Janina Tesławska „Żaneta”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janina Tesławska, pseudo „Żaneta”. To pseudo zawsze używałam w domu, w szkole, w konspiracji, w mojej pracy, to znaczy w Polskiej Agencji Prasowej PAP, gdzie pracowałam, w „Życiu Warszawy” i „Stolicy”. Podczas okupacji uczęszczałam na komplety i pracowałam. Opiekowałam się magazynem broni I plutonu kompanii K-2, batalionu „Karpaty”, pułku „Baszta” na Dolnym Mokotowie. Przyjmowałam i wydawałam broń chłopcom, którzy byli w K-2. Magazyn znajdował się w rurach naokoło domu. [...] Jednocześnie dorywczo pełniłam funkcję łączniczki w plutonie, przenosząc broń, amunicję, często granaty – małe filipinki radzieckie i „Biuletyn Informacyjny”. Umieszczono mnie w Fernsprechamt, to jest Poczta Główna w Warszawie. W domu odbywały się zbiórki żołnierzy AK I plutonu i często wykłady o broni, które prowadził przewodniczący, właściwie dowódca K-2, Tadeusz Chwalbogowski „Jim” i inni jego zastępcy. To była ulica Nowogrodzka. Poczta Główna była właściwie drugim gniazdem gestapo poza ulicą Szucha. Chciałabym podzielić się moimi wspomnieniami z okresu przed Powstaniem Warszawskim, które zamieściłam między innymi w mojej książce pod tytułem „Pamiętam”, a także w innych publikacjach, poruszając ciekawe, a często humorystyczne momenty z mojego, jak i moich przyjaciół, życia. Nie chciałabym pominąć tych chwil, bo zacieśniają się w czasie i faktach. Postaram się przybliżyć niektóre fragmenty, aby czegoś nie pominąć, bo to się wszystko wiąże. Minęły już jak wiemy sześćdziesiąt dwa lata od tych wydarzeń, obrazują one życie młodzieży w tamtym czasie. Nie chciałam wszystkiego widzieć na czarno, bo wtedy człowiek się załamuje, a uśmiech to młodość, nadzieja i życie po prostu, życie codzienne, które było po prostu bardzo wtedy ciężkie. Wtedy już wierzyłam, że przetrwamy, miałam wewnętrzną wiarę w to wszystko. Najgorszym przeżyciem była dla mnie wiadomość, późniejsza notabene, że brat mój Kazik zginął w Powstaniu Warszawskim, w natarciu na Wyścigi Konne na Mokotowie, a także że moja sympatia Wojtek nie wrócił z partyzantki. Natomiast jeżeli chodzi o terror warszawski: największy terror szalał w stolicy w końcu 1941 do 1943 roku. Żandarmi niemieccy blokowali całe ulice Warszawy, zatrzymując ludzi i ładując do samochodów ciężarowych, zwanych przez nas budami, a następnie wywożąc do obozów koncentracyjnych lub do pracy przymusowej w Rzeszy. Były dni, że w ogóle nie wychodziliśmy na ulice, groza i śmierć panowały ogólnie, bicie po twarzy lub pałką były normalnym zachowaniem Niemców. Wszystkie słupy ogłoszeniowe oblepione były nazwiskami rozstrzelanych Polaków i tych, którym lada chwila groziła śmierć. Panoramę miasta oświetlały łuny pożarów i wybuchów, a także swąd palącego się getta Warszawskiego. Zacięta walka trwała na wszystkich frontach umęczonej stolicy. Na murach domów widniały emblematy PW znaczy Polski Walczącej i różne slogany utrzymujące nas przy życiu na przykład „Im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej”. W tym czasie właśnie zaginął Hess, bo pojechał do Brytanii, „Zaginął pies imieniem Hess, odprowadzić sukinsyna za nagrodą do Berlina” – to tak podtrzymywało na duchu. Teraz to, co sądziliśmy my młodzi wtedy, samo Powstanie, co mogło zrobić dowództwo, jaka była alternatywa. Czy wydać rozkaz: stać, czy w czasie, kiedy miasto było już ogarnięte wrzeniem rewolucyjnym i mogło wybuchnąć jako odruch niekontrolowany, co robić było, przecież samo dowództwo się zastanawiało nad tym. To był dylemat, który zawsze będzie nas jednak nurtował. Hitler przecież odgrażał się, zawsze się odgrażał, że z Warszawy pozostawi kamień nas kamieniu. Pamiętam pierwsze strzały, kiedy zaczęło się Powstanie, moment wielkiego uniesienia, ale czułam jednocześnie, że Polska nie bardzo może liczyć na pomoc, pomoc zachodu oczywiście. Pamiętając jak zachowała się Francja, jednocześnie liczyłam na pomoc generała Berlinga, a także wiedziałam, że Sowieci stacjonują już na Pradze. W moim przekonaniu o wybuchu Powstania zadecydował fakt, że wojnę z Niemcami prowadziliśmy i to zawsze wytrwale, nie mogliśmy jej zakończyć z rękami podniesionymi do góry. Od wieków zawsze tak samo było. Teraz [przechodzę] do podziemnej Armii Krajowej. Podziemna Armia Krajowa była fenomenem w całej okupowanej Europie, skupiła blisko czterysta tysięcy żołnierzy. Przeprowadziła tysiące akcji bojowych, wywiadowczych i dywersyjnych. W Polsce Ludowej nie staliśmy się jednak dumą narodu lecz zaplutymi karłami reakcji. Spotkały nas prześladowania i represje, więzienie i męczeńska śmierć z rąk sowieckiej NKWD i rodzimej UB. Teraz przystąpiłabym do wspomnień, które najbardziej mi się wyryły w pamięć, bo to przeżywałam osobiście. Nie wiem czy to was interesuje czy nie?

  • Najbardziej nas interesują osobiste przeżycia.

To zamieściłam w kilku wspomnieniach. Pierwsze wspomnienie dotyczyło mojej rodziny i nazywało się: „Opaczność czuwa nad nami”, bo fakty same mówiły za siebie. To był okropny dzień. Była jesień, przymrozki, wróciłam właśnie z kompletów. W południe listonosz przyniósł zawiadomienie z Arbeitsamtu, że mam się zgłosić na wyjazd przymusowy do Prus. Kazik, mój brat, też jeszcze nie wrócił do tej pory, rodzice i ja przeżywaliśmy każde jego spóźnienie, bojąc się, że gdzieś został zatrzymany przez Niemców. Sąsiadka, która wróciła z miasta, opowiadała, że była ogromna obława na Placu Kercelego. To był wielki plac w Warszawie, gdzie właściwie wszystko [można było] kupić, począwszy od igły do widły. Tam wszyscy szmuglerzy przywozili swoje artykuły. Artykuły to jest bardzo górnolotnie w tej chwili powiedzenie. Handlowali jedzeniem, handlowali żywnością, wszystko przynosili, co im się udało dostać. Mamy nie było i nie było Kazika, więc strasznie się denerwowaliśmy, co się z nimi dzieje. Przyszedł jeden z moich kolegów, który mieszkał w sąsiedniej kamienicy i pracował w „Społem”. Powiedziałam mu o swoim zmartwieniu, odnośnie zawiadomienia wyjazdu do Prus. Prosiłam go, żeby mi pomógł w ten sposób, że dam mu to zawiadomienie i żeby powiedział, że parę dni temu wyjechałam, nie zostawiłam adresu i przyjadę, ale trudno w tej chwili powiedzieć kiedy. Nie rozwiązywało to sprawy na dłuższą metę, dlatego że wiedziałam, że przyjdą po mnie i będą mnie szukać. Po jakimś czasie wróciła mama, wrócił brat, tak że sprawa była w zasadzie zakończona. Najgorsza historia była moja, bo nie widziałam, jak się mam zachować, bo w każdej chwili w dzień i w nocy mogli po mnie przyjść, a poza tym był magazynek na górze, to też się bałam. Miałam przyjaciółkę Ninę i Mariana, którzy mieli mi załatwić dokument z gapą, to znaczy ze swastyką, który chroni tych którzy, chwilowo broni tych, którzy pracują gdzieś, a złożyłam podanie w Fernsprechamt, bo tam dowiedziałam się konspiracyjnie, że urządzają sześciotygodniowy telegraficzny kurs pisania na maszynie. Kurs miał bronić, oni pisali o tym i mówili, że będzie chronił tych, którzy pracują. Tonący i brzytwy się chwyta. Nazajutrz rano, jeszcze w nocnej koszuli, wyglądając przez szybę okienną, widziałam Jurka, kolegę co mu dałam zaświadczenie do Arbeitsamtu, zbliżającego się do tramwaju i w tym samym momencie zadzwonił telefon. Marian, nie wiedząc nic o Arbeitsamcie, zadzwonił, że zawiadamia mnie, że trzeba się zgłosić do Fernsprechamt, wówczas Poczta Główna przy ulicy Nowogrodzkiej, tam bowiem organizują kurs telegraficzny, tak jak wspomniałam. Więc błyskawicznie narzuciłam futerko na koszulę nocną, jednym tchem zjeżdżając po poręczy schodów, naprawdę, zrównając się na ulicy w ostatniej chwili z nadjeżdżającym na przystanek tramwajem, aby odebrać Jurkowi nieszczęsne zawiadomienie. Nazajutrz rano z ausweisem, ze swastyką zgłosiłam się do Arbeitsamtu. Nie wyobrażam sobie, co by się stało, gdybym nie zdążyła zatrzymać Jerzego. Po sześciu tygodniach skończyłam kurs nadawania telegramów metodą ślepą, na co mogłam pisać i w dzień i w nocy nadawać bez patrzenia na klawiaturę. Fernsprechamt to jest niemiecka nazwa. Jak wiele instytucji państwowych opanowany był przez Niemców, był gniazdem gestapo, co dzień kogoś aresztowano. Musiałam chodzić na kurs języka niemieckiego, zresztą z chęcią chodziłam, bo chciałam znać język niemiecki. Znam język francuski nieźle, bo moja babcia była Francuską, powiedzmy długo później była w Polsce, ale dobrze mówiła po francusku. Musiałam chodzić na kurs języka niemieckiego, który prowadził folksdojcz, gestapowiec SS, to jest ten [niezrozumiałe], to jest ta najgorsza swołocz, jaką można sobie wyobrazić, w musztardowych mundurach, ze swastyką na ręku. Polak ów urodził się w Warszawie, skończył szkołę średnią, tu dostał stypendium i studiował na Uniwersytecie Warszawskim. Był wyższym urzędnikiem na Poczcie Głównej przy ulicy Nowogrodzkiej. Rodzony brat jego, bliźniak, miał wykształcenie średnie, znaczy maturę miał, nie przyjął folkslisty i pracował jako konserwator maszyn na sali telegraficznej. Obaj oczywiście nosili to samo nazwisko Schepke, bo przedtem to pisał po polsku, normalnie, ale tutaj już trzeba było się czymś wykazać, więc chodziło o to, żeby pisownię oryginalną zachować. Nienawidzili się serdecznie. A teraz cała puenta tego: widziałam kiedyś, jak zsunęła się opaska hitlerowska z ramienia „nadczłowieka”, i przechodzący brat, korzystając z okazji, powiedział: „Uważaj, bo ci wpadnie do g...” Strasznie mi się to podobało i to potem pół Warszawy opowiadało o tym. W ten sposób, dzięki Opatrzności, uniknęłam wyjazdu do Prus. To było moje pierwsze wspomnienie wprowadzające. Drugie to była „brawura”, oczywiście brawura w cudzysłowie, bo to niespotykane, co nasi chłopcy wyprawiali, a ja z nimi. Dom w którym mieszkaliśmy po wojnie, bo najpierw do 1939 roku, to mieszkaliśmy na Żurawiej 29, to był dom moich dziadków. To było w dwóch kamienicach, piękny dom, ale 1939 roku został zbombardowany. Mojemu papie udało się załatwić, były dwa pokoje na Czerniakowskiej, przy obecnym vis a vis Gagarina. Tam drugi domek został jeszcze, ale dom [numer] 64 został usunięty dlatego, że poszerzana była jezdnia Czerniakowskiej i wielki blok z żelazobetonu musiał być usunięty. Dom, w którym mieszkaliśmy po wojnie w 1939 [roku] przy ulicy Czerniakowskiej, na ówczesne czasy był domem masywnym, jak mówiono z żelazobetonu, domem szczęśliwym. Tu odbywały się zbiórki konspiracyjne, wykłady o broni. Tu wreszcie miałam później swój magazyn broni na poddaszu, o którym wspomniałam, nad naszym mieszkaniem, umieszczony w rurach dachowych koło mieszkania. Tu przychodzili koledzy i przyjaciele Kazika: Genek, Adam, bo akurat ci żyją, Ryszard, Staszek i inni, a także czasem dowódca Tadeusz Chwalbogowski „Jim” i wielu innych, których nazwisk czy imion już nie pamiętam. Moi rodzice często wyjeżdżali, zostawiając nam mało pieniędzy, za to dużo przestróg. Chodziłam do nieszczęsnej pracy, a także na komplety przy gimnazjum i liceum imienia Zofii Wołowskiej, o której już wspominałam, w Warszawie. Kazik natomiast był uczniem gimnazjum i liceum imienia Jana Zamoyskiego w Warszawie, to było jedne z najlepszych gimnazjum w Warszawie. Zarówno ja chodziłam do prawie że najlepszego [jak i brat]. Akurat rodzice byli w takiej sytuacji, że mogli nas posyłać. Zbiórki odbywały się przeważnie po południu, po czym zgodny chór szesnastoletnich męskich głosów wyśpiewywał piosenki konspiracyjne takie jak: „Rozszumiały się wierzby płaczące”, „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”, „Polonia”, a także „Legiony” i inne pieśni wojskowe. Najgłośniej było oczywiście w miesiącach letnich, kiedy było otwarte okno. Wracając z kompletów słyszałam ów zgodny chór przy ulicy Podchorążych, pierwsza przecznica vis a vis naszego domu. Wielu sąsiadów [podchodziło] z sympatią, ale z daleka ustępowało nam z drogi. Najciekawsze było to, iż na parterze mieścił się duży bar niemiecki z salą do gry w bilard, którego właścicielem byłam para: folksdojczka i rajchsdojcz, ten w czarnym w mundurze, też najgorsza swołocz. Czarny mundur, na czapkach mieli trupią główkę. Ale był pokraczny. Na ogół Niemcy dosyć się dobrze prezentowali w mundurach, on był pokraczny, bardzo zarozumiały i nigdy nikogo nie widział. To bardzo dobrze było, bo zawsze unikał naszych widoków czy sylwetek. Oni mieszkali na pierwszym piętrze, a myśmy mieszkali na trzecim. Kiedyś któryś z nowych kolegów pomylił się i zamiast na trzecie, zadzwonił na pierwsze pytając o „Racucha”, a to było pseudo mojego brata – „Racuch”. Pani domu, folksdojczka (ona się bała po prostu, oni się nie chcieli mieszać, narażać ludziom), grzecznie poinformowała, że spotkanie to się odbywa na trzecim piętrze. Dlatego poruszam takie tematy, prawdziwe, które też mogły się zdarzyć i były. Dziś, kiedy wspominam tamte dni, zdając sobie sprawę, że niepodobieństwem było, żeby ci Niemcy nie wiedzieli co się u nas dzieje, oni nie chcieli się narażać po prostu, tak to odczytałam. W naszym domu nigdy nikogo nie aresztowano. Była to przecież częściowo dzielnica niemiecka, właściwie cała należała, bo Czerniaków należał do dzielny niemieckiej. To była ciekawostka z Niemcami. Trzecia [część] to są telegramy, które dotyczyły już wyłącznie mojej pracy telegraficznej. […] Zwrócono się z prośbą do mnie z prośbą rozkazem, aby wyciągnąć z obozu pracy dwóch akowców, którzy dostali się tam, z łapanek ulicznych. Jeden był gdzieś pod Hamburgiem, a drugi był w Finlandii, tam były obozy pracy. Nie koncentracyjne ale pracy, nie mylić! Nie możemy mylić. To prawdziwe nazwiska są: Ryszard Głowacki i Jan Różycki, nazwiska prawdziwe, jak zresztą wszystkie, które tu wspomniałam, a nie będę ich wymieniała. Musiałam czekać na odpowiedź chwilę. Wreszcie stacja Hamburg przerwała nadawanie, ponieważ ogłoszono alarm, o czym poinformowała mnie Else Fischer, moja niemiecka koleżanka, którą prosiłam, aby nie wyłączała aparatu, bo szkoda czasu, natomiast mam jedną bardzo pilną, krótką depeszę. Prosiła aby pędem to zrobić, bo już wszyscy Niemcy uciekają do schronów. Depesza brzmiała mniej więcej tak: Ryszard Głowacki komm zurück. Vater ist verkracht.. Potem podałam rodzaj pieczęci i pozwolenie policji geprüft – znaczy badać – w tym wypadku: sprawdzone przez policję, to znaczy dwukrotnie przez gestapo i policje normalną, która sprawowała codzienną opiekę nad miastem i której częściowo te sprawy też podlegały, więc narażali się. Dzisiaj za nie wiem co, bym się tego nie podjęła, ale człowiek młody był. Na wszystkich depeszach wojskowych nawet tych, które zezwalały na urlop lub odwoływały żołnierzy czy oficerów z frontu musiał być stempel geprüft. Podobnej treści była druga depesza do Głowackiego. Nadawałam w eter bez taśmy kontrolnej, po ciemku. A jeśli [z taśmą] to natychmiast taśmę niszczyłam u siebie, w ten sposób nie miałam dowodu nadania z Warszawy. Potwierdzenie odbioru także zaraz niszczyłam, tak że z obu stron nie było potwierdzenia, że coś takiego miało miejsce. Podczas dużego bombardowania Niemcy nie mieli czasu, aby włączyć podsłuch, to było też bardzo ważne, bo to były momenty takie, że można było wtedy coś puścić, ale to trzeba było bardzo szybko działać i nie nerwowo, spokojnie, zachowywać się tak jakby się nic nie działo. Tego dnia nalot niemiecki zniszczył trzy czwarte substancji materialnej Hamburga, takiego nalotu jeszcze nie było. „Trwał dwie godziny!” – opowiadała mi telegraficznie moja niemiecka koleżanka. Wiadomość, którą przekazałam ukazała się w „Biuletynie Informacyjnym” w ciągu dwóch dni, więc jak to szybko poszło. Po kilku dniach zostałam powiadomiona, że obaj panowie wrócili do kraju. Co za radość była! Niestety później już nie miałam z nimi kontaktu, bo Powstanie wybuchło, ale podobno żyli. Teraz jest takie wspomnienie: „Radosny dzień”, ale też w cudzysłowie. To był piękny słoneczny, czerwcowy ranek. Byłam bardzo szczęśliwa, miałam nową przerobioną sukienkę z mamy starej, a w perspektywie popołudniu randkę ze swoim chłopakiem oraz nową, śliczną popielatą torbę z czerwonymi wypustkami. Torba miała podwójne dno. Teraz, rano przed pójściem do Fernsprechamt zaniosłam trochę amunicji, pięć filipinek, kilka „Biuletynów Informacyjnych” i gazetek pod wskazany adres przy ulicy Poznańskiej. Wszystko po drodze. Potem mam kurs języka niemieckiego i wreszcie siadam do pracy. Dziś obsługuję Berlin. Schowałam rekwizyty pod drugie dno, przykryłam drugim śniadaniem i czereśniami pierwsze. Wyszłam z domu. Po drodze mijam domy, na których poza wymalowanym emblematem Polski Walczącej śmieją się do mnie swoją treścią inne napisy, o których już mówiłam, takie że : „Zginął pies imieniem Hess, odprowadzić sukinsyna za nagrodą do Berlina”, „Im słoneczko wyżej, tym Sikorki bliżej” i tym podobne. Myślę sobie – jeszcze trochę i Niemcy będą uciekać z Warszawy, z Polski w ogóle”. Myśli kłębiły mi się w głowie. Tymczasem zbliżyłam się do przystanku, wsiadłam w tramwaj i już jadę Czerniakowską od strony Podchorążych. Jadę Czerniakowską w kierunku Placu Trzech Krzyży. Był jeden jedyny tramwaj, „16”, który kursował wówczas. Przejechałam jeden przystanek, w połowie drugiego, tuż za klasztorem Nazaretanek, gdzie później była ogromna bitwa o klasztor, nagle tramwaj zostaje zatrzymany. Żandarmi niemieccy każą wysiadać z wagonu i pokazać dokument, obok stoi buda, gdzie już ładują ludzi. Zawsze jeździłam tramwajem trzymając się w pobliżu przedziału nur für Deutsche, oddzielonego od części dla Polaków łańcuchem, który można było przesunąć, bo w razie czego się od razu tam usadowiłam. Ale też trzeba było uważać, że raptem pozna mnie, że jestem Polką, to może być przykra historia. Tym razem chciałam powtórzyć ten sam manewr, aby udawać Niemkę, kiedy nagle zobaczyłam tuż przed sobą swojego profesora, który uczył niemieckiego w Fernsprechamt, gestapowca, pana Schepke w mundurze SS, który także jechał do pracy, a ja z torbą, z filipinkami, z tym wszystkim. Tym razem rano miał prowadzić jak zawsze kurs języka niemieckiego. Struchlałam ze strachu, stałam, nie wiedziałam, jak mam się zachować. Z drugiej strony wchodził już żandarm, aby sprawdzić dokumenty, musiałabym otworzyć torbę, nie wiem czy nie chciałby do niej spojrzeć. Stałam spokojnie nie wiedząc co zrobić. Wtem pan Schepke zobaczył mnie i widocznie nie chcąc tracić czasu powiedział mi: Guten Tag, odsunął łańcuch z czego szybko skorzystałam. To były niemożliwe rzeczy. Nikt by o tym nie pisał, by się nie chwalił tym, a dlaczego miałabym tego nie napisać? Skorzystałam z tego momentu przesuwając się do przedziału dla Niemców, stanęłam koło niego, żandarm niezdecydowany chciał coś powiedzieć, ale mój nieświadomy wybawca, uśmiechając się szeroko i pokazując kilka złotych zębów, powiedział jakby zadowolony z własnego dowcipu: Gut gut, das ist meine Frau. Żandarm wysiadł, tramwaj ruszył. Niebezpieczeństwo nie minęło. Musiałam przecież pójść na Poznańską, aby oddać zawartość torby, którą ściskałam w dłoni. Bałam się, że Schepke będzie szedł razem ze mną, teraz waha nie będzie mnie kontrolowała przy wejściu, bo idę z nim, ale przy wyjściu z gmachu na pewno przetrząsną mi całą torbę, bo oni wszystko wyrzucali. Nawet poczta, która przesyłała papierosy dla żołnierzy niemieckich, często paczki były uszkodzone. Paczki się bardziej uszkadzało, bo wtedy były już nie przesyłane do odbiorcy, tylko Niemcy wśród siebie obdarowywali się wspólnie, albo nawet dawali, tak rzucali, że nawet Polacy, ci co palili, to mogli zabierać. Co robić? Boże! W ostatniej chwili wyksztusiłam z siebie, że muszę jeszcze prędko kupić bułki na śniadanie, bo jestem bardzo głodna, a tu obok jest sklep, powiedziałam, z artykułami spożywczymi, spojrzał na mnie tępym wzrokiem i rzekł: Ja wohl, schnell schnell, ich habe keine Zait, bo on się śpieszył do prowadzenia lekcji. Skłoniłam się lekko, widząc, że wchodzi do portierni, odetchnęłam, pobiegłam gdzie trzeba, oglądając się za siebie. Dygotałam jak w febrze. „Dziś miałam radosny dzień” – pomyślałam, randka była uratowana. Była to ostania pozycja tego dnia. Czekając na spotkanie myślałam jednocześnie o wierszu, który napisał dla mnie mój ukochany Wojtek, po pierwszej randce w Parku Ujazdowskim, zimą ubiegłego roku. Wracaliśmy potem Alejami Ujazdowskimi, odprowadzając mnie do domu wspomniał, że studiuje medycynę na tajnym uniwersytecie u docenta Zaorskiego. Teraz tak, zamykam oczy, słyszę jego opanowany, spokojny głos, jeszcze dziś mam w sercu to wspomnienie. Nie kieruję się jakimś super erotyzmem, jestem pewna, że dzisiaj żaden młody człowiek nie potrafiłby do swojej, powiedzmy sympatii, już nie powiem ukochanej, napisać takiego wiersza. To jest tytuł tego wspomnienia [„Radosny Dzień”]. „Już ślady pani stóp w alejach zginęły dawno w śniegu pyle, ale jak lampa czarodzieja pamięć dalekie budzi chwile. Z kasztanów znowu liście lecą, jak bursztynowe łzy się palą, a może to się włosy świecą nad pani czołem złotą falą.” To są moje włosy prawdziwe. Miałam zawsze i w szkole kłopoty, zawsze pani nauczycielka wzywała moja mamę, moja mama się gęsto tłumaczyła. „Niebo oparte na chmur zboczach, jak turkusowy staw się mieni, czy uśmiech zbudził w pani oczach tyle błękitów i płomieni? W parku za ławką, co dziś pusta, wiatr swoje smętki w krzakach chowa, a może to na pani ustach jawią się ciche, jasne słowa. Smutek się błąka po alejach, szuka zgubionych w srebrnym pyle pani stóp śladów. A nadzieja wskrzesza z uporem przeszłe chwile.” To jest wszystko. Jak dzisiaj to czytam, to mnie łzy lecą, zresztą to oglądali profesor Uniwersytetu Warszawskiego jeden, drugi, trzeci i byli zachwyceni, bo to jest takie proste, naturalne, bez żadnych przenośni, czy jakiś dwuznaczników niepotrzebnych. „Boże jak ja go kocham” – myślałam. „Żeby mu się tylko nic złego nie przydarzyło” – modliłam się w duchu. Odpowiedziałam też wierszem: „Tak nie jest Wojtku, te ślady żyją, ciągle je widzę przed sobą. Światłem lata wzruszone, błyszczą ze sobą złączone i mówią, że poza tobą żadne ich burze nie zmyją.” Kilka tygodni później Wojtek pojechał do partyzantki na Lubelszczyznę, zresztą z moim bratem pojechał, niestety nikt już nigdy Wojtka nie zobaczył. Ostanie wspomnienie pod tytułem „Lily” [Lily] to była bardzo serdeczna przyjaciółka, brunetka czarna, bardzo ładna, śliczna, piękna dziewczyna. Pewnego dnia umówiłyśmy się z moją koleżanką Lily na powtórkę z historii i francuskiego, bo zbliżały się egzaminy maturalne, potem przyszli koledzy Jerzy i Tadeusz, obaj byli mocno zdenerwowani. „Wiecie? Wczoraj odbywały się egzekucje uliczne, wywiesili nawet listy skazanych, a dziś była obława na Nowym Świecie przy Alejach Jerozolimskich, ledwo udało nam się uciec.” „Teraz” – zwrócił się do Lili – „do godziny osiemnastej najpóźniej trzeba zanieść pracę konspiracyjną na Stare Miasto.” Lily nie była tym zachwycona, zwróciła się do mnie o pomoc. „Dobrze, pójdziemy” – powiedziałam. Lily wpakowała kilkadziesiąt gazetek do wąskiej walizeczki. Na wierzchu położyła „Nowy Kurier Warszawski”, to był szmatławiec niemiecki i jakieś pismo niemieckie. W międzyczasie mama jeszcze zrobiła obiad i wyszłyśmy. Po ostatnich obławach nocnych i łapankach na ulicach nie było wiele ludzi. Tym gorzej, bo w tłumie zawsze lepiej się skryć, ale cóż. Idziemy Krakowskim Przedmieściem, jest godzina siedemnasta, słonecznie, mało ludzi na ulicy. Rozglądam się dyskretnie, niespokojnie czy nie grozi nam jakieś niebezpieczeństwo. Cisza, spokój. Tak przeszłyśmy prawie do pomnika Mickiewicza, a to jest szeroka ulica. Raptem, jak spod ziemi wyrosło trzech żandarmów, patrol, odległość od nas około sto pięćdziesiąt metrów. „Lily musimy przejść na drugą stronę” – mówię – „są jeszcze dość daleko i nie będzie wyglądało, że my przed nimi uciekamy.” Lila, już jej się ręce trzęsą, bo trzyma walizkę. „Dobrze <<Żaneta>>, a może ty byś teraz trochę poniosła walizeczkę?” Gdybym od niej wzięła, to już by zwróciło uwagę, więc tu trzeba było cały czas myśleć. „Jak przejdziemy, to wezmę” Jesteśmy w połowie jezdni, kiedy potyka się o szyny, walizka upadając otwiera się i wszystkie gazetki wypadają na tor. Zesztywniałam z przerażenia, żandarmi coraz bliżej. Lily natomiast pękając ze śmiechu, spokojnie zbiera wszystko i pakuje z powrotem do walizeczki. Żandarmi patrzą w naszą stronę, a my śmiejemy się wprost nieprzytomnie. Na szczęście jedzie tramwaj, kochane „0”. Nur fur Deutsche. Parę kroków do przystanku, wsiadamy szybko, zostajemy na platformie. Wprawdzie w wagonie jest tylko kilku Niemców, ale boimy się, żeby nie wciągnięto nas w jakąś rozmowę, tym bardziej że jedziemy na gapę. Tam Niemcy też płacili, może u siebie w Niemczech nie, ale w państwach okupowanych musieli płacić. To jest też taka ciekawostka w pewnym sensie. Tymczasem spojrzałam w stronę żandarmów. „Całe szczęście, że ulica jest szeroka” – pomyślałam, a oni uśmiechnięci od ucha do ucha, jeden macha nam ręką, ucieszony, że warszawskie Niemki, pomimo trudności, zdarzyły wsiąść do tramwaju. Przecież to można było od razu zawału serca dostać, żeby tak ktoś starszy jechał, to by na pewno zawału dostał. Na trzecim przystanku wysiadałyśmy, ja ubezpieczałam, było drugie wyjście z tego domu, na inną ulicę, a Lili poszła oddać bagaż. W drodze powrotnej oczywiście też jechałyśmy „0” do Alej Jerozolimskich, a dalej Alejami doszłyśmy do Marszałkowskiej. Tu na rogu Wspólnej wstąpiłyśmy do małej kawiarenki na kawę. Dlaczego o tym piszę? Dlatego, że jakie szalone kontrasty, tu dzieją się takie mrożące krew w żyłach historie, a tu życie idzie normalnie, ulica cicha, po łapankach, nic nikomu nie grozi, parę osób siedzi w kawiarni, a należał się nam relaks po tym wszystkim. Tu cisza, nie ma nikogo, nastrój miły i spokojny, przyćmione światła, przy fortepianie akompaniator, na podium piosenkarka wykonuje moje ulubione „Chryzantemy złociste”. Płaczemy. Po pół godzinie wychodzimy, niedługo godzina policyjna, trzeba śpieszyć się do domu. To wszystko, co chciałam wspomnieć, specjalnie wybrałam takie momenty, które łagodzą straszny okres okupacji, te wszystkie rozstrzelania, wszystkie bicia Polaków po twarzy i wszystkie inne rzeczy, które się zdarzały... Wpadali do sklepów, czy do restauracji dla Polaków i jednakowo zachowywali się.
Warszawa, 27 września 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski
Janina Tesławska Pseudonim: „Żaneta” Formacja: pułk „Baszta”, K-2 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter