ona miała szesnaście metrów, ta kuchnia, taka duża jak przy pokojach. Był gaz i kuchnia na cztery fajerki i piec był, to dużo zajmowało. Tak że w tej kuchni się mieściło jedno łóżko, a nas było czworo.
Mamusia później jak przyjechała (ja pojechałam do Krakowa, wujek mi dał pieniążki, żeby przywieźć mamusię), to mamusia powiedziała tak: „Byłam w Krakowie. Wcale nie mnie nie leczyli. Jak zobaczyli, takie panienki jak [ty] i siostra, dopiero lekarze zaczęli mnie leczyć”. Tak moja mama mi powiedziała. Ale tak cały czas była w szpitalu w Krakowie. I nie wiem, jakim cudem się dowiedziałam. Od rodziny czy coś, dali znać. A ja wtenczas byłam w Lublinie. A mój wuj właśnie tam osiadł, osiedlił się. Bo na Ukrainie miał swoją fabrykę, mleczarnię i Ukraińcy powiedzieli: „Dzisiaj cię zabiją”. Przyszła sąsiadka [i powiedziała] i oni uciekli w nocy. I znalazł się w Lublinie. Tak że to była bardzo, bardzo tego.... No jak zobaczyli… Później zobaczyliśmy już mieszkanie.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Siedemnastego stycznia. Bardzo szybko. Od razu, jak tylko ten marszałek radziecki powiedział: „Żeby już iść, natychmiast”. Pani gospodyni dała nam kanapki na drogę i żeśmy doszli. A tu nie było co jeść. Tylko ratowaliśmy się tą kaszą, co brat zaraz poszedł na Siekierki i przywiózł tę kaszę. Ale jak on przyniósł sam ten kocioł kaszy? Zmarł już.

  • Jakie były pani dalsze losy?

No dalsze moje losy to było tak. Przyjechał się stamtąd „Kukułka” kiedyś odwiedzić, ten z partyzantki, a drugi później. Bardzo biedni. Uciekali akowcy, tak uciekali, nie mogli tam [zostać], bo tam ich strasznie prześladowali. I jeden chyba chciał ze mną zawrzeć jakąś znajomość i przyjechał do mnie. Ale ja już tutaj zapoznałam męża. No i tutaj nie miała gdzie go podać. To mówię do tego, co namawiał na mieszkanie, Mariana. „Marianku, przenocuj go”. A on na Mokotowskiej miał mieszkanie, zajął jakieś. A tam ściany-lody były, zima, zimno. No i mogłam zapoznać go z koleżanką, ale tego nie zrobiłam. Bo chciał uciec stamtąd, żeby przeżyć, bo tak strasznie prześladowali tam akowców. To takie życie było.
No i ja, ponieważ tej szkoły nie miałam, to proszę panią, ja sobie tak powiedziałam: „Nie mam szkoły, ale ja muszę coś zdobyć, żebym zastąpiła swoje wykształcenie”. Bo myślimy wszyscy… Młodzi szkoły pokończyli, a myśmy musieli pracować. No odgruzowanie Warszawy. Napisałam trzy lata temu do Michnika, tej redakcji, że nasze pokolenie już odchodzi. Już dużo odeszło i dalej odchodzą. Żeby podziękować nam. Bo nikt nas nie przymusił do odgruzowania. Poszliśmy, młodzież, z samej dobrej woli. Pracowaliśmy głodni, wracaliśmy głodni. Ale tak szybko to było uprzątnięte, że nie było samochodów, tylko były wozaki. Nawet pan Głowiński, który był w Polskim Radiu, on był tak... Też nosił za panem redaktorem takim, co tego, który pracował w „Filmie”. Miał konia i miał wóz. To bez przerwy tylko myśmy nakładali na te wozy cegły. To żeśmy mieli pokaleczone ręce, bo nie było rękawic, nie było… To żeśmy chodzili, na ramię grabie czy szpadle, bo trzeba było czy podwieźć, czy zgrabić. No i do Zjazdu Stronnictwa Ludowego na Bagateli. Zjazd był chyba w czterdziestym szóstym roku. I tam oni… Jak oni wyjechali… A myśmy po tych wszystkich domach wszędzie chodzili. Jak były remonty, to żeśmy te gruzy wynosili na taczkach, jak tam można to pozamiatać czy coś. I nas kilkoro zostawili w tym Stronnictwie Ludowym. To jest na Bagateli, taki dom biały. Tam mieliśmy co zjeść, bo było przyszykowanie dla nich uroczyście, nawet ze straży. Straż była na drugiej stronie, to panowie, chłopcy, też przychodzili tam, może pilnować tego wszystkiego. Ale tam chociaż mogliśmy zjeść. I już dostaliśmy. No i później byliśmy swobodni od tego gruzu. To napisałam właśnie do „Gazety”. Trzy lata mi nie odpowiedział, bo to nieważne. Byle kto pisze takie głupstwa, że o podziękowanie... Nie dostałam żadnego podziękowania.

  • Czy podjęła pani pracę po wojnie? Czy pracowała pani?

No pracowałam, pracowałam. Pracowałam w samodziałach. Koleżanka mówi: „Słuchaj, idź na Słoneczną. Tam będzie pani na ciebie czekała”. Bo ona już pracowała. Nie znając mnie, wzięła mnie do domu. Warsztat miała w domu, ja pracowałam. Nie zapytała się, jak się nazywam, gdzie się mieszkam. I wszystko było otwarte, a ona była urzędniczką. I później w sobotę, jak mnie wypłacała, to mówi: „Pani Janko, ja nie wiem, jak ja pani zaufałam. Ja pani cały majątek zostawiłam”. Dopiero w sobotę mnie zapisała mój adres i tam popracowałam. Później ona sklep na Puławskiej rozłożyła i warsztaty samodziałowe były bardzo modne, żeśmy robiły te materiały. No i później w tkactwie na Mokotowskiej. To pani Kotecka miała, to nas pracowało chyba pięć czy sześć. W tych warsztatach nauczyłam się tkactwa.
Później znowuż pracowałam jeszcze... Przejeżdżałam przez plac Teatralny. Mówię: „Boże, jak ja bym chciała w tym teatrze pracować”. I stało się. I pragnienie zawsze dojdzie do celu. Byłam bardzo szczęśliwa. Poszłam jako sprzątaczka, ale brygadzistka powiedziała: „Nie, ty tu nie będziesz pracować”. Poznali się na mnie. Od razu mnie mówi: „Czy chcesz do magazynu kostiumów, czy do bufetu. Na razie pójdziesz do bufetu”. Cztery razy awansowałam. I do bufetu. No, tam solistów obsługiwałam. Bo to była scena, oni mieli parę minut, trzeba było kawę czy herbatę. Ochman mnie bardzo polubił. I zawsze przyszedł, oparł się i ze mną rozmawiał. Miał do mnie wielkie zaufanie. Opowiadał mnie, jak na tournée jeździ za granicą. A ja, jak ktoś mnie powie, to ja nikomu nie powiem. I on co przyszedł, to tego. No i jedną taką rzecz zrobiłam. On nawet nie słyszał, ale pani powiem później. No, później Paprocki przyszedł no i mówi: „Co?”. A ja mówię: „Nie przyszła pomoc”. A pełno szklanek w umywalce stoi. On we fraku, w białej koszuli mówi: „Zaraz będzie pani miała dwie sprzątaczki”. Przeskoczył kontuar i wziął się za zmywanie szklanek. Wchodzi dyrektor teatru. Stanął [i powiedział]: „Co się dzieje”. – „Ano to się dzieje. Kobieta sama sobie nie może dać rady”. Od razu do brygadzistki, ta zaraz przyleciała. Ale Paprocki to zrobił, bo chciał pokazać, co on potrafi. A jak byłyśmy na opłatku, to ja mówię: „Dziewczynki, ja muszę panu Paprockiemu podziękować, że mi pomagał w bufecie”. A on zawsze taki poważny chodził. „Co ona chcę ode mnie” – sobie pomyślał. No i ja powiedziałam mu, o co chodzi. To on tak się uśmiechał. I później go pocałowałam w twarz. No, on już nie żyje. Takie wspomnienia.

  • Wracając do innej tematyki. Gdy pani wspomina Powstanie Warszawskie, to które wydarzenie szczególnie pani utkwiło w pamięci?

No szczególnie Powstanie.

  • Ale w samym Powstaniu?

W samym Powstaniu to była wyruszająca ewakuacja tych chorych. To nie można było patrzeć. No i później, jak się usłyszało, że ta bomba padła, to jest to. No i było jednak tak dużo trupów. Dużo trupów w Warszawie było. A były przecież rozstrzelania. Pierwsze w Alejach Jerozolimskich i Marszałkowskiej, takie koło tego hotelu, stał taki murek, to tam rozstrzelili Polaków. Krew płynęła rynsztokiem. Ludzie później zebrali się, przychodzili.

  • Pani widziała to?

Ja tego nie widziałam, nie poszłam.

  • Ale słyszała pani?

Natomiast na Karolkowej dziesięciu powiesili za jednego Niemca i zbierali ludzi, żeby przyjść, patrzyć. A to moja fabryka zaraz [niedaleko], ale nie poszłam.

  • To już w okresie okupacji? Jeszcze przed Powstaniem takie wydarzenie się działo?

W czasie okupacji. Dziesięciu, róg Karolkowej i… Nie, to trzeba przeżyć, żeby… Dlatego że ja bardzo jestem dla ludzi oddana i dla Polski bardzo dużo zrobiłam. Że nie wiem, za co... Bo później widziałam te rozmowy w sejmie. To one nic nie dają dla człowieka, tylko kłótnia pomiędzy sobą. A jeżeli my wybieramy posła, ten poseł jeden jest mądrzejszy, drugi jest słabszy, prawda, to powinni się łączyć. Ten ma wiedzę taką, ten taką. A tutaj widzimy wszyscy, co się dzieje. Warszawa, 27 czerwca 2013 roku Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Janina Lekarewicz Stopień: cywil Dzielnica: Czerniaków

Zobacz także

Nasz newsletter