Janusz Piotr Kuć „Świt”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Janusz Piotr Kuć. W Powstaniu i w konspiracji nosiłem pseudonim „Świt”. Urodziłem się 19 maja 1929 roku w Warszawie w rodzinie rzemieślnika. Mój ojciec był mistrzem w zawodzie dziś nazywanym kaletnictwem. Miał swój warsztat, ciężko pracował, był bardzo zaradny. Utrzymywał siebie, żonę i dwóch synów: starszego ode mnie brata Ryszarda i mnie. Ojciec mój należał do tak zwanego PPS-u Frakcji Rewolucyjnej, do której również należał Józef Piłsudski, ale to były bardzo dawne dzieje. Później ojciec wypisał się z tej organizacji, ale miał bardzo wielu kolegów i przyjaciół z tego okresu. W okresie do wojny, a ściśle w 1937 roku, dzięki jednemu z przyjaciół, który był żołnierzem Piłsudskiego w wojnie bolszewickiej 1920 roku i był ranny, dostał wysokie odznaczenie, mój ojciec dostał roboty z wojska. Założył z tym i z jeszcze jednym człowiekiem spółkę, która bardzo dobrze prosperowała do wojny. Dzięki tej spółce nam się powodziło zupełnie nieźle, warunki mieliśmy bardzo dobre.
Do wojny 1939 roku byłem okropnym pędrakiem, ponieważ miałem wówczas dopiero dziesięć lat, ale przyznam się szczerze, że zapamiętałem jedną dygresyjną historię. Mianowicie na jednym z domowych przyjęć była rozmowa o dzieciach, które tam składały wierszyki, to i owo, i między innymi o mnie. Matka wówczas powiedziała, że urodziła mnie w czepku. Inni biesiadnicy mówili, że to majowy, to będzie miał życie wichrowate. Kiedy dzisiaj mam już osiemdziesiąty drugi rok, wspominam to przyjęcie, dlatego że się sprawdziło w rzeczywistości. Po prostu miałem dużo szczęścia w życiu, bo dożyłem tego wieku, co w tej chwili. Druga sprawa, że życie miałem bardzo wichrowate.
Brat był pięć lat starszy ode mnie. Różnica była znaczna. Dzięki niemu sięgałem do literatury, którą on przerabiał, i chciałem mu dorównywać intelektem i w ogóle wiedzą. Byłem o pięć lat młodszy. To są sprawy ogólne dotyczące mojej rodziny. Ojciec i matka byli bardzo religijni. Zawsze w niedziele, dzieciaki wystrojone, chodziliśmy do kościoła. Dzień święty, niedziela, był zawsze przestrzegany. Poza tym ojciec mimo że był tylko rzemieślnikiem, ale bardzo często interesował się i biblioteką, i czasopismami, i życiem społeczno-politycznym, jakie wówczas istniało.

  • Gdzie państwo mieszkali wtedy w Warszawie?

Wówczas mieszkaliśmy na ulicy Pańskiej 86 w Warszawie, z tym że w okresie nieco późniejszym kilkakrotnie zmienialiśmy miejsce zamieszkania. Jeśli chodzi o mnie, mając dziesięć lat, do wojny chodziłem do szkoły podstawowej. Dzisiaj się nazywa podstawowa, ale kiedyś to była szkoła powszechna. Przy czym los darzył, że powinienem być wysokiej klasy naukowcem, bo chodziłem aż do trzech szkół powszechnych, mianowicie na Miedzianą 8, na ulicę Tarczyńską 97 i na końcu przed Powstaniem na Złotą 53 do dawnego gmachu Gimnazjum i Liceum Joachima Lelewela, która mieściła się na Złotej 53. Przyczyna zmiany szkoły to krótka historia, po prostu przeludnienie na Miedzianej. Z kolei z Tarczyńskiej wyrzucili nas bardzo szybko, bo Niemcom podobała się nasza siedziba, więc zajęli ją na warsztaty. Z kolei na Złotej, ponieważ nie mogła być kontynuowana nauka w gimnazjum, bo był niemiecki zakaz, w związku z tym zrobili tam szkołę powszechną, do której i ja uczęszczałem. Dla mnie szkoła na Złotej 53 jest bardzo ważna, bo tam zaczęło się moje życie konspiracyjne.

  • Jak pan pamięta wybuch II wojny światowej?

Przede wszystkim na odzew prezydenta Starzyńskiego mój ojciec, jako zdolny do broni, wyemigrował na wschód. Dalej zostaliśmy z matką, nie bardzo przygotowani do wojny, bo w domu niestety nie było dużych zapasów. To było różnie. W każdym razie jakoś przeżyliśmy. Nie było specjalnych wydarzeń, które byłyby godne odnotowania. Później ojciec wrócił, nastała okupacja. Wiadomo, jak to się później działo.

  • Ojciec pracował w czasie okupacji?

Mój ojciec to jest trochę zawiła sprawa. Jego wspólnik, o którym mówiłem, okazał się Reichsdeutschem i niezależnie od tego, że walczył w armii Piłsudskiego, był ranny i miał odznaczenie, należał do piątej kolumny. W rezultacie w momencie jak Niemcy weszli, zlikwidował spółkę, ale jeszcze przedtem towar, który był skoncentrowany, został przeznaczony na rzecz szpitali. Ponieważ produkcja mojego ojca na szeroką skalę… [Ojciec] zajmował na Chmielnej 121 całą kondygnację i zatrudniał ludzi. Tam produkowano płachty przeciwlotnicze z jedwabiu długie i szerokie na trzydzieści metrów i ten jedwab był pokrojony na prześcieradła i oddany. Tremel, ten Niemiec, niestety zagarnął maszyny ojca i stworzył już pod egidą niemiecką fabrykę na ulicy Młocińskiej w Warszawie. Tak to mniej więcej wyglądało. Naturalnie z miejsca w 1939 roku staliśmy się bardzo ubodzy, bo już nie było możliwości tak stosunkowo dogodnej egzystencji.

  • Co stało się wówczas z ojcem?

Ojciec wrócił z emigracji na wschód i zaczął znów organizować warsztat, bo z czegoś musiał żyć. Ponieważ miał złote ręce, był bardzo pracowity i dbający o rodzinę (kochał swoją rodzinę), więc w rezultacie dość szybko pozbierał się i dzięki temu egzystencja, chociaż już nie taka jak kiedyś, ale nastąpiła. W każdym razie bardzo nam w tym czasie na podwórku smakował chleb jedzony z wodą i z cukrem, tak jak większości dzieciaków podwórkowych, [która] tak wówczas korzystała.
Nadal chodziłem do szkoły, nie przerwałem szkoły i kiedy już na Złotej 53 chodziłem do gmachu Joachima Lelewela, tam zawiązała się konspiracyjna organizacja harcerska. Duchowym przywódcą był bardzo zacny wychowawca – pan Bronisław Kokoszczyński. Organizacja harcerska była trochę dziwna, ponieważ wywodziła się głównie z uczniów szóstej klasy tej szkoły powszechnej, przy czym pan profesor Kokoszczyński, nie wiem, z jakiego powodu, wybrał sobie mnie jako łącznika między instruktorem harcerstwa a tą powstałą drużyną. Po prostu stałem się przybocznym drużyny. Drużyna nie była wielka. Liczyła dwanaście czy trzynaście osób. W rezultacie zaczęły się działania harcerskie dość intensywne dla całej drużyny. Ja z kolei miałem uprawnienia do zwalniania uczniów dla różnych akcji. Naturalnie wszystko w konspiracji, zakamuflowane. Zresztą podczas spotkań harcerskich były specjalne lekcje na temat konspiracji, zachowania się w różnych sytuacjach i tak dalej. Intensywność działania mojej drużyny była tak wielka, że w przeciągu krótkiego okresu wszyscy stali się wywiadowcami (to był taki stopień harcerski) i większość z nas miała stopień ćwika. W harcerstwie to się liczyło.
Wydarzeniem bardzo ciekawym w moim życiu było zbombardowanie przez pomyłkę przez Rosjan mojego drugiego mieszkania, w którym mieszkałem, mianowicie na placu Kazimierza 6. Przez pomyłkę, ponieważ frontowe okna wychodziły na halę podobną do Hali Mirowskiej. Rosjanie pomylili się i przylecieli w nocy, zrzucili latarnie świecące, całe niebo było oświetlone i zrzucali bomby. Myśleli, że tam jest siedziba niemiecka. Przez pomyłkę nas zbombardowali. Dwa pokoje frontowe poszły zupełnie, a została w gruzach tylko kuchnia i alkowa. Rzecz charakterystyczna, że po uprzątnięciu części gruzów i wydobyciu nieżywych ludzi, ponieważ część lokatorów zeszła do piwnicy, a tam był gaz i się zagazowali, natomiast mnie i matkę w nocy ojciec wziął do drugiego podwórka i tam żeśmy przeżyli, z tym że brat był ciężko ranny, chodził pół roku w gipsie, ale przeżył. Dlaczego o tym mówię? Bardzo szybko ten lokal, ta alkowa i pokój z kuchnią stał się miejscem konspiracji. Gruzem zamurowano część, która się nadawała do tego, zrobiono okienko i było bardzo dobrze, bo do gruzów Niemcy się nie czepiali. Tam były zbiórki harcerskie. Rzecz bardzo pożyteczna na te stosunki, ponieważ nie było gdzie robić zbiórek harcerskich. Najwygodniej było jechać pociągiem elektrycznym, który notabene lepiej kursował podczas okupacji niż dzisiaj, do lasu pod miastem, czy to w kierunku Świdra, Tarczyna, czy innych miejscowości, i tam można było w większym stopniu prowadzić działalność harcerską.
Naturalnie były i konsekwencje [bombardowania], ponieważ wszystko straciliśmy, gaz nam spalił, nie można było odgruzować dobytku, więc było wielkie nieszczęście, ale dostaliśmy z kolei trzecie już mieszkanie w tym okresie na ulicy Chłodnej 6 vis-à-vis kościoła Karola Boromeusza. Dlaczego? Pierwotnie Niemcy zrobili granicę dużego getta, ale doszli do wniosku, że trzeba zmniejszyć to getto. W wyniku tego zmniejszenia zostały opróżnione mieszkania, między innymi to na Chłodnej, które dostaliśmy z przydziału, bo wówczas też działały władze, które starały się pogorzelców gdzieś lokować. Było to duże mieszkanie, trzy pokoje z kuchnią, na czwartym piętrze i tam dotrwałem do Powstania.
W Powstaniu nie należałem do oddziału konspiracyjnego, w którym brałem udział w Powstaniu [właściwie w okresie konspiracji]. Mianowicie byłem w „Szarych Szeregach”. Nasza działalność harcerska trochę się różniła od tej, do której później przystąpiłem. Mianowicie po przeszkoleniu, a szkolenie do Powstania odbywało się w pewnych fazach… Pierwsza faza to było uzyskanie osiągnięć harcerskich, a więc tych różnych sprawności. Po prostu atmosfera w konspiracji była taka, że każdy na głowie stawał, żeby te sprawności jak najszybciej osiągnąć. Po prostu trudno opisać atmosferę, która wśród grona harcerzy była bardzo podniosła. Drugim etapem była przysięga wojskowa, która odbyła się właśnie na placu Kazimierza 6 w tych gruzach, w ruinach i po przysiędze wojskowej nas kilku, nie wszyscy, zostaliśmy skierowani do tak zwanej Szkoły Bojowej na naukę o broni. Tam nas przeszkolono, co prawda teoretycznie, a działo się to pod maską szkoły ogrodniczej na ulicy Śniadeckich (już nie pamiętam, pod którym numerem). Tam byli instruktorzy harcerzy – starsi harcerze i nie tylko harcerze – którzy nas instruowali o broni głównie na podstawie plansz, bo broni tam nie było. Niestety warunki konspiracji na to by nie pozwalały. Częściowo, jeśli chodzi o broń, mogliśmy się z nią zapoznać tylko podczas naszych leśnych wojaży i to najczęściej była nauka posługiwania się granatem, bo to też jest sztuka, rozbieranie zamka pistoletu, kto potrafi złożyć. Takie mniej więcej przeszkolenie, ale nie było to szkolenie na miarę wyszkolenia wysokiej klasy.
Jak znalazłem się w grupie „Gustawa”? Otóż miałem rozkaz, żeby dotrzeć do pewnych konspiratorów i zawiadomić ich o miejscu, gdzie się mają stawić w związku z Powstaniem, czyli wykonywałem tak zwaną funkcję kurierską. Niestety nie udało mi się dotrzeć do wszystkich i w rezultacie, kiedy wykonywałem te czynności, zastało mnie Powstanie. W rezultacie już 1 sierpnia nie mogłem przebić się na Ochotę, na ulicę Barską do punktu naszej koncentracji. Notabene miałem wielkie szczęście, bo ci koledzy, którzy tam się stawili, za wyjątkiem jednego, zostali przez Niemców zgładzeni. Po prostu bardzo szybko się z nimi oprawili. Jeden, do dzisiaj żyjący, cudem przeżył i został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Trochę miałem szczęścia, bo gdybym tam się stawił, to byłoby po mnie. Tak to mniej więcej wyglądało.
Zgłosiłem się na ulicę Ogrodową przy Sądach do najbliższej jednostki powstańczej. Zostałem bardzo serdecznie przyjęty. Jak się przedstawiłem, kim jestem, co robiłem, wszystkie swoje rzeczy, [zostałem] przyjęty do grona takich młodych ludzi jak ja, bo wówczas w tym plutonie łączników było nas trzydziestu dwóch młodych ludzi. Z miejsca dostałem zadanie, zresztą niejedno, ale przydzielony byłem jako łącznik. Ponieważ na skutek szkoleń znałem duży teren Warszawy, zostałem przydzielony jako łącznik do dowódcy zgrupowania, majora „Roga” Błaszczaka. On miał zresztą taki zwyczaj, że gdzie się nie ruszył, to za sobą brał kilku łączników, bo zresztą dzięki nim miał łączność z jednostkami rozrzuconymi po różnych miejscach. Poza tym nie bez przerwy byłem łącznikiem dowódcy zgrupowania, bo wykonywałem też różne czynności, na przykład służbę patrolową. Zwykle polegała ona na tym, że dwóch żołnierzy i łącznik to był skład patrolu. Rzecz charakterystyczna, że ponieważ to były pierwsze dni Powstania, ludność tak nas kochała, że wyciągała najlepsze rzeczy, żeby nas częstować, ściskali, bo to z opaską biało-czerwoną, bo to z granatami, co prawda nosiłem tylko „filipinkę”, ale nie było żadnej innej broni, ale mimo to już powiew wolności był tak piękny, że po prostu nie da się tego opisać. Byłem zdziwiony, że takie trudy okupacji, a tu nagle częstują nas czekoladą, innymi frykasami. W ogóle nie wiem, skąd oni to brali. To był tak podniosły nastrój, że naprawdę nie da się tego opisać. Poza tym wykonywałem inne czynności, między innymi też taką [służbę] patrolową jak szukanie „gołębiarzy”. „Gołębiarze” to byli zakamuflowani strzelcy niemieccy, którzy niestety zza kominów strzelali do Powstańców i nie tylko. Co prawda nie udało nam się żadnego nakryć, ale taką służbę również pełniłem.
Szóstego sierpnia przyszedł rozkaz, że musimy się ewakuować na Stare Miasto. Sytuacja była ciężka, ponieważ na Woli nasze oddziały nie miały możliwości sprostać walce z Niemcami z różnych przyczyn. Raz, że nie było uzbrojenia, a po wtóre na wolnej przestrzeni, na cmentarzu ewangelickim, jak jest na Woli ulica Sokołowska, w tym rejonie, niestety na wolnej przestrzeni nie mieliśmy w ogóle warunków walki. Tam zginęło sporo naszych kolegów, głównie z kompanii „Anieli”. Zresztą na ulicy Sokołowskiej jest płyta pamiątkowa ku ich czci. Musieliśmy się wycofać i przeszliśmy marszem chronionym na Stare Miasto.
Wrócę jeszcze do historii mojej rodziny. Otóż w 1943 roku drużynowy po zakończeniu naszej pracy harcerskiej prosił mnie i Stasia Kodyma, żebyśmy zawieźli tajne gazetki – „Biuletyny Informacyjne” – w określone miejsca. Naturalnie byliśmy przeszkoleni bardzo dokładnie, bo wozić bibułę to nie było tak, jak to się dzisiaj uważa. To była akcja. Każdy pojechał w inną stroną. Nie pamiętam już dokładnie, ale chyba na ulicy Waliców był punkt, gdzie miałem oddać bibułę. Niesłusznie, wbrew rozkazom jechałem tramwajem, bo chciałem sobie ulżyć. Dojeżdżając do węzła Srebrna–Złota–Żelazna nagle pan motorniczy zaczął walić, sygnalizować, że coś jest nie tak. Wówczas tramwaje nie były takie jak dzisiaj. Kiedyś tramwaje były ażurowe z wejściem ażurowym i z drugiej strony pomostu też były ażurowe. Zorientowałem się, że jest niebezpiecznie i wyskoczyłem z bibułą z tramwaju. Udało mi się wyskoczyć, ale tak niefortunnie, że się poślizgnąłem i złamałem rękę. Udało mi się nie być wchłoniętym przez niemiecki kocioł, bo tam był niemiecki kocioł – wyrzucali wówczas pasażerów tramwajów. Cuda się tam działy, bo najczęściej wywozili na roboty albo do obozów koncentracyjnych, albo jeszcze gdzie indziej. Mnie się udało dobiec na ulicę Chłodną do domu do rodziców. Rękę miałem spuchniętą do tego stopnia, że trzeba było kroić marynarkę, żeby dostać się do ręki. Wówczas mój ojciec wyciągnął zza pazuchy bibułę i powiedział w ten sposób: „To ty smarkaczu również jesteś w konspiracji?”. Jest to o tyle wymowne moim zdaniem, że konspiracja była tak silna, że nawet ojciec nie wiedział o swoich dzieciach, gdzie, kto się znajduje. Po prostu jest to może dziś rzecz niepojęta, ale wówczas sytuacja tego wymagała.
  • Czy pana brat też uczestniczył w konspiracji?

Zarówno ojciec, jak i brat również należeli do organizacji konspiracyjnej, z tym że zbieg okoliczności... Miałem opiekować się matką. Była rodzinna rozmowa, ale jak się okazało, wyszło zupełnie inaczej. Po prostu i ojciec, i brat zostali zwolnieni z jednostki do domu, ponieważ nie było uzbrojenia. Po prostu byli ludzie, a nie było czym walczyć. Oni wrócili do matki i byli z matką.
Teraz jesteśmy w miejscu, kiedy mój batalion znalazł się na Starym Mieście. Zajęliśmy budynek na ulicy Kilińskiego 3 u zbiegu Długiej i Podwala. Tam po prawej stronie w takim dość nowoczesnym fragmencie był ulokowany mój pluton łączników.
Znów wrócę do tego, że się urodziłem w czepku. Około 10 sierpnia dostałem rozkaz, by pójść z patrolem w rejon Starego Miasta z porucznikiem „Pająkiem”, ale jak się dowiedział o tym jeden z kolegów łączników, który miał tam matkę i zwrócił się do mnie, żebym zamienił się z nim z wykonaniem tego rozkazu. Ponieważ atmosfera była taka, że rozkaz był rzeczą świętą, każdy chciał przyczynić się do walki, w rezultacie nie bardzo godziłem się na to, ale on mnie tak usilnie przekonywał, że może już nie będzie więcej matki widział, i w rezultacie uległem. Obydwaj już nie wrócili. Niemcy zbombardowali miejsce, gdzie oni się zatrzymali. Oni stracili życie. To jest drugi moment, kiedy udało mi się wykorzystać przepowiednię czepka.
Na Starym Mieście piekło jest opisywane bardzo szeroko i nawet trudno mi w tej chwili mówić, ponieważ te rzeczy są znane. To jest coś, co się nie da opisać. Po prostu bez przerwy sztukasy, bombardowania, artyleria ciężka, „szafy” – broń niemiecka, bardzo niedobra. W rezultacie dosłownie piekło. Były co prawda przerąbane włazy w budynkach, gdzie można było przechodzić, szczególnie dla nas łączników, ponieważ meldunki na barykady, rozkazy, trzeba było donieść. Jeden kolega niestety zagapił się, przelatywał i został zastrzelony. Nawet nie można było go ściągnąć, bo obstrzał był okropny i on konał w okropnej sytuacji. Dostał serię w brzuch. To była wojna.
Pełniłem służbę zgodnie z wymogami, jakie wówczas istniały, to znaczy nie tylko łącznikową, wywiadowczą, bo i taka była potrzebna, ale nawet i gospodarczą. Nawet pójść po wodę, której nie było, to też było zadanie. Los zdarzył, że przyszedł 13 sierpnia, niedziela. Co się stało? Niemcy zrobili paskudny podstęp i dali do zdobycia czołg podobny do typu „Pantera”, ale to nie była „Pantera”, tylko to był czołg stawiaczy min, jak się później okazało. Co w nim było? Gromada trotylu i zdalny zapalnik, ale o tym nikt nie wiedział. W rezultacie wbrew rozkazowi jakaś grupa przeprowadziła ten czołg właśnie przez barykady i ustawiła go przed budynkiem na Kilińskiego 3 róg Podwala. Na Kilińskiego 3 była warta stacjonarna dwóch żołnierzy i zwykle ruchoma warta, czyli łącznik. Los zdarzył, że cała masa kolegów nie miała służby i poszła oglądać ten czołg ze sztandarem. Ja natomiast byłem wściekły, bo dostałem właśnie rozkaz być przy tych wartownikach w bramie Kilińskiego 3. Co się dzieje? Wartownicy przepuszczają kobietę do bramy, ja się cofam w tej bramie. Brama była usytuowana w ten sposób, że w części były skrzynie z butelkami z benzyną. W pewnym monecie… Jeszcze była cisza, Niemcy przestają bombardować i przestali używać „szaf”. Ludzie powychodzili z piwnic, bo był spokój, i na rogu Podwala i Kilińskiego było radio, które nadawało z Londynu bardzo podniosłe audycje, często [mówili] bohaterowie (mniej więcej w ten sposób) pod adresem Powstańców warszawskich. Kobieta weszła do bramy, żołnierze ją puścili do mnie, ja się cofnąłem i nastąpił wybuch czołgu. Szczerze mówiąc ten wybuch czołgu spowodował mi pamiątkę na całe życie, ponieważ jestem aż inwalidą wojennym. Co się stało? Przede wszystkim to był taki wybuch, że huku nie słyszałem, tylko wszędzie czerwień i nagle znalazłem się w stosie nieboszczyków jakieś sześćdziesiąt metrów od bramy pod czerwonym murem, który wówczas tam się znajdował. Naturalnie [zostałem tam] zaciągnięty jako nieboszczyk. Co się później działo? Przede wszystkim obudziłem się w takiej okoliczności, że dwie siostry – sanitariuszki – jakoś odkryły, że jeszcze nie jestem trupem i zaczęły mnie ożywiać. W rezultacie doszły do wniosku, że jestem jeszcze żywy. Ten temat, jak to było ze mną, opisuje już później doktor medycyny. Chciałbym ten fragment odczytać. Jest to oświadczenie lekarskie doktora Tadeusz Pogórskiego „Morwy”: „W Powstaniu Warszawskim przed kwaterą Batalionu AK »Gustaw« na Starym Mieście przy ulicy Kilińskiego 3 13 sierpnia wybuchł czołg nieprzyjacielski załadowany trotylem. W piwnicy tego domu był mój szpital batalionowy. Tam przywieziono wydobytego ze stosu zwłok młodego chłopca. Był nim piętnastoletni harcerz plutonu łączników, żołnierz Armii Krajowej pełniący służbę w bramie domu Janusz Kuć pseudonim »Świt«”. Dalej oświadczenie lekarskie: „Utkwił mi w pamięci. Był bez odzieży zdartej siłą podmuchu. Wniesiony do piwnicy nieprzytomny, cały pokryty szaro-czerwoną miazgą. Wśród niej rozpoznawalne odłamki szkła i pyłu prochu. Włosy na głowie częściowo spalone. Ciało bezwładne. Oddech ledwo dostrzegalny, oczy wprost, źrenice zwężone, nie reagujące, słaby ślad tętna. Z lewego ucha sączyła się krew. Pył wypełniał wszystkie otwory i uchyłki ciała. Wbite w skórę i pod skórę całego ciała były strzępki odzieży, ceglanego prochu i innych nierozpoznawalnych elementów. Nie było dość wody do umycia. Nie było wziernika do zbadania ucha lub oka. Pełniejsze badanie neurologiczne było niemożliwe. Moje ówczesne rozpoznanie: silna kontuzja całego ciała, szczególnie głowy, wstrząs mózgu, pęknięcie błony bębenkowej jednego lub obu uszu, oparzenia drugiego stopnia, ogólny silny wstrząs pourazowy. Prawdopodobieństwo wylewu lub wybroczyn śródczaszkowych i urazów wewnętrznych całego ciała. Plan: obserwacja, leczenie zachowawcze oraz chirurgiczne licznych powierzchniowych [ran] na całym ciele, usunięcie obcych ciał. Świadomość wracała powoli. W ciągu kilku godzin do kilku dni był niezdolny do walki. Po opuszczeniu szpitalnego materaca trzymał się kwater własnej jednostki. Według dalszych wiarygodnych relacji wrócił na linię frontu i tam na ulicy Czackiego na stanowisku strzeleckim został całkowicie zasypany na skutek ostrzału ciężkiej artylerii. Wydobyty przez kolegów odczuwał uporczywy ból kręgosłupa lędźwiowego i szyjnego”. Tyle lekarz batalionowy.
Nie mogłem być długo w szpitalu, bo ten szpital był swoistą tragedią. Nie mając tam warunków, doktor „Morwa” i jeszcze dwóch innych lekarzy robili cuda, żeby ratować życie ciężko rannych i w ogóle rannych Powstańców. Tam krojono na żywca ręce, nogi, był pisk. W ogóle trudno to sobie wyobrazić, dlatego bardzo szybko, jak tylko ocknąłem się, poszedłem na kwatery. Naturalnie przez pewien czas byłem tak oszołomiony, tym bardziej że do dnia dzisiejszego odtąd jestem na jedno ucho głuchy. Organizm młodego człowieka jest cudowny i bardzo szybko dochodziłem do siebie, z tym że otrzymałem nowe ubranie, ponieważ tamto było ściągnięte, a ponieważ nie można było zakupić w sklepie, to dostałem umundurowanie po jakimś Niemcu (zarówno spodnie, jak i bluzę). Na Starówce był taki zwyczaj, że prawie wszyscy byliśmy umundurowani w tak zwane tygryski – bluzy, które maskowały na odległość żołnierza. Byłem ustrojony w pas nie niemiecki, bo pas był polski, szelki na obciążenie granatów.
Później pomagałem jak mogłem w dalszej części walki, a ponieważ z naszego plutonu z trzydziestu dwóch zostało tylko jedenastu, po prostu większość niestety zginęła przy czołgu, kilku na różnych posterunkach, było nas już bardzo niewielu. W tej chwili żyje czterech. W rezultacie roboty było bardzo wiele, tym bardziej że zginęli przecież nie tylko koledzy z plutonu, ale zginęli również żołnierze różnych jednostek naszego batalionu i bardzo wielka ilość cywili. Przyznam się szczerze, że z relacji wiem, że to można się już było całkowicie załamać. Po prostu z relacji wiem, że szczątki ludzkiego ciała były zbierane na blachy z dachu, że części ciała znajdowano na dachach. Po prostu masarka. W jaki sposób po tym zdarzeniu, które miało miejsce 13 sierpnia, dowództwo doszło do siebie, jest dla mnie rzeczą niepojętą. Zresztą te rzeczy są opisane w różnych książkach. Ja tylko relacjonuję to, co przeżyłem.
Jest jeszcze jeden bardzo ciekawy humorystyczny moment. Jak mnie te siostry – sanitariuszki – cuciły, to pierwszy mój odruch, jaki zrobiłem, to zasłoniłem ręką swoje narządy płciowe. Po prostu instynktowny wstyd, że tu dziewczyny, zresztą bardzo ciekawe młode koleżanki, widzą mnie obnażonego.
Na Starówce doczekałem się kapitulacji Starówki. To znaczy, że najpierw było zorganizowane przebicie żołnierzy górą ze Starówki do Śródmieścia, ale to już był koniec. Trzydziestego sierpnia ludność cywilna dowiedziała się, że ma być przebicie, i na ulicy Długiej, tu gdzie jest kościół garnizonowy, cała ulica Długa była wypełniona ludnością. Był tłok, wszyscy chcieli się przebić. Odwołano to przebicie, bo było ono niemożliwe. Tylko kilku żołnierzy z innych oddziałów przeszło na plac Bankowy przez Ogród Saski. Tam niestety Niemcy mieli mocne umocnienia i w rezultacie zrezygnowano z przebicia. Drugi rzut to postanowienie ewakuowania żołnierzy kanałami, a ściśle mówiąc jednym kanałem, bo dla mnie to był jeden kanał. Otóż 30 albo 31 sierpnia, kiedy już Starówka w centrum naszych kwater była tak zbombardowana, tak zniszczona i straty ludzkie były tak ogromne… Chociażby szpital pana doktora „Morwy” został zbombardowany i zginęło masę sanitariuszek. Na ulicy Długiej przy placu Krasińskich i Miodowej nastąpiła ewakuacja jednostek. Też znalazłem się w tych jednostkach, wśród jeszcze kilku żywych łączników z plutonu. Nikt nie wiedział, co można do kanału zabrać, a wyobraźnia była spora, niedostateczna. Wokół kanału było tyle tornistrów, różnego sprzętu, bo każdy musiał to zostawić, bo do kanału nie mógł z tym wejść. Wszedłem to kanału. Na ulicę Warecką, gdzie wyszedłem z kanału, szedłem dziewięć godzin. Po prostu było to kluczenie i niestety od czasu do czasu jakiś ranny leżał i trzeba było pomóc, żeby go przenieść dalej.
Na Starówce nie było już wody, był dramat. Chcę powiedzieć, że jak dzisiaj piję herbatę i biorę łyżeczkę od herbaty, pijąc z tej łyżeczki, myślę sobie, jak się nie docenia wody. Jak wielką sprawą jest łyżeczka wody, jak się jej pragnie i się jej nie ma. Już nie chcę mówić o wyżywieniu, bo wyżywienie było bardzo kiepskie. Co prawda nie pamiętam, ale chyba tak, główne pożywienie to była tak zwana kasza „pluj”. Z „Haberbuscha” zdobyliśmy jęczmień, ale nikt nie miał możliwości, żeby obrobić ten jęczmień, więc gotowano zupę „pluj”. Najlepsze było – kto potrafił to jeść – zdobyczne tak zwane sago, ale ja tego nie mogłem jeść, bo to była taka galareta. Nie mogłem tego przełknąć, ale to było dość pożywne. Natomiast jeżeli chodzi o starania władz, żeby było co jeść, było idealne. Starali się bardzo, tylko że z próżnego i Salomon nie naleje.
Znaleźliśmy się na Wareckiej. Na Wareckiej dostaliśmy po filiżance kawy. Szczerze mówiąc, to było tak, jak byśmy z piekła przyszli do nieba. Na Śródmieściu była woda, chyba była jeszcze elektryczność. Po prostu ludzie żyli prawie normalnie, a tu tacy nędzarze, tacy zmordowani życiem nagle znaleźli się w raju.
Warto nadmienić też o incydencie, kiedy to siedzę na trotuarze i podeszła do mnie kobieta, która powiedziała: „Chłopcze, przecież ty jesteś brudny”. Mówię: „Tak, bo nie mogłem się umyć”. – „Chodź do mnie. Ja ci dam miskę wody, umyjesz się”. To była starsza pani. Poszedłem do niej. Faktycznie, miała wodę, umyłem się. Mało tego, dała mi po mężu bieliznę, koszulę i na drogę karteczkę z Litanią do Matki Boskiej. Powiedziała tak: „Jak ci będzie ciężko, chłopcze, to przeczytaj sobie tę litanię”. Dla mnie to jest wielka rzecz.
Potem bardzo szybko doszedłem do siebie. Przez okres dwóch, trzech tygodni jakoś mi się rany pogoiły częściowo i znów była sytuacja na ulicy Czackiego. Po prostu Niemcy zaczęli już się brać za Śródmieście. Tam już na stanowisku strzeleckim zostałem zasypany. Po zasypaniu, a zasypanie było takie, że nie mogłem się ruszyć, dopiero po pewnym czasie zacząłem ruszać się i w rezultacie już 10 września zostałem przekazany do tak zwanego oddziału zapasowego batalionu na ulicę Kruczą za Aleje Jerozolimskie. Tam wykonywałem takie czynności, jakie mogłem wykonywać w ramach swojego zdrowia, i doczekałem się kapitulacji.
Chciałbym jeszcze wrócić do tematu ważnego dla mnie dotyczącego tego, czego dowiedziałem się o rodzicach, ponieważ do nas jeszcze na Starówce doszły wiadomości, że na Woli Niemcy, a raczej „własowcy”, rozprawiali się z ludnością cywilną w sposób nie do opisania, masowo mordowali dzieci, kobiety i starców, nie licząc się z niczym. Te wiadomości do nas docierały, ale już 7–8 sierpnia Niemcy zajęli również ten rejon, gdzie mieszkali moi rodzice. Na Starym Mieście spotkałem sąsiadkę, która opowiedziała mi, że Niemcy zabili moich rodziców. Nie wiedziałem, czy wszystkich [mieszkańców], ale tak czy owak powiedziała mi, że moich rodziców Niemcy wyprowadzili i gdzieś ich rozstrzelali. Ponieważ był ciąg, to była też Wola, więc przecież wszystko mogło mieć miejsce. Wiadomość od sąsiadki mnie dobiła. Sąsiadce udało się przebić i w jakiś sposób znaleźć się u rodziny na Starym Mieście. To wydarzenie, ta wiadomość również zaciążyła na moim dalszym postępowaniu.
Znalazłem się na ulicy Kruczej, później na Mokotowskiej jako tak zwany oddział zapasowy, czyli już niezdolny do walki. Otóż doczekałem się do momentu kapitulacji. Kapitulacja według mojego odczucia polegała na tym, że można było się już poruszać, mimo obecności Niemców. Wówczas odwiedziłem swoich bliskich o tym samym nazwisku, którzy mieszkali na Srebrnej 2. Tam mieszkała moja rodzina składająca się z trzech dorosłych i dwojga dziadków oraz córeczki. Tam między innymi mieszkał Stefan Kuć – przyszły prałat proboszcz kościoła Świętego Augustyna w tym okresie, kiedy był cud w tym kościele. Tam był drugi Marian Kuć – lekarz ze Szpitala imienia Dzieciątka Jezus – i Michał Kuć, który był inżynierem. Odwiedziłem ich. Powiedziałem o wieści dotyczącej rodziców. Nie wiedziałem, co z sobą zrobić, oni byli zajęci sobą, specjalnie mnie nie namawiali, żebym z nimi został. Odwiedziłem również byłą dozorczynię – panią Owczarek – na ulicy Pańskiej 86. Mimo powszechnej nędzy, głodu pani Owczarek nalała mi talerz zupy. Nie wiem, skąd ona ją miała. Mówi: „Smarkaczu, jedz”. Mówię: „Pani Owczarek, skąd pani ma jedzenie? Przecież jest powszechny głód”. – „Co tam będziesz filozofować. Jedz i koniec”. Przyznam się szczerze, że obcy ludzie byli również bardzo serdeczni. Potem postanowiłem pójść do niewoli. Dlaczego? Nie mam rodziców, bliscy nie bardzo się mną zajęli, nie mam wykształcenia, bo szkoła podstawowa nie dawała żadnego zawodu, więc doszedłem do wniosku, że razem z bracią trzeba iść do niewoli. Nie będę udawał cywila, bo jeszcze mnie rozwalą po drodze i pójdę z całym batalionem. Tak się stało.
Postanowiłem pójść z całym batalionem do niewoli. Dziś nie pamiętam, ale chyba 1 października nastąpił wymarsz. Najpierw z częścią bronią szliśmy Grójecką do akademika na placu Narutowicza. W tych arkadach było złożenie broni – bardzo smutny obrządek. Było sporo płaczu. Dalej, już poza arkadami, Niemcy z bagnetami wzięli nas do szeregów i pomaszerowaliśmy do niewoli. Pierwsza marszruta była do Ożarowa. Przede wszystkim po drodze badylarze, rolnicy, wiedząc, że my jesteśmy głodni, zaczęli rzucać pomidory, cebulę. Udało mi się złapać cebulę i przyznam się szczerze, że jak przypominam sobie smak tej cebuli, to jest coś, co się w głowie nie mieści, jaka to wielka radocha. Dlaczego? Po prostu przez dwa miesiące i wcześniej człowiek nie widział żadnego warzywa i owocu. W rezultacie organizm był tak spragniony, że pomidor czy cebula to były rarytasy. Mało tego, nawet głąb kapuściany był bardzo ceniony.
Do Ożarowa przeszliśmy dość długą trasę, mimo że wydaje się, co to jest niecałe trzydzieści kilometrów, ale dla nas, którzy nie byliśmy przyzwyczajeni do marszruty, była to okropna historia. W każdym razie w dzień wyszliśmy, a zaszliśmy, kiedy już było ciemno. W Ożarowie w tak zwanej fabryce kabli, kto miał siłę, szukał lepszego miejsca. Ponieważ nie miałem siły, to rzuciłem się na beton i natychmiast usnąłem. Część kolegów żołnierzy znalazła sobie kadzie z czymś miękkim, a że światła nie było, to się tam położyli i do rana przeleżeli niby to w lepszych warunkach. Rano mamy bardzo wielu kolegów żołnierzy w charakterze Indian, ponieważ oni się położyli w ulokowanej tam specjalnej farbie i jak w dzień zetknęli się z wodą, to niestety stali się Indianami. Było sporo humoru mimo tragicznej sytuacji. W Ożarowie byliśmy może dwa dni. W każdym razie rezultat był taki, że Niemcy jeszcze agitowali przez megafony, żebyśmy poszli z nimi walczyć z ruskimi, ale to niestety był odzew nie do nas.

W rezultacie pewnego razu zapakowali nas do wagonów, dali chyba po całym bochenku chleba i wywieźli do Niemiec, przy czym rzecz charakterystyczna, że to były wagony kryte, bydlęce z okienkami z okratowaniem drutami kolczastymi i tak zrobili tłok, że jak stanęło się w jednym miejscu, to nie można było podejść do okienka, czyli żeby część mogła siedzieć, to inni musieli stać, tak wagon był zatłoczony. Nie pamiętam, czy tu jeszcze były kobiety i mężczyźni, czy już rozdzielili. Tego nie mogę sobie przypomnieć, ale chyba już rozdzielili. Jechaliśmy pociągami towarowymi do obozu jenieckiego. W międzyczasie zatrzymali pociąg w Poznaniu. Na peronach były kadzie z niebieską wodą i było powiedziane, że jeżeli chcemy zniszczyć wszy, które niestety były... Nabrałem się i zamoczyłem koszulę, ale to nic nie dało, bo to było chyba zawracanie głowy, a nie dezynfekcja. Rezultat był opłakany, bo to było już w październiku, zimno, a ja musiałem suszyć koszulę na własnym ciele. Dalej z Poznania jechaliśmy koło Berlina. Tam nas złapał nalot. Baliśmy się, że nas zbombardują. Szczęśliwie jakoś nie zbombardowali i 10 października, a datę pamiętam, dlatego że mam w karcie niewolniczej odnotowane, znaleźliśmy się w obozie jenieckim Stalag XI B w Fallingbostel.
Tam nas wygonili z wagonów i pierwsze zetknięcie z niewolą było dla mnie znów bardzo smutne. Pierwsza sprawa to to, że nam dawali numery (nawet w oryginale mam ten numer) jenieckie, że człowiek już nie był z imienia i z nazwiska, tylko z numeru. Trzeba było powiedzieć po niemiecku: Ein hundert vierzig und zwei hundert vier und neunzig, czyli 140294, bo taki numer niemiecki mi nadali. To jeszcze było pół biedy. Naturalnie w tej karcie jest taki fragment [informujący], kogo zawiadomić w razie śmierci. Podałem kuzyna Mariana Kucia, u którego byłem na ulicy Srebrnej, ale jak się okazało on zginął w Pruszkowie, ratując rannych od nalotu, tak że to też było spudłowane. Puenta polega na czymś innym. Niemcy byli, jak zresztą widomo, bardzo skrupulatni. W rezultacie rozebrali mnie do majtek i koszuli. Wszystko zabrali, bo niemieckie: i tygryska, i mundur, i portki. Byłem w butach, w majtkach i w koszuli. Rozpacz, bo przecież tam nie było mamy. Takich zuchów jak ja było więcej. Rezultat był taki, że jak już nas wypuścili z baraku na odrutowaną alejkę, to inni niewolnicy z 1939 roku, którzy dostawali sorty mundurowe z Czerwonego Krzyża, rzucali stare mundury, portki, odzienie i śmieli się w kułak z nas i człowiek się szybko ubierał w to, w co mógł. To był 10 października, a ja miałem lat piętnaście i cztery miesiące, więc jest to sprawa wymowna.
W stalagu w Fallingbostel nie byłem długo, ale dla mnie tam niestety nie było żadnego życia. Po prostu był okropny głód. Praktycznie całą rację żywnościową jadłem naraz mniej więcej o godzinie jedenastej i czekałem do następnego dnia do jedenastej, żeby cokolwiek zjeść. Po prostu rozkaz dowódcy obozu był taki, jaka racja przysługuje poszczególnemu więźniowi wojennemu.
Dwudziestego czwartego października skończyłem swój pobyt w stalagu w Fallingbostel i zostałem przewieziony również wagonami świńskimi do Westfalii, do Stalagu VI J Dorsten. Tam przebywałem przez jakieś trzy tygodnie. Jedzenie było również makabryczne. Zupa to po prostu były jakieś liście, nie wiadomo jakie, zielona i parę ziaren kaszy, i to była zupa. Chleb natomiast był [bochenek] na ośmiu albo na dziesięciu, kostka margaryny i to jaka świńska na szesnastu, łyżeczka marmolady z brukwi i z buraków, i jeszcze była łyżeczka cukru. To była cała racja żywnościowa. Poza tym w stalagach bardzo nękające były rewizje. Po prostu nękali nas rewizjami. Myśmy już nic nie mieli, ale rewizje były tak zorganizowane, żeby nas do reszty umęczyć. Chyba 24 października zapakowali nas z Dorsten do samochodów i wywieźli do jeszcze jednego obozu, mianowicie do Krefeldu, do komenderówki pracy 327 P Krefeld. Jest to za Renem, pod granicą holenderską. Tam spędziłem prawie całą niewolę, można powiedzieć, że resztę pobytu, czyli pięć miesięcy.
W niewoli było różnie. W każdym razie, mimo iż napisałem w karcie niewolniczej, że jestem uczniem ogrodniczym, licząc, że może skierują mnie do bauera, zignorowali to i nam wszystkich, a było nas około stu pięćdziesięciu, powierzyli różne roboty. Nauczyłem się tam różnych fachów. Byłem dekarzem po prostu dlatego, że na kresach Niemiec była taka organizacja, że mieli schrony żelbetonowe w głąb i w górę i całe rodziny tam mieszkały w obawie przed nalotami, natomiast w budynkach (zresztą bardzo słabo zbudowanych) była jedna, dwie rodziny, ale poza tym budynki z reguły czteropiętrowe w ogóle były kryte dachówkami. Ponieważ były naloty, to dachówki miały to do siebie, że zlatywały w pierwszej kolejności, a więc byłem dekarzem. Byłem grabarzem. Byłem „fleiszerają” [właściwie niezrozumiałe 13:16] – robotnikiem noszącym na barkach tusze rzeźnicze. Byłem cieślą. W każdym razie parałem się różnymi sprawami, ale bardzo często wykorzystywano nas do prac miejskich – wypożyczano nas do różnych robót porządkowych. Po nalotach to gros prac polegało na sprzątaniu w gruzach i był nawet bardzo ciekawy incydent. Nasze baraki w Krefeld były jakieś pięć kilometrów od centrum miasta. Po apelu o piątej na szóstą trzeba było iść w kolumnie na plac niewolniczy. Tam nas rozbierali do różnych robót. To było trochę tak jak w okresie niewolnictwa rzymskiego. Byliśmy niewolnikami całą gębą, przy czym naznaczyli nas lakierem na plecach duże KG – Kriegsgefangene, na spodniach białe lampasy, żebyśmy przypadkiem nie uciekli, chociaż nie było to możliwe. Ponieważ zajmowaliśmy duży barak, gdzie były pomieszczenia, sztuby z pryczami, co prawda dwupiętrowymi nie trzypiętrowymi, to było zimno. Jak myśmy szli do roboty, to każdy wracał z kawałkiem drzewa.
Kiedyś odgruzowywałem teren po nalocie i zauważyłem ciekawy kamień. Zainteresowałem się tym kamieniem i zorientowałem się, co to jest. Wziąłem pod pachę i po robocie wracamy do obozu. Szedłem w kolumnie, pod pachą niosłem kamień, wachman, który nas prowadził z bagnetem, stukał się w głowę, że kamień niosę. Jak się okazało, ten kamień to było nic innego jak scukrzony miód, który był podobny do kamienia, dlatego że obrósł kurzem. Wyglądał jak kamień. Jaka była wyżerka, to ludzkie pojęcie przechodzi. Były też incydenty groźniejszego rodzaju. Pierwotnie idąc na plac prowadził nas kolega Kawęczyński, który był nazywany „Milimetrem” (chyba miał taki pseudonim). On miał dwa metry i dziesięć centymetrów. On szedł na czele kolumny na ten plac. My mieliśmy taką werwę, że jeszcze idąc na placc potrafiliśmy śpiewać „Polonię” – pieśni nasze patriotyczne – ale to się szybko ukróciło, bo niezależnie od tego duch wśród Niemców był taki, że szczeniaki rzucali w nas kamieniami i mówili, że to polnische Bandit. Takie było nastawienie.
W niewoli wykonywaliśmy różne prace. Bardzo ciekawa była praca krycie dachu w browarze Tivoli, który to browar był bardzo niedaleko naszego baraku, w którym żeśmy przebywali. Otóż kierownictwo tego browaru zwróciło się do nas za pośrednictwem komendanta obozu, żebyśmy im pokryli dach, za co obiecywał, że dostaniemy, nie pamiętam, czy beczki czy skrzynię z piwem. W każdym razie chyba skrzynię, bo to się wiąże z następną fazą wydarzenia. Myśmy im zrobili dach i Niemcy się wywiązali, i dali nam sporo piwa, a ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie, to zrobiliśmy w ten sposób, że łyżeczkę cukru wsypywaliśmy do butelki z piwem i przez jakieś dziesięć dni to tak sfermentowało, że na Boże Narodzenie, jak się zapaliło papierosa z paczki Czerwonego Krzyża i wypiło butelkę sfermentowanego piwa, to wszyscy byli w sztok zalani. Mieliśmy święta Bożego Narodzenia.
Jeśli chodzi o pobyt w niewoli, to jeszcze warto powiedzieć na temat wyżywienia. Niestety Niemcy nas chcieli, jak tylko mogli, doprowadzić do całkowitej klęski. Wprawdzie porcje żywnościowe były lepsze i większe niż w stalagu, ale na obiad otrzymywaliśmy przez cały czas liście kapuściane z kartoflami czarnymi w środku, ale to wszystko byłoby pół biedy, bo głodny człowiek by to zjadł, ale do tego nalewali ocet. To było bardzo kwaśne. W rezultacie nasz mąż zaufania ogłosił, że nie jemy tego, niech sobie zabierają do swoich, ponieważ dostaniemy skrętu kiszek i się wykończymy. To polegało na tym, że oni powodowali, że koledzy przywozili pojemniki, jak w willach są na śmieci, to w takich pojemnikach przywozili kapustę i odwozili taką samą, ale Polak zawsze potrafi sobie poradzić. Dostawaliśmy paczki z Czerwonego Krzyża, co prawda nieregularnie. Te paczki zawierały bardzo ciekawe rzeczy, między innymi tak zwaną neskę boncafe i papierosy, i jeszcze inne smakołyki. Niemcy byli spragnieni kawy. W rezultacie kawą potrafiliśmy przekupić dowódcę obozu. Mało tego, za kawę dostawaliśmy Schein – kartki na chleb. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale za taką boncafe otrzymywało się trzynaście czy piętnaście Schein , a każda Schein miała pół funta chleba, czyli w rezultacie było to parę kilo chleba, tak że nam się stopa [życiowa] polepszyła. Mało tego, część z nas siedemnastu pracowało w Fleischerei. Niemcy nam tam pozwolili zjeść kawałek surowej słoniny. Też ciekawa rzecz – rozstrój brzucha murowany. Później był inny problem, mianowicie skąd brać noże, żeby kroić tusze, ładować do portek i przynosić do obozu. Koledzy wyspecjalizowali się w tym i już było bardzo ciekawie, ponieważ w sztubach w środku takiego pokoju był piec z rurą i tam się smażyło różne rzeczy z tego, co przynosili koledzy, a ponieważ była solidarność, więc każdy coś dostał. Stopa życiowa nam się polepszyła, ale było też dużo różnych innych niebezpieczeństw, których nie potrafiliśmy uniknąć.
Jedna taka dramatyczna historia, to były naloty naszych aliantów: w dzień Amerykanie, a w nocy Anglicy. W nocy nas to nie bardzo martwiło, ponieważ byliśmy zwykle już w baraku parę kilometrów za miastem, natomiast w dzień dywanowa robota była niesamowita. Po prostu niektórym z nas udawało się wskoczyć do bunkra niemieckiego, gdzie miały siedzibę rodziny niemieckie, ale to w takich warunkach, że od detonacji nikt już nie mógł zamknąć żelaznych drzwi. Niemcy krzyczeli: Tür zu! Tür zu!. To niestety nic nie pomagało, bo już nikt nie mógł tych drzwi zamknąć. Zbieg okoliczności, że nikt z naszych kolegów nie zginął od nalotów, ale skutki tych nalotów były takie, że na przykład samych Niemców w białych trumnach zakopywaliśmy około tysiąca, nie mówiąc już o innych nacjach, bo tam były Ukrainki, które niestety zginęły. My tylko mieliśmy za zadanie wyciągać żelazo, a resztę to oni potrafili zaorać i na tym był koniec. Tak że to była nieciekawa sytuacja. Z drugiej strony bardzo cieszyliśmy się, że nasi walczą skutecznie, że potwornie gnębią Niemców.
Zwykle koło baraku był zygzakowaty rów przykryty blachą i w czasie nalotów z baraku wchodziliśmy do rowu, ale byliśmy weseli, bo każdy wziął tylko paczkę Czerwonego Krzyża i kawałek koca, bo nie miał innego majątku, i w rezultacie tak było wesoło, że dość często śpiewaliśmy „US, US, tam się żyje, tam się je i tam się tyje”. Takie piosenki z humorem, bo to przecież nasi alianci niszczą Niemców.
Tak dotrwaliśmy do okresu robienia kotła na Renie przez aliantów. Był dylemat, co zrobić, a już niektórzy z naszych kolegów mieli zaprzyjaźnionych nawet Niemców. Zdaje się, że dwóch pozostało, reszta wszyscy i ja z nimi dałem się ewakuować, to znaczy zakończyliśmy siedzibę w Krefeld i przez most na Renie, gdzie po jednej stronie stały już niemieckie czołgi „Tygrysy” i „Pantery”, a my drugą stroną w nocy wyszliśmy z Krefeldu. Rozpoczęła się włóczęga, ewakuacja przed kim, to naprawdę nie wiem. Przez miesiąc zrobiliśmy około tysiąca kilometrów. Przygody były bardzo różne, zapamiętałem jedną, dla mnie tragiczną. Mianowicie poza kolumną Polaków była też kolumna Rosjan – ich również pędzili – z tym że oni byli w znacznie gorszej sytuacji po prostu dlatego, że Niemcy już wobec nas stosowali kanony konwencji genewskiej, a ruscy nie podpisali tej konwencji i ich traktowali jak najgorsze bydło, jakie może być na świecie, do tego stopnia, że oni nie mieli butów, tylko tak zwane klempy, czyli z jednego drzewa zrobiony but. Przyznam się szczerze, że nie daj Boże, żeby człowiek mógł zrobić parę kilometrów w takich butach, bo noga była już pełna krwi.
Kiedyś nocowaliśmy w à la remizie, gdzie połowa była wypełniona ławkami szkolnymi, a druga połowa była pusta. Zrobiłem sobie legowisko pod ławkami. Rano Niemcy alarmują nas do wymarszu: Antreten!. Zakładam jeden but i nie mam drugiego buta. W nocy rusek prawdopodobnie chciał ukraść dwa buty, a że coś mu przeszkodziło, ukradł jeden. Przejść pięćdziesiąt kilometrów w jednym bucie, a druga noga okręcona kocem i związana sznurkiem to jest sprawa niewyobrażalna, ale Polacy w niedoli są bardzo solidarni. Ponieważ później stacjonowaliśmy u bauera, to koledzy wkradli mu się na strych i ukradli buty, ale to były tak wspaniałe buty, że trzeba było urżnąć cholewy, zakopać, a resztę wybrudzić błotem. Buty wyjątkowo nadawały się na moje nogi i dzięki temu [koledzy] uratowali mnie przed ogromnym nieszczęściem. Zresztą kolumna ewakuowanych żołnierzy była dziwna, bo myśmy na każdym postoju u bauera kradli im czterokołowe wózki, na które kładło się różne rzeczy, a nawet już później Niemcy, którzy nas eskortowali, kładli nawet karabiny na te wózki. Myśmy ciągnęli te wózki, a oni tylko w mieście zakładali bagnety, bo już sami wiedzieli, że Deutschland kaputt.

Niewola, jedzenie, to wiadomo, porcje były przypadkowe, rzadkie, głód jak jasny piorun. U schyłku naszej ewakuacji było pewne zdarzenie. Opowiem o tym, ponieważ ten widok zaważył na moim życiu. W okolicach Bergen-Belsen przechodziliśmy w jedną stronę taką górą, jak jest Dworzec Gdański, gdzie z góry patrzy się na perony. Takie mniej więcej usytuowanie było również w Bergen-Belsen. My przechodziliśmy w jedną stronę, a w drugą stronę Niemcy gnali więźniów z obozów koncentracyjnych, przy czym jak się spojrzało z góry na perony, to na peronach w niektórych miejscach do pierwszego piętra były zwłoki ludzkie, tak że trudno nawet sobie wyobrazić, jaka to była bestialska sprawa. Mało tego, ponieważ na drodze były tłuczone kamienie, od czasu do czasu taki człowiek w pasiakach leżał i dychał, a szczeniak w naszym wieku z górskim thomsonem strzelał i dobijał go na kamieniach. Potem inni więźniowie brali nieboszczyków na wózki i wywozili z drogi. Zapamiętałem to i do śmierci będę miał ten obraz w oczach.
Wyzwoliłem się w środkowych Niemczech w tak zwanej miejscowości Wittingen [??], blisko Unterlüß i Celle. Po prostu wyzwolenie polegało na tym, że przyjechały czołgi – z kołami angielskie, z białymi gwiazdami amerykańskie. Z miejsca zobaczyli nasz sztandar i zwrócili się [z pytaniem]: „Gdzie są Niemcy?”. Wskazaliśmy domki, nastawili armaty czołgowe, zaczęli walić w te domy. Takie miałem wyzwolenie. Bardzo szybko po wyzwoleniu zrobili z nas, i nie tylko z nas, kompanię wojska, której zadaniem było łapanie Niemców, którzy przedzierali się od frontu do domu, takie łazęgi. Myśmy ich wyłapywali. Nas już uzbrojono, już mieliśmy karabiny angielskie, notabene bardzo celne, cięższe od naszych kb, mauzerów, była również broń maszynowa, tak że stanowiliśmy już jakąś armię.
Losy później były różne, zależy kogo. Ja niestety nie miałem ochoty wrócić do Polski, nie tylko ze względu na to, że z wiadomości, z informacji [wiedziałem], że w Polsce była komuna, ale również dlatego, że nie miałem do kogo wrócić. Kiedyś siedzę i nagle dowódca plutonu przychodzi i mówi do mnie tak: „Słuchaj Janusz, przez Londyn poszukuje ciebie jakiś Ryszard. Co to jest?”. Mówię: „Ryszard to mój brat”. Pomyślałem sobie, że może chociaż on przeżył. Wówczas napisałem kilka listów pod różne adresy. Jeden z listów doszedł poza Warszawę i tak się dziwnie złożyło, że adresat miał kontakt z moją matką i powiadomił ją o mnie, ale ja już w międzyczasie nie miałem zamiaru wracać do Polski i zapisałem się na okupację Japonii na warunkach, że za pięć lat okupacji Japonii dostanę osiem tysięcy dolarów i obywatelstwo amerykańskie. Ponieważ okupacja Japonii nie doszła do skutku, a dostałem wiadomość z domu, że jednak nieprawdą jest, że rodzice zginęli… Później się okazało, że wszystkich tylko wywieźli na roboty do Niemiec. Jak dostałem listy [z wiadomością], że rodzice żyją, to sprzedałem pistolet Schmidt and Smith [Smith & Wesson? – red.] (pistolet znany na Zachodzie) za buty i z jedenastu takich zuchów jak ja kazałem się repatriować. W grudniu w 1946 roku wróciłem do Polski po dwóch i pół roku rozłąki z Polską. Tak to mniej więcej wyglądało, jeśli chodzi o przebieg mojej, że tak powiem, zabawy, bo to można też i w tej kategorii przedstawić.

  • Cofnijmy się do Powstania. Jak pan pamięta żołnierzy niemieckich? Czy zdarzyło się panu zetknąć w walce z nimi?

Mogę tylko powiedzieć, że Niemcy byli bardzo agresywni i mieli widocznie rozkazy, żeby się przebić dla celów strategicznych i na przykład na Starym Mieście chcieli zrobić wszystko, żeby przebić się, zlikwidować nasze barykady i naszą obronę. Po prostu im się nie udało, ponieważ w naszych warunkach gruzów, murów, łatwiej się bronić i dlatego nasze oddziały odpierały do końca Powstania ich ataki.

  • A czy zdarzyło się panu w czasie Powstania zetknąć z przedstawicielami innych narodowości poza Polakami i Niemcami?

Nie. U nas byli jeńcy niemieccy, ale to byli Niemcy, ale wcześniej jeden Austriak po prostu machnął ręką na armię niemiecką i przyłączył się do naszego batalionu. Dostał Krzyż Walecznych, ale w końcu zginął. Nie miałem do czynienia z innymi [narodowościami]. Za granicą zetknąłem się z Węgrami, ale to było co innego. To był obóz Bergen-Belsen, Niemcy się wycofali i z rezultacie obsadzili Węgrami wartę wokół obozu. -->

  • Jaka atmosfera panowała w pańskim oddziale?

Piękna. Atmosfera cudowna, takiej solidarności… Po prostu nie było żadnego egoizmu, wszyscy byli braćmi, każdy dla drugiego oddałby wszystko, wieczornice wspaniałe, bohaterski kapelan ksiądz Tomasz Roztworowski, ciągle nabożeństwa, śpiewy harcerskie, wieczornice, niesamowita atmosfera, korzystna, wspaniała. Mało tego, przecież harcerki były tak samo młode jak i my, i to wszystko razem pięknie wyglądało, ale niestety to były tylko fragmenty, ponieważ piekło walk nie pozwalało na ciekawsze i dłuższe chwile okazywania radości.

  • Czy w czasie Powstania zaprzyjaźnił się pan z kimś szczególnie?

Byłem trochę… Nie należałem do konspiracji tych kolegów, którzy się rekrutowali ze szkół tajnego nauczania. Byłem przylepek, dlatego nie mogę powiedzieć, żebym był bardziej z kimś zaprzyjaźniony, aczkolwiek do dnia dzisiejszego mam bliskie kontakty z kolegą Świderskim. Poza tym nas tylko czterech zostało z plutonu: jeden jest za granicą, jeden Zawieska jest gdzieś w kraju, już nie pamiętam gdzie, a Świderski mieszka na Żoliborzu.

  • Czy w czasie Powstania zdarzyło się panu czytać prasę podziemną?

Oczywiście. Mało tego, na zdjęciu, które pokazywałem, trzymam w ręku „Biuletyn Informacyjny”. Myśmy wówczas czytali, tak że informacja, jeśli chodzi o sytuację, była bardzo szeroka.

  • Zdarzało się państwu słuchać radia?

Radio na Starówce róg Podwala i Kilińskiego było non stop. Ono bez przerwy nadawało audycje z Londynu, to znaczy z przerwą nocną, bo w nocy trzeba było spać.

  • Wspomniał pan o wieczornicach harcerskich. Czy poza tym były koncerty, występy?

Nie pamiętam, żeby w czasie Powstania było coś takiego.

  • Jakie było pańskie najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?

Najlepsze to były pierwsze dni Powstania, kiedy był entuzjazm. Po prostu duma rozpierała człowieka, że może walczyć o wolność. Stosunek ludności cywilnej do Powstańców był tak serdeczny, że tego nie można zapomnieć. Najgorszych wspomnień miałem bardzo wiele, o niektórych już mówiłem.

  • Co się działo z panem po powrocie do Polski?

Przede wszystkim nie wróciłem do Warszawy, bo do Warszawy już nie miałem do czego wrócić. Po prostu moi rodzice osiedlili się w województwie łódzkim. Ojciec był bardzo koleżeński, miał dużo przyjaciół, a ponieważ nie miał już zdrowia, to koledzy zrobili mu warunki pracy właśnie w Tomaszowie Mazowieckim. Przyjechałem do Polski, do Tomaszowa Mazowieckiego. Zetknięcie z Polską było dla mnie okropne. Miałem dopasowany mundur, bo ostatnio służyłem w Celle w obsłudze lotniska w RAF-ie – wielkie polowe lotnisko wojskowe. Przyjechałem z żołnierskimi gapami, ozdobami i miałem jeszcze oprócz tego dwa mundury, nie miałem żadnego cywilnego ubrania. Nieświadomy sytuacji w Polsce, bo jeśli się nie ma osiemnastu lat, a ja wróciłem, kiedy miałem siedemnaście i pół (nie miałem jeszcze osiemnastu) i w rezultacie sądziłem, że wraca z niewoli żołnierz, to powinien być traktowany w Polsce [z szacunkiem] (zresztą logiczne myślenie). Tymczasem wyszedłem w tym mundurze na ulicę, złapali mnie pod pachę dwaj „smutni”, zaprowadzili na UB i powiedzieli krótko: „Spryskaj z munduru. Nie wolno ci wychodzić w mundurze”. Nie miałem ubrania. W rezultacie wówczas zebrali ode mnie wszystkie dane: kim byłem, gdzie byłem, gdzie walczyłem. Już nigdy przez cały okres PRL-u nie mogłem ukryć żadnej wiadomości o sobie. Zawsze już od tego momentu, kiedy wzięli mnie na posterunek, mówiłem, gdzie byłem, co robiłem i tak dalej. Przez to, że się włóczyłem, bo [uczyłem się] w Tomaszowie Mazowieckim, nie w Warszawie, studia w Toruniu, omijałem Warszawę i dopiero w 1953 roku zetknąłem się ponownie z Warszawą, więc nie miałem takiej sytuacji jak niektórzy koledzy, którzy byli w Warszawie. Oni byli na widelcu, byli aresztowani, mieli różne historie, a ja tych historii nie miałem.

  • Czy chciałby pan powiedzieć na temat Powstania coś, czego pańskim zdaniem nikt jeszcze nie powiedział?

Nie mogę skojarzyć. Jedno tylko chcę powiedzieć, że mam kolegę, bardzo zacnego, z którym chodziłem do szkoły, ale on nie był w drużynie. On jest w tej chwili na emeryturze w randze pułkownika lotnictwa, ale jest komuchem i bardzo się różnimy. On czasem (rzadko) wyjedzie z jakąś argumentacją, ale powiem szczerze, że jego argumentacja do mnie nie przemawia, chociaż jest też bardzo serdeczny. Tak że są takie nieporozumienia. Nie mogę się wypowiedzieć, ponieważ mam impas w głowie.



Warszawa, 17 maja 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol
Janusz Piotr Kuć Pseudonim: „Świt” Stopień: strzelec, łącznik Formacja: Batalion „Gustaw” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter