Wiesława Borysiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Wiesława Borysiewicz, rodowe nazwisko Kajak, urodzona 31 lipca 1929 roku w Warszawie.

  • Od urodzenia mieszkała pani z rodziną w Warszawie?

Tak. Rodzina moja składała się w sumie z pięciu osób – rodziców i nas, trojga dzieci: brat starszy ode mnie i młodsza siostra. W okresie przedwojennym rodzina była szczęśliwa; tato pracował, mama wychowywała dzieci, chodziliśmy do szkoły. Wszystko było dobrze, dopóki w 1939 roku nie rozszalała się awantura z Niemcami – wybuch wojny.

  • Co to była za szkoła? Może pani opowiedzieć o szkole?

Szkoła podstawowa imienia Fischera na rogu Dworskiej i Karolkowej. Z tym że w czasie wojny po wkroczeniu Niemców szkoła została zajęta przez wojska niemieckie, a nas przerzucano do różnych szkół: i na Młynarską do remizy, i na Miedzianą, i na Karolkową i na Bema. Tułaliśmy się po prostu. Niemniej jednak szkołę podstawową skończyłam i brat skończył, natomiast siostra nie, bo była młodsza od nas.

  • Mieszkała pani na Woli?

Cały czas. Urodziłam się i mieszkałam na Woli. Po skończeniu szkoły podstawowej zaczęłam chodzić do gimnazjum sióstr szarytek na Górczewskiej 9. To było już w czasie okupacji. Wybuch wojny w 1939 roku pokrzyżował trochę plany mojej rodziny.

  • Wróćmy do tego, co było przed wojną. Czy może nam pani powiedzieć, czym zajmowali się pani rodzice przed wojną?

Mój ojciec pracował w transporcie, natomiast, tak jak powiedziałam, mama nie pracowała nigdy; wychowywała dzieci, prowadziła dom, opiekowała się nami.

  • Co może pani opowiedzieć nam o nauce w szkole? Jaki wpływ na pani wychowanie miała szkoła?

Bardzo pozytywny. Szkoła była dobrze zorganizowana. Do wybuchu wojny w 1939 roku wyniosłam już najważniejsze podstawy wychowania. Potem już się wszystko rozluźniło; szkoła już w zasadzie nie uczyła ani historii, ani geografii, ograniczony był język polski, natomiast narzucony był niemiecki, którego nie znosiliśmy i nikt w ogóle nie chciał się tego języka uczyć.

  • Czy pamięta pani wakacje w 1939 roku przed wojną?

Gdy były wakacje szkolne, to rodzice nas wywozili do rodziny w okolicę Sochaczewa. […] Zawsze jechaliśmy tam na wakacje, bo blisko i była pewna opieka. Zresztą jako dzieci bardzo lubiliśmy wieś, bo można było sobie tam pobaraszkować, jak się chciało do woli, i nikt nas nie karcił, a tu w Warszawie… Z kolonii nie korzystaliśmy żadnych, chociaż były organizowane w szkołach. Natomiast nie było żadnych obozów ani kolonii organizowanych w czasie okupacji.

  • Ostatnie wakacje przed wojną też spędziła pani na wsi z rodziną?

Wakacje przed wojną właśnie spędzałam na wsi. Zawsze całe dwa miesiące wakacji my, dzieci, spędzaliśmy na wsi. Mama do nas dojeżdżała co jakiś czas, ale zostawiała nas tam pod opieką rodziny i wracała do Warszawy.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny? Gdzie panią zastał?

W momencie kiedy wybuchła wojna, bawiłam się normalnie z dziećmi na skwerze na podwórku. W pewnym momencie nadleciały samoloty i zaczęły zrzucać ładunki. Nikt nie wiedział, co to jest. Rozbiegliśmy się z podwórka, pobiegłam do mamy; mama już słyszała, że coś się dzieje, i mówię: „Mamo, samoloty zrzucają jakieś ładunki! Co to jest?”. Mama wtedy powiedziała: „Słuchaj, to jest wojna. Niemcy napadli na Polskę bez wypowiedzenia wojny”. Bo z tego co słyszałam w rozmowach między rodzicami, to właściwie były przesłanki, że coś się szykuje złego, jeżeli chodzi o Polskę i Niemcy; że Niemcy szykowali się do natarcia. Ale w zasadzie wojny nie wypowiedzieli i nikt się nie spodziewał tego uderzenia 1 września w 1939 roku. Po tym bombardowaniu rodzice przyjęli większy nadzór nad nami. Nie wolno nam było się oddalać od miejsca zamieszkania poza tym, że szliśmy do szkoły i z powrotem. W czasie trwania wojny cały czas byliśmy w jednym miejscu, to znaczy w domu. Nie wychodziło się w ogóle, schodziliśmy tylko do schronu. Mieszkałam na Karolkowej w miejscu, które przylegało do zajezdni tramwajowej i mieliśmy przejście na tą zajezdnię – zrobili to nasi mieszkańcy, oczywiście bez zgody zakładów tramwajowych – i tam w pierwszych dniach wojny zmontowali schron. To znaczy wykopali dół, do którego mieszkańcy schodzili w czasie nalotu […]; ten dół był przykryty szynami tramwajowymi i zasypany piachem. Tam się chowaliśmy, jak było bombardowanie Warszawy – a bombardowanie było kilka razy dziennie czasami. [Jak] tylko był sygnał alarmowy z początku, to schodziliśmy do tego schronu, natomiast potem już nie było nawet sygnałów alarmowych; nadlatywały samoloty, bombardowały i każdy albo się schował, albo nie. To trwało do września bodajże i jeżeli dobrze pamiętam, to pod koniec września Polska już została pokonana przez Niemców.
Niemcy wkroczyli do Warszawy i wtedy już był rygor: jak powiedziałam, nie wolno nam było się oddalać od domu, ponieważ w czasie okupowania Warszawy niemal codziennie były łapanki na ulicach miasta. Rodzice się bali, że nawet jeśli nie bylibyśmy zatrzymani przez Niemców, to mogliśmy być postrzeleni, bo w czasie łapanek zdarzało się, że strzelali do ludzi. I tak przetrwaliśmy do 1941 roku; rodzina była w miarę w komplecie i spokojna.
W 1941 roku, kiedy Niemcy szykowali ofensywę na Związek Radziecki, mój ojciec brał udział w wywiezieniu z gestapo map na pierwszą ofensywę na Związek Radziecki. Ta akcja niezupełnie się udała, ojciec został aresztowany. Był zatrzymany na Rakowieckiej, przesłuchiwany w gestapo na alei Szucha i po wielokrotnych przesłuchaniach został wysłany do więzienia w Siedlcach. Ponieważ mama nigdy nie pracowała, jak została jedynym naszym opiekunem, musiała się zająć handlem, żeby nas utrzymać. W tym czasie nasze mieszkanie było wielokrotnie przetrząśnięte przez gestapo, ponieważ szukali może jakichś materiałów, które by wskazały inne osoby. Nic takiego nie znaleźli, a my nigdy nie dowiedzieliśmy się, czy ojciec należał do jakiejś organizacji, czy nie należał. W każdym razie kiedy siedział, mama handlowała, a brat po skończeniu szkoły podstawowej nie podjął nauki dalej; pomagał mamie i opiekował się nami.

  • Pani kontynuowała naukę?

Ja dalej chodziłam do szkoły i młodsza siostra też. […] Jako dzieci też staraliśmy się dorobić parę groszy, bo wszystko, co było w domu, było przez Niemców zrabowane, tak że niewiele zostało. Założyliśmy sobie w domu mały sklepik; handlowaliśmy pestkami z dyni, ze słonecznika, jakimiś cukiereczkami – i tak sobie dorabialiśmy w wolnych od nauki chwilach.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądała wtedy Wola, bo nie była to ta dzielnica, którą widzimy teraz.

To nieporównywalne. Można powiedzieć, że to była biedna dzielnica. Niewiele domów było lepszych. Przede wszystkim nie było kanalizacji w wielu domach, nie było gazu. Tylko w tych lepszych dzielnicach, śródmiejskich, w dobrych domach było oświetlenie gazowe, natomiast u nas nie.

  • Mieszkała pani w domu czy w kamienicy?

Mieszkałam w dużej kamienicy. Dom, w którym mieszkaliśmy, składał się z dwóch podwórek. W pierwszej części, w niższym zabudowaniu dwupiętrowym, mieszkali Żydzi i była w tym obiekcie ich bóżnica. Natomiast drugie podwórko – trzy wysokie kamienice – zamieszkiwali Polacy. Zapytał pan, jakie [panowały] warunki na Woli. Dom był czteropiętrowy, natomiast wind nie było; klatki schodowe drewniane. Mieszkania różne: i wieloizbowe, i jednoizbowe, i sutereny […] – na co kogo było stać, tak mieszkał. My mieszkaliśmy na parterze. Mieliśmy pokój z kuchnią i nas piątka musiała się tam zmieścić, tak że jeśli chodzi o spanie, to było bardzo ciasno, bo przejścia prawie nie było. […]

  • Mówiła pani o Żydach, którzy mieszkali na pani podwórku. Czy wie pani, co się z nimi stało po wojnie?

Po wojnie – nie wiem. W każdym razie kiedy już powstało getto, wyprowadzili ich wszystkich i cały ten obiekt stał pusty. Wszystkich Żydów z Warszawy, z takich pojedynczych domów ewakuowano; siłą właściwie wyprowadzano do getta warszawskiego. Później gdy chodziłam do sióstr szarytek na Górczewską 9, byłam niemal naocznym świadkiem rozstrzeliwania Polaków po przeciwnej stronie naszej szkoły. W tej chwili to jest środek ulicy i stoi [tam] symbol rozstrzeliwania tych Polaków, miejsce pamięci. Ojciec wrócił do nas w czterdziestym trzecim. Aha, w tym czasie, kiedy mój ojciec siedział, przychodzili do nas panowie, którzy przedstawiali się, że są ze związku opiekującego się więźniami za działalność polityczną. Przynosili czasami mamie parę złotych, przynosili nam nieduże paczuszki żywnościowe i cały czas obiecywali mamie, że ojciec zostanie przez nich wyciągnięty, żeby się nie denerwowała. Pamiętam, pewnego razu przyszli i przynieśli zdjęcie takich wychudzonych „muzułmanów” w pasiastych ubraniach, jak Niemcy ich walą pejczem i mówią: „Widzi pani, całe szczęście, że mąż trafił do Siedlec, a nie w to miejsce. To jest obóz koncentracyjny Oświęcim”. I my już wiedzieliśmy, co to jest Oświęcim, bo widzieliśmy te zdjęcia.
Jak wybuchło Powstanie 1 sierpnia, to zaraz pierwszego dnia o osiemnastej – a wybuch był o siedemnastej – cały nasz dom, wszyscy lokatorzy byli wyprowadzeni na rozstrzał. Na ulicy Karolkowej była fabryka lekarstw; nazywała się „Klawe”. Pod tą fabrykę nas podprowadzono i tam już stał rząd karabinów maszynowych wycelowanych w naszą stronę. Ale oni widocznie czekali, żebyśmy bliżej podeszli. I w tym czasie z sąsiedniego domu padły strzały Powstańców. Powstańcy skierowali ogień na tych Niemców, którzy byli ustawieni z karabinami maszynowymi. Och, reakcja była natychmiastowa: zamiast [strzelać] do nas, zaczęli ostrzeliwać ten sąsiedni dom, a myśmy się rozbiegli. Do dzisiaj jest tam taka krótka uliczka, nazywa się Hrubieszowska; wpadliśmy na tą uliczkę i schowaliśmy się tam – niektórzy kładli się w rynsztokach, inni do bramy. Gdzie kto mógł, się chował, żeby tylko uniknąć kul.
Po pewnym czasie zrobiło się cichusieńko; wtedy się zorientowaliśmy, że już możemy wracać do siebie i chyłkiem wróciliśmy do naszego domu. Tak dotrwaliśmy albo do 7, albo do 8 sierpnia. Wtedy wyprowadzono nas do transportu; później dowiedziałam się, że nasz dom był wyprowadzony jako pierwszy. Bo w tym czasie, kiedy Niemcy już dostawali w kość na froncie, zaczęła się ewakuacja wojska niemieckiego właśnie ulicą Wolską w stronę Niemiec. Przed wybuchem Powstania oni szli dzień i noc – i czołgi, i wojsko, i broń pancerna; wszystko wycofywali w stronę Berlina, w stronę Woli. I jak Powstanie wybuchło, to Wola i Ochota poniosła największą ofiarę, ponieważ to wojsko się odwróciło i całą swoją złość wyładowali na mieszkańcach Woli. A rozkaz był jeden: wszystkich rozstrzelać, a Warszawę zrównać z ziemią i przez te osiem dni skrupulatnie każdy dom był rozstrzeliwany i niszczony. Trafiłam do szeregu, żeby nas wyprowadzili z miejsca zamieszkania. Ludzie byli paleni; oczywiście mieszkańcy Warszawy pod bronią niemieckiego wojska musieli te trupy znosić na jedno miejsce, podlewali to benzyną czy ropą i palili wszystko, bo bali się też epidemii. Na Karolkowej do dzisiaj jest kościół Świętego Klemensa Dworzaka, tam skryło się dużo mieszkańców Warszawy. Wyprowadzili [stamtąd] trzydziestu księży i wszystkich mieszkańców Warszawy, ale nie rozstrzeliwali w kościele, tylko wyprowadzili ich Wolską i na wprost kościoła Świętego Wojciecha zostali wszyscy rozstrzelani. Zaraz za kościołem była remiza, a za remizą dom, w którym mieszkałam. Nas wyprowadzono. Jak nas prowadzili w czwórkach pod nadzorem Niemców i psów, to łzy ciekły, bo miasta już w tej części nie było, tylko stały kikuty i widział pan gdzieniegdzie trupy. Tak nas doprowadzili do kościoła Świętego Wojciecha. Chwilę nas tam potrzymali, znowu w czwórki i poprowadzili nas na Dworzec Zachodni.
  • Czy była pani wtedy z całą swoją rodziną?

Z całą rodziną, wszyscy byliśmy razem. Z Dworca Zachodniego zaraz nas załadowano na podmiejskie pociągi i do Pruszkowa. Tam stworzyli taki lagier; nazywał się Dulag 121, jeżeli dobrze pamiętam. Tysiące warszawiaków już tam było: bez wody, bez jedzenia, bez możliwości załatwienia potrzeb fizjologicznych. I to wszystko siedziało pod gołym niebem i nie wiedzieli, co dalej będzie. Tam przesiedzieliśmy jakiś czas i zaczęły się transporty. Zagarnęli nas na transport do bydlęcych wagonów, wsadzili nas do pociągu, jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy i nikt nie wiedział dokąd.

  • W pociągu też była pani z rodziną?

Tak, z całą rodziną. Nawet mieszkańcy tego domu trzymali się razem, bo niemal wszyscy to byli Żydzi. […] Tak jechaliśmy, jechali, jechali; też wagony zamknięte, bez wody i bez niczego, a tak upchali, że nie wszyscy mogli usiąść na drewnianych podłogach. Bo to były wagony do przewozu różnych rzeczy; nie wiem, jak je nazwać, w każdym razie okienko wąskie prawie pod sufitem i nic więcej. Siedzimy w tych wagonach, jedziemy, jedziemy, jedziemy; zatrzymali nas, żeby nas wypuścić na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Jak nas wypuścili na gołym polu – jak tu usiąść i jak się wypróżniać? Niemcy z karabinami maszynowymi na budkach między wagonami urządzili sobie cyrk: zaczęli strzelać w nogi tym, którzy wychodzili się wypróżnić. Urządzili sobie śmiechy i śmieją się, bo przecież jak pan słyszał strzały, to pan się bronił – czy pan podskoczył, czy [zrobił] unik, żeby uniknąć tego strzału – a oni się śmieli. W końcu może nawet jeżeli ktoś planował ucieczkę, to jak usłyszał strzały, już się bał. Wszyscy wróciliśmy do wagonów, zamknęli (nie zaplombowali) wagony i jedziemy, jedziemy, jedziemy znowu jakiś czas. Po pewnym czasie skład wagonów zatrzymał się na stacji kolejowej. Ktoś wygląda okienkiem i mówi: „O, Skierniewice”. Słyszmy głosy: „Kto potrzebuje pomocy?”. Wychyla się sąsiad okienkiem – Polski Czerwony Krzyż. Jedna sąsiadka zaprzyjaźniona z nami mówi do córki: „Marysiu, poproś, żeby mi dali proszki od bólu głowy”. Ona woła, że potrzebne proszki od bólu głowy, i naraz rozsuwają się drzwi, podchodzi dwóch sanitariuszy z noszami i mówią: „Niech pani się kładzie, my panią wyniesiemy”. Ona mówi dalej: „Ale ja prosiłam o proszki”. – „Pani się kładzie! Wyniesiemy panią! Ten transport jest skierowany do Oświęcimia” – już w Skierniewicach nam powiedzieli: transport skierowany do Oświęcimia. Wynieśli ją i mówią tak: „Nie uciekaliście? A jechaliście niezaplombowani, tylko zasunięte drzwi były”. Wtedy […] już zaplombowali wagony i o ucieczce drzwiami nie było mowy.

  • Czy pamięta pani, ile trwała ta podróż do Skierniewic?

Nie umiem dokładnie określić. Nam się wydawało, że to jest nieskończoność. W wagonie ciemno, nic nie widać – nikt nie zdawał sobie sprawy. Poza tym wszyscy byli już tak spięci i tak załamani psychicznie, że po prostu każdy siedział skulony i popłakiwał, dzieci płakały, matki tulą te dzieciaki… Ja już miałam piętnaście lat, to inaczej to przeżywałam, ale tam były dzieci [mające] i dwa miesiące, i dwa lata, i cztery lata – różne. Sytuacja była okropna! Jedziemy, jedziemy, jedziemy i po jakimś czasie wagon się zatrzymuje, słyszymy ujadanie psów i krzyki w języku niemieckim: jakieś rzucane hasła czy rozkazy; nie wiem, co to było. W każdym razie po pewnym czasie otwierają się drzwi: Alles raus! – i – Schneller, schneller! Kto ociągał się z wychodzeniem, to go za bety wyciągali.
Patrzymy – rampa kolejowa. Oglądamy się – morze światła, ale to ogromne, jak okiem pan sięgnął […] – i druty kolczaste pod wysokim napięciem. Z daleka cztery palące się olbrzymie kominy, a nad kominami ogień tak sięgał [gestykulacja]. Wygruzili nas na tą rampę; oddzielili mężczyzn i chłopców powyżej szesnastego roku życia – komendy padły w języku polskim, bo już nas obsługiwały wieloletnie więźniarki, Polki, które tam były w obozie – a kobiety z dziećmi poniżej szesnastego roku życia, zarówno dziewczętami, jak i chłopcami, i razem z nimi kobiety bez dzieci, na drugą stronę. Ustawili to wszystko w czwórki i jak ruszył ten pochód, mówię do mamy: „Mamo, oni nas chyba do fabryk tu ściągnęli. Zobacz – mówię – kominy się palą; to chyba jakieś fabryki”. A ta z obsługi więziennej w pasiakach mówi: „Dziewczyno, to nie są fabryki. To są krematoria, które spalają ludzkie szczątki. I stąd wyjścia nie ma. Stąd się nie wychodzi inaczej, jak tylko tym kominem – mówi – stąd nikt nie wyszedł żywy”.
Popędzili nas na teren obozu, wprowadzili do drewnianego baraku bez podłogi, bez okien, bez niczego, zamknęli drzwi i zostawili. Mężczyźni jeszcze zostali na peronie. Po jakimś czasie zaczęło się wybieranie grup do wyprowadzenia. Przyszli, grupę pierwszą stworzyli i wyprowadzili. Pytamy się: „Gdzie ich zabieracie?”. To wszystko [była] już obsługa starych więźniów – wszystkie Polki i wszystkie mówiły po polsku. Mówią, że do łaźni, do mycia. No to poszły. Patrzymy przez szpary, bo deski w baraku nie były szczelne; wprowadzili ich do jakiegoś dużego drewnianego obiektu. Siedzimy, siedzimy, a oni nie wracają z tej łaźni. „Jezus Maria, nie wychodzą!”. [Ktoś] dziurą patrzy – nic, żadne nie wychodzi. Poszłam w drugą stronę, szukam, bo ciekawe byliśmy, co z tymi mężczyznami, z ojcem, z bratem. Stała grupa mężczyzn, przeglądam, szukam wzrokiem, patrzę – jest ojciec i brat, ale żadnego znaku nie mogę im dać, że ich widzę, bo jestem zamknięta. Myślę, że mężczyźni wiedzieli, że jesteśmy w tym baraku, bo tak cierpliwie stali i patrzyli w naszą stronę. Jak grupa nie wychodziła, powstała ogromna panika. Mówią: „No nie. Nie przychodzą, to znaczy, że jednak gazują i palą”. Ale po pewnym czasie znowu się otwierają drzwi, dwuskrzydłowe wrota jak w oborze; następna grupa. Pytamy się: „A co z tamtymi? Gdzie są?”. – „Drugą stroną wyszli”. No to idziemy.
Wprowadzili nas do tego obiektu murowanego, [kazali] rozebrać się do nagusieńka, rzeczy nam pozabierali, zaprowadzili do drugiego, mniejszego pomieszczenia i zaczęło się strzyżenie. Jednych golili do gołej skóry, drugich nie, częściowo; cały zarost musieli wygolić, wszystko. Przeprowadzili nas przez rynnę na odkażenie nóg i do tego pokoju, gdzie były natryski do kąpieli. Wykąpali nas, wyprowadzili z kąpieli i wtedy nam dali ubranie – nie nasze, ale też cywilne, tyle że już więzienne – z pozostałych jakichś ludzi, którzy wcześniej mieli odebraną odzież. Rzucali każdemu, powiedzmy, sukienkę, buty, ale niedobrane rozmiarami, więc między sobą zaczęłyśmy wymieniać, bo ta duża dostała małe, a ta mała dostała duże; powymienialiśmy ubrania. Jak wyszliśmy na zewnątrz, to od razu wszystkie dzieci do szesnastego roku życia na prawo, a kobiety – matki i samotne – na lewo. Najpierw poprowadzili dzieci, a matki zostały; dzieci były odebrane od rodziców od razu. Ale jeszcze nim nas zaprowadzili na lagier, to już powiedzieli: „Od tej chwili nie macie nazwisk, macie numery” i każdy musiał zapamiętać, jaki ma numer. Ja miałam 83 267, mama miała o jeden numer mniej, siostra – o jeden numer więcej. Razem z siostrą trafiłam na lager FKL do bloku dziecięcego. Blok wyglądał tak, że były cztery sztuby, drewniane prycze piętrowe, na każdej pryczy spało nas po sześć osób bez siennika i bez poduszki, jeden koc na całą pryczę. Tak przebyłam jedną noc razem z dziećmi. Rozmawiając z siostrą, mówię: „Basiu, ja będę się starała wrócić do mamy”. Dlaczego do mamy? Dlatego że mama była po ciężkich przeżyciach, jak nie było ojca, i teraz, jak nas rozdzielili, to ona bardzo się załamała; okazywała to załamanie, już jak nas rozdzielono. […] „Powiem, że oszukałam ich, że mam więcej jak szesnaście lat”. Poszłam do blokowej rano, po tej pierwszej nocy, i mówię: „Proszę pani, ja źle podałam swoje dane”. A ona już nie mogła sprawdzić, bo wszystkie dane były w saunie, i mówi: „A chcesz iść, to proszę bardzo. Jak chcesz do dorosłych, to będziesz z nimi”. No i przesłała mnie. Ale tego samego dnia, kiedy przechodziłam, to kobiety [samotne] i matki rozdzielono; matki posłano gdzie indziej, a kobiety zostały w tym bloku, w którym była z początku moja mama. Trafiłam właśnie na blok samotnych kobiet i zaraz blok był wyznaczony do transportu dalej z Auschwitz. Zaprowadzili nas z powrotem na Brzezinkę i wykąpali. Ja mówię: „No to sobie polepszyłam! Zamiast być z mamą, to idę do transportu. Nie mam dostępu do mamy”. Poszłam do łaźni ze wszystkimi, wymyli nas, ubrali i odbierała grupę do transportu taka słynna Lageroberältester, miała na imię Stenia. To była Ślązaczka, Polka i to był postrach całego obozu. Odbiera tą grupę do transportu, ja stoję w pierwszym szeregu – taka malutka, chuda – a ona pyta blokowej: „Co ona tu robi?”. Widzę do dzisiaj, jak pokazuje paluchem. Blokowa mówi: „No przysłali ją do matki, a matkę odesłali na inny blok”. „Weź ją odeślij do tej matki” – mówi. „Transport na Buchenwald”. Faktycznie, ona mnie odesłała do mamy i w ten sposób trafiłam do mamy i byłam z mamą.
Teraz powiem, jakie rygory były. Więźniom nie wolno było poruszać się samodzielnie po obozie pod żadnym pozorem; ani do toalety, ani nic. Siedzieliśmy przeważnie w bloku. Jeżeli wyszliśmy na zewnątrz, to na określonym terenie, nie wolno było się oddalić. Posiedzieliśmy, później z powrotem do bloku – i tak to trwało. Siedząc przed tym blokiem, mieliśmy okazje popatrzeć, co się dzieje wkoło. Co mnie najbardziej zaskoczyło: rano wychodziły transporty poza obóz do pracy. Wszyscy więźniowie byli w pasiakach i w klumpach drewnianych – [to] takie buty wyżłobione […], jak Holendrzy noszą. Na bramie wyjściowej stała orkiestra i grała marsza, a ta kolumna szkieletów przechodziła przez bramę czwórkami, wyprostowani musieli iść, wychodzili do pracy. Wychodzili jeszcze w miarę sprawnie. Natomiast jak wracali wieczorem, to nie było dnia, żeby nie nieśli ze sobą trzech, czterech osób zmarłych. Musieli ich z powrotem przynieść na obóz, bo liczba musiała się zgadzać. Dzieci nie obowiązywały apele dwa razy w ciągu dnia, natomiast my, dorośli – bo tak nas traktowano – apele mieliśmy rano i wieczorem. Apele trwały po pięć, sześć godzin. Trwały dotąd, aż stan obozowy zgadzał się co do jednej osoby. Jeżeli ktoś popełnił samobójstwo – a były takie [przypadki], że sam się rzucił na druty bądź utopił się w latrynie – to musieli znaleźć tego delikwenta, żeby się wszystko zgadzało. Tylko w przypadku ucieczki, a czasami bywały ucieczki więźniów, odwoływali apel, bo już wiedzieli, ilu więźniów zbiegło i już była za nimi pogoń.
Racje żywnościowe bardzo skąpe; spanie – tak jak powiedziałam – bez żadnych wygód, po sześć osób. Przekręcaliśmy się w nocy na komendę, bo wszystkie musiałyśmy leżeć na jednym boku, żeby się zmieścić w pryczy – sześć kobiet. Pracowałam na sztubie. Ponieważ byłam jedna mała dziewczyna między tymi starszymi paniami, sztubowa zaraz mnie narzuciła pracę. Miałam sprzątać sztubę i utrzymać ją w czystości. Na bloku była posadzka, nie z kamieni, tylko ułożona z cegły. Trzeba było jedną czy dwie czerwone cegły zmielić na mączkę, rozrobić wodą i całą posadzkę wysmarować tą ceglaną mazią. Wkoło bloku robiło się pasy z wapna (może przeciw robakom), nie wiem, dlaczego wapno, ale w każdym razie było. Poza tym chodziłam do kuchni po kotły z zupą. Rano dostawaliśmy tak zwaną melzupę albo gorzką kawę zbożową, na obiad zupę byle jaką i na kolację dostawaliśmy dwanaście deko chleba, łyżeczkę dżemu albo kosteczkę jeden gram margaryny i to było całe nasze pożywienie. Przez cały okres pobytu w obozie nie napiłam się ani kropli wody i nikt się nie napił. Woda się nie nadawała do picia, bo była żelazista, czerwona, tak że nie było mowy o piciu. Tylko trzy czwarte litra melzupy czy kawy, co dali rano, to było nasze picie na cały dzień.

  • Ile czasu spędziła pani w Auschwitz?

Zaraz powiem. Po pewnym czasie z tego lagru FKL-u (bo obóz był podzielony na lagry) przeniesiono nas na tak zwany lagier cygański. Przed nami cały ten lagier, kilkanaście bloków, zajmowali Cyganie; wszyscy zostali poprowadzeni do zagazowania i spaleni. […] Jak się tam znaleźliśmy, to wyznaczono mnie do komanda, z którym chodziliśmy z kolei na lagier B2B pod nadzorem więźniarek funkcyjnych. Tam pletliśmy warkocze z pasków gumy szerokości jednego centymetra o różnej długości: i dwadzieścia centymetrów, i pół metra, i metr. Trzeba było zapleść warkocze w taki sposób, żeby przy próbie na wytrzymałość ten warkocz nie puścił. Dowiedziałam się dopiero po wojnie, że rzekomo to było robione dla zbrojeniówki na czyszczenie luf czy coś takiego. […]
Tam przetrwaliśmy do ewakuacji obozu, czyli pełne sześć miesięcy. W styczniu zaczęła się ewakuacja obozu, bo zbliżał się front rosyjski. Zaczęły się też wywózki matek z dziećmi dalej, w głąb Niemiec. Wyjechało kilka transportów; my jeszcze zostałyśmy i moja mama w styczniu dostała się na rewir, bo była ciężko chora. […]

  • Nim opowie nam pani o tym, co było od momentu opuszczenia obozu, chciałbym się jeszcze dowiedzieć, czy w czasie pobytu w obozie utrzymywała pani jakiś kontakt ze swoim ojcem?

Skąd! Nawet nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Od czasu rozstania z ojcem na rampie nie wiedzieliśmy nawet, czy żyje, czy jest, nic. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, co z nimi było, ale [to] już w Warszawie po powrocie.
  • A czy kontaktowała się pani z młodszą siostrą?

Z siostrą nie kontaktowałam się również. Dopiero właśnie wtedy, kiedy wyznaczono nas do transportu w czasie ewakuacji obozu oświęcimskiego… Większą część więźniów poprowadzono tak zwanym marszem śmierci. Matki natomiast jeszcze wywożono dalej; oddawano dzieci, które były odebrane i wywożono dalej w głąb Niemiec. Jak mama była na rewirze, a ja usłyszałam, że jesteśmy wyznaczeni do tego transportu, poszłam do swojej sztubowej i mówię do niej: „Pani Steniu, pani mi pomoże mamę zabrać z tego rewiru – bo szpital się nazywał „rewir” – bo przecież jest szansa, żeby siostra do nas wróciła”. Ona mówi: „Dobrze; wieczorem pójdziemy, może się coś załatwi”. Faktycznie udało się mamę zabrać z rewiru. Przenocowała, rano poszła do blokowej i mówi, że już jest zwolniona z rewiru, wszystko jest dobrze i chcemy jechać tym transportem. Dołączono nas do tego transportu; to był ostatni transport matek z dziećmi, który opuszczał Oświęcim. Pozostali już nie; jeżeli nawet były dzieci, to albo na rewirze, albo nie miały rodziców, były samotne i zostały w obozie do wyzwolenia. Nas natomiast zaprowadzono do łaźni; umyli nas, wykąpali i oficer niemiecki nas poprowadził na stację w Oświęcimiu. Załadowali nas do pociągu i powieźli.
Gdzie my jedziemy? Nie mówili, gdzie jedziemy, tylko do transportu. Ruszył pociąg, jedziemy. Zatrzymaliśmy się w Berlinie. W Berlinie nam kazali opuścić pociąg, wyprowadzili nas na zewnątrz przed stację. Stały tam dwa ciężarowe samochody, wsadzili nas na te samochody i zawieźli do dzielnicy – teraz to już zapamiętałam, przedtem nie bardzo, nawet nie docierały do mnie te nazwy niemiecki – Berlin-Köpenick i miejscowość Grinau; do koszar Volkssturmu i organizacji Todta. Tam nas zakwaterowali i nadzór nad nami znowu przejęło SS obozu z Sachsenhausen.
Brali nas tam do odgruzowania Berlina, do różnych takich prac. Jeżeli chodzi o sam Berlin, to racje żywnościowe były jeszcze słabsze jak w obozie, bo prawie nic nie dostawaliśmy. Siedziałam dzień w dzień na śmietniku i czekałam na wyrzucenie resztek z kuchni niemieckiej. Wygrzebywało się obierki czy jakieś resztki, przynosiło się na blok, tam się to czyściło i po prostu jadło. Tak żyliśmy w Niemczech. Po jakimś czasie – nie miesiącach – z powrotem naznaczono nas do transportu i wywieziono nas do Leipzigu. (Obecnie to się nazywa Lipsk, ale Leipzig po niemiecku.) Tam nas ulokowano z kolei na terenie fabryki części samolotowych. Dlaczego na terenie fabryki części samolotowych? Oni wszędzie lokowali więźniów w obiektach strategicznych, dlatego że alianci jak bombardowali, to mieli doskonałe rozeznanie i te obiekty, na których znajdowali się więźniowie, nie były przez nich bombardowane. Tam pobyliśmy jakiś czas i wróciliśmy pod Berlin do koszar Volkssturmu i organizacji Todta. Tam doczekaliśmy wyzwolenia przez armię radziecką.
W ostatnim okresie przed wyzwoleniem przeżyliśmy tam straszną trwogę, dlatego że w środku koszar były bunkry naładowane Panzerfaustami przeciwczołgowymi – bo ten Volkssturm tam działał – i myśmy się bali, że jak trafią w czasie bombardowania w taki bunkier, to wszystko wyleci w powietrze. […] Myśmy się chowali w jednym opuszczonym bunkrze po panzerfaustach. Jak już front bardzo się nasilił, to siedzimy w tym bunkrze, strasznie bombardują i moja mama mówi: „Słuchajcie, ja mam tu białą ścierkę. Wywieśmy, bo przecież nas rozwalą!”. Mężczyzna znalazł jakiś patyk, przyczepili ścierkę do tego patyka i wbili w ziemię nad bunkrem. Nie czekaliśmy długo, wpada ruski z pepeszą: „Kto wy? Kto wy?”. Dowiedział się, kto my. Pytał się oczywiście o Ukraińców, ponieważ armia ukraińska walczyła z razem z Niemcami przeciwko Rosji. Było tam u nas kilka kobiet z Ukrainy, ale nikt przecież nie mówił. Co kobieta [mogła zrobić], jak ona była tak samo więźniarką jak my? Zresztą bardzo prosiły te Ukrainki, żeby nie powiedzieć, że one są Ukrainkami; nie wiadomo było, jak się Rosjanie zachowają. Po jakimś czasie troszeczkę ucichł ostrzał, przyszedł oficer i mówi: „Proszę zabierać, co macie, z sobą” – i na tyły frontu nas prowadzi. Już nami się opiekował i szedł z nami cały czas w stronę Polski, prowadził kolumnę. Nas było jakieś trzydzieści osób, może więcej. Tak z nim maszerowaliśmy.
Szliśmy od Berlina dwa tygodnie piechotą, codziennie. Na noc nas zatrzymywał w jakichś wioskach, ale wszystkie miejscowości, jak szliśmy, były opuszczone przez mieszkańców niemieckich. Niemcy uciekali wszyscy w stronę frontu alianckiego. Cholernie się bali Rosjan! Tak się panicznie bali, że zostawiali cały majątek i szli w tamtą stronę. Pewnego razu dotarliśmy do wioski, która nie była opuszczona, tylko Niemcy normalnie mieszkali u siebie. Oczywiście było zdziwienie: skąd myśmy się znaleźli – małe dzieci, duże dzieci i matki – skąd myśmy do nich przyszli? Biją się w głowę: po co myśmy tu przyszli? Miedzy innymi była Polka, która pracowała u jakiegoś Niemca i mówi: „Powiedzcie, jak to było, że wyście się tu znalazły, bo oni nie rozumieją, dlaczego wy tu jesteście”. I pokazujemy numery obozowe, sztrajfy na plecach, to wszystko i mówimy, że właśnie przeszliśmy przez Oświęcim, przez Berlin, przez Lipsk i teraz znowu z Berlina idziemy w stronę Polski. Wytłumaczyła im. Byli w ogóle bardzo zażenowani; nie wierzyli w to, co ta Polka im mówi. Tam propaganda była taka, że Polacy sami idą do nich na ochotnika, że proszą, żeby ich przyjęli! W ten sposób dotarliśmy do miejscowości Krzyż w Polsce.
Tam załadowano nas […] do wagonów towarowych, oczywiście odkrytych, nie zakrytych tak jak inne. Dojechaliśmy do Poznania i w Poznaniu zastaliśmy już – mało: setki – tysiące Polaków, którzy koczowali wokół dworca i na dworcu, bo każdy chciał wrócić do swojego miejsca zamieszkania, do swojego miasta nawet. Dwie noce spędziliśmy w Poznaniu. Nie mogliśmy się dostać do żadnego transportu, bo byłyśmy za słabe po prostu. Tam ludzie się tratowali; tam przeważnie mężczyźni dostawali się do transportów i do swoich miejsc zamieszkania. A reszta siedziała – bez jedzenia, głodna, bo przecież ani pieniędzy, ani co kupić… Siedzimy, siedzimy, siedzimy i mama mówi: „Słuchaj, co my tu zrobimy? Jak my stąd się wydostaniemy?”. Ja mówię: „Mamo, pójdę, popatrzę, może coś zdobędę do jedzenia” – i poszłam torami. Idę torami, wychodzi kolejarz i drze się na mnie: „Gdzie tam łazisz! – mówi. – Co, chcesz, żeby cię pociąg zabił? Zejdź, tam nie wolno chodzić!”. Idę w jego stronę i mówię mu: skąd jesteśmy, jak i co, że mam tu siostrę małą […] i mamę, głodne jesteśmy, z obozu wracamy i nie możemy się dostać do transportu do Warszawy. Popatrzył, popatrzył na mnie i mówi: „Dziecko, no co ja ci mogę poradzić? Idź do mamy, przyprowadź ją tu z siostrą swoją, ale staraj się tak, żeby nie dołączyła do ciebie duża grupa. Może jakoś się tu wyjaśni sytuacja i będziecie mogły dostać się do tej Warszawy”. I faktycznie. Poszłyśmy do niego, chwilę nas tam zatrzymał w swojej budce wartowniczej i za chwilę mówi: „Chodźcie. Znalazłem wagon, który będzie doczepiony do składu do Warszawy”. Wsadził nas do wagoniku osobowego; pamiętam jak dzisiaj, były takie wejścia do każdego przedziału osobno – z zewnątrz się wchodziło po schodkach. Mówi: „Pod żadnym pozorem proszę stąd nie wychodzić. Nawet gdyby was ktoś chciał wyrzucić, powiedzcie, że się nie ruszycie i koniec”. No i tak siedzimy, siedzimy, ale okazało się, że on widocznie innych przyprowadzał za pieniądze, bo coraz [bardziej] się ten wagon zapełniał. W końcu się zapełnił, ruszył i podłączyli go do składu pociągu. Wjechaliśmy na peron. Boże, co tam się działo! My byłyśmy tak szczęśliwe, że z radości płakałyśmy, bo wreszcie wracamy do domu. Jak już skład wjechał, on [kolejarz] jeszcze przyszedł do nas, przyniósł chleba i dwie konserwy. Mama, będąc w obozie, bo cały dobytek zabierali, wydłubała w dużej kostce mydła dziurę i schowała tam swoja obrączkę i sygnet ojca; tylko to zostało w czasie okupacji, bo wszystko inne było przez gestapo przetrząśnięte i zabrane. Wyjęła z mydła tą obrączkę i dała mu z wdzięczności, że jedziemy do Warszawy.
3 maja 1945 roku wysiadłyśmy na Dworcu Zachodnim w miejscu, skąd jechałyśmy do Oświęcimia. Idąc, [widziałyśmy, że] miasto zrównane było z ziemią zupełnie; ani jednego całego budynku, nic zupełnie! Idziemy w stronę naszego domu – oczywiście też kupa gruzu, nic. Stanęłyśmy nad tymi gruzami i wszystkie trzy ryczymy: co my mamy zrobić, gdzie się podziać, gdzie głowę schować na noc, gdzie się ulokować… Tak się rozglądamy, rozglądamy, rozglądamy i tam gdzieś w gruzach na innej posesji dymek z komina. Dymeczek leci, mówię: „Mamo, pójdę i zobaczę, co to dymi”. […] Znalazłam tam swojego najbliższego sąsiada, który po Skierniewicach uciekł z pociągu. To znaczy wypchnęliśmy go tym wąskim okienkiem; stoczył się z torów i nie wiedzieliśmy, czy żyje, czy nie żyje, bo Niemcy ostrzeliwali uciekających. Okazało się, że przeżył, a jego rodzina – żona i dwoje dzieci – w ogóle nie opuściły Warszawy; cały czas kryły się w gruzach. On je odnalazł i tam się ulokował w jakimś zburzonej piwnicy, a dymek szedł, bo on palił.

  • Czy pamięta pani, jak nazywał się ten sąsiad?

Tak. Wacław Kaźmierczak.

  • A jego żona?

Jadwiga Kaźmierczak. On był naszym najbliższym sąsiadem i on nam wtedy udzielił schronienia. Mówi: „Chodźcie do nas. Jakoś się zmieścimy w tej dziurze, dopóki sobie nie znajdziecie jakiegokolwiek lokum”. Tak przebyłyśmy chyba ze trzy dni i ja mówię: „Mamusiu, ja pójdę w stronę Pragi”, bo na Bródnie mieliśmy jeszcze rodzinę ojca. Przeszłam przez most pontonowy na Pragę, pieszo na Bródno, tam daleko, prawie pod Pelcowiznę. Oczywiście nie zastałam ciotki, ale u sąsiadów był klucz do ich mieszkania. Oni byli w Chełmie; w czasie okupacji wyjechali i jak wybuchło Powstanie, to już nie wracali, tylko tam zostali. Ale zostawili klucze, gdyby ktoś z rodziny się zgłosił, to żeby dać klucze do mieszkania. Sąsiadka nam oddała te klucze; mówi: „To wracaj z powrotem, jak przyjdziecie, to dostaniesz klucze i będziecie mogły tutaj zostać do powrotu wujków”. I tak się stało.
Troszkę tam siedziałyśmy, no ale najlepiej to właśnie najgorzej, ale samemu im… Po kilku dniach poszłam z powrotem do sąsiada… Bo było tak, że jak listy przychodziły na dany adres, a domu nie było, to kładziono te listy, przyciskano kamieniem czy cegłą i po prostu listy czekały na [to], że ktoś przyjdzie i je odbierze. Nasz sąsiad znalazł taki list od mojego brata. Brat napisał z Francji. Był w Tulonie i po wyzwoleniu z obozu Natzweiler wstąpił do armii Andersa, bo jeszcze armia Andersa była. Napisał […] do nas dosłownie kilka słów tylko: „Jeżeli żyjecie, odpiszcie i podajcie adres”. Przyniosłam ten list i oczywiście zaraz wysłałam bratu wiadomość, gdzie się zatrzymałyśmy. Po pewnym czasie przyszedł od brata list, że ojciec zginął. Oczywiście jak ciotka się dowiedziała, że ojciec zginął, to nie będzie żadnej wdzięczności, więc kazała nam się wynieść. No to przeszłam z powrotem na tą część zburzonej Warszawy i szukałam mieszkania. Znalazłam w wypalonym domu na Ogrodowej – bez dachu, bez okien, bez tynku, bez podłóg, bez klatki schodowej. Tylko trapy były położone, bo tam już niektórzy powracający mieszkańcy zajmowali różne lokale. No i między innymi zajęłam takie mieszkanie.
Pierwszą zimę spędziłyśmy bez okien i bez podłogi. W ogóle zbiłyśmy tylko pryczę na wzór oświęcimskiej, wszystkie trzy spałyśmy na tej jednej pryczy i tak pomału, pomału trzeba było organizować sobie życie i wracać do normalności.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów okupacji?

Najlepsze wspomnienia? Nie mam najlepszych wspomnień. Najlepsze wspomnienie to było, jak się znalazłam już na wolności, nareszcie wolna i nareszcie w Warszawie. Jak wysiadłyśmy na Dworcu Zachodnim, to mimo że ryczałyśmy, bo miasta nie było, byłyśmy wolne i byłyśmy jak gdyby u siebie, bo tak to się określało: człowiek wrócił na stare śmieci. Ale takich super wspomnień to… Ciężko było żyć, bo nie było pracy, nie było pieniędzy, nie było niczego, niczego po prostu. I tak pomału się organizowało. Gdzieś się znalazło jakiś stary garnek, w gruzach coś; tak się człowiek urządzał pomaleńku.
Pierwszą zimę, jak zamieszkałyśmy tam na Ogrodowej, to okna… To był dom, gdzie mieszkania miały wysokość trzy i pół metra; okna olbrzymie, nieoszklone, bez futryn, bez niczego – tylko dziury na okna. To zasłoniłyśmy jakimiś szmatami […], co się wyszukało w gruzach. Na ścianie było tyle lodu [na długość palca], a my spałyśmy w tym mieszkaniu mimo tego, że nie było okna. Drzwi były zbite ze zwykłych desek, zamykane na taki skobel jak na wsi. I to wszystko. […] Ja odnalazłam siostrę przełożoną, która była moją wychowawczynią w gimnazjum. Odnalazłam ją na Tamce w zakonie. Ona tam prowadziła pracownię, zatrudniła mnie i zaczęłam już parę groszy zarabiać, ale chodziłam na Tamkę pieszo z Bródna – najpierw pontonowym, potem wysokowodnym – do pracy. Już była praca, już było parę groszy i jakoś pomału się życie organizowało. Potem wrócił brat, trochę nam pomógł; pomału się wyremontowało to mieszkanie.

  • Jak po tych wszystkich latach ocenia pani Powstanie Warszawskie?

Powiem tak: zryw młodzieży oceniam bardzo pozytywnie. Ale jak sięgam pamięcią do tego, że to Powstanie kosztowało tyle krwi, tyle zniszczeń, tyle utraty ludzkich istnień, to czasami mówię: „I po co to wszystko było?”. Rzucić się na taką armię potężną, jak oni wychodzili… Żeby ta młodzież była uzbrojona! Oni oddawali swoje życie w zasadzie bezpodstawnie, bez jakichś nadziei nawet, bo było od razu przesądzone, że nic z tego nie wyjdzie; zginie młodzież, zginie miasto, zginie tysiące ludzi, a wolności i tak nie odzyskamy.




Warszawa, 22 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Wiesława Borysiewicz Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter