Janusz Leydo „Wojtek”, „Gustaw”

Archiwum Historii Mówionej


Moje nazwisko Leydo, imię Janusz, urodzony w Łomży, a od trzeciego roku życia mieszkaniec stały Warszawy.W czasie Powstania Warszawskiego walczyłem na Woli, w Starym Mieście i po przejściu kanałami w Śródmieściu, w Zgrupowaniu „Róg”, Batalion „Gustaw”, kompania harcerska. Pseudonim „Cord”, przez ce, od miecza.

  • Proszę mi powiedzieć coś o latach przedwojennych. Czy miał pan rodzeństwo, czym się zajmowali pana rodzice?


Miałem rodzinę w miarę normalną, to znaczy ojca, matkę i dwie siostry, przy czym ojciec był bardzo katolicko-prawicowy i stale oponował przeciwko reżimowi sanacyjnemu, za co zresztą kilkakrotnie był nawet aresztowany. W ogóle jeśli chodzi o wychowanie, to tak rodzina ze strony matki, jak i ze strony ojca była bardzo patriotyczna i jednocześnie bardzo katolicka. Dwóch księży było, cztery zakonnice, obowiązkowo w niedzielę trzeba było dwie msze wysłuchać. Ja byłem ministrantem od najmłodszych lat. Z tym że przeżyłem straszną tragedię, bo jak zwykle nawet wśród ministrantów są i złośliwcy i od razu, kiedy przyszedłem, mając pięć lat, do służenia przy ołtarzu, obdarzono mnie przeniesieniem mszału, co było ponad moje siły. Tak że ten mszał dźwignąłem i ku strasznemu przerażeniu runąłem ze schodów, więc była kompromitacja nie do przeżycia, nie chciałem już więcej wrócić. Ale znalazł się tam pan Pobożan, który potem w czasie okupacji organizował i prowadził bardzo dużą, na szeroką skalę rozdzielnię pism konspiracyjnych i to różnych ugrupowań. Oczywiście, czołowy „Biuletyn Informacyjny”, ale poza tym i pisma socjalistycznych organizacji, „Miecz i Pług” nawet, który wahał się między socjalizmem a komunizmem, i oczywiście „Szaniec”, pismo NSZ-u, Narodowych Sił Zbrojnych, które – mnie się wydaje – nie bardzo się popisało w dalszej historii. To znaczy nie pismo, tylko ta organizacja bojowa.

  • Mówił pan, że jak pan miał trzy lata, to pan z Łomży przeniósł się do Warszawy.


Do Warszawy, tak, cała rodzina przeprowadziła się do Warszawy.

  • A dlaczego?


Z tego powodu, że ojciec organizował tam, w Łomży, różne trochę polityczne historie przy wyborach i stale manifestował swoją przynależność do Endecji. Ja nie rozumiałem tego wtedy jeszcze, nie rozumiałem, czy Endecja jest dobra, czy zła, ale z ojcem biegałem również jako mały dzieciak, ukradkiem zdzierałem na przykład afisze wyborcze sanacyjne, za co dostałem po pupie, a ojciec trzy dni przesiedział w areszcie. Taka była początkowo historia naszego życia. W związku z tym zaczęło być widocznie ojcu i rodzinie tam niewygodnie, tak że się przeniósł do Warszawy i tam dostał posadę radcy, ponieważ miał jakieś przeszkolenia. Nie wiem, czy to były studia wyższe, czy też w kancelarii prawniczej praktyka, bo kiedyś na przykład lekarz-dentysta nie musiał studiować, tak jak dzisiaj, mieć dyplom, tylko wystarczyło mu parę lat pracy przy innym dentyście i to był bardziej rzemieślniczy charakter niż naukowy.

  • Gdzie pan zamieszkał w Warszawie?


W Warszawie myśmy zamieszkali najpierw przy ulicy Glogera, tuż pod naszym wielkim pianistą Rubinsteinem. Byłem świadkiem już jako dziecko cztero-, pięcioletnie, w każdym razie pamiętam ogromny sznur samochodów, młodego Rubinsteina i młodą pannę Młynarską w cudownym, niesionym przez chyba dwanaście druhen… Samochody jechały, a oni karetą. Z tym że ojciec znalazł potem mieszkanie drugie, większe i tańsze przy ulicy Słupeckiej 5. To była ulica wylotowa na plac Narutowicza. Tam uczęszczałem później do szkoły, najpierw to był barak na placu Narutowicza, a później do wybudowanej nowej szkoły, eleganckiej, z basenem już i z froterowaną podłogą przy ulicy Tarczyńskiej.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?


Pierwsze były uczucia niepokoju. Oczywiście ten niepokój napływał z wiadomości, które przynosili starsi, że się szykuje wojna, że Niemcy się zbroją okropnie i tak dalej. W gazetach natomiast był hiperentuzjazm, że jesteśmy silni, zwarci, gotowi, że nikt nam nic nie ruszy, nikt nam nic nie zrobi, bo z nami Śmigły, Rydz-Śmigły. A Śmigły okazał się być może uczciwym człowiekiem, ale niedokształconym, niefachowym, niekompetentnym, bo organizując obronę, to raz, że dał się namówić Anglikom i Francuzom na opóźnienie mobilizacji, myśmy mogli wystawić na front czterdzieści dywizji piechoty, dziesięć, dwanaście brygad kawalerii, dwie brygady pancerno-motorowe, tymczasem w dniu wybuchu wojny na naszej granicy było rozciągniętych w niesamowity sposób siedemnaście dywizji. Więc po prostu to był cienki sznurek, który Niemcy przejeżdżali. Tam, gdzie napotkali opór z przodu, to objechali go bokiem i front się błyskawicznie załamywał.

  • Ale proszę mówić o sobie.

 

Cóż ja. Byłem wtedy już harcerzem początkującym. Najpierw byłem zuchem, potem harcerzem początkującym, więc myśmy pomagali starszym dziewczynom bandaże robić, prześcieradła żeśmy przynosili, po prostu była trochę atmosfera zabawy. Ta zabawa zaczynała trochę przynosić niepokój, kiedy przez plac Narutowicza zaczęto kopać okopy, że tu front i na klatce schodowej naszego domu, Słupecka 5, ustawiono karabin maszynowy. Jeszcze pytałem się tego oficera, czy do nas też będą strzelać. Mówi: „Tak, będziemy strzelać nawzajem do siebie”. A ja mówię: „A przyciągną armatę?”. – „O, armaty to my tu nie wpuścimy”. Bo właściwie pod Warszawę Niemcy podeszli czwartego, piątego dnia. Obrona Warszawy została zorganizowana z niczego przez, moim zdaniem, jednego z najmądrzejszych i rzadko spotykanych oficerów, dowódcę Straży Granicznej, ale nazwisko mi uciekło. Pewnego dnia, kiedy Niemcy się zbliżali do Warszawy, ulicą Grójecką od placu Narutowicza jakiś tłum zaczął ciągnąć ludzi, przy czym przeważali Żydzi. I, pamiętam, myśmy z ojcem wyszli, bo ojciec był komendantem Straży Obywatelskiej w tym rejonie, więc miał opaskę, nawet broń jakąś. I z całym tym tłumem zaczęliśmy iść i: „Po co, jak to, gdzie wy idziecie, uciekacie?”. – „Nie, my idziemy po armaty”. Bo okazało się, że na Forcie Bema odkryto przypadkowo zupełnie kilkadziesiąt armat zupełnie opuszczonych i porzuconych, bo załoga gdzieś tam uciekła i się wycofała. Ci cywile potem, bo nie było koni, te armaty ciągnęli, a napotykani oficerowie nadawali kierunek – to tu, to tam. Między innymi armata stanęła na ulicy Grójeckiej, tuż za kościołem Św. Jakuba, też naprędce barykada, drugą armatę na Raszyńskiej. To co ja tam mogłem popchać? Ale starałem się. To było takie wspaniałe, po prostu nastrój był mocno uduchowiony, modlitewny pewnie, że nie puścimy Niemców do Warszawy. Tym bardziej że włączyło się Radio Polskie, które zamilkło na jakieś dwa-trzy dni i prezydent Warszawy Starzyński w niesamowity sposób zagrzewał do walki o swoje miasto, o nasze miasto. To był człowiek, któremu powinno się wszędzie stawiać pomniki. Zresztą nie będę na ten temat więcej mówił, bo to jest powszechnie znane. On współorganizował obronę Warszawę z tym generałem, którego nazwisko mi uciekło, dowódca Straży Granicznej. Ten wpadł na genialny pomysł, mianowicie wszystkie ulice, które miały wyjście z Warszawy, obstawić tymi armatami, chociaż pojedyncza armata żeby stała. I to zdało egzamin, bo Niemcy, 4. Dywizja Pancerna Niemiecka była pewna, że weźmie Warszawę z marszu, rozbiła tyły Armii Łódź, do Warszawy uciekł Rómmel odcięty od swoich wojsk i z marszu te masy czołgów [ruszyły] prosto na Warszawę, między innymi na Ochotę, na Pole Mokotowskie i tak dalej. I tutaj spotkały się z ogniem na wprost.

  • A pan cały czas tam pomagał te bandaże robić?


Tak, biegałem od jednego do drugiego, bo były punkty organizowane na tych placówkach. Zresztą cała nasza rodzina się rozbiegła, obie siostry starsze ode mnie znalazły się w Szpitalu Dzieciątka Jezus, bo one już należały do POW, Przysposobienie Obronne Wojskowe kobiet, PWK kobiet. I miały nawet mundury. Mnie to imponowało wielce na początku. Granatowe spódniczki, khaki bluzy, granatowe berety.

  • Siostry jak miały na imię?


Jedna Krystyna, w tym czasie miała lat piętnaście, a druga Hanka, dwa lata starsza, która miała lat siedemnaście. Matka też się w coś tam zaangażowała w jakiejś kuchni, ojciec biegał ze swoją strażą, bo policja dała nogę. Pierwsze wieści o nadejściu Niemców, podchodzenie do Warszawy to było tak – ucieczka policji i ucieczka straży pożarnej. Absurd. Tak że bezpieczeństwo nad miastem przejęła Straż Obywatelska. Jeszcze może wrócę na chwilę do 1 września, bo to był taki dziwny dzień, ciągle odbywały się na przykład jakieś loty nocne naszych samolotów. To była godzina chyba gdzieś dziewiąta, dziesiąta, tuż po wstaniu. Warkot samolotów i huki armat, strzałów. Wybiegam na balkon i widzę – to były Heinkle, dzisiaj mogę powiedzieć już, eskadra za eskadrą suną i koło nich wybuchają pociski z czarnym dymem. Pamiętam, ojciec wtedy wpada: „Natychmiast do piwnicy wszyscy! Natychmiast do piwnicy! Wojna się zaczęła!”. Tak to wyglądało. A na początku nawet bardzo ładnie, bo na tle błękitnego nieba dużo samolotów, a wokoło nich czarne dymy.

 

  • I później co? Upadek Warszawy i wkraczają Niemcy?


To było straszne, bo nasza dzielnica stała się... To Ochota była, koło Placu Narutowicza i tam parę razy przerywały się czołgi niemieckie, które zresztą zostały wszystkie tam zniszczone. Na ulicy Grójeckiej szereg stał spalonych i potem, jak myśmy już wracali do domu.... Myśmy się przenieśli na ulicę 6 Sierpnia, gdzie miało być bezpieczniej, a tymczasem ulica 6 Sierpnia niedaleko była toru wyścigowego i Pola Mokotowskiego, przez który Niemcy starali się stale wedrzeć, tylko nasze załogi dzielnie broniły. Później, już po wejściu Niemców do Warszawy miałem możliwość oglądać, jakie Niemcy ponieśli zniszczenia. A dalej z literatury dowiedziałem się, że jadący ze wschodu Pułk Artylerii Ciężkiej z haubicami [kaliber] 155 został w Warszawie przez tegoż generała, o którym wspomniałem, zatrzymany do obrony Warszawy. Armaty były najpierw po drugiej stronie Wisły, w parku Skaryszewskim ustawione, a później w Łazienkach, przez most, w Łazienkach. To już z literatury wiem. A na dachach domów od ulic 6 Sierpnia i Wawelskiej byli obserwatorzy, kierujący ogniem, zawodowi artylerzyści. Jak tam się Niemcy pojawiali, a oni lubili atakować, wtedy widocznie mieli zwyczaj na hura, kilkadziesiąt czołgów, kilkadziesiąt wozów pancernych. Jak w taką grupę rąbnęła salwa, dwanaście czy dwadzieścia cztery czy trzydzieści sześć, jak strzał, cały pułk takich stopięćdziesiątek, to zostawał mak i jeden płomień i ogień. To dawało nam satysfakcję.

A jak Niemcy weszli do Warszawy, to oczywiście najpierw defilada, tak że nawet prawdopodobnie widziałem Hitlera, bo on przejeżdżał od Grójca. Tu wszędzie byli Niemcy. Za tą swoją ciekawość, bo tam żeśmy wystawiali głowy jako dzieciaki, oberwałem od jednego młodego żołnierza, takie niemiecko-germańskie powitanie, mianowicie zobaczył i kiwa do mnie palcem: Komm, komm! A jak podszedłem, bo uśmiechał się nawet, to ja też mu się uśmiechnąłem, złapał mnie za włosy i buch! o kolano. Tak że złamał mi nos, zalałem się cały krwią, z krzykiem i z płaczem uciekłem. To było powitanie z Niemcami.

A później, na drugi, na trzeci dzień ogłosili przez megafony, że ludność może wyjść na okoliczne pola i zbierać sobie, co tam jest do jedzenia. Myśmy ruszyli całym tłumem, wszyscy tam szli daleko za to Pole Mokotowskie, oglądając wraki popalonych czołgów, poniszczonych samochodów, od czasu do czasu była mogiła z krzyżem, ostrzelany polski hełm. I co się dało. Jak się trafiło na łan kapusty, to kapusty, jak się trafiło na brukiew, to brukiew, bo to było nasze jedzenie.

Przez pierwszy miesiąc nie było nic do jedzenia. Szyby były wybite, nie było szkła, to ojciec okna zabijał dywanami, a jak przyszła już zima prawdziwa, to moja mama gotowała wodę w dużym kotle do prania, nalewało się w butelki i kładło do łóżka, żeby je rozgrzać. Proszę sobie wyobrazić, jakie to były warunki. Mróz dochodził do minus dwudziestu stopni z 1939 na 1940 rok, dochodził do takiej niskiej temperatury, że w połowie nocy gorąca woda zaczynała marznąć i się te butelki wystawiało. A rano się człowiek ubierał w co tylko się dało. Dozorca roznosił kartki żywnościowe i chodziło się po chleb na punkty rozdzielcze. Niemcy kazali wypiekać, przy czym ten chleb to była po prostu glina. Trudno opisać. Jak się nacisnęło, to prawie że leciała woda z tego kawałka, ale to się jadło. Coś tam z tych pól się przyniosło, też się to gotowało. Wtedy, pamiętam, pierwszy raz w życiu danie królewskie, o którym się marzyło, to była pazibroda – kapusta na grubo pokrojona i podana jako zupa. Przy czym marzyło się, żeby tak skwareczkę jakąś znaleźć w tej zupie, ale nie było. U nas był mocny reżim higieniczny, poza tym w rodzinie też był aptekarz i on nam dostarczał, tego było chyba z dziesięć kilo, soli kąpielowej. Myśmy się kąpali w niej. I teraz proszę sobie wyobrazić, że soli zupełnie zało w pierwszych tygodniach i się wymieniało kilo soli za kilo cukru, bo obok była fabryka czekolady i cukru i ludzie powynosili sobie worki, nie mieli soli, to zamieniali rodzice. I tak żeśmy się ratowali. [...]

  • Jak pan się zetknął z konspiracją?


Z konspiracją to myśmy się zetknęli – w zasadzie niezorganizowaną oczywiście, z robotą konspiracyjną – od razu, bo w naszej pierwszej wyprawie po żywność, w trzy czy cztery dni, kiedy Niemcy pozwolili wyjść z Warszawy. Pamiętam, że znalazłem pistolet. Bo miałem dziesięć lat wtedy, ale rozumiałem już, co to jest, i ponieważ siostry też przechodziły wojskowe przeszkolenie, to nawet umiałem się taką zabaweczką trochę pobawić. Schowałem pod bluzę i jak przyniosłem do domu, ojcu pokazałem, to ojciec mówi: „Jezus Maria! Natychmiast to wyrzuć!”. Bo Niemcy w tamtym czasie obwiesili miasto plakatami, że za posiadanie broni kara śmierci, za chodzenie nocą kara śmierci. Godzina policyjna była wprowadzona, a Niemcy się nie wahali – jak się ściemniało, powiedzmy godzina ósma, a w zimie to było wcześniej, już o szóstej było ciemno, jak spotkali kogoś, to bęc, w łeb. Przy czym tu przeskoczę trochę dalej, bo przypomniała mi się historia trochę niesamowita. Otóż pod trójką, to dom przed tym, tam urzędowała staruszka, dziadówka, i ona żebrała, biedna, stara, z garbem, ludzie dawali. To było w roku 1942, pamiętam. Była godzina policyjna. Czasem i ja wrzuciłem jej pięć groszy, jak miałem, a pięć groszy to była bułka już. Pędzę na oślep do domu, bo już godzina policyjna, a tam zatrzymał nas, nazwisko pamiętam, Pobożan, w sklepie z trybunami, to była rozdzielnia pism konspiracyjnych, i zaraz pędem do domu. Ta babunia za mną: „Daj grosik! Daj grosik! Daj grosik!”. I do domu tup, tup, słyszę, oglądam się i mówię: „Babuniu, jutro, bo już mnie zamknie”. Bo każdy dom kiedyś miał bramę w Warszawie, miał dozorcę i dozorca był obowiązany zamknąć na klucz, a jak zamknął na klucz, to wtedy nie wiadomo było co robić, czy dzwonić, czy on wyszedł; czy też się bał, czy schować się gdzieś w krzaki, położyć, bo jak Niemcy przyjdą, to sobie po prostu strzelą jak do królika. Wpadam, a ten akurat już [trzymał] klucz i zamykał bramę. Mówię: „Niech pan jeszcze wpuści tę babunię”. – „Jaką babunię?”. Ja się oglądam – nie ma nikogo faktycznie. Mówię: „Przecież przed chwilą ta babcia za mną szła i prosiła o grosik”. A on do mnie, bo ja Janusz mam na imię: „Januszku, o dwunastej godzinie ją zastrzelili”. Kto to za mną szedł? Kto wołał i prosił? Nie wiem. Ale myślę, że to chyba nie było złudzenie, bo ja o tej babuni nie myślałem, tylko myślałem o tym, żeby jak najprędzej dobiec do domu. Ale wracając do początku sprawy. W szkole ministrantów i w szkole powszechnej było takie grono, jak to wszędzie, grupki młodzieży, grupka przyjaciół. I była też nasza grupka, tam było pięciu chłopaków i dwie dziewczyny (to już proszę, jak wcześnie zaczynałem!) i myśmy postanowili chodzić po polach na przedpolu Warszawy, może znajdzie się jakaś broń i zbierać tę broń. Myśmy trafili na fort, to był Fort Dąbrowskiego czy coś takiego, w każdym razie imię jakiegoś bohatera narodowego. Fort był opuszczony. Miał wielkie magazyny, ale ku naszej rozpaczy te magazyny zawierały sadzę, która służyła do wyrobu prochu czarnego czy coś. Natomiast jeden z chłopców, bo żeśmy wędrowali po tym forcie, odkrył, że są w obwałowaniu kanały. Więc zrobiliśmy wyprawę na następny raz, nie pamiętam, czy wszyscy, czy czterech, czy sześciu, w każdym bądź razie żeby się spuszczać, bo trzeba było jakąś linę mieć. Ojciec jednego z tych chłopaków pracował w firmie Chotomskich, to była firma przewozowa, więc o liny, łańcuchy tam nie było trudno, i przyniósł. I myśmy się tam spuścili. Dwóch zostało, żeby ewentualnie wyciągnąć, a dwóch, pamiętam, nas się spuściło. I tam była broń. Niedużo co prawda, trzy czy cztery karabiny leżały (bo jak żołnierze się wycofywali, to tam wrzucali, czy poddawali się), chyba ze dwa bębenkowce i kilkanaście granatów, taki stosik. Granaty, mówimy, to weźmiemy po dwa, ale z karabinem to już się nie przejdzie. Co tu robić? Wzięliśmy po dwa granaty i poszliśmy do pana Pobożana, o którym wspominałem, który później prowadził szeroką rozdzielnię prasy konspiracyjnej. To był sierżant zawodowy z Wojska Polskiego.Pamiętam, pokazywał nam zegarek, oczywiście ręcznie nakręcany, złoty, który dostał od generała Konarzewskiego. Był strasznie dumny, bo stał na warcie. Podjeżdża samochód: „Otworzyć bramę!”. A on mówi: „Proszę wyjść i wymienić hasło”. A ten wyskakuje: „Mnie nie puścisz? Nie widzisz generała?”. – „Nie znam generała”. Bo on faktycznie nie znał. I buch mu nad głową strzał. „Padnij!”. I pan generał, akurat była kałuża, chlupnął w tę kałużę. Na strzał, oczywiście, nadbiegł dowódca warty z jakąś pomocą: „Co jest?”. – „No – mówi – chcieli tu wjechać bez hasła i strzeliłem”. Ten podszedł, zaczęli go suszyć, przepraszać i tak dalej. I tego sierżanta od razu do aresztu, do pudła, dziesięć dni paki. „Po cholerę żeś do generała strzelał?”. A na drugi dzień czy trzeci wyprowadzają go z tej paki. Pełen strachu: „No, teraz to już chyba na szubienicę”. Do pomieszczenia wchodzi, gdzie był generał i jeszcze jacyś inni oficerowie. Generał odwraca się, zmarszczył brwi. A trzeba powiedzieć, że Konarzewski był bardzo przystojnym mężczyzną. I mówi: „Tyś do mnie strzelał?”. „Tak jest, panie generale”. – „No to dobry jesteś żołnierz. Masz na pamiątkę”. I wręczył mu ten zegarek. A tam pisało: „Za dobrą służbę – generał Konarzewski”. Zawsze się chlubił tym zegarkiem pan Pobożan.

Potem został kierownikiem sklepu z trumnami, które służyły nam jako składowisko prasy i rozdzielnik. I jemu o tym zameldowaliśmy, że takie mamy znalezisko. Więc wymyślił, żeby karabiny do niego, bo mówi: „Ja mam kontakty, przekażę starszym, to oni będą wiedzieli, co robić. Tylko karabiny to weźcie tak: natnijcie młodych witek z drzewa, owińcie je szmatami, że niesiecie sadzonki. A w środku będzie karabin”. I tak myśmy zrobili. I to był nasz pierwszy kontakt z konspiracją. Potem nas poznał z pomocnikiem fryzjerskim z zakładu fryzjerskiego, też na Słupeckiej – z młodym, fajnym chłopakiem, ale już starszym, może miał z szesnaście, siedemnaście lat. On już należał do bojówki PPS-u, bo Ochota to w większości był taki podział: część, ta bardziej na zachód była inteligencka, zamieszkała przez jakichś inteligentów, a dalej, ku liniom kolejowym, ku Polu Mokotowskiemu, ku Okęciu ciągnęła się już taka zabudowa, gdzie w jednym pokoju było sześć, osiem osób, robotnicza, gdzie nie było kanalizacji, gdzie rynsztokami płynęły wszystkie zapachy. To była jedna z dzielnic, z której wymaszerowywały bojówki PPS-u: „Żądamy chleba!” i tak dalej z okazji różnych rocznic socjalistycznych, na przykład 1 Maja. Byłem sam świadkiem, jak policja konna szarżowała na młodych ludzi, na kobiety, na dzieci z pałaszami w rękach, tylko że nie ostrzem bili, ale tępym końcem. Cały marsz tu się utworzył, ulica Barska, dalej i wymaszerowywali na Grójecką i Grójecką usiłowali dojść do Śródmieścia z protestem i śpiewem Międzynarodówki: „O śmierć wam, panowie, magnaci...” i tak dalej, co z jednej strony mi się podobało, bo nawet jako dziecko odczuwałem tę niesprawiedliwość. Dlaczego część ludzi niedojada, bo u nas w szkole były dzieciaki mieszane, z którymi się dzieliliśmy na przykład nieraz śniadaniem, bo u nas była rodzina średniozamożna, a inni mają wszystko? Marzyłem na przykład o samochodzie, ale to było dużo, dużo przedwcześnie. Dlaczego tych ludzi biją? Bo było bezrobocie też przecież przed wojną, była nędza. Ja paru kolegów czy koleżanek odwiedzałem na przykład przy ulicy Barskiej czy Chocimskiej. Już tych wszystkich nazw nie pamiętam, ale w tych pseudoslumsach, gdzie w jednym pokoju jakiś jeden dzieciak siedział na nocniku, drugi tam gdzieś sikał do kubła, trzeci prosił matkę, żeby mu posypała cukrem kawałek chleba, a moja koleżanka przy jakimś takim stole na trzech nogach rozkładała zeszyty i razem żeśmy na przykład robili lekcje. Wracać do tamtych czasów to właściwie nie ma po co. [...]

 

  • Wróćmy do pana i do lat okupacji?


Ten chłopak, Maks się nazywał, zorganizował z nas grupkę. Jedna, ta moja, była raczej inteligencka, a te dwie pozostałe grupy były takich cwaniaczków. Nie było opału na przykład, to organizacja była, oni już wiedzieli, bo pracownicy kolei, kolejarze to byli przeważnie PPS-owcy, kiedy będą szły pociągi z węglem i organizowali zrzuty z napełnionych, otwartych wagonów, a myśmy biegli tam i ładowali w worki i przynosili do domu. Tak że byłem mimo tych dziesięciu, jedenastu lat jednym z głównych palaczy w mieszkaniu. To były naprawdę dziwne czasy. W każdym razie przeskok ogromny, bo przed wojną wszystko musiało być ułożone – i zabawki odpowiednio, i zeszyty, i książki, o tej i o tej godzinie trzeba było wstać, o tej godzinie trzeba było iść na mszę, służyć księdzu, bo byłem ministrantem, i na tę godzinę wrócić do domu czy w dzień powszedni od tej godziny w szkole, od tej godziny w domu. Na przykład mnie nie wolno było wychodzić na podwórko bawić się z dziećmi, bo bym się nauczył brzydkich wyrazów. Więc z balkonu wyglądałem ze smutkiem, próbowałem im puszczać jakieś samolociki z papieru zrobione. I teraz wraz z wybuchem wojny i wejściem Niemców do Warszawy to wszystko pękło, bo ojciec kręcił się, miał trochę oszczędności w banku, to wypłacali po sto złotych dziennie, więc ogony ogromne. Ojciec chodził od rana, od świtu już do wieczora, żeby trochę pieniędzy...

Bo Niemcy potem wszystkie pieniądze nasze dawne przekształcili na swoje, zmienili znaki, znaczy wydrukowali, tamte skasowali, unieważnili. I to nie była już Rzeczpospolita Polska, tylko Generalna Gubernia. I tam [były] różne postaci, na przykład na pięćset złotych była [nazwa] młynarka. Później każdy miał w dowodzie osobistym, w kenkarcie tak zwanej, tę młynarkę. Jak Niemcy łapali, to się podawało i jak się trafiło na jakiegoś człowieka, to on tę młynarkę brał sobie do kieszeni – Raus! i był ocalony. A jak nie, to zabierał sobie tę młynarkę i pakował, jeszcze kopniaka się dostało z tyłu, na samochód do wywozu, bo w dzień były łapanki do pracy, wywożono ludzi. A później, kiedy zastrzelono w Warszawie Kutscherę, zaczęły się rozstrzeliwania publiczne, to potrzebowali „mięsa” do wystrzeliwania – prawie na każdej ulicy. Więc na początku skazańcy krzyczeli: „Niech żyje Polska!” czy coś, to gipsem im zagipsowywali usta. Żeby było śmieszniej, to pakowali w worki z wycięciem na głowę, papierowe worki, na golasa, i tak przywozili pod mur, salwa i do widzenia. Naocznie to ja sam kilka egzekucji widziałem. To było straszne, bo tym ludziom jeszcze później wstrzykiwali benzynę, żeby ich ogłupić. W usta gips, w żyłę benzynę, a w tych workach przywozili. I momentalnie, momentalnie dosłownie, jak tylko odjechali, zabrali ciała, bo po ciała mieli oddzielną grupę, wrzucili na samochód, odjechali, na tych świeżych plamach krwi ludzie, nie wiadomo skąd, nawet z kościołów zabierali kwiaty i przynosili i rzucali. I to kilka razy, bo za jakieś dwie, trzy godziny Niemcy przyjechali, wypędzili ludzi z sąsiednich domów, kazali sprzątnąć, wrzucić to na samochody i pojechali. Ludzie znowuż kwiaty przynieśli, zapalali lampki. Więc była w czasie okupacji jakaś duchowa, wyższa jakość życia. Na przykład jechało się tramwajem, nagle podbiega ktoś i krzyczy: „Stać, łapanka!” i wszyscy uciekali. [...] Emocja życia w tamtym czasie była niesamowita.

Myśmy przez tego chłopaka trafili do bojówki pepeesowskiej i tam żeśmy im chodzili i znajdowali różne rzeczy. Chyba po roku, już jak było cieplej, zaczęli używać nas do transportu broni z Puszczy Kampinoskiej, bo niby takich dzieciaków to Niemcy się nie czepiali. Tam mieli swój oddział partyzancki i stamtąd. Oczywiście, przysięgi i tak dalej się poskładało, ale człowiek też chciał być bohaterem, troszeczkę się pokazać w domu, więc siostrze młodszej, która była mocno... Nawet w tajemnicy pod łóżkiem trzymała ten powielacz, na którym odbijali gazetki i tak dalej. Powiedziałem jej, że tu i tu należę, tu i tu chodzę, broń przenosimy i tak dalej. „A jak ta organizacja się nazywa?”. – „To jest milicja PPS, oddziały bojowe milicji”. – „Och! Co ty? Do komunistów? Przeciwko Panu Bogu?! Ministrant! Jak ty możesz iść do ołtarza!”. Jak mnie głowę skołaciła, to pomyślałem, że rzeczywiście jestem jakiś, cholera, niewłaściwie ustawiony człowiek. Ale próbowałem tłumaczyć. „Tak, ale oni przeciwko Polsce, oni chcą, żeby Polskę przyłączyć do Rosji!”. A że ja takim dziecięcym naiwnym sercem kochałem jednak tę Polskę bardzo i byłem z niej dumny, nawet z tych okrzyków „Zwarci, silni i gotowi!”, to na to nie mogłem się zgodzić. Więc zrobiliśmy zebranie, tam Maks też był i ja mówię, że taka i taka sprawa. On mi tłumaczył to i owo i tak dalej, a w tydzień potem na zbiórce szkoleniowej, bo on już przynosił nam broń różnego typu, Parabellum, pistolety niemieckie, żebyśmy umieli to rozebrać, na przykład po kawałku przenieść, potem złożyć. A zresztą broń trzeba rozbierać do czyszczenia, umyć. I mówi: „Chłopcy, niestety, ale muszę was zostawić, bo idę do lasu”. – „No dobrze, ale może komuś przekazać” i tak dalej. A tam jakoś widocznie już się rozeszło, bo właściwie każdy wiedział, że gdzieś konspiruje, myśmy roznosili gazetki, wrzucali, przez drzwi się ludziom wsuwało, ale większość to potem się zorientowała: „Januszku, co niesiesz?”. – „Niosę to i to”. – „No to daj”. I on zniknął, dosłownie zniknął.

Myśmy zostali sami, ale jak mówię, tam były już jakieś wewnętrzne, polityczne rozróby. Pseudonim miał „Krakowski”, chłopak dwadzieścia dwa lata, już podchorąży, nastąpiło zapoznanie i tak dalej, więc został drużynowym, a ja przybocznym (to wysoki stopień) za to, że zorganizowałem [drużynę]. Dostaliśmy tytuł IV Drużyny Warszawskiej i ta nasza drużyna na Powązkach, więc w dzielnicy robotniczej, miała trzy zastępy i drugie trzy na Ochocie. Z tym że na Ochocie dwa były tak zwane inteligenckie, a jeden robotniczy. On bardzo to mądrze prowadził. Na naukę na przykład kładł [nacisk], załatwił nam jakieś kontakty tajnego nauczania i niezależnie, czy to chłopak był od lekarza jakiegoś, czy od adwokata, czy urzędnika, czy też to był robotniczy syn i tak dalej. I wtedy zaczęliśmy się uczyć. To był 1942 rok.

Skończyliśmy szkołę powszechną i jednocześnie żeśmy zaczęli pracować w tak zwanym małym sabotażu. Mały sabotaż polegał na roznoszeniu.

Wpadało się na przykład do tramwaju, jak jechał, i na cały tramwaj garść tych pism konspiracyjnych [rzucało się] i w nogi prędko. Albo na przykład pisaniu tego słowa October. [...] To było w czasie okupacji słowo, które miało oddziaływać psychicznie na Niemców. I wszędzie to się pisało: October, October. Nawet na dzwonnicy kościelnej, pamiętam. Niemcy się wtedy chyba niepokoili. Oni do dzisiaj nie rozumieją, w literaturze nie ma napisane, ale w każdym razie niektórzy niemieccy pisarze uważają, że to był termin jakiegoś powstania, jakiegoś desantu gdzieś może z zagranicy, czy jakiejś katastrofy na froncie wschodnim. W każdym razie to ich niepokoiło.

 

 

  • A tak naprawdę to co to znaczyło?


Październik.

  • Ja wiem, październik, ale...


Straszyliśmy Niemców. Bo oni po wejściu w 1939 roku do Warszawy zgarnęli całą grupę inteligencji, między innymi tego słynnego Kusocińskiego, biegacza, który wygrał olimpiadę przecież w Berlinie, i wywieźli do Palmir, sto kilkadziesiąt osób, i rozstrzelali. I to było w październiku 1939 roku. Bez zdania prawa. Tak samo narzeczonego mojej siostry – w nocy, październik chyba czy listopad, walenie do drzwi. W nocy! Niemcy. Okazuje się, wpada matka narzeczonego siostry Hanki i mówi: „Hanka, natychmiast uciekaj, Leszka Niemcy wzięli”. Więc ją się spakował w coś i ojciec po cichu ją podprowadził do znajomego kolejarza na dworcu niedaleko, to był dworzec wolski, Zachodni tak zwany, i wyeksmitowali ją do Sochaczewa. Tam [ukrywała się] u takiego znajomego ogrodnika. Ręka ręce podawała, wystarczyło słowo. A narzeczony Leszek wrócił za rok z Mauthausen w blaszanym pudełku.

  • To był narzeczony starszej siostry?


Starszej siostry, tak. To był też bardzo przystojny, bardzo miły, bardzo fajny chłopak. I dojrzały. Już skończył akurat Podchorążówkę, a studiował geologię. Matka to zwariowała, nie chciała oddać tej puszki. Z tą puszką ze dwa-trzy tygodnie w domu chodziła, trzymała: „Mój Grzesiu, mój Grzesiu”, a potem był pogrzeb dopiero zorganizowany. Przy czym to było bardzo charakterystyczne, że pogrzeby tych urn, prochów były w malutkich trumnach chowane. Więc jak już szedł pogrzeb koło cmentarza i była malutka trumna, to już było wiadomo, że z obozu. I to było masę, poszło się codziennie i pogrzeb za pogrzebem w tych... Czy to z Oświęcimia, czy to z Mauthausen, czy to z innych obozów. Niemcy przysyłali informację taką, że z przykrością powiadamiają, że zmarł na zapalenie płuc albo na coś innego.

  • A jak siostra to przeżyła?


Siostra to tak przeżyła, jak młoda zakochana dziewczyna. Nawet nie chciała się ratować na początku, tak że ojciec ją siłą... Łzy, płacz, my wszyscy, bo bardzo go lubiliśmy. Ponieważ czas jest najlepszym lekarzem, to pomału, pomału i przeszło. Ale początkowo to jak w tym Sochaczewie była, to nie chciała nawet wychodzić z pokoju u tego ogrodnika. To był bardzo porządny człowiek. Z kolei myśmy się odwdzięczyli, bo jego syn i córka druga też w konspiracji pracowali, były tam jakieś powiązania. Jakiś mędrzec z komendy wyższej Armii Krajowej postanowił urządzić oddział partyzancki koło Sochaczewa, a tam nie było dobrego terenu, nie ma dobrych lasów. I między innymi ten chłopak też poszedł na ochotnika. Bo myśmy trochę wojnę traktowali jako zabawę pewnego rodzaju, jakąś straszną, ale zabawę, z której po licznych przygodach jednak wychodzi się cało. Dopiero Powstanie pokazało, jak na moich oczach urwało dziewczynie nogę i bluznęła krew. A z kolei zawaloną bombą do połowy kobietę... Zaczęło się walić, bo następny samolot ostrzeliwał, palące te... I ta darła się wniebogłosy, a ja miałem pistolet. Dziewczyna, może starsza, może siedemnaście lat: „Zastrzel ją!”. Nie mogłem się ruszyć. Ona wyrwała, podbiegła, strzeliła. Uratowała ją przed męką, bo by żywcem się to wszystko spaliło. Dopiero zrozumiałem wojnę, że to jest coś najstraszniejszego, co może być, co może człowiek człowiekowi zrobić. No bo jak to? Polować nawzajem na siebie? I w imię czego? W imię jakichś interesów wymyślonych? Bo wojna się toczy zawsze o czyjś interes. Nie toczy się o tego chłopa, który idzie na wojnę i ginie. Powstanie Warszawskie nie toczyło się wcale o nas, nas rzucono na ofiarę, żeby zdobyć łupy sobie, żeby ci londyńczycy mogli przyjechać i napchać sobie kieszenie.

  • A jak pan mówi, że pan pisał to „October” na wieży kościelnej, to na której wieży, w których miejscach?


Na przykład koło kościoła świętego Jakuba stała dzwonnica drewniana. Nie wiem dlaczego, ale stała, bo widocznie tam najpierw była. I na dzwonnicy było wiele miejsca. Podstawa to była taka prawie, jak ten pokój. Jeden po cichu się skradał z kubłem z wapnem, a drugi z wielkim wiechciem, a trzech, czterech jeszcze na bokach, czy nie zbliża się jakiś patrol niemiecki. Bo ludzie jak przechodzili, to odwracali głowy, nie widzieli. Tak samo się rozwieszało gazetki, karykatury Hitlera przylepiało na ścianach.W Puszczy Kampinoskiej było duże zalesienie, duży obszar, tam bazowały chyba ze dwa czy trzy oddziały partyzanckie i między innymi obok pepeesowskiej grupy była i grupa akowska. To wtedy jeszcze nie nazywało się AK, tylko Związek Walki Zbrojnej. Na czele stał generał „Grot”. I w tajemniczych okolicznościach został wydany. To dosłownie dwie ulicy od nas: ulica Słupecka, Niemcewicza była i on tam miał swoją tajną kwaterę. Myśmy tam szli po coś, nie pamiętam, czy do piekarni, czy... Bo w czasie wojny żeby żyć, to na przykład matka z piekarni odbierała pieczywo, woziło się na rynek, na rynku się sprzedawało. I wycie przeraźliwe syreny, bo Niemcy jeździli zawsze z tymi syrenami na samochodach, specjalne oddziały. I wpadają tam. Myśmy nie wiedzieli. W każdym razie otoczyli cały dom na ulicy Niemcewicza, na nas, z tej strony ludzi: Raus! Raus! „Szybko!”, parę strzałów w powietrze, więc w nogi na wszelki wypadek. Na drugi dzień w gazetkach czytamy, że komendant główny Armii Krajowej generał „Grot” Rowecki na ulicy Niemcewicza, już nie pamiętam który numer, został podstępnie... […]

 

  • kontynuacja




  • Data rozmowy: 2007-10-26




  • 1 sierpnia 1944 roku – jak pan pamięta ten dzień?

 

1 sierpnia zastał mnie na punkcie czuwania grupy łącznościowej naszej kompanii na ulicy Wilczej, nie pamiętam już numeru domu. Pamiętam natomiast, że gospodyni domu, matka chłopaka, który potem zginął w czasie Powstania, przyniosła ogromny półmisek bułek z szynką. To było coś cudownego, bo na ogół w czasie okupacji jadło się właściwie byle co, a najczęściej to zupki z RGO. Kapusta z kaszą, czyli to się nazywało elegancko pazibroda. O godzinie gdzieś jedenastej, może dwunastej wpada dziewczyna z krzykiem: „O piątej zaczynamy!”. Pokazuje papier dowódcy naszej grupy, bo z nami był starszy chłopak, dwadzieścia kilka lat, a myśmy dzieciaki po piętnaście, najstarszy to był siedemnastoletni, a to był dowódca i już wysokiego dla nas stopnia, podchorąży. Generałowie siedzieli w Londynie. Tam sobie wieszali ordery i stopnie rozdzielali. Sprawdził papier, hasło umówione, myśmy go nawet nie znali: „Tak jest. Ruszajcie”. Każdy z nas miał kartkę z kilkunastoma nazwiskami – przeważnie było po dwadzieścia osób, adresy – i pędem się powiadamiało. Punkt zborny był ustalony w szkole przy ulicy Senatorskiej, koło Szpitala Maltańskiego. Jeszcze biegnąc przez Marszałkowską, wpadłem pożegnać się z matką, bo matka pracowała wtedy w sklepie z bielizną. Oczywiście matka chciała mnie zatrzymać: „To wyjeżdżajmy”. Mówię: „Mamo, przecież wieczorem albo jutro to będziemy w domu”. Nas tak nastroili, taka była propaganda, że Niemców się rozbroi jak po I wojnie światowej, kiedy Piłsudski do Warszawy przyjechał i po prostu Niemcy oddawali broń sami. Naprędce matka zaszyła mi świętego Antoniego w szmatkę: „Masz, niech cię chroni”, wsadziła do kieszeni i pobiegłem dalej. Już jak ostatnią osobę powiadomiłem, to prędko na Senatorską. Ostatnią osobą to był ktoś z Ochoty, dosyć daleko, ale tramwaje jeszcze chodziły, ludzi było mnóstwo na ulicach, podniecenie, czuło się, że coś nastąpi. Niemieckie patrole natomiast znikły. To nawet było niepokojące: „Co się dzieje?”. Z drugiej strony coś podpowiadało, że oni uciekają, że nie zdążymy ich złapać i rozbroić. Na Senatorską dotarłem koło czwartej. Już było dużo osób, dużo chłopców, dziewczyn, około dwustu osób. Nasza kompania liczyła trzy plutony, a wydaje mi się, że jeszcze była 2. kompania „Gertruda”. Bo w naszym batalionie była kompania harcerska, była kompania „Gertruda”, kompania „Anna”. Był specjalny pluton – „Juliusz”. Potem był pluton łączników. Jeszcze były dwa bataliony. Jeden „Harnaś”, a drugi, który nie dotarł do miejsca zgrupowania batalionu „Gustaw”. Tylko one mobilizowały się gdzieś w pobliżu Dworca Głównego i brały potem udział w walkach o Dworzec Główny, obronę i tak dalej. Tak że nasz batalion, który był zgrupowaniem, bo liczył więcej niż trzy kompanie, jak to wtedy według regulaminów obowiązywało, to rozdzielił się w czasie Powstania na dwie podgrupy. Jedna to „Harnaś”, która walczyła w Śródmieściu.

  • Chciałabym, żeby pan mówił o sobie.


Teraz czekamy na broń. Każdy sobie marzy – to wezmę, to, ale nie ma broni. Wreszcie drzwi się otwierają, ktoś wchodzi, krzyki – przynieśli. Okazuje się, że przynieśli cztery czy sześć karabinów, to można na sztuki było policzyć. Kilka pistoletów, przy czym pamiętam, że sięgnąłem ręką po Waltera, taki Polizeikurzpistolet, krótki pistolet, bardzo zgrabny, ale kaliber malutki, bo 7,6 kaliber. Właściwie w walce niezbyt skuteczny. Ale i to mnie wyrwali. Na stole był karabin maszynowy Diegtiariowa z tarczą i cztery czy sześć pistoletów maszynowych typu Sten. Zamieszanie, krzyk – to się pchają, to nas odpychają, oczywiście ci starsi. Dowódca batalionu postanowił utworzyć pluton szturmowy, który będzie uzbrojony, a reszta będzie się uzbrajać w miarę zdobywania broni. Pluton szturmowy to był też harcerski, to byli już chłopcy starsi, dwadzieścia lat mniej więcej, rocznik 1921. Wszyscy po kursie podchorążych. Tak że myśmy z zazdrością patrzyli, jak oni sobie broń rozbierali. Dowódcą plutonu szturmowego został chłopak, podporucznik „Krakowski”, a nazwisko Iłłakowicz, brat poetki Iłłakowiczówny, który przedtem, do 1943 roku, był drużynowym 4. drużyny harcerzy, którą sformowałem, a byłem jego zastępcą przybocznym. Oni gdzieś wyszli, mniej więcej słyszałem, że w kierunku pałacu Blanka, mieli atakować rejon Teatru Wielkiego w Śródmieściu. Myśmy nieuzbrojeni zostali. Raptem wpada znowuż jakaś łączniczka z kolegą „Borsukiem” i jeszcze dwóch chłopców z naszej drużyny. Bo z naszej drużyny wzięli starszych, co mieli niby piętnaście lat (chociaż myśmy podawali, że mamy szesnaście skończone), ale młodszych to już nie. Na korytarzu wypada dowódca kompanii i porucznik „Włodek”, zobaczył nas i mówi: „Ilu was jest?”. – „No, w sumie sześciu”. – „Tak? – na mnie palcem – To ty dowódcą i pędem na ulicę Ogrodową”. Jeszcze nie zaczęła się strzelanina, bo to było przed piątą i myśmy zdążyli w każdym razie dotrzeć na ulicę Ogrodową pod wskazany adres.

 

W podwórku mieściła się wytwórnia butelek z benzyną na czołgi – butelek samozapalających. To była straszna robota. Myśmy [byli] przy robieniu butelek. Całe skrzynie pustych butelek stały na podwórku, w mieszkaniu na parterze były wielkie banie z kwasem solnym. W drugim pomieszczeniu był kalichlorek, chloran potasu i siarka. Trzeba było do benzyny wlewać kwas. Butelki oklejały cztery czy pięć dziewcząt papierem, tworząc jakby torby. W torby się wsypywało mieszankę siarki, kalichlorku, chloranu potasu i cukru jeszcze. To trzeba było przedtem utrzeć w miskach. Przygotowane laboratorium dosyć [dobrze], ale to był strach, bo jak się tarło to trzaskały iskierki. Wiadomo, siarka z tym wszystkim mogła buchnąć.

 

  • Małe dzieci, ośmio-, dziewięcioletnie były dopuszczane do takiej produkcji?


Na początku nie. Był porządek. Potem, jak się zaczęło to łamać, to nawet i dzieciaki dziesięcioletnie, dwunastoletnie przychodziły. Szczególnie butelkowcy to przeważnie były dzieci.

  • Ale widział pan, żeby sześcio- czy siedmioletnie dziecko robiło butelki?


Sześcio-, siedmioletnie – nie. Takich dzieci to już zupełnie nie było.

  • Jedna pani miała siedem lat i mówiła, że robiła butelki zapalające.


Nie wykluczam, ale nie widziałem tego. W każdym razie to było dosyć porządnie i o ile pamiętam, to nazwisko nawet chyba gdzieś jest. Kolega Piasecki, to zapamiętałem, dlatego że to był student chemii i kombinował różne mieszanki w czasie konspiracji i gdzieś przy próbach wybuchł mu w ręku granat z kałamarza zrobiony i miał urwane dwa palce.

Myśmy to robili całą noc, do świtu. Świtem się zaczęła gdzieś koło nas strzelanina. Tak było cichutko. To było w okolicy Sądów – Ogrodowa i z drugiej strony na Leszno wychodziły. Kiedyś Sądy, w czasie okupacji, były miejscem łączności między ludnością getta a naszymi organizacjami. Sam kilka razy zanosiłem walizki z jajkami z niemieckich magazynów wyciągnięte przez innych i dzieciaki odbierały. To była jedyna łączność z gettem bez muru. Można było się trochę prześlizgnąć. Oczywiście pilnowali granatowi policjanci, ale dawaliśmy sobie radę. Wracając do Powstania, rano wpada komendant naszej kompanii, porucznik zawodowy, żołnierz sprzed wojny i teraz: „Wszyscy z wyjątkiem dziewczyn do kompanii!”. To myśmy pobiegli. Jeszcze gdzieś były rozdzielone oddziały, bo próbowali zrobić z resorów wyrzutnie butelek. Resor samochodowy naginało się, spawali jakby łyżkę, na to się kładło butelkę, puszczało się – średniowiecze. Butelka leciała. Średniowiecze.

[Komendant] wszystkich nas zebrał do kupy, bo przybył ksiądz, który udzielał ostatniego namaszczenia. To był żeński klasztor. W każdym razie zakonnice sobie z boku coś śpiewały, nuciły, a myśmy na dużej sali, refektarz chyba się nazywał, poklękali, gromada. Ksiądz modlitwy swoje odprawiał i zapewniał nam życie wieczne, jak się damy rozerwać na kawałki. Myśmy w to święcie wierzyli. Kiedyś to się tak wierzyło, tak jak wiersz: „Komu droga otwarta do nieba? Tym co służą ojczyźnie”. Po tym całym nabożeństwie każdy podchodził, dostawał medalik. Medaliki to myśmy zbierali. Potem wraz z bombardowaniami, z pożarami, niszczeniem narastała potrzeba szukania ochrony nadzwyczajnej. Medaliki stawały się amuletami. Myśmy się obwieszali. Ryngraf dostałem z wyrytym orłem i w środku z Matką Boską Częstochowską.

Po tym całym obrzędzie wystąpił dowódca naszej kompanii, powiedział: „Teraz chłopcy trochę nam dostarczyli broni, ale nie dla wszystkich, więc służba będzie odbywać się w ten sposób, że pół dnia broń dostanie ten czy ten pluton i będzie wykonywał zadania. Po połowie dnia wraca, oddaje następnemu, następny pluton idzie na zadanie i tak zmiana broni”. To było drugiego dnia. Drugiego dnia nasz pluton szturmowy dołączył do nas. Okazuje się, że nie zdobyli pałacu Blanka. Natomiast inne oddziały zdobyły magistrat, bo po drugiej stronie teatru był kiedyś magistrat – zarząd miasta. To zdobyły i jest mnóstwo złota, kopalnia złota. Jak kopalnia złota? Tam był urzędowy miejski lombard. Byliśmy strasznie ciekawi. Jak wróciliśmy ze służby, która była w stronę getta wystawiona, to poprosiliśmy o przepustki niby do domu. Ja z „Borsukiem” i jeszcze trzeci chłopak i żeśmy dotarli. To już było oczyszczone, Niemców nie było. Tylko na rogu trzeba było przez Żelazną przeskoczyć, bo dom stał zajęty przez Niemców i oni pruli. Dom za kilka dni został zdobyty przez chłopców z Batalionu „Zośka”, przy pomocy też naszych i przy pomocy zdobytych przez nich czołgów. […] Myśmy dotarli do lombardu. Jeden z naszych chłopaków mówi: „Gdzie, tylko w kieszenie będziemy brać?”. Mówię: „Jak to? Przecież to są złote przedmioty ludzi. Trzeba je zabezpieczyć, pomóc jeżeli taki bałagan”. Był oddział, który pilnował tego. Nam pozwolili trochę pooglądać, ale jednocześnie było to uporządkowane i zabezpieczone. Specjalnie podkreślam wielką uczciwość tych chłopaków, że nawet może i przychodziło coś do głowy, żeby zgarnąć, ale nikt nie podniósł. To było rozrzucone, podmiatane pod ściany, bo szafy były porozbijane. Czwartego dnia, jak wróciliśmy wieczorem, od rana od razu alarm przeciwczołgowy. Czołgi na Wolskiej już są. Zaczęła się bardzo ciężka bitwa zgrupowania „Radosława”, Batalionów „Parasol”, „Zośka”. Niemcy prowadzili natarcie bardzo energiczne. Generał Vormann wydał rozkaz zrobienia drogi przelotowej przez Warszawę, Wolską do mostu mógł się dostać. Mordowali ludzi. Tak że już trzeciego dnia dowódca zgrupowania, „Radosław” Mazurkiewicz, zgłosił się do Komendy Głównej.

 

  • Niech pan mówi, co pan robił.


Właśnie chce powiedzieć, że Powstanie, które wybuchło z tak wielkim zacięciem, uniesieniem, wkrótce zaczęło tracić z powodu ogromnych strat. Nacierała brygada Dirlewangera i oni mordowali ludzi. Na Cmentarzu Wolskim mamy zbiorowe mogiły. Kilkaset tysięcy ludzi przecież zostało zamordowanych.

Myśmy pobiegli, jak był alarm przeciwczołgowy. Najpierw każdy pluton i każda nasza drużyna miały wyznaczone miejsca w domach różnych. Obóz warowny się tworzyło. Tym bardziej trzeba było chronić, bo w Sądach pułkownik „Leśnik” robił wielki nabór, tworzył armię całą, tylko bez broni. Było setki mężczyzn, ludzi, którzy się zgłaszali na ochotników. To zostało zagrożone uderzeniem czołgów. Myśmy tylko słyszeli z daleka warczenie, strzały, leżeliśmy w byle jakich dołkach w ogrodach. Gdzieś koło godziny dwunastej mnie i sześciu chłopców wezwali, że mamy iść do naszego dowódcy kompanii. Powiedział, że jest grupa wsparcia – wtedy walczyli chłopcy z „Zośki” – „ Wy pójdziecie z butelkami i z wami pójdzie kilku uzbrojonych i tych Niemców trzeba będzie wyprzeć i wypędzić”. Myśmy przebiegli zaułkami różnymi, przejściami, gdzie były porozbijane częściowo mury. Dostaliśmy się od tyłu na ulicę Wolską. Wzdłuż Wolskiej strzelanina, szczęk, hałas, lecą szyby, wybuchają granaty, a od tyłu wejście. Dowódca naszej grupy mnie i drugiemu chłopakowi – myśmy najczęściej byli razem – pseudonim „Borsuk”, [rozkazał] żebyśmy zostali w bramie. Brama była pełna ludzi. Wejście było wywalone, a ludzie uciekali, chronili się między innymi w bramie. Nagle słyszymy, jak jadą czołgi. Reszta chłopców pobiegła na górę, żeby z góry, z balkonów rzucać. Straszny zgrzyt gąsienic rąbiących bruk. Nagle patrzę, a przed bramą staje czołg. Odwracam się do tyłu – nie ma nikogo. Po prostu sparaliżowany. W tym momencie, w bramie było wejście na schody, wyskakuje młoda, ładna, zgrabna dziewczyna. Może miała siedemnaście, osiemnaście najwyżej lat. W letniej sukience, bo sierpień był ciepły, do dzisiaj pamiętam – w duże kwiaty różne, z gołymi nogami, na których miała zwykłe klapki. Łapie, wyrywa mi butelkę i rzuca w czołg. Jest chwila, bo to brzęk, tłucze się, a za nim się zapalała butelka to chwila. Stoimy – czy się zapali czy nie – bucha ogień do góry. W ogień rzuciłem jeszcze swoją drugą i w tym momencie z czołgu wyskakuje Niemiec w czarnym mundurze czołgisty. On się jeszcze nie palił czy przez płomienie, to już dobrze nie widziałem. Prosto – oczy w oczy dosłownie. Na bruk wyskakuje, biegnie w stronę bramy. Za nim wyskakuje drugi. Tylko drugi wyskakiwał z przodu i dostał się pod obstrzał. Przed nimi była barykada kilka metrów. Od razu na czołg chlasnął. Ten prawie wpada do bramy i z wyciągniętym pistoletem w moją stronę. W tym momencie słyszę huk, rozdzierający uszy i gorąco na twarzy. Myślałem, że zostałem trafiony. Jeden z chłopaków akurat wybiegał na dół i zobaczył scenę, że stoję, za mną dziewczyna i Niemiec z pistoletem. Przez nas strzelił i go zastrzelił. Niemiec upadł od razu, skrył rękę pod piersi, jakby chciał krwawe rany po strzałach zastopować, a chłopak krzyknął: „Łap pistolet!”. Rzuciłem się i złapałem pistolet. Jednocześnie wyszarpnąłem, bo był zaczepiony o wstążkę, jego Krzyż Żelazny, na którym jest data nadania 1939 rok. Dziwna losu danina, że za 1939 rok, za napaść na Polskę, za zniszczenie naszej Polski, naszych mieszkań, też i rodziny, bo od razu to się rozsypało, to dostałeś teraz Żelazny Krzyż. Z dziewczyną i z odziałem myśmy potem wrócili, bo oni sobie trochę postrzelali. Niemcy się cofnęli, falami uderzali. Potem odpoczywali, pokombinowali, popatrzyli, obchodzili na przykład przez podwórka od tyłu, ale się posuwali ciągle do przodu.

W pewnym momencie piątego czy szóstego dnia Powstania zostaliśmy odcięci. Było getto, gdzie byli też Niemcy, a trzeba było przez getto się przebić. Batalion „Zośka” się przebił przez getto przy pomocy czołgów. Porozwalali bunkry, uwolnili [Żydów]. Mieli już bardzo kwaśne miny, bo oba bataliony poniosły duże straty w obronie Woli. Na cmentarzach były ciężkie walki, a myśmy nie mieli żadnej ciężkiej broni. Niemcy mieli na przykład mnóstwo granatników i ciągle tylko: dziub, dziub i leciały nad głowami. Wybuchały przed, za i tak dalej. Były paskudne, bo z góry wpadały na podwórka i zabijały. Ludzie, jeszcze na początku, wywieszali chorągwie, jeszcze patrzyli, co [się dzieje]. Niestety przyszły bardzo słoneczne, piękne, bezchmurne dni, a wraz z nimi przyleciały samoloty i zaczęła się rzeź, bo tuż nad domami latały. Jeszcze jak trwały walki w tym okrążeniu, to myśmy zostali wysłani – też grupa kilkunastu chłopaków z mojej drużyny harcerskiej, ci starsi – do Hal Mirowskich. Myśmy zawsze na ochotnika wyłazili do wszystkiego. Tam były niemieckie magazyny żywnościowe. Pod murami musieliśmy [iść], bo nad głowami latały i Messerschmitty – myśliwskie samoloty – i szturmowe sztukasy. Przeważnie Messerschmitt to miał podwieszoną jedną bombę stukilową albo dwie po pięćdziesiąt. Z karabinów maszynowych: ta, ta, ta, po ulicy i lu – szedł do góry. Sztukasy nurkowały na wybrany cel.

Żeśmy dotarli do Hal Mirowskich. Jedna już się paliła, a nad drugą ciągle latał z jedną bombą Messerschmitt. Nasza grupa i nasz przewodnik – jeszcze była dziewczyna, która prowadziła – żeśmy się zastanawiali, czy przebiec (Hale Mirowskie na placu stały), czy on rzuci bombę najpierw z góry. Zachodził, ale jemu widocznie było szkoda tej bomby. Szukał lepszego celu. Tak że jak w pewnym momencie on wychodził skosem, brzuch nam pokazał, to myśmy wiedzieli, że nie widzi pilot i żeśmy przebiegli do Hali Mirowskiej. Tam – Boże! – same konserwy chyba po dwa i pól kilo. Potem, jak myśmy to otworzyli i jedli po przyniesieniu, to się okazało, że to była konina, ale się jadło. Na ogół był niedobór żywności. Później już był straszny głód. Później się jadło zupę „plujkę”. Między cegłami ucierało się ziarno z plewami razem, wsypywało w garnek, dziewczyny zalewały to wodą (jak ktoś przyniósł) i gotowały często z solą, często z cukrem. Cukru to było pełno, w kostkach szczególnie. Masa cukru. Zupę się jadło w ten sposób, że się brało łyżkę do ust i przez zęby się przeciskało. Dlatego nazywała się „plujka”, że gąszcz z ziarna zostawał w ustach, a plewy się wypluwało. Takie było nasze pożywienie na Starym Mieście.

Siódmego dnia nasza grupa, cały Batalion „Gustaw”, dostała rozkaz przemarszu na Stare Miasto. Przez getto otwarte przez bataliony „Radosława” żeśmy dotarli do Starego Miasta i żeśmy osłupieli. Ludzie sobie chodzili, patrzyli, przyglądali się nam. A wielu z nas już było pobandażowanych. Wiele już osób zginęło. Nawet na noszach cały transport był niesiony, kilkunastu chłopaków. Tu spokój, oaza. Stare Miasto nie było ruszone. Z miejsca zostaliśmy zakwaterowani. Dostaliśmy kwatery przy ulicy Kilińskiego 5. Od razu przewodnicy – prędko do pałacu Krasińskich, bo tam było składowisko wszystkiego. Materace myśmy brali, pasy. Z kolei grupy, które zdobyły Stawki donosiły panterki. Myśmy momentalnie się przebierali, bo to był piękny strój. Bluza nakrapiana i spodnie do tego. Oczywiście często za duże. Ale teraz takie są modne, że cały tył wisi nad kolana chłopakom, mi się podoba. Buty żołnierskie już, podkute. Bagnety były. Musiałem ciągle chować swój pistolet zdobyty. Taki był zwyczaj, że w zasadzie wszystko szło do wspólnoty. Była swego rodzaju komuna z uzbrojeniem, a mnie było szkoda go oddać. W panterce to bardzo fajnie za pazuchę go wsadzić, pod pas i nie było widać. Materace żeśmy przenosili na Kilińskiego 5. To była chyba jakaś szkoła, bo były całe puste sale. Były przydziały drużyn i każda drużyna dostawała pokój, bo były duże pokoje. Układało się ładne posłanie i elegancko koszary powstawały. To był chyba dzień następny, a potem była niedziela i zorganizowano wielką defiladę. Myśmy w słońcu [szli], nie wiem, dlaczego Niemcy się nie zorientowali i nie widzieli. Samoloty gdzieś indziej były im potrzebne. Mogliśmy sobie przemaszerować. Ludzie nam klaskali. Była rozpacz, że nikt nie niósł karabinu na ramieniu, bo wojsko, jak idzie, to jednak w karabinach. Hełmy już żeśmy mieli. Bo w pałacu Krasińskich pełno było hełmów, to każdy sobie dobrał garnek według rozmiaru. Odbyła się ładna defilada. Cyrk to się dopiero zaczął następnego dnia. Nasza kompania, właściwie cały batalion dostał odcinek obrony – ulica Podwale do Piwnej, od strony placu Zamkowego. To już było uregulowane, że chodziło się na pół dnia. Potem przychodziła zmiana, oddawało się im broń i wracało do koszar na miejsce postoju. Ale zaczął się cholerny ostrzał artyleryjski z Pragi – niemiecki. Na to sposób genialny oczywiście Polacy znaleźli – przekuć piwnice. Po 10 czy 11 sierpnia już nie można było ulicą przejść, bo ze wszystkich stron leciały pociski, odłamki i samoloty atakowały. Burzyli po prostu Stare Miasto. Burzenie łatwo udawało się Niemcom, bo to były stare domy ze stropami drewnianymi. Taki dom, jak dostał bombę stukilową, to się cały składał. Na miejscu ludzi, którzy siedzieli w piwnicach, powstawał od razu kopiec chwały. Pamiętny dla mnie dzień to był 13 sierpnia. Pierwszy raz byłem ranny wtedy. Nasza zmiana miała akurat pozycję. Przedtem, jeszcze w nocy, to od strony Miodowej, tam były już gruzowiska, ulokowała się z wielką chwałą i dumą tak zwana brygada pancerna NSZ, Narodowych Sił Zbrojnych, z grubym pułkownikiem, wielkim. Ulokowali się tam, bo okazało się, że z wierzchu była zgruzowana restauracja, a pod spodem były piwnice pełne dobrych likierów. Jako harcerze to żeśmy tego nie popijali ani papierosów nie brali, ale dla nich to był raj. W nocy dali nogę. Nikomu nie meldując, szumnie zwana brygada pancerna wycofała się i zaczęło się natarcie Niemców. Jakieś patrole zauważyły, że Niemcy przenikają. Nastąpił alarm. Została przerzucona inna kompania. Niemców wyparli i teraz ogień przerzucili na nasze stanowisko na Podwalu. Barykada to pryskała po prostu od pocisków cegłami na wszystkie strony. Osobiście miałem na piętrze stanowisko, trzeba było płasko leżeć na ziemi, bo jak się tylko wyjrzało to karabinów maszynowych było ustawionych ze dwadzieścia. Cięły po ścianach tak że było niemożliwe wyjrzeć. To nasz dowódca patrolu, plutonu szturmowego, Iłłakowicz, już doświadczony żołnierz, wynalazł sposób i gdzieś skombinował, że przynieśli laski z rozbitego sklepu z laskami i od fryzjera pobite lustra się przywiązywało i leżąc pod oknem, wystawiało się do góry, żeby patrzeć, czy Niemcy podchodzą, czy nie podchodzą. Trzeba było drugą ręką zasłaniać się, bo jak tylko lustro wystawało to od razu: ta, ta, ta i prysk. Tak że kilka dziewczyn siedziało w pomieszczeniach kuchennych mieszkań i ciągle nam robiło peryskopy, jak myśmy to nazywali. Bo zasada była – peryskop. Wielki ostrzał. Nie można się ruszyć. Ktoś krzyczy, że idą czołgi. To już skóra wtedy na człowieku drętwiała, bo ci niemieccy czołgiści, jak wyjeżdżali z placu na jakiś ostrzał, to mieli taki zwyczaj, że sobie wycelowali na przykład według pierwszego piętra i powoli wieżą obracał, to był taki słodki świergot stali i tylko patrzyło się, kiedy lufa wyjdzie. A on potrafił tak z pół godziny kręcić i nie strzelić. Jak kropnęli gdzieś to przebijało ściany, niby były murowane, ale sam widziałem – z desek (teraz się tego nie stosuje) obłożonych matami ścinowymi, na to był tynk rzucony. To się rozlatywało. Ciągle trzeba było ze szmatami mokrymi [latać], bo dziewczyny biedne nanosiły wodę kubłami z dołu. Nie było [wody] w tym budynku. To był numer chyba pierwszy albo drugi. Nie było wody, nie dochodziła do góry, tylko na dole pompa była. Moczyło się szmaty, bo jak strzelili, nawet zapalającymi pociskami z karabinów maszynowych, to ściana cała była w ogniu zaraz. Tynk obleciał, a trzcina się paliła. To szmatami mokrymi się to gasiło.

No i czołgi. Przez lusterka dwa [widać], od strony, gdzie był most Kierbedzia, wiadukt Pancera – bo teraz to się wjeżdża pod spód tunelem, kiedyś most wchodził na plac Królewski bez tunelu – jeden się cofa i czymś strzela. Pada pocisk tuż przed naszą barykadą. Pełno dymu jest. Drugi nieduży, płaski, tankietka jedzie prosto. Z naszej strony też lecą granaty, ktoś rzucił. Wybuchł jeden, drugi, błysk, dym. Przerzedza się, nagle strzelanina cichnie. Stoi czołg – mały, ale czołg. Jakieś dziesięć metrów przed barykadą. Znalazło się kilku cwaniaków, co przeskoczyli, odważnych chłopców, byłych kierowców zresztą, jak się potem okazało, z Zarządu Miejskiego, z autobusów i do tego czołgu. Tylko krzyczą: „Osłaniajcie! Osłaniajcie!”. Więc myśmy do okien znowuż na dziko. Karabiny niemieckie nie walą – to były maszynowe. Tamten dom, co jest zjazd, schody ruchome, Krakowskie Przedmieście róg placu, to wtedy nie miał schodów ruchomych, był normalny. Tam Niemcy się usadowili, stamtąd strzelali. Weszli, dlatego że cała brygada pancerna naszych Narodowych Sił Zbrojnych się wycofała. To jakoś dziwnie wyglądało, ale nikt nie pomyślał o tym. Nagle motor warczy i uruchomili czołg. Reszta rzuciła się, żeby barykadę trochę rozebrać, bo były i wozy jakieś, i samochód połamany, i cegły, i wszystko. Ten się wspina, przyjeżdża na naszą stronę. Dowódca placówki z kompanii harcerskiej Iłłakowicz, krzyczy do mnie: „Weź paru chłopaków, bo nam ukradną czołg”. Ja, „Borsuk” i jeszcze chyba ze dwóch wskoczyliśmy na czołg. Był płaski, tankietka, raczej transporter opancerzony. Ci, co się znali, kierowali tym, jechali prosto przed Podwale. Było kilka barykad. Ludzie nie wiadomo skąd się wzięli – chłopcy zdobyli czołg. Rozbierają barykady, jedziemy na Kilińskiego pod dowództwo batalionu.

Zeskakuję tuż przed bramą i jeszcze ci moi chłopcy: „Chodźcie, meldujemy, że mamy czołg!”. Wpadliśmy na drugie piętro do dowódcy batalionu. Przedtem, przy ataku na getto, to miał rękę przestrzeloną na temblaku. [Krzyczy:] „Co taki wrzask?”. Ale to był bardzo miły człowiek, uprzejmy, nie miał w sobie nic pruskiego, jak to się nieraz znajdowali oficerowie: Weg, weg! „Co taki wrzask?”. – „Panie majorze – krzyczę – melduję: czołg zdobyliśmy”. – „Co? Gdzie?”. Była odprawa oficerów i wszyscy się podrywają. Tłum, że nas prawie w drzwiach przewrócili, [wyskakuje] do drugiego pokoju naprzeciwko, gdzie był balkon i na balkon, a my za nimi. Słyszę głos: „Panie majorze, a może to jest podstęp?”. Ale już odpowiedzi nie usłyszałem tylko ogromny błysk, huku nie, tylko błysk i gorąco. W tym momencie, w ułamku sekundy, to moje dzieciństwo przez głowę, żal nie nad sobą, tylko nad matką, że będzie smutna, i trzecie: obrzydzenie do siebie, że jestem spalony trup. A myśmy tego się strasznie bali, bo to okropnie wyglądały popalone zwłoki, których myśmy przedtem już dużo widzieli. A największe nasze zmartwienie to było zawsze załatwianie się, żeby nie zostać trafionym z gołym siedzeniem. To był ułamek sekundy i ciemność. Jakieś chyba tylko uderzenie jeszcze poczułem w ciemności. Nas wszystkich z tego balkonu siła wybuchu wrzuciła z powrotem do pokoju. Przez drzwi powyłamywane, przez przedpokój. Z naszych oficerów nikt nie został ranny. Cudem. Może dlatego, że to drugie piętro było. Natomiast rzeź nastąpiła na dole. Na przykład jedna nasza kompania to była „Gertruda”, która akurat miała wolne i była na odpoczynku. Wybiegli prawie wszyscy przed czołg. Tłum ludzi. Zginęło prawie czterysta ludzi. Cała kompania została zniesiona. Potem, jak na zewnątrz się wychodziło, to się łopatami szczątki ludzkie ściągało, a wisiały na balkonach, na oknach. Była ogromna siła wybuchu. Na tym miejscu dzisiaj jest ślad gąsienicy z brązu. Tylko nie wiem dlaczego zburzyli budynek Kilińskiego 5. Bo nie ma. Pamiętam, przed laty jak byłem w Warszawie, to nie mogłem tego budynku znaleźć. To było też pamiętne miejsce z tego, że w piwnicach był szpital duży. Doktor Morwa, przystojny mężczyzna jak cholera, wszystkie dziewczyny za nim sikały, chodziły. Mówię trochę z przesadą, żeby ubarwić tą smutną opowieść. A mnie wyciągnął, stojący trochę dalej w tłoku„Borsuk”, bo się jakoś przepchałem za blisko. Bo jeszcze co się stało? W bramie były skrzynki z butelkami z benzyną na czołgi. To wszystko się zapaliło. Więc cała klatka stanęła w ogniu. Nie można było się [wydostać]. Nie wiadomo skąd znaleźli drabiny. Teraz tego nie widać, ale kiedyś do naprawy lamp ulicznych były na kołach wysuwane drabiny i ci latarnicy to naprawiali. Takie drabiny między innymi przystawili do okna i „Borsuk” mnie ściągnął po drabinie. Nie wiem jakim cudem, bo nie był wiele ode mnie silniejszy. Może był, ale mniej więcej tych samych rozmiarów. Nas układali na ziemi pokotem, żywych w trupy, rannych i tak dalej. Dopiero dziewczyny biegały, wybierały, bandażowały, doraźnie hamowały krwotoki. W pewnym momencie dopiero się ocknąłem: „Gdzie ja jestem? Na cmentarzu?”. Bo to już zmrok zaczął zapadać. Tak że przeleżałem parę godzin chyba, bo wybuch był gdzieś w południe. Zostałem uratowany przez „Borsuka”, bo bym się spalił. Benzyna strasznie parzyła. Dziewczyna i jeszcze chłopak, kobieta, zaczęli mnie podnosić i odżyłem. Wróciły do mnie siły. Stanąłem i do piwnicy, do punktu opatrunkowego. A tam – Boże! – krew dosłownie płynęła pod nogami. Krzyk, jęk. Ludzie, kobieta z wiszącym okiem, cała w strzępach, do bielizny rozebrana, biegała w tym i tamtym [kierunku]. A mnie prowadzili, bo mnie leciała krew, oberwałem. Prowadzili mnie pod pachę i doktor Morwa od razu – kleszcze, ciach i wyciągnął kawał żelaza: „Już go bandażować!”. Mówię: „Panie doktorze – oczywiście kłapiąc tą gębą rozwaloną – a nie trzeba będzie jeszcze skrobanki robić?”. Mówi: „Dzieciaku, skrobankę to się robi tylko dziewczynom i to w innej dziurce”. Miał poczucie humoru. Tu krew, trupy, pourywane ręce, nogi. Trzymał na duchu cały szpital. Potem poznałem [szpitale] – niżej, na Podwalu, był szpital Pod Krzywą Latarnią, też w piwnicy i na Długiej w archiwum. To były tłumy rannych, umierających i straszny, słodki smród ropy. Bo nie było środków dezynfekcyjnych w dostatecznej ilości. Do dzisiaj jak się to przypomni, to mdłości człowieka biorą. Strasznie było zostać rannym. Lepiej być zabitym od razu. Mnie pobandażowali dobrze. Niby zostawili mnie w jakiejś piwnicy, a na drugi dzień, już [mnie wezwali], bo owało chłopaków do służby. Wtedy dostałem pistolet maszynowy po kimś poległym – niemiecki szmajser. Piękna broń, z niemiecką precyzją wykonana i z architektoniczną wprost wyobraźnią i celna. Bo angielskie Steny, które zrzucali i później nad Warszawę i przedtem do Puszczy Kampinoskiej czy na inne zrzutowiska, to były zwane rozpylaczami. Bo to rzeczywiście strzelało na wszystkie strony. Nie można było ucelować serio. Nawet pojedynczym strzałem trudno. Tym bardziej że magazynek był z boku, to odruchowo każdy trzymał za magazynek i przechylał go. Przechylenie o pewien mały kąt powodowało, że dwa, trzy razy strzelił i się zaciął. Trzeba było znowuż prostować. Ale była to tak prosta broń, że przecież my Polacy żeśmy ją budowali. Były fabryki pod nazwą „Błyskawica”, w Kieleckim [robiono] polskiego Stena. To można było młotkiem, tylko lufy kradli z niemieckich zakładów produkcyjnych, a resztę to mógł kowal zwykły odkuć. Już na drugi dzień: „Do walki na pozycje, do służby pójdziesz. Dasz radę?”. Ale nie z krzykiem, tylko [pytająco]. „Dam”. Z tym paskudnym opatrunkiem, mnie też zaczęło potem ropieć, ciekło mi, jakie to niesmaczne. Ale korzystałem, bo naszych rannych wszystkich rozpieszczały sanitariuszki. Były fajne, to kazałem się karmić, że nie mogę unosić. To było przyjemne, jak dziewczynka fajna człowieka jedną ręką wzięła za głowę, a drugą karmiła.Gdzieś po 15 sierpnia zaczęły się sypać na nas nieszczęścia. Zrzucili bombę na Kilińskiego w skrzydło, bo to był dom, od frontu miał bogatsze mieszkania i potem dwie boczne oficyny. Z tyłu był ogrodzony murem, miał podwórko. Podwórko zaczęło służyć jako cmentarz. A jeszcze, co muszę powiedzieć ciekawego? Z tym wybuchem czołgu mi się przypomniało. Otóż, jak myśmy wyglądali z balkonu, to od dołu Podwala szedł kondukt pogrzebowy. Najpierw szedł żołnierz, bo nie było księdza z krzyżem. Za nim, z jakichś zbitych desek, w skrzyni nieśli ciało. To był ostatni widok, jaki przed wybuchem błyskiem mnie w głowie zaszedł. Jakieś symboliczne ostrzeżenie. Na podwórku grobów narastało. W jednej oficynie nasze sanitariuszki miały swoje lokum. Tam trzasnęła bomba, tak że większość dziewcząt zginęła.

Były dwie śliczne siostry, Żydówki, które gdzieś się ukryły. Jedna miała chyba osiemnaście lat, a druga dziewiętnaście. Ale śliczne. Zawsze się wszyscy oglądali za nimi. Jako sanitariuszki biegały z noszami. Pod takim ogniem chodziły, że człowiek bał się wysunąć z piwnicznego okna, a one jednak wyskakiwały i rannych znosiły. Jedną to zawaliło od razu, że ją się odkopało, ale była ciężko ranna. Potem, przy końcu, jak myśmy odchodzili kanałami, to też nastąpiła tragedia.

 

  • Siostry Żydówki dołączyły, jak już Powstanie trwało?


Już były w naszym batalionie. Oczywiście się nazywały inaczej. Zapisałem sobie.

  • Znaczy, że były w konspiracji już?


Tak, w konspiracji. Pochodziły z gimnazjum Szachtmajerowej. Na Kopińskiej, na Ochocie było ekskluzywne liceum przed wojną. Tam córki między innymi Piłsudskiego – Wandusia i Jagusia – były dowożone. Bardzo skromne dziewczyny, bo myśmy biegali, oglądali. Już w nas, nie powiem stuprocentowa męskość, ale coś się budziło w wieku dwunastu lat, trzynastu. To się człowiek wyprężał, że jest wielkim bohaterem, a dziewczyny patrzyły z okien i klaskały.

Do dzisiaj nie mogę tej zagadki rozwiązać, w jaki sposób [ta szkoła działała]. Bo uczyły normalnie nauczycielki i nauczyciele programu gimnazjum i liceum i maturę zdawały dziewczyny. Kontrole były przecież niemieckie. Dyrektora, Szachtmajerowa, musiała, tak sądzę, opłacać się wysoko policji polskiej, że ją kryli jak były kontrole, na przykład z niemieckiego urzędu à la kuratorium. Bo Polakom można było tylko zawodówkę robić, uczyć się liczyć do stu – to starczało i [do pracy] na maszynach. Jak przychodzili – sam raz widziałem, bo poszedłem coś załatwiać – to dziewczyny siedziały, cała klasa, [wyjęte] maszyny do szycia. Niby była szkoła zawodowa.

  • Wiedzieliście, że to są Żydówki?


Myśmy dopiero dowiedzieli się w czasie [Powstania]. Konspiracja polegała na tym, że się znało niewiele osób, była piętrowa. Od góry, dowódca batalionu miał kilka osób, łączniczek. Na przykład w naszym mieszkaniu to matka prowadziła kwaterę. On tylko wpadał, odprawę organizował. A ci, dalej szli do dowódców plutonów. Od plutonów do drużyn. Jedna nazywała się po polsku Irka Gąsiorowska i to były dziewczyny z jakichś bogatszych domów żydowskich. Były bardzo kulturalne, bardzo uprzejme, grzeczne i ładne. Jedna była czarna, a druga była ruda. Ale nie miała brzydkiego, rudego koloru, tylko fajny.

  • Proszę opowiedzieć.


Bomba trafiła w kwaterę, w pokoje zajmowane przez nasze sanitariuszki i większość pod gruzami zginęła, niektóre były ciężko ranne. Między innymi zginęła dziewczyna, która rzuciła, bodajże, na pierwszy czołg moją butelkę benzyny. Ona sobie przybrała pseudonim „Blondynka”. Już została, do niej się nie dokopaliśmy. „Sroczka” była najmłodsza, też miała piętnaście lat, tylko taka wyrośnięta pannica. Bardzo lubiłem, jak mnie karmiła wtedy po tym zranieniu. Też zginęła, od razu została zabita pod gruzami. Dwie z dziewcząt ocalały i jeszcze inne, ale wszystkich nazwisk nie pamiętam.

Dwie bardzo ciekawe i bardzo odważne dziewczyny to były Żydówki z pochodzenia, które były naturalizowane na Polki. Większość Żydów ukrywających się, to swoje dzieci chrzciła. Oczywiście przy pomocy Polaków i wtajemniczonych w to księży. Dostały metryki swoje. Tak samo na ulicy Słupeckiej, gdzie myśmy mieszkali, to naprzeciwko naszego mieszkania było ładne, duże, trzypokojowe mieszkanie, które zajęli Żydzi. Była dziewczynka piękna, czarna, w moim wieku mniej więcej, która została ochrzczona w naszym kościele Świętego Jakuba, a ojcem chrzestnym był mój ojciec. Chodziło o papiery, o rejestry.

  • Jak one się nazywały¬¬?


Dwie dziewczyny, Żydówki, miały oryginalne nazwiska. Jedna miała Haja Borynstein, a druga była Estera Borynstein. Jedna była piękna, kruczowłosa, obie były śliczne, a druga była złoto-ruda. Zawsze razem, we dwie biegały z noszami w najgorszy ogień, kiedy naprawdę było ciężko wystawić czubek nosa za bramę ze strachu, bo to gwizdało. Niemcy strzelali mnóstwo pocisków smugowych tak zwanych, że wydawało się, że całą ulicą lecą roje. Biegały, znosiły rannych, opatrywały. Jedna z nich została – tylko nie pamiętam która – ciężko ranna pod zbombardowanym budynkiem, wyciągnęliśmy ją, a druga się nią potem opiekowała. Tragedia była dla nas później, po Powstaniu, żeśmy się dowiedzieli, że Niemcy, jak ze Starówki myśmy się wycofali kanałami, to wpadli i tych naszych rannych wymordowywali, a dziewczyny jeszcze gwałcili przed tym. Ta, próbując uratować ciężko ranną siostrę, też została zastrzelona.



  • One się ukrywały pod innymi nazwiskami?


Występowały pod nazwiskiem Gąsiorowski. Jedna jako Irka Gąsiorowska, a druga jako Halina Gąsiorowska. To jest wielka pamięć, że nasz naród, naród żydowski, wszystkie właściwie narody to są bracia. Jakieś nacjonalizmy, tak jak dzisiaj Młodzież Wszechpolska stosuje, ten odrodzony ONR, to jest coś najbardziej wstrętnego.

 

  • One miały w ogóle nieprzyjemności od pana kolegów czy koleżanek za to, że są Żydówkami?


Nie i to było bardzo ciekawe. To była nasza kompania harcerska i one były przy tej kompanii harcerskiej w plutonie sanitarnym. Dziewczyny służyły w plutonach sanitarnych albo jako łączniczki. Jak Stare Miasto zostało otoczone, to cała łączność [utrzymywała się] kanałami, gdzie ciemno, szczury, brud, smród. Szedłem, to wiem jakie to jest okropne. To dziewczyny prowadziły. Największy podziw to mam dla dziewczyn. Ostatecznie chłopak to jest do tego, żeby się bić. Dziewczyna nie zasługuje na takie warunki życiowe. Od nas nie miały żadnych [nieprzyjemności], z głęboką sympatią [się odnosiliśmy]. Tak samo szef naszej służby z „Roju”, doktor Morwa czy inne sanitariuszki, Polki – bo kilka było już starszych, które w szpitalach pracowały, doświadczonych – to nigdy żadnej przykrości dziewczynom nie zrobili. To była kompania harcerska, a więc w zasadzie w duchu głęboko katolickim, gdzie nas uczono jeszcze w powszechniaku, że Żydów nie można lubić i kochać, bo oni zabili Jezusa.



  • Jak się pan wycofał ze Starówki? Kanałami?


W czasie konspiracji to myśmy wybierali i znosili broń po polskim wojsku, po polskich żołnierzach z Izabelina, z Lasek, po Puszczy Kampinoskiej, tam były takie centra. Budowaliśmy też cmentarz, co jest w Izabelinie z 1939 roku. Był w czasie okupacji zbudowany. Miedzy innymi myśmy też pracowali jako chłopcy, cala nasza 4. drużyna, dojeżdżało się, autobus chodził. W zakładzie dla ociemniałych była duża kryjówka dla polskich żołnierzy i oficerów. Chodził major, który to organizował. Na początku przecież chowano żołnierzy, gdzie padli. Potem wykopywano, jak już Niemcy weszli i zwożono na cmentarz. On chodził i utykał – raz go widziałem, jak pięknie biegał – udawał, bo się ukrywał przed Niemcami. Myśmy nazbierali na niemieckim poligonie szereg granatów kieszonkowych, hand-granatów trzonkowych i przynieśli. To było kilkanaście sztuk, bez zapalników. Miał materiał wybuchowy, tylko nie miał zapalnika. Niemieckie nie miały jak u nas igłowe, bo to polskie tylko pociągało się za sznurek, wypadał tarczowy zapalnik i się rzucało. One nie miały tych tarczowych wkładek. Myśmy najpierw przynieśli trzy, pytając się na punkcie zbornym koło kościoła Świętego Jakuba w rozdzielni gazetek zawodowego sierżanta, który tym kierował, czy to się do czegoś przyda. „Oczywiście – mówi – przecież ze zwykłego pudełka zapałek można zrobić zapalnik”. Myśmy to przynieśli. Było tego kilkanaście sztuk. Przez dwa czy trzy dni nosiliśmy. Jakby uśmiech losu, te granaty trafiły do naszej kompanii. Z tym że nikt nie dorobił [zapalników], nie pofatygował się. Wiadomość, że one są bez zapalników nie przeszła.

W czasie Powstania, nie daleko końca obrony Starówki, w drugiej połowie sierpnia, Niemcy z domu, gdzie są schody [ruchome] nas ostrzeliwali, że nie można było właściwie wytrzymać. Zarządził wtedy dowódca atak i szturm na ten dom, ale mądrze – w nocy. Wszyscy brali udział, około czterdziestu chłopaków. Wszyscy dostali broń i wszyscy dostali hand-granaty, tylko myśmy nie wiedzieli, że one są bez zapalników. Prowadził natarcie porucznik „Korwin”, niewysoki, w kolejarskim mundurze. Potem zginął, ale był niesłychanie odważny. Z nim jak się chodziło na patrole, to zawsze tak zrobił, że człowiek z gęsią skórą w nocy wracał. Prowadził gdzieś między walące, płonące domy. Poprowadził atak, wyskakując od razu do przodu. Bo najpierw myśmy się czołgali po placu po cichutku i było przedtem omówione, że rzucamy granaty w okna. Rzucamy granaty w okna, a tu cisza. Żaden nie wybucha. Wtedy on z strasznym krzykiem: „W okna!”. Myślał żeśmy gdzieś indziej rzucili. Wskoczył pierwszy, a my za nim. Niemcy zgłupieli. Jak się znaleźliśmy na parterze, to ci wszyscy z góry uciekli. Dom został opanowany. Pięknie był wyposażony, mieszkali jacyś bogaci ludzie. Kilku chłopaków zostawił, żeby zobaczyli, co się stało z granatami. Zebrali te granaty z powrotem. Z kilkoma butelkami benzyny dom żeśmy podpalili. To już taki był rozkaz, żeby nie mogli ci Niemcy się osiedlić. Jak patrzyłem na płonące piękne sofy, obrazy na ścianach to łzy ciekły. Powstanie to była straszna makabra. Zniszczenie kultury. Nie tylko tysiące ludzi poległo, około 300 tysięcy ofiar, ale ile kalek. Zgruzowanie całego miasta i jednocześnie ogromnego dziedzictwa, zasobów kultury. Niemcy w nocy zrobili natarcie na nasz dom, który jeszcze jako tako się trzymał przy Podwalu. Ukraińców puścili. Oni ze strasznym wrzaskiem. To zwykle [u nas było] tak: część pilnowała, a część drzemała i nagle słyszymy wrzask. Okropnie, wybuchy granatów, rzucali przed siebie granaty i nagle strumienie ognia. Cztery miotacze ognia podprowadzili. Jak to lunęło na parter i pierwsze piętro, od razu się zapaliło wszystko. Masę benzyny. Ci, co byli bliżej wyjścia, to wyskoczyli, a nas sześciu zgłupiało i uciekało do góry. Klatka się paliła od dołu i uciekało się do góry. Dom był trzypiętrowy. Na trzecim piętrze, co teraz robić? Z tym że piętra były trochę niższe niż teraz. To było dwa i pół piętra można powiedzieć. Od pożaru to się zrobiło przeraźliwie jasno. Niemcy nie mogli wejść, bo się paliło też od frontu, a my nie mieliśmy gdzie uciec. Dziewczyny, które w oficynie miały swój punkt opatrunkowy, pomocniczy i gotowały nam zupy, nagle zaczęły rzucać na podwórko od tamtych ludzi pierzyny, jakieś materace, kołdry. Tamci ludzie też, bo wiadomo było, że się wszystko spali. Stos się utworzył i krzyk: „Skaczcie, skaczcie!”. Jak nas ogień podsmażył od dołu, tak myśmy jeden po drugim [wyskoczyli]. Jak skoczyłem, to jakby mnie wbił ktoś igłę w kręgosłup. Okazało się dopiero po latach, że mam krąg jeden zmiażdżony. Na tym złamanym kręgu dalej się toczyłem. Jeden tylko chłopak złamał nogi. Skoczył na wyprostowane, bo trzeba było na pupę i ugiąć się na nogach. Od razu nas złapały dziewczęta pod pachy, wyprowadziły z tego miejsca zagrożenia do tyłu. Przesunęła się obrona o jeden rząd domów do tyłu.

Przyszedł już dzień końca obrony Starego Miasta, gdy Niemcy zajęli też Wytwórnię Papierów Wartościowych. Od strony Wisły zaczęli się przedzierać. Jakieś plotki, niepokoje, że będzie ewakuacja. Nasza kompania to tylko miała wydzielić jakiś pluton osłonowy. Reszta miała się zebrać pod koniec ulicy Długiej, przy budynku Archiwum. Mnóstwo papierów było jeszcze, latały, paliły się w nocy. Chłopcy, ci bardziej bojowi, w każdym razie to były wyborowe oddziały Batalionu „Zośka” i „Parasola”, mieli uderzyć na Niemców w stronę Ogrodu Saskiego i tą drogą miała nastąpić ewakuacja za nimi. Cywilów i dzieci, wszystkiego było pełno. Ale niestety im się nie udało. Tam się przedarła tylko jedna kompania i poszła. To się wszystko załamało. Wtedy dowództwo obrony Starego Miasta podjęło decyzję, pułkownik „Wachnowski”, mądry człowiek, [żeby przeprowadzić] ewakuację kanałami. Kogo się da, żeby jak najwięcej ludzi wyprowadzić. To było straszne dla rannych, bo kto był ranny ciężej czy w nogi, to nie mógł iść kanałem. Tylko ci, co mogą iść. To nie była jeszcze noc, tylko wieczór. Siedziałem z kilkoma młodszymi chłopcami w kącie i przechodzi doktor Morwa z dwoma dziewczynami. Miał zawsze zwyczaj – nie wiem skąd miał pierniki – robił taki obchód jak gdyby między rannymi i w szpitalu swoim, tym gorzej odżywionym, nędzniejszym, młodszym każdemu [dawał] piernik. Daje piernik i mówi: „Przygotuj się do wymarszu do Śródmieścia”. Do mnie: „Przygotuj wszystkich chłopców”. Nie wiadomo, co to znaczyło. Za chwilę przychodzi mój kolega „Borsuk” Geniuś i mówi: „Słuchaj, na górze jest odprawa, za godzinę wychodzimy wszyscy do kanałów”. Gdzieś usłyszał to. Myśmy się jeszcze wdrapali na to nasze piętro ocalałe, mieliśmy chlebaki, torby. Mam nawet taką torbę amunicyjną, która ze mną przeszła. Nasza grupka chodziła na wszystkie wypady, to myśmy zawsze mieli co jeść. Tak że do nas przychodził dowódca kompanii: „Chłopcy, co wy macie?”. Dostał czasem puszkę. Nieraz się trafiło na jakiś rozbity magazyn czy coś i to było. Chowaliśmy w piecu. Najpierw pod materac, ale nam podkradali, nie było co schować. Też w chlebak, pamiętam, były dwie puszki cukru, to jedną wziąłem, drugą puszkę któryś z chłopców. Na Starym Mieście było mnóstwo cukru i było dużo czekolady. Oni tą czekoladę produkowali i chodziło się do Wytwórni Papierów Wartościowych. To nie był szaber tylko normalnie – z kwatermistrzostwa dla dwustu ludzi dwieście tabletek czekolady plus dwadzieścia dla transportowych. Myśmy dostawali dwadzieścia za to, żeśmy przynosili jako tragarze, zapłata. To była gorzka czekolada, zrobiona jakby z owsa, owsiana. Po wojnie się dowiedziałem, że Niemcy pakowali w tą czekoladę psychedrynę tak zwaną. Wszyscy ich piloci dostawali czekoladę, tylko lepszą. Naloty właśnie z tą „ekstazą”. Psychedryna to jest leczniczy w tej chwili środek, który podaje się na przykład w depresjach ciężkich, dla chorych psychicznie ludzi. Między innymi grupa, co wysadziła fabrykę ciężkiej wody w Norwegii, uniemożliwiając Niemcom wyprodukowanie bomby atomowej, tych komandosów, to przez czterdzieści osiem godzin byli tylko na psychedrynie. To wysadzili, udało im się, a potem jak wrócili, to cały tydzień spali.

 

  • Czy powstańcy na Starym Mieście walczyli, prawie nie śpiąc, właśnie dlatego, że jedli tą czekoladę?


Tak bym nie powiedział, po prostu była ciągła walka. Nie można było usnąć. Pod koniec już było nas niewielu. Znaczy niewielu, jeszcze parę tysięcy było obrońców, ale już z naszej kompanii to była jedna trzecia. Plutonik nędzny. Wyruszając, to miała około stu sześćdziesięciu ludzi, a było przy końcu Starówki trzydziestu sześciu czy czterdziestu. Na początku, jak się szło na placówkę na przykład nocną, to było nas w pokoju trzech, czterech, a pod koniec to był jeden. Karabin w okno, migocą jakieś strzały i buch hełmem o karabin, człowiek się budził i usypiał.

  • Ta czekolada miała jednak jakieś skutki?


Myślę, że miała. Tylko że na przykład u nas to była wydzielana przez kwatermistrzostwo, ale Niemcy dostawali duże ilości, szczególnie lotnicy. To też są emocje na przykład nurkować samolotem z tysiąca pięciuset metrów, schodzić na pięćset metrów, rzucać bombę i podciągać. Kiedyś latałem trochę, po znajomości, to stery twarde, trzeba ciągnąć dopóki się nie wyprostuje. To jest emocja i jeszcze do tego z dołu strzelają, lecą ogniste pociski.

  • Jak wyglądała przeprawa kanałami do Śródmieścia?

 

Wyjście w nocy. Myśmy [wychodzili] z tymi pakami. Kto mógł wyjść, wychodził, nie było czasu się pożegnać z rannymi. Od razu nas wyprowadzali, przewodnicy byli wyznaczeni. To było dobrze zorganizowane. Róg Miodowej i Długiej był właz do kanału. Z tym że Niemcy stale strzelali z granatników, trzeba było się czołgać miejscami. Po prawej stronie były zburzone prawie wszystkie domy. Z lewej to tylko Kościół Garnizonowy, jedna wieża była podcięta, druga też już bez hełmu, zbita. Oni się orientowali, że coś się dzieje. Stale saperzy, bo były oddziały saperskie też, sypali od strony placu Krasińskich z kamieni wał osłonowy. Niemcy byli z tamtej strony. Osłaniały nas przed pociskami. Jak się doczołgało do kanału, to był otwór i też pod pachę dwóch i człowieka wpuszczał: „Trzymaj klamry”. Człowiek schodził po klamrach: „Prędzej, prędzej!”. Już następny na głowę wchodził. Nagle woda, bęc, po pas w wodzie. I do przodu i upychali. Stali już ci kanalarze, byli tacy, co pracowali w kanałach i upychali i upychali. Był sznur, każdy łapał się za sznur. W połowie mniej więcej drogi była woda rwąca. Niemcy puszczali szybki bieg wody, żeby pozmywać. Potem, dalej w Śródmieściu, bo myśmy wychodzili, gdzie sklep z zabawkami był.

  • Przy Wareckiej?


Przy Wareckiej żeśmy wychodzili. Tamten odcinek był taki, że się szło na kolanach i [kanał] pełen kału, lepki. Potem jeden drugiego podpychał, już nie mieliśmy sił, żeby po tych klamrach [się wspinać]. Były klamry w ścianę wbijane, po tym się wychodziło, to było lepkie. Stały dziewczyny, mnie złapały dwie dorosłe kobiety pod pachę, wyciągnęły i bęc na trawnik. Znowu zaskoczenie, bo cisza. Nie strzelają.

Śródmieście miało spokój cały czas. Oni tylko przez Wolę, Starówkę, do mostu. Jak [Niemcy] most osiągnęli, to dopiero się zwrócili na inne rzeczy. Najgorsze co było, to nas do jakiegoś szpitala skierowali, gdzieś w pobliżu był szpital. Trzeba było się rozbierać do naga i młode dziewczyny nas myły. Boże, nie wiadomo było, co tu zrobić. Jedną ręką człowiek trzymał broń, co przyniósł, bo jakby odstawił, to już by nie było. Tutaj szorowały. Życie jest śmieszne i takie powinno być, człowiek nie powinien się wstydzić swojego ciała, skoro Pan Bóg stworzył, to trzeba szanować Jego wolę. W tych ciężkich chwilach ten wstyd uciekał. Wtedy to było przeżycie. Na czyste łóżko, na czystą pościel, co to była za rozkosz. Rano znowuż do oddziału. Miałem nieszczęście, że jak żeśmy przechodzili, to chyba była ulica Złota, był ostrzał z parku, Niemcy tam siedzieli.

  • Ogród Saski.


Niemcy siedzieli i stamtąd był ostrzał. Mnie z „Borsukiem” wysłali znowuż na czujkę do przodu. Myśmy wyszli do przodu, cisza jest. Nagle pada strzał. Miałem wtedy karabin, bo pistolet maszynowy to mi gdzieś zwinęli – niemiecki, piękny. To znaczy rano się obudziłem – miałem karabin, nie miałem tamtego, zamienił się bohater jakiś. A „Borsuk” upilnował swojego karabinu maszynowego. Miał Stena niedobrego angielskiego. To był zmierzch czy mgła, była słaba widoczność. Mówi do mnie: „Wiesz, tam kamień jest, podsuniemy się, zobaczymy, czy za tymi gratami już Niemcy siedzą”. Podsuwamy się i stamtąd błysk, pada strzał. Mówi: „Widzisz… – nie widziałem – popatrz, tam siedzi snajper, strzelec wyborowy. Podniosę swój hełm na lufie Stena – dobrze strzelałem, miałem dobre oczy – ty go rąbniesz, bo on się musi wysunąć”. Tak żeśmy zrobili. Tylko że Niemiec był szybszy. Więcej nastrzelany, może ze Stalingradu wracał. Jego pocisk – ale to też szczęście, zbieg okoliczności – trafił w zamek mojego karabinu. Tak że mi wyrwała jakaś siła karabin, karabin poleciał. Odwracam się do „Borsuka”, a on mówi do mnie: „Patrz, w hełm mnie trafił. A co ty masz takie czerwone oko?”. Wróciliśmy, zdając relację, co tam słychać było i gdzie. Dziewczyny się mną zajęły, trzeba do lekarza, bo coś z okiem. Znalazły jakiegoś okulistę, zaprowadziły mnie na piętro, to było spokojne miasto wtedy. Hożą się chodziło, gazetki, papierosami częstowali. Myśmy nie palili, bo harcerze. Do zakonnic na przykład, na Tamkę się chodziło na smaczne obiadki, nawet kotlety schabowe jadłem raz. Jak się dowiedzieli, że ze Starego Miasta, to specjalnie zakonnice usmażyły kotleta schabowego. Do okulisty. Okulista mówi: „To jest wylew z przedniej komory, coś musiało uderzyć, ale na wszelki wypadek na ulicy Kopernika jest szpital optyczny. Jest profesor Malinowski, niech on to zobaczy”. Znowu mnie zaprowadziły dwie panny, szedłem jako bohater między nimi, nie zdając sobie sprawy, że w oku siedzi odłamek. Profesor Malinowski od razu spojrzał. Jeszcze elektryczność była w Śródmieściu.

Powstańcy trzymali przy Wisłostradzie Elektrownię w rękach. Mówi: „Rentgen. Dziewczęta, wracajcie do oddziału, bo on tu zostaje”. Myśmy się pożegnali. Rentgen cyk, jest w oku odłamek. Mówi: „Póki spokój, to wyciągamy”. Jezus Maria! To ja się przestraszyłem tego więcej niż całej tej wojny, którą przeżyłem. Z oka mi będzie wyciągał odłamek. To był miły człowiek i jakąś panią doktor zawołał, ona mówi: „Nic się nie bój, to będzie magnesem ciągnięte”. Pytam się, czy będzie rozrzynane oko. „Nie, magnesem ci wyciągniemy, ale najpierw musisz dostać mleko”. Mówię: „Mleko? Widziałem tyle umierających z głodu dzieci, kobiety oszalałe, krzyczące, z trupkami na rękach. Dzieci z głodu umarły, a wy macie tu mleko?”. Mówi: „Do jedzenia to nie mamy, ale do zastrzyków”. Chociaż Anglicy i Amerykanie mieli już penicylinę, to nie zrzucili jednej fiolki nad Warszawę. Bali się, że Niemcy chemiczny wzór odkryją, jak będą badać i też dostaną, bo Niemcy nie mieli penicyliny. Do salki operacyjnej mnie zaprowadziła, kazała się położyć. Przywiązały mnie, takie pasy, nogi i ręce. Zastrzyk z mleka gotowanego dwadzieścia centymetrów w tyłek i profesor będzie zaraz ciągnął. Mówię: „A znieczulenie?”. – „Nie ma znieczulenia. Skąd?”. Jak łóżko było, to miało takie podpory, złapałem się za podpory. Jak puścił, to mnie połowę twarzy wyszło, takie uczucie miałem. Straszny ból, tak straszny, że go do dzisiaj dobrze pamiętam. Nikomu nie życzę. A listwy, za które się złapałem, to wyciągnąłem, przeciągnąłem ponad stół z bólu. Wyciągnął, ale okazało się potem, po wojnie, że wyciągnął żelazo, a został odprysk miedzi. Jeszcze ta miedź siedzi. Potem próbowali, namawiali, jeden z profesorów, jak pracowałem jako asystent w klinice w Szczecinie to powiedział: „Słuchaj, póki cicho siedzi to go nie ruszać”. I tak prawie do osiemdziesięciu lat go noszę. To był straszny ból. To mleko tak zadziałało, wywołało gorączkę. Taki stary wojenny sposób, jeszcze z pierwszej wojny światowej i bodajże z napoleońskich czasów. Wywołało gorączkę, dostałem za godzinę czy za dwie czterdzieści stopni, straciłem przytomność. Mnie położyli na salce, gdzie leżeli inni ranni, ale obok była dziewczynka siedmioletnia, doktor powiedziała: „Obok tej dziewczynki będziesz leżał”. Siedział ojciec, ona miała amputowaną nogę, ciągle się pytała: „Tatusiu czy odrośnie mi nóżka?”. – „Tak, odrośnie ci, odrośnie”. To było straszne. Jak się ocknąłem to nie było już sali, tylko miałem piękny widok w oddali, bo bombardowali plac Napoleona. W międzyczasie rzucili bombę i cała przednia ściana i połowa sali poszło w dół. Te nasze cztery łóżka czy pięć zostały. Teraz tak – ani wyjść ani zejść. Znowuż jakieś drabiny, jedni drugich ratowali. Jednak w nieszczęściu to Polacy sobie pomagają. Nas pościągali. Tak się skończyła moja zabawa w powstańca liniowego.

Byłem przepychany z jednego szpitala do drugiego, bo w międzyczasie natarcie niemieckie poszło do strony Wisły, ulicą Tamka do góry, z Powiśla. Całe Powiśle zajęli, nas do Śródmieścia przerzucili, aż do szpitala zorganizowanego przy ulicy 6 Sierpnia. Tak jak zaczynałem Powstanie w pobliżu szpitala Maltańskiego, tak samo kończyłem. To był szpital Maltański ewakuowany. Tam dostałem strasznej dyzenterii, okropnej. Bez przerwy się z człowieka lało i jednocześnie strach, że w tym momencie z gołą pupą cię ustrzelą albo zbombardują. Wszyscy mieli taki strach, jakiś kompleks, bo rzeczywiście nie byłoby przyjemne. Mnie znalazła kuzynka, która była sanitariuszką. Studiowała na tajnych kursach medycynę. Przerzucona do służby do szpitala, znalazła mnie: „Co ty tu robisz?”. Nawet dobrze jej nie poznałem, bo jednocześnie z tym okiem historia to i na drugie słabo widziałem. Zamazane, bo są odczyny zapalne powiązane z sobą. Pyta mnie: „Co tu robisz ?”. – „Ze Starówki”. – „W takiej koszuli?”. Nie było zmiany, postarała się od ludzi o zmianę bielizny dla mnie, pomogła mi się umyć, trochę się zaopiekowała, zresztą jak i innymi. Przypadkiem, na ulicy Marszałkowskiej, w jakiejś kuchni spotkała matkę, która prowadziła punkt kwatermistrzowski. Zaraz matka przez gruzy, przez Marszałkowską, [się przedostała]. Dostała się pod ostrzał, szczególnie z moździerza, który wyrzucał czterotonowe pociski. Leciało w górze, furkotało, a potem bęc w dom i z domu proszek. Tak samo okropne były niemieckie sześciolufowe tak zwane Nebelwerfer, to znaczy wyrzutnie z mgły. Nie wiem, dlaczego ta nazwa była, bo wyrzucało dwudziestopięciokilowe pociski. Jak to kropnęło w dom, to też miazga. Wyło po drodze i na Starym Mieście to myśmy to nazywali „krowy”, a w Śródmieściu to „szafy”. Bo to tak jakby skrzypiało. Leciał pocisk, spadał i masakrował. Matka mnie w szpitalu odnalazła dosłownie trzy dni przed kapitulacją, tak że poczułem się raźniej. Zaczęli chodzić tak zwani płatnicy. Okazuje się, że „Bór” Komorowski czy z jego polecenia, ktoś wydał rozkaz, żeby każdy żołnierz dostał dwadzieścia złotych dolarów. Mieli masę tego jeszcze ze zrzutów. Część ukryli gdzieś, zamurowali w piwnicach, które ludzie poodnajdywali i się pobogacili piorunem. Zaczęli chodzić. Czekam i czekam, do mnie nie przyszedł nikt. Tak że ci płatnicy to tacy święci nie byli. Jak sobie uszczknął trochę, to uszczknął. Po wojnie spotykałem kilku takich, którzy pokupowali sobie piękne mieszkania w nowej Polsce. Myśmy wyszli ze szpitala z ulicy 6 Sierpnia prosto przed Politechnikę Warszawską. Niemcy obmacywali czy ktoś nie ma broni, już nie miałem. Rannych na przykład, bo ja [szedłem] z laską ledwo, potłuczony, z tym kręgosłupem, to były furmanki. Na furmankę i wio. Całą ulicą Wawelską, potem Grójecką, do pociągu i pociągiem do Pruszkowa. Do obozu wielkiego. Myśmy byli z matką trzy czy cztery dni. Było strasznie. Nie było jedzenia, ludzie rzucali przez płoty pomidory i tak dalej. Po czterech dniach wszystkich nas wypędzili. To było kilka hal, parowozownie, naprawy. Wypędzili nas na plac, z tyłu Niemcy nas pchali, kolbami łomotali a z przodu stał drugi rząd Niemców, który rozdzielał – zdrowych na jedną stronę, rannych na drugą stronę, młodych, starych. Tak jak świnie nas rozdzielano. Mnie jeden pchnął na prawo, byłem cały obandażowany, z lachą jeszcze, a matkę znowuż na lewo. Matka znała trochę niemiecki i krzyknęła: Mein Sohn! Oficer stojący za rzędem złapał matkę i pchnął na mnie. Znowuż do wagonów i to była na stojąco mordęga. Tak upchali, że tylko myśmy stali, wagony otwarte. Tak że w czasie jazdy załatwianie to jeden drugiemu po nogach robił. Mnie jakaś kobieta podała butelkę wina i całą drogę myśmy... Pociąg stawał, strzelali, bo niektórzy uciekali. Wiozą nas tak jak Żydów do krematorium. Tak byliśmy wymęczeni i ja, i matka, i ci wszyscy. Było wszystko jedno, jakby kazali stanąć i zaczęli strzelać, wszyscy by machnęli ręką i nikt by się nie opierał. Nas pod Częstochową zaczęli wyrzucać na podmiejskich stacjach. Zatrzymał się pociąg i z wagonu won. Nas jakoś nie daleko, to Rudak się nazywała stacja czy coś takiego, z naszego wagonu matkę też wyrzucili. Myśmy na dworzec, matka przeprowadziła przez tory, potem jacyś ludzie dawali coś do jedzenia. Ludzie powstańców rozbierali między siebie, zawozili do swoich chałup ci wiejscy ludzie. Tu nagle przyczepiło się dwóch Niemców, że walczyłem, że jestem soldat, z tymi blachami, żandarmeria niemiecka. On mnie ciągnął gdzieś, matka woła, krzyczy, ale przyszło jej do głowy, pobiegła do naczelnika stacji. Był Niemiec w szarym mundurze. Nie w granatowym, niemieckim, tylko w szarym. Do niego coś powiedziała, że syna chcą zabrać, że ranny cywil. Wrzasnął na tych, widocznie miał jakąś rangę, stanęli na baczność i puścili nas. Teraz do następnego pociągu nas zaprowadził Niemiec, wsadził do wagonu osobowego, pociąg pojechał do Krakowa. W Krakowie nas znowu wyrzucili. Na dworcu były napisy, że punkt pomocy dla powstańców. Matka obeszła wszystkie punkty, wszystkie kościoły i nie było miejsca. Nie przyjmujemy. Obrzydliwe, prosiła chociaż o jakiś chleb, puka do zakonu: „U nas nie ma nic, co moglibyśmy dać”. Poszliśmy na plac, gdzie Sukiennice są, bo ktoś nam powiedział, że przed kościołem trwa zbiórka na powstańców. Rzeczywiście, siedział rząd pięknie ubranych dam, pierścienie na wszystkich palcach, łańcuchy złote. Pokaz mody z jednej strony i bogactwa. Matka się pyta, czy [będzie jakaś] pomoc. „Zbieramy do kasy wspólnej, będą rozdzielać”. – „Gdzie?”. Na kartce napisała adres. Znowu żeśmy poszli, już mało nie skonałem ze zmęczenia. Okazało się, że to był cyrk, to takie jak domy Świętego Alberta dzisiaj, tylko to było prowadzone przez cywilów. Straszne rzeczy. W jednym pokoju, w jakimś domu, burdel, figlują na oczach wszystkich, tam się biją, tu piją, chlają. Matka mówi: „Wiesz co, pójdziemy na stację albo niech nas zastrzelą i będziemy mieli koniec”. Ponieważ niedaleko była stacja, doszliśmy do stacji, usiedliśmy. Znowuż przychodzą żandarmi: Raus! Raus! Cholera, kolbami. Znowu zbieg okoliczności. To nie prawda, że wszystko się dzieje przypadkowo, jest jakiś los. Masz żyć, musisz to nawet przejść. Wychodzi Niemiec, tym razem w jakimś niebieskim, lotniczym mundurze i dobrze, że matka znała niemiecki. Też mówiłem, ale matka mówiła biegle. Mówi, że taka i taka sprawa. On mówi: Komm. Siedziała Niemka, też w mundurze, coś jej zaszwargotał, wypisała kwit, dała nam do ręki adres do niemieckiego hotelu. To było dla nas zaskoczeniem. Wchodzimy, „Hotel” pisze, obok restauracja, grają. Wchodzimy do recepcji i po niemiecku tylko, matka daje kwit. Podali piętro, myśmy poszli do pokoju. Pokój trzyosobowy okazuje się, więc matka, ja i jeszcze jeden Niemiec, który wracał z frontu na urlop. Tak żeśmy spędzili noc. Rano żeśmy pojechali do Częstochowy, bo w Częstochowie w zakonie szarytek była ciotka matką przełożoną. Żeśmy doczłapali i ciotka naturalnie nas przyjęła. Zresztą cały dom rekolekcyjny to był wypełniony tłumem ludzi, łóżko na łóżku stało. Dostaliśmy obiad – Boże! – cudowną, pachnącą zupę z buraków, buraczaną z grubymi kluskami. Rzuciłem się. W pewnym momencie: „Co tak te kluski chrzęszczą?”. Przegryzam, a tam robale. To czarne głowy tak trzeszczały, zjadłem to. Zakonnice miały zapasy, aż robaki się w końcu lęgły. Ale nas przekarmiły. W Częstochowie nastąpiło wyzwolenie. Wpadła armia radziecka, błyskawicznie załatwili. To było jednego wieczoru. Zaczął się jakiś szum straszny. Ktoś podchodzi do okna, a tu: pa, pa, pa i szyby poleciały. Strzały, okna musiały być zasłonięte. Mrok przed bombardowaniem obowiązywał. Czołgi się wycofują, Niemcy się wycofywali, a poza czołgami to już biegła piechota, porozbijane oddziały, jakoś się jeszcze kupy trzymały. Rano, świtało, już byli Rosjanie.

 

  • Panie Januszu, mam do pana jeszcze dwa pytania. Dlaczego pan przyjął pseudonim „Cord”?


Bo mi się spodobał. Czytałem chyba jakąś historyczną książkę czy religijną, tam Chrystus powiedział: „Kto kordem wojuje od korda zginie”. Czyli to potem przetłumaczono: „Kto mieczem wojuje od miecza gnie”. Mnie się wydawał bardzo taki – ho! Najpierw chciałem przyjąć „Jastrząb”, że to taki drapieżnik. Jako dzieciaki, a zresztą później dorośli tak samo, jakoś przez pseudonimy do skrajnych swoich marzeń trafiali, wyobrażali sobie siebie rycerzami większymi niż są, że mogą więcej dokonać.

  • Pan w czasie Powstania Warszawskiego miał szesnaście lat?


Nie. Piętnaście niecałe.

  • Mówił pan, że ma pan szesnaście?


Tak. Bo od szesnastu dopiero przyjmowali na linię i była jakaś nadzieja na broń, poniżej szesnastu to nie. „Borsuk” też miał piętnaście. Był też z 1928 roku, to jak się policzy, to niecałe piętnaście.

  • Panie Januszu, jakby pan miał znowu piętnaście lat, czy poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?


Po wszystkich życiowych doświadczeniach i przejściach osobistych, gdyby to tylko mnie dotyczyło, to bym poszedł. To był jednak bardzo piękny okres, jakiegoś uniesienia, jakiejś czystości, jakiejś życzliwości ludzkiej, pomocy. Człowiek był na piętrze płonącego domu, rzucali mu pościel własną, spod własnego, że tak powiem, tyłka, żeby na to skakać i ratować. Widziało się sanitariuszki, te dziewczyny, Żydówki cudowne, bo to były dla mnie cudowne, żeby iść w pełen ogień, zgięte w pół, z nosami przy ziemi, bo wiadomo, że tam ktoś leży. Takich cudnych, pięknych, nieziemskich uniesień to nie przeżyłbym bez Powstania na pewno. Natomiast widząc męczarnie ludzi, niszczenia miasta i tragedie naszej kultury, dorobku – przecież Stare Miasto odbudowaliśmy, ale to nie jest oryginalne Stare Miasto, to nie są piwnice Fukiera, gdzie częstowano nas winem trzy piętra pod domem. Jak ktoś został ranny, to przysługiwała szklaneczka wina, nawet jak był harcerzem – to bym nie poszedł. Bo to było skazanie miasta na zagładę. Myślę, że ci nasi dowódcy, cała komenda AK, ci niekompetentni generałowie, to powinni odpowiadać razem z Niemcami na równej stopie jako ludobójcy, bo skazali Warszawę na śmierć. Potem, jaki był głupi pomysł, że w połowie Powstania „Bór” wydał rozkaz, że wszystkie partyzanckie oddziały mają iść na pomoc Warszawie. Co się narobiło? Przecież oddział majora „Okonia” z Puszczy Kampinoskiej, potem jak się wycofywał, to się wycofał prosto pod czołgi niemieckie. Ile poległo rozszarpanych, nawet nie wiadomo. Jakiż to pomysł, z armią nowoczesną, szybką, dobrze uzbrojoną, zmotoryzowaną walczyć siekierami, widłami.

Toruń, 14 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Janusz Leydo Pseudonim: „Wojtek”, „Gustaw” Stopień: kapral, dowódca drużyny, Formacja: Zgrupowanie „Róg”, Batalion „Gustaw-Harnaś” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter