Janina Lisowska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Lisowska, mieszkam na Brackiej. Urodziłam się w 1912 roku na Woli. Jestem warszawianką.

  • Proszę opowiedzieć o swoim życiu rodzinnym.

Jestem z dużej rodziny, ale wszystko wymarło. Nikogo nie mam. Miałam jednego syna, ale też umarł, zostałam sama. Jestem pod opieką Boga i ludzi, ale jakoś szczęśliwie [żyję].
Nie wiedziałam, że wojna [Powstanie] jakoś się tak zacznie. Mieszkałam na Wilanowskiej, nie mogłam kupić ziemniaków, bo już nie było w sklepach, to pojechałam na plac Kercelego. Plac Kercelego to był taki plac, który ofiarował ogromny bogacz dla biednych ludzi, żeby sobie handlowali, żeby sobie jakoś żyli. Dał im w prezencie ten plac i tam sobie ludzie żyli. Pojechałam tramwajem po kartofle, ponieważ nie mogłam już kupić [w sklepie]. Pomyślałam sobie, że wezmę z pięć kilo kartofli, to będę miała do jedzenia. Kupiłam tych kartofli i [nagle słyszę] ogromne strzały. Ludzie uciekają do bramy, na schody. To ja mówię: „Proszę panów, co to się dzieje?”. – „Proszę panią, to jest Powstanie”. – „Co to znaczy?”. Nie miałam przecież pojęcia, co to znaczy, on mówi: „Wojna!”. Ano wojna. I tak sobie mówię: „Boże, ten mój dzieciak został w domu, a ja tutaj jestem, nie mogę się ruszyć, bo wszystko pouciekało, puste ulice, tramwajów nie ma, nic, stoi wszystko”. Jakoś dobrnęłam do mojego brata na Pańską. Poszłam, on też zdenerwowany mówi: „Bój się Boga, jak ty dojdziesz do domu?”. – „No nie wiem”. – „Na razie trudno, nie wychodź, bo jest okropnie, strzały są”. I zostałam i te kartofle zostawiłam u niego.
Przenocowałam i rano mówię: „Roman, ja już muszę iść, bo nie wiem, jak ja dojdę, ale muszę iść, bo dzieciak przecież został sam, nie wiadomo, co się tam w domu dzieje”. Po trochu od jednej bramy do drugiej bramy tak się przeciskałam. Dostałam się już do Alej (bo byłam po tamtej stronie jak „Smyk” jest), szłam z Pańskiej ulicy. Teraz tragedia, żeby przejść przez Aleje, bo były ogromne strzały.

  • To był początek wojny czy początek Powstania?

Powstanie, ja mówię o Powstaniu, jak się zaczęło. W końcu jakoś przeleciałam. Przechodzę koło mojej bramy, gdzie teraz mieszkam, siedzi kobieta z dzieckiem maleńkim na ręku przy piersi – nieżywa. I ja, nic nie mówiąc, poszłam dalej. Nie było mowy, żeby się zatrzymać, bo strach ogromny. Dochodzę do placu Trzech Krzyży, a tam straszna strzelanina i nie wiadomo, jak przejść przez Nowy Świat na dół, bo szłam na dół przez Książęcą. Znowuż medytowałam, jak ja przejdę. Nareszcie przeszłam. Parasolkę trzymałam w ręku, ponieważ padał deszcz, to nie wiedziałam, czy parasolkę rozłożyć, czy ją zamknąć. Jak bym tę parasolkę rozłożyła (tak myślałam głupio), to nie będę widziała, jak będzie kula leciała, jak zwinę, to powiedzą, że mam karabin maszynowy – takie miałam myśli. Jakoś przeleciałam. Doleciałam do szpitala [Czerniakowskiego] i złapali mnie [cywile] przy szpitalu, wciągnęli mnie do środka: „Proszę panią nie ma mowy! Nie ma mowy! Nie wolno wychodzić!”. Znowuż przenocowałam w szpitalu i znowuż siedziałam, i nie mogłam dojść [do domu], a to było niedaleko, a ja nie mogłam przejść.
Przenocowałam w szpitalu w schronie i rano do nich mówię: „Panowie, ja muszę”. – „Może jakoś troszeczkę ucichnie, poczekajmy”. Poczekałam. Poleciałam tylko parę bram – mój syn na wrotkach sobie w bramie jeździ (bo brama była duża) jakby nigdy nic. Złapałam go przez pół i mówię: „Dziecko drogie, ty sobie tak jeździsz, głodny jesteś, a ja nic nie mam, mam tylko chleba kawałek”, bo od brata wzięłam bochenek chleba. Kartofle zostawiłam, a wzięłam chleb. „To dobrze, mamusia mi da”. Posmarowałam mu smalcem (bo kto tam masełko widział) i dałam mu. Przychodzą do mnie nasi żołnierze i mówią: „Proszę panią, czy nie mogłaby pani nam dać te mieszkanie?”. – „A na co wam te mieszkanie?”. – „Bo my chcemy szpitalik zrobić na parterze, bo mamy sporo rannych”. – „Bardzo chętnie, ponieważ ja i tak siedzę w schronie, to po co mi”. Wzięłam tylko to, co najpotrzebniejsze z mieszkania, resztę wszystko zostawiłam. Oni mieli tapczan, łóżko, bo było dziecinne łóżko, dosyć duże, żelazne, to im się przydało. Jeszcze pościągali z góry różne łóżka, tapczany (wersalek w ogóle nie było, tylko przeważnie tapczany) i tam ci chorzy, ranni leżeli. Nie miałam nic do jedzenia, to oni w zamian, że jestem dla nich taka uczynna, zawsze jak zdobyli kawałek koniny (gdzieś padł koń czy może zastrzelili dorożkarskiego konia), to trochę ryżu gdzieś [zdobyli, zawsze coś dostałam]. Latali po mieszkaniach, co ludzie opuścili i coś zdobyli, trochę mąki, trochę jakiejś kaszy. Przynieśli piecyk, takiego „cyganka” i do luftu wpuścili i gotowałam im, bo przecież głodne wszystko chłopaczyny. Zawsze mnie poprzynosili, a nie było czym palić, Przynosili meble, rąbali, bo musiałam ugotować, a nie miałam na czym. Przecież nie było węgla, bo kto tam na węglu... Tak samo było jak teraz, gaz był i kto tam węgiel używał. Tylko tymi meblami [paliłam]; oni naściągali mebli, narąbali i paliłam. Światło – w piwnicy było ciemno, przecież nie było światła, to miałam drzwi otwarte od piwnicy, okienko i jak słoneczko było, to postawiłam lustro i miałam widno do tej kuchni, bo ile można świeczek [palić], przecież nie miałam, skąd miałam nabrać, to było na jeden dzień, na dwa, trzy dni, ale to ile trwało.
W końcu był taki czas, że przychodzą do mnie i mówią, że muszą iść na Starówkę, czy ja będę szła z nimi? Właz [do kanału] był przed bramą i oni otworzyli. [Ranni], którzy byli możliwie [zdrowi], nie bardzo chorzy, to wyszli, a kto był bardzo ciężko chory, ranny, to zostawili. Oni wszyscy weszli, stanęliśmy nad włazem, oni mówią, że idą na Starówkę. „A pani idzie z nami?”. – „No nie mogę iść z wami, bo się zaduszę, nie dam rady”. Mówię do syna: „Syneczku, jak zabiją nas, to chociaż ktoś pochowa w ziemi, a tam nas szczury zjedzą tylko”. I zostałam. Oni zamkli ten właz za sobą (nie wiem, jak oni tam zamkli), a już od razu Niemcy wkroczyli i do mnie zaczęli szwargotać. Patrzę, że [Niemiec] ma uwiązane butelki, opasane „Rafią” – wino – jak to żołnierz, gdzieś tam zdobył, niemiecki żołnierz i ma na pasku tych butelek kilka i jedną wyjął i pije. Mówię do niego, że ja bym też się napiła – trochę tak po niemiecku powiedziałam Ich habe durst, to dał mi butelkę. Przechyliłam tą butelkę, trochę się napiłam, a mój syn: „Mamusia da się trochę napić”. Przecież nie wiedział dzieciak, co to jest, a to było dobre, francuskie wino. Wzięli resztę ludzi ze schronu i nas popędzili dwie bramy dalej, tam znowuż do schronu ludzie, bo byli w schronach, siedzieli w budynkach bliżej Wisły. Wisła – to jak chodziłam po wodę, to trupy pływały przy brzegu, bo woda ich przyciągła, bo ludzie się przekradali na Pragę. Był obstrzał, przy moście Poniatowskiego są z jednej strony wieżyczki po dwie i po stronie Pragi też są wieżyczki, to siedzieli Niemcy i strasznie strzelali. Przed moim oknem zasadził ktoś kartofle, bo był pusty placyk, to wyciągałam się do tych kartofli, trochę zdobyłam, ugotowałam. W każdym bądź razie Niemcy nas wyprowadzili do szpitala na dół na Solcu.
I tam znowuż siedzimy. Mówię do Niemca, że nam się chce jeść, chcemy coś jeść, on mówi, że oni też nie mają, ale przyniósł bochenek chleba. Ze mną był Niemiec, którego sędzia przyprowadził z ulicy, cywilny Niemiec, starszy człowiek po siedemdziesiątce. Młodzież, to wszystko szło na wojnę, a starzy pracowali po biurach, przysyłali ich tutaj. I ten Niemiec z nami też był. Ja do tego szpitala... Podzieliłam ten chleb dla wszystkich po kawałku. Większy kawałek dałam oczywiście mojemu synowi. Znów idę. Zjedliśmy tego chleba, pić nam się chce, znowuż idę do Niemca, on woła Ruhe! Ruhe! (cicho!). Dlatego, bo odpoczywają żołnierze frontowe, muszą trochę pospać, a ja tutaj tak głośno mówię. Przyniósł bańkę czarnej kawy i podzieliłam wszystkich po trochu, żeby się napili. Nie miałam w czym [się napić], to mówię po dwa trzy łyki się napijmy, bo nie ma z czego się napić, już nie będę do Niemca wołała, żeby przyniósł jakiegoś garnczka i tak żeśmy tam byli do rana.
Rano nas wszystkich wzięli dołem do Kopernika, z Kopernika prowadzili nas do Krakowskiego Przedmieścia naprzeciw kościoła Świętego Krzyża. Chrystus był na ziemi, leżał zwalony, a żołnierze niemieccy mieli tam kuchnię, prawie naprzeciwko i mieli gulasz, i tą porcję swoją... bo mnie tłumacz powiedział, że swoją porcję żołnierze dają dla tych ludzi, co ich prowadzą. Ludzi było dużo, ale powiedział tak: „Jak ktoś ma w coś wziąć, to niech weźmie”, bo ludzie stać nie mogą, tylko tak jak w biegu dostaną; łychą ogromną wlewał. Niemieccy żołnierze oddali swoją porcję. Wszystkich nie można jednakowo oceniać, bo byli ludzie i ludziska, tak samo w ich narodowości, jak i w naszej – trudno. Oddali tą całą swoją porcję i kto miał... Ja nic nie miałam, gdzie tam pomyślał ktoś, żeby wziąć garnek, ale kobieta się do mnie odzywa i mówi: „Ja mam patelnię”. Dała mnie tę patelnię, to on nałożył do patelni i ten mój dzieciaczyna [jadł].. Prowadzili nas dalej do Dworca Zachodniego. Szłam, trzymałam tę patelnię, [syn] rękami trochę, trochę ja – jedliśmy w biegu, przecież nie można było stać, tylko wlewali i do widzenia.
Zaprowadzili nas do Dworca Zachodniego i w pociąg... Pociąg taki – węglarka, nie kryty, tylko taki jak węgiel się wozi. Wieźli nas do Złotego Potoku. Zatrzymali się w Częstochowie, a w Częstochowie ludzie dawali ogromne kosze jedzenia, gdzie kto zdobył. Przecież węglarka to wysoki pociąg, ale zawsze ktoś coś zdobył. Ani nie można było się załatwić, ani nie można było nic, bo jedno przy drugim tak stało, ale jakoś do Złotego Potoku dojechaliśmy, to jest za Częstochową. Dali mnie do bauera, do gospodarza. Ja ze swoim synem oczywiście.

  • To już było po Powstaniu?

Tak. Jeszcze nie powiedziałam, że zawieźli nas do Pruszkowa. Najsampierw do Pruszkowa, a później dopiero do pociągu. Zawieźli nas do Pruszkowa, a tam fabryka samochodowa czy jakaś – nie wiem, pełno było oliwy, brudu, nic nie było, beton i tak tych ludzi tam wpędzili. Zachorowałam, zaziębiłam się – leżałam na betonie. Mój syn poszedł gdzieś, znalazł matę ze słomy, brudna była ta mata. Położyłam się na tej macie, zwinęłam się, nakrył mnie – a kto tam wiedział, co będzie? Ile mogłam wziąć, kapotę jakąś, więcej nie. Dopiero właśnie przychodzi [pielęgniarka] – kto jest ranny, kto jest słaby, to do lekarza, bo tam urzędował niemiecki lekarz. Mówię, że źle się czuję, jestem chora, jestem bardzo przeziębiona. Wzięła mnie pielęgniarka, Polka i prowadzi mnie tam. Mówię do niej: „Proszę panią, niech pani się zlituje...Tak, żeby ten lekarz [coś zrobił], żeby mnie nie wysłali do Niemiec na roboty, bo ja nie dam rady”. Raz, że z tym dzieckiem, to dziecko jeszcze się nie nadawało do roboty, drugi raz, że ja też słaba, to co ja... Każą mi robić albo gdzieś tam mogliby mnie do obozu [wysłać]. Błagałam ją. Miałam łańcuszek taki ładny ze złotym serduszkiem, a w środku było zdjęcie mojego męża i moje, to jej dałam. Mówię: „Proszę panią, ja pani to dam, niech pani się zlituje, żeby ten doktór mnie nie wysłał do tych robót, bo nie dam rady przeżyć”. I on mnie [skierował] na inną kupkę, bo to były kupki. Kobiety z małymi dziećmi (mój to już nadawał się do roboty) chorzy i zdrowi to było kilka kupek. Ale jakoś szczęśliwie ona to załatwiła, może mu dała, może nie dała, mnie to nie interesowało. Grunt, że pojechałam za Częstochowę.

Mogłam się tam poruszać, nikt mnie nie pilnował. Byłam samodzielna. Byłam tam... Sąsiedzi szli kopać kartofle, to mówię do tej kobiety: „Może wezmą mnie, to bym tych kartofli kupiła, to by mi dali tych kartofli do jedzenia”. Ponieważ ta gospodyni to robiła jakiś krochmal [do jedzenia] takim świderkiem – trochę mąki i wody, później mlekiem krasiła, polała mlekiem i kromka chleba. No to ja płakałam i to jadłam. W końcu nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić. Sąsiedzi mówią, że idą do kopania – „Weźcie mnie, panie, to ja też pójdę kopać”. Oni się śmieją, ale mówią: „Niech pani idzie”. Pomyślałam sobie, że chociaż dostanę kartofli. Kopałam do południa, oni idą na obiad, już jestem szczęśliwa, że coś dostanę. Dali mnie trochę kartofli i zsiadłego mleka do obiadu. To już jestem szczęśliwa, bo się podzieliłam ze synem, już jesteśmy najedzeni. Po obiedzie już jestem marna, bo ja tego w życiu nie robiłam. Oni mówią: „Proszę panią, niech pani takich dziur nie robi, tylko prędko kartofle raz, dwa wykopać i później się bronami to zbierze”. A ja szukałam tych kartofli, bo myślałam, że trzeba wszystko... Te dziury ogromne robiłam, one był tam het, a ja... Oczy zmrużyły... Przyszłam wieczorem, dali mnie koszyk kartofli, tak zwana kobiałka i zsiadłego mleka i słodkiego mleka, no to już jestem bogacz. Myślę sobie, Boże kochany... rano tak sobie pomyślałam – może polecę i będę dalej to robić. Tak mnie kości rano strasznie bolały, że nie mogłam się poderwać, one wstały rano przychodzą wołają: „Idzie pani?!”. – „Proszę panią, nie gniewajcie się, ale ja nie dam rady”. Nie dałam rady, kręgosłup całkiem [wysiadł]... chyłkiem tyle godzin... nie dałam rady. Raz, że byłam osłabiona, bo to niedojedzona, niedospana – organizm człowieka się eksploatuje. W każdym bądź razie najsampierw wyszłam stamtąd. Jakaś kobieta siedzi (bo blisko był dworzec) na trawie i mówię: „Cóż pani tak siedzi?”. – „A czekam na pociąg, bo byłam u córki tutaj i jadę....”. – „A skąd pani jest?”. – „Z Częstochowy. Niech pani jedzie ze mną”. – „Nie wiem... przecież mam syna u tych ludzi”. – „Oni się nie dopatrzą, pani jedzie”. I pojechałam z nią. Ona mnie przyjęła wspaniale – pani Frączewska. Nakarmiła mnie, umyła, koszulę zdjęła ze mnie, uprała, a mnie dała kretonową sukieneczkę zamiast koszuli, żebym założyła i mówi: „Niech się pani tu położy na kanapie”. Miała pluszową, piękną kanapę, zieloną. „Niech pani się położy, a ja pójdę coś załatwię”. Ona mnie powierzyła mieszkanie. Poszła. Wróciła, zrobiła obiad i ja mówię: „Proszę panią, pani taki dobry człowiek, pani mnie tyle serca okazała”. – „Proszę panią, ja mam dwóch synów w lesie i oni też otrzymują od ludzi serce, bo oni są w lesie i czekają, żeby gdzieś pójść, jak będzie trochę bez odstrzału”. Niemcy naloty robili na lasy, bombardowali lasy. Czasami syn wpadał do niej, bo to było niedaleko Częstochowy. Wpadał syn jeden i drugi. Ona mówi: „Moje dzieci też ktoś karmi, to ja też – dług wdzięczności. Muszę też komuś pomóc”. Pobyłam i ona mówi do mnie: „Proszę pani, niech pani tutaj przyjedzie, ja pani dam trochę grosza i pani sobie pokupuje rozmaite rzeczy: trochę tytoniu, trochę zapałek, jakieś poszewki, pójdzie pani po wsi i pani sprzeda. Będzie pani miała parę groszy, do jedzenia coś sobie pani lepszego kupi”. I ja tak zrobiłam. Poszła ona ze mną, kupiliśmy tytoniu, bo [sprzedawali] na takim bazarze w Częstochowie.
Wzięłam się za handel. Mój dzieciak [był u niej] a ja handlowałam. Chodziłam po wsi... „Aaaa pani”. – „Panie niech pan kupi, tabakę mam, zapałki mam...”. To on mówi: „Pani, baby nie ma, to nie mam pieniędzy”. A ja mówię: „Ale kury chodzą! Ma pan tutaj wszystko, to ja to wszystko wezmę, co pan mi da. Nie muszę brać pieniędzy”. Tak było.
Pohandlowałam jakiś czas i w końcu jestem na dworcu, przyjechał pociąg i ludzie mają strasznie duże tłomoki, ogromne walizy! Doszła kobicina i mówi: „Do rikszy, do rikszy” – gdzieś tam chce iść z dworca. Mówię: „Ja pani pomogę, ale niech mi pani powie, skąd ten pociąg?”. –„No skąd?! Z Warszawy”. Uderzyłam się w głowę i mówię: „Pani, z jakiej Warszawy?!”. Wiem, że Warszawa nie istniała, bo nas prowadzili, to w ogóle nie było nawet robaka ani w ogóle, ani gołębia, nic nie było, wszystko uciekło, myszy uciekły. Takie obstrzały, takie bombardowanie, to wszystko się boi. Ona mówi: „Pani, we Włochach jest taki handel, wszystko Niemcy myszkują po piwnicach, wynoszą, rowerami przywożą...”. Przecież Warszawa – Włochy to jest tylko jedna stacja, to blisko. (Teraz to jest w ogóle co innego, bo tam i autobusy jechały, i pociągiem można było jechać). „Mam brata we Włochach”. Ona mówi: „To po jaką cholerę pani tu siedzi? Po co pani tu siedzi? Taki handel jest!”. I ja dzieciaka biorę na drugi dzień i mówię do tego bauera (bo to byli Polacy, tak zwane gumowe Niemcy, folksdojcze) mówię do nich: „Pojadę do Włoch, mam brata i się zatrzymam u niego, gdzie ja będę tu siedziała i będę was objadać, ten krochmal [jeść]”. Przyjechałam do [Włoch], brata nie ma, jest w obozie, bratowa z dzieciątkiem maleńkim i co? Mówię: „Słuchaj, Halina, trzeba się brać za jakiś handel, bo do Częstochowy przyjeżdżają ludzie i handlują. Akurat przed jej bramą zaczynał się bazar. Mówię: „Tutaj tyle jest rozmaitości, bierz się za coś”. – „Przy dziecku to co ja mogę?”.
To ja się wzięłam. Jeździłam do Częstochowy, [we Włochach] Niemcy, ale Niemcy to sprzedawali na worki, nie sprzedawali na sztuki. Były tam firany, jakieś piękne tiulowe kapy [do] sypialni, rozmaite cenne rzeczy. Byle gałgana to on nie kładł do worka. Oni znowuż kupowali sobie kiełbasę, bimber – żołnierze, tak jak w wojsku. Chodzili po rozmaitych kniejach, wyciągali worki, rowerami... Nie wszyscy, tylko mieli takich swoich zaufanych i kupowali sobie papierosy, i rozmaite... Żołnierz jak to żołnierz, za nim kuchnia nie chodzi, co zdobył, to i pojadł. Wzięłam się za handel. Byłam u brata. Brat wrócił z obozu, nogi spuchnięte, zmarnowany doszczętnie – co on mógł? Popatrzyłam na niego, zaczęłam płakać, mówię: „Franuś, co my będziemy robić?”. – „Moja kochana, no nie wiem, może byśmy Romana znaleźli?”. Roman – drugi brat. Roman gdzieś przebywał, nie w obozie, tylko pojechał do jakiejś wsi i tam przebywał.
Roman wziął się za handel. Wszystko handlowało, jeden z drugim handlował, bo żadnej pracy przecież nie było, nic nie było. Zbombardowane, nawet jezdni nie było, bo dom jak zwalony po jednej stronie, po drugiej to jezdnie [były] zasypane. Nie było jezdni, żeby przejść, żeby przejechać, tak Warszawa była bardzo doszczętnie zniszczona, bo w 1939 roku nie było takiego bombardowania, ale [1944] to strasznie zniszczył, okropnie zniszczył naród i ludzi. I ja dopóki żyć będę, to zawsze te dwie strony wrogów – jeden po jednej stronie, drugi po drugiej – Niemiec i rusek nigdy nie był bratem i nie będzie, bo to dwóch wrogów, walczą o naszą Polskę. Nasza Polska to tak jak przedpokój. Oni wszyscy muszą przejeżdżać, oni muszą się... Dlatego, że Polska jest bardzo ważna i dlatego o nią walczą, bo jeden walczy, nie zdobędzie, to drugi walczy. Ja ich nienawidzę z całej duszy. Kocham naród polski.

  • Miała pani kontakty z Rosjanami w czasie wojny?

Nie, nie miałam, ale tyle złego zrobili, że ja im pamiętam... W 1912 roku urodziłam się, a w 1914 roku ojciec poszedł na wojnę i więcej nie wrócił. Zostawił sześcioro dzieci.

  • Jak państwo sobie radzili?

Nie pamiętam wszystkiego, tylko to, co z opowieści rodziny. Matka biedna, głodna i dzieci. Poszła na wieś, porozwoziła dzieci po wsiach, żeby przeżyły. Zawsze coś zrobią, dostaną za to jeść. Mnie wzięła do takiej pani, co ta pani miała dziewczynkę i jej umarła. Mama moja coś robiła, pomagała, a ona mnie w mleku myła. Ale komedie robiła, bo miałam piegi, to powiedziała, że w mleku będzie mnie myła, żeby zeszły mnie te piegi. Lalkę miała piękną po swojej dziewczynce, oczy zamykała ta lalka i ta moja matczysko tam nie miało nic do roboty, ale chciała, żebym ja tam została. Mówi: „Trochę niech pobędzie – tak sobie pomyślała – trochę ja jakiegoś cugu zdobędę, może gdzieś się ulokuję, to zabiorę dzieciaka”. Ile mogłam mieć [lat]? Miałam może z pięć, sześć lat. Mama zapomniała, że miała w tłumoczku... Kiedyś to nie było reklamówek tak jak teraz, kiedyś węzełki, tłumoczki, takie były. I moja matczysko poszła gdzieś, odpoczywała pod jakimś drzewem, jak szła, i zobaczyła, że mnie nie zostawiła koszulki i mówi: „Mój Boże kochany, nie zostawiłam dzieciakowi koszulek na zamianę” i wróciła się z tymi koszulkami, a ja się uczepiłam mamy (bo kiedyś to suknie nosili długie i fartuchy), trzymałam się i za nic na świecie [nie chciałam zostać], żadna lalka, żadne nic mnie nie cieszyło, tylko trzymałam się matki. Matka się przeżegnała i mówi: „Trudno, muszę ją wziąć, bo przecież nie da rady”. I mnie zabrała, dopóki się trochę nie ustabilizowało, żeby trochę ta Warszawa odpoczęła.
Mama przyjechała do Warszawy, a tam byli ruscy żołnierze, oni za ten właśnie czas... Oni przegrali wojnę 1920 rok, przegrana była wojna na ich niekorzyść, oni się teraz zemścili w 1939 roku na naszych oficerach – wystrzelali. Mieli karabiny na sznurkach, brezentowe sznurki i mieli karabiny, nędza, bieda! Chodzili o głodzie ci ruscy. Mama zaczęła handlować bułkami, bo to te bułki jak [ktoś] miał, który [dostał] parę groszy, to sobie kupił, bo dostawali jakiś żołd, jak to żołnierz dostaje. Matczysko miało już coś, żeby dla mnie [kupić] do jedzenia. A ta reszta tych braci i sióstr to byli po wsiach porozsyłani, żeby przeżyli. Mama na razie ich nie brała, tylko mnie, bo się uczepiłam i nie dało rady. Jeden brat pasł krowy, drugi brat znowuż coś tam robił, siostry pomagały gospodyniom, bo co było robić, trzeba było życie ratować. I tak przeżyłam tyle wojen, ale wcale nie żałuję, bo to wszystko pamiętam i wiem, jakie cierpienie było, przeżycia. Bardzo przeżywałam.
Później po Powstaniu wyszłam powtórnie za mąż, bo mojego męża szrapnel zabił na rogu Kopernika, Nowego Światu i Krakowskiego Przedmieścia [podczas II wojny światowej]. Pochowany był tam jak Matka Boża, na Krakowskim Przedmieściu.

  • To było na początku wojny?

Tak.

  • Pamięta pani wybuch II wojny światowej w 1939 roku?

Przecież mówię! [Wówczas] mój pierwszy mąż został zabity i został pochowany... Gdzie na jakimś podwórku był jakiś kawałek trawy, ziemi, tam wszędzie było [pełno] trupów. W drugiej bramie „Antek Rozpylacz” pod piątką jest [pochowany]. „Antek Rozpylacz” – jest tablica i jak są jakieś uroczystości, to zawsze przychodzą [ludzie] ze sztandarami i prowadzą rozmaite rozmowy.
Byłam siedem lat sama, czas wojenny, mały dzieciak, no co miałam robić. [Później] powtórnie wyszłam za mąż, trafił się, mówię, zawsze będę miała tego opiekuna, będzie mi lżej. Znów był złapany do obozu.

  • W którym roku?

W 1941 roku, z łapanki był złapany, Niemcy wywieźli i znów zostałam sama.

  • Jak pani sobie radziła sama przed Powstaniem?

W tej chwili mówię o 1939 roku. Jego matka, tego, który został zabity [pierwszego męża], przyszła do mnie i mówi, że ostatnie oleje święte [ksiądz] zakłada mojemu mężowi, jak był tak ciężko ranny, jak już umierał i pochowany jest tam i tam. Ksiądz dał znać matce, a matka jego przyszła do mnie i mówi: „Słuchaj, na razie to ty nie możesz się zgłaszać po ciało, bo ty nie dasz rady. Trudno, i tu ziemia, i tam ziemia. Tam niejeden [został pochowany] tam dziesiątki ich leży”. Gdzie było trochę ziemi, tam chowali, bo na ulicach było tyle trupów, że nie było mowy, żeby [organizować] jakieś pogrzeby, bo to był czas wojenny.
Znów zostałam sama, męczyłam się, dręczyłam się i jakoś znowuż wybrnęłam. Człowiek inaczej jak przeżywa, a co innego jak po tylu latach mówię, niektóre rzeczy się urywają, bo nie wszystko się spamięta. Co potrafię, to pamiętam i przypominam sobie. Ile razy w nocy nie śpię, tylko sobie wspominam moją młodość, jaką miałam nieszczęśliwą. Te małe dzieciątko się męczyło i ja się męczyłam. Musiałam to targać... Miałam chustkę. Kiedyś wózek? A kto tam wózek znał!? Chustka szalinówka, dzieciak [za pazuchę] i tak się chodziło z dzieciątkiem. Tyle nędzy, tyle biedy przeżyłam, że w ogóle... Teraz to jestem multimilionerka, bo mam dach nad głową, ogarnięte, czysto, najedzona. Opiekę społeczną dostałam, to cóż ja mogę wymagać. Bogu tylko dziękować za ten dar, który dostałam. To jest dar boży. W moim wieku – to jest bądź co bądź rok i trzy miesiące uje do 100 – to nie jest takie proste przeżyć. W różnych się było opresjach. W różnych opresjach się przeżywało, ale jakoś łaska Boża – jestem tak szczęśliwa, że [nikt] sobie tego nie wyobraża, jakaż ja jestem szczęśliwa. Zawdzięczając Bogu i dobrym ludziom. Wspierają mnie, każdy coś z siebie daje. Mam przyjaciół, inteligentnych ludzi, nie jakaś szumowina. Nie mam do czynienia z takimi ludźmi, tylko ludzie szlachetni pomagają mnie jak mogą. Każdy mnie odwiedzi, cośkolwiek przywlecze i ja tym żyje. […]
Czy mogę zaśpiewać, o takich nieszczęśnikach:

„W więziennym szpitalu panuje tęsknota,
niejeden tam jęczy, majaczy
i wzrokiem omdlałym spogląda we wrota,
rwie włosy z bezsilnej rozpaczy.
Ach ciężko mi, ciężko umierać,
w więzieniu, gdzie cisza panuje grobowa,
ach ciężko mi, ciężko umierać biednemu,
bo któż mnie, ach, któż mnie pochowa?
Swe lata młodzieńcze straciłem w więzieniu
przez zbirów zakuty w kajdany,
żem walczył o wolność w ojczyzny imieniu,
żem walczył o kraj ukochany.
A teraz umieram, nie widzę wolności,
nie widzę skonania godziny
i tą pieśń więzienną ja, którą tu śpiewam
porwany od swojej rodziny”.


Wywłóczyli z domu, więc już nie zobaczył rodziny! Drugą to znowuż znam taką piosenkę. W nocy się obudzę i w duchu śpiewam. Tak człowiek przeżywa to, jak przypomni sobie, zaśpiewa, to przeżywa tą polską tragedię. Jeszcze jedną [piosenkę zaśpiewam] – biedny chłopiec, wojna się zaczęła i poszedł na wojnę:

„Hej w duszy mej tęsknota gra i biedne serce płacze,
odziana cierniem dola zła, wszędzie jak upiór za mną gna,
przeżycie me tułacze.
Gdym poznał już, co znaczy broń, wysłali mnie na boje,
bym wrogom stawił hardą skroń, bom chciał dla Polski błogą dłoń
sprowadzić lepszą dolę.
Raz w ciemną noc, gdy wicher był, a pot zalewał ciało,
mnie w młodych piersiach zło sił, bo chociaż wicher silny był,
me serce coś słyszało.
Żołnierzu, broń, przed nami wróg, komendę rotmistrz grzeje
i nim bojowy zagrał ruch, rozległ się z naszych armat huk,
biegliśmy na transzeje.
Lecz przyjdzie dzień, piękny dzień, kiedy umilkną strzały,
[niezrozumiałe] Polski przyjdzie dzień, odżyje orzeł biały
i sztandar nasz ulubiony”.

Jak komuś młodemu śpiewam, to [ich to nie obchodzi]. Przykro jest, bo śpiewam z serca.

  • Czy w czasie wojny też się śpiewało takie piosenki?

Tak. Ci, którzy byli w więzieniu, w obozach układali [piosenki], to po więzieniach, po rozmaitych miejscach [się śpiewało]. Jeszcze taką miałam piosenkę wojskową...

„My za wolność pójdziemy na bój,
my za wolność pójdziemy na bój,
do twierdz przypuśćmy szturm
do więzień i do [ciurm ?],
Na bój, na bój, na krwawy bój,
oj ludu zbrój się zbrój”.

Takie piosenki wojenne, z wojen, to była piosenka z dawnych lat, to nie z Powstania, tylko z dawnych lat, w 1920 roku, 1914 roku to była ta piosenka. Ile ja tych piosenek [znam] i miłosne i rozmaite na świecie, ja wszystko to pamiętam. Chodziłam i przeważnie lubiłam iść do teatrzyku albo chodziłam... Wszędzie, jak chodziłam, śpiewali aktorzy, jak wychodziłam, to już śpiewałam. Tak miałam dobrą pamięć, tyle rzeczy pamiętam, jak mam to wszystko zakodowane. Wszystko pamiętam, co było sto lat temu, tylko nie wiem, co wczoraj jadłam, ale tak się zdarza. Dużo przeżyłam w życiu.

  • Czy z okresu wojny albo Powstania ma pani jakieś pozytywne wspomnienia?

Długo miałam niedobre [wspomnienia]. Nie miałam wspomnienia [dobrego]. Drugiego męża straciłam, [był] w obozie i nie wrócił. Trzech mężów [miałam] i żadnego nie mam. […]

  • Jak pani zapamiętała sam koniec wojny?

Po wojnie to... Mojego męża ciotka mieszkała [w mieszkaniu, w którym teraz mieszkam] w kuchni, a w pokoju, [w którym jestem,] kto inny mieszkał, a [w rogu pokoju] były drzwi i tam mieszkała pani Ewa. Był tam przedpokój duży... to było siedmiopokojowe mieszkanie. Po wojnie każdy [mieszkał], gdzie kto zdobył [jakieś lokum], przecież nie było mieszkań, nie było nic, wszystko zburzone, to gdzie kto zdobył, [to mieszkał]. Po kilka rodzin mieszkało w jednym mieszkaniu, bo nie było gdzie się podziać.

  • Pamięta pani sam koniec wojny?

Jak się wojna skończyła, teraz Powstanie, to byłam we Włochach, przyszłam do Warszawy, bo we Włochach małe mieszkanko, brat wrócił, dziecko i ja... [Przyszłam do Warszawy] to jeden pokój [u ciotki zajęłam] rozwinęłam się i zaczęłam handlować, bo przecież nie było żadnej pracy. Przyszłam [mieszkać] do ciotki [mojego trzeciego] męża, ale ja już z nim nie żyłam, ona mnie zabrała do siebie, mówi: „Nie męcz się z tym draniem”. Jego ciotka [tak mówiła]. Ona widziała, że ja cierpiałam. Pracowałam, a on sobie bimbał jak cygan, a ja jak cyganka – tylko do zarobku. Ona widziała to i mówi: „Chodź do mnie, mam ten kącik, to się jakoś we dwie zmieścimy. Tu było polowe łóżko, tam było polowe łóżko moje, takie żelazne, ona w nogach spała, ja w głowach, tak żeśmy spały, a tu mieszkał pan Zygmuś – on pracował przy odbudowie [Warszawy], był inżynierem budowlanym […]

  • Czy chciałaby pani powiedzieć coś na temat Powstania? Czy pani uważa, że Powstanie było potrzebne czy nie?

Do tego to mam za ciasną głowę, to jest inna sprawa, ale w moim sercu musiało to nastąpić, żebyśmy się uwolnili. Polak jest mądry, Polak jest bitny – do wódki, do wypitki i do bitki. Polak jest bardzo mądry, twardy człowiek. Ile było wojen?! Jak tak pomyśleć, ile wojen było, a Polacy zawsze wyszli na swoje, zawsze wygrali. Męczyli się, dręczyli... Przecież jak jest okupacja, jedna okupacja, druga okupacja, trzecia okupacja – niestety przecież to nikt... To nie wychodzi na dobre, ludzie się wyniszczają, ludzie się eksploatują nerwowo i dobytek i wszystko niszczeje. Ile ludziom pozabierali (już nasi) i teraz trudno jest odebrać. Ile rodzin, co już wymarło, a rodziny nie otrzymają tego. Wojna to jest straszna [rzecz]. Wywalczyliśmy! Wolność mamy, tylko ją szanujmy! Szanujmy, ponieważ jesteśmy mądrzy ludzie. Polak jest mądry – bitny i mądry.

  • Czy ktoś ze znajomych albo z rodziny walczył w Powstaniu?

Nikt nie walczył z mojej rodziny, nie mogę tego powiedzieć. Jeden brat nie walczył, bo [był] w obozie, drugi znowuż był na wsi. Ulokował się na wsi, tak że on nie odczuwał tego, tylko ja borykałam się z losem, ale jakoś przeżyłam i cieszę się. Polski naród...

„…polski my naród, polski lud,
królewski szczep piastowy.
Nie damy, by nas gnębił wróg,
tak nam dopomóż Bóg!”.

Tak.. Tak... Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród... Ja bym nigdzie nie wyjechała, za skarby świata, żeby mi powiedzieli, że dadzą mi brylanty – nigdzie. Tu urodziłam się, tu moja ziemia. Tu mnie ziemia wydała i tu niech mnie pokryje. Ludzie młodzi nie znają biedy, nie znają Polski. Piastowali ich rodzice po wojnie, bo mówili: „Myśmy nic nie użyli, niech nasze dzieci...”. Dzieci rozpieszczone. Jak teraz się trochę biedy zrobiło, nie było pracy, to rozjechali się po świecie, a to nie jest dobrze. To nie jest dobrze – polski naród powinien się trzymać Polski – pobiedujesz, wyjdziesz na swoje.

  • Podczas wojny trzeba się było jakoś utrzymywać tutaj.

Tak, tylko tu, zamiast trzy razy dziennie, to zjedz dwa razy dziennie, ale bądź w swoim kraju, bądź w swojej ziemi. […]



Warszawa, 10 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka
Janina Lisowska Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter