Janusz Prażmo „Krzysztof”
[Nazywam się] Janusz Prażmo, urodzony 30 lipca 1925 roku w Warszawie. Zgrupowanie „Żniwiarz”, pełna nazwa 9. kompania Dywersji Bojowej „Żniwiarz”.
- Proszę opowiedzieć troszkę o swoim dzieciństwie. Jak pan zapamiętał Warszawę jeszcze sprzed wybuchu wojny?
Może zacznę od wybuchu wojny...
- A wcześniej? Ma pan jeszcze jakieś wspomnienia z Warszawy z wcześniejszego okresu?
Mam masę wspomnień, ale to by zajęło chyba zbyt wiele czasu. W każdym razie z chwilą wybuchu wojny ukończyłem pierwszą klasę Gimnazjum Ogólnokształcącego imienia Stanisława Staszica w Warszawie.
- Proszę powiedzieć troszkę o swojej rodzinie. Czym się zajmowali pana rodzice?
Poza mną nasza rodzina składała się ze starszego o trzy lata brata Zbyszka, który właśnie w momencie wybuchu wojny miał ukończoną pierwszą klasę liceum w Gimnazjum i Liceum Wojciecha Górskiego w Warszawie – to taka prywatna znana szkoła warszawska z wielkimi tradycjami, która obejmowała zarówno szkołę podstawową, jak gimnazjum i liceum.
Można powiedzieć, że byliśmy rodziną jak na tamte warunki dobrze sytuowaną. Ojciec pracował jako wyższy urzędnik w Państwowym Banku Rolnym. Ciekawe, bo ojciec pochodził ze wsi i był pierwszym pokoleniem inteligenckim po stronie [swojej rodziny]. Był w pewnym sensie samoukiem i właściwie tylko swoją pracą osiągnął stanowisko, jakie zajmował. Stanowisko urzędnika bankowego przed wojną miało duże znaczenie. Świadczy o tym to, że jego uposażenie wynosiło ponad tysiąc złotych – przed wojną to była bardzo duża suma. Mama z kolei skończyła seminarium nauczycielskie. Pracowała jeszcze w okresie swojej młodości jako nauczycielka, a potem całe życie poświęciła rodzinie, czyli mnie i mojemu bratu. To byli w ogóle nadzwyczajni rodzice, właściwie najlepsi na świecie, jakich można sobie wyobrazić!
- 1 września 1939 roku był pan w Warszawie?
1 września przebywaliśmy na letnisku w Radości. Tam mieliśmy domek. Na parę dni przed wybuchem wojny wróciliśmy z wycieczki samochodowej do Białowieży. Ojciec wtedy kupił małego Fiata 508, używanego zresztą. Wróciliśmy z tej wycieczki. Brat przebywał prawie do końca sierpnia na obozie przysposobienia wojskowego w augustowskim. 1 września dowiedzieliśmy się o wybuchu wojny, z radia oczywiście. W Radości pozostawaliśmy jeszcze przez parę dni.
Mogę opowiedzieć z tego okresu dwa, moim zdaniem, ciekawe epizody. Przede wszystkim chcę zaznaczyć, że byliśmy (ja, brat i nasze najbliższe towarzystwo, najbliżsi koledzy) wielkimi entuzjastami lotnictwa. Wszystko, co się działo – te wygrane
Challenge lotnicze – wszystko to sprawiało, że wśród młodzieży panował duży entuzjazm w sprawach lotniczych. Właśnie 2 albo 3 września wyszliśmy na polanę leśną w pobliżu naszego domu i obserwowaliśmy smugę czarnego dymu, który się unosił nad Lotniskiem Okęcie. Wtedy Niemcy już zbombardowali lotnisko i zakłady PZL-u na Paluchu. W pewnym momencie zobaczyliśmy kilkanaście samolotów, które wyskoczyły zza drzew i przeleciały nad tą polaną. Zobaczyliśmy, że są to dolnopłaty i byliśmy przekonani, że są to nowe polskie myśliwce, „Jastrzębie” (był taki model PZL-50, który był dopiero na etapie prototypu), a to, co leciało, okazało się messerschmittami. To był pierwszy wielki zawód związany z wybuchem wojny.
W Radości pozostawaliśmy chyba do 3–4 września i rodzice postanowili wyruszyć do Warszawy, bo [tam] zawsze bezpieczniej. W czasie przejazdu do Warszawy też miałem takie przeżycie, które mi bardzo utkwiło w pamięci. Mianowicie jechaliśmy kolejką wąskotorową Karczew–Warszawa, której tory na ulicy Grochowskiej biegły prawie wzdłuż ulicy, kilka metrów od jezdni. Wtedy zobaczyłem karawanę, właściwie cały sznur chłopskich furmanek, na których siedzieli polscy żołnierze. Do tej pory wojsko kojarzyło mi się z defiladą 11 listopada, 3 maja, a to byli ludzie wynędzniali, częściowo obandażowani. Widziałem, [że] niektórzy mieli rogatywki bez daszków. Nie wiem, czy to byli maruderzy, czy już rozbitkowie frontowi, w każdym razie to wywarło na mnie bardzo deprymujące wrażenie.
Dojechaliśmy do Warszawy, do tego mieszkania. To było chyba w nocy z 6 na 7 września, po tym jak pułkownik Umiastowski wezwał do ewakuacji mężczyzn, w ogóle ewakuacji z Warszawy i podążania na wschód, żeby tam tworzyć jakieś oddziały wojskowe. Ale była taka psychoza paniki i nie tylko mężczyźni, ale cała nasza rodzina (rodzice, brat i ja) wyszliśmy w nocy na ulicę. Już wtedy obowiązywało zaciemnienie, było zupełnie ciemno, ale na ulicy bez przerwy przesuwał się tłum ludzi. Cała Grójecka, wszystko było zapełnione tłumem, który dążył w kierunku mostu Poniatowskiego i dalej na wschód. Z tym że brat rzeczywiście rozpoczął tą swoją wrześniową wędrówkę, a ja z rodzicami dotarliśmy tylko do ulicy Marszałkowskiej i tam u znajomych w dużym, obszernym mieszkaniu spędziliśmy całe oblężenie Warszawy aż do kapitulacji.
Jak wiadomo 25 września był tak zwany lany poniedziałek, kiedy Niemcy zgromadzili wielkie siły lotnicze, które bombardowały dzień i noc Warszawę. To też było mocne przeżycie, bo domy się kołysały, wszystko dookoła się waliło, paliło. W momencie zawieszenia broni wróciliśmy do mieszkania, które było oczywiście pozbawione szyb [i miało] odłamki w ścianach. Był to dzień, kiedy zobaczyłem pierwszego Niemca – właśnie w okresie zawieszenia broni wyszedłem na ulicę Wawelską, przeszedłem przez boisko (obecnie Skry – kiedyś było to boisko Warszawianki). W nasypie boiska znajdowały się opuszczone stanowiska żołnierskie wymoszczone słomą i jakieś resztki umundurowania. Wtedy nawet wziąłem hełm na przyszłość i zakopałem na polu. Wszedłem też do budynku kierownictwa Marynarki Wojennej. To jest ten budynek na rogu Żwirki [i Wigury] i Wawelskiej, który obecnie też jest w gestii wojska. Tam też widok spustoszenia. Piękny model okrętu, „Burzy” czy „Błyskawicy” stał w holu, to był bardzo luksusowy dom. W każdym razie wychodząc z tego budynku, zobaczyłem jakiegoś żołnierza, który jedzie na rowerze od strony Okęcia. Zobaczyłem mundur
feldgrau – to był pierwszy Niemiec, jakiego ujrzałem.
Ostatni nigdzie nie opisany epizod związany z oblężeniem w 1939 roku dotyczył rozebrania barykady na ulicy Grójeckiej przy domu akademickim. Cała ulica Grójecka była poprzecinana licznymi barykadami. Jedne były obsadzone przez wojsko, inne nie. Już w momencie zawieszenia broni zobaczyliśmy, jak oddział polskich żołnierzy pod wodzą jakiegoś podporucznika zbliża się w celu rozebrania tej barykady, bo w umowie kapitulacyjnej Polacy mieli udrożnić dostęp do miasta. Ale jeden z żołnierzy nie chciał się podporządkować, nie chciał posłuchać rozkazu i zaczął się oddalać od grupy. Wtedy oficer wyjął pistolet, zaczął w niego mierzyć. Oczywiście nie wystrzelił, ale po pewnej chwili cała ta grupa łącznie z oficerem śpiewając Warszawiankę, opuściła barykadę. Potem jakiś inny oddział rozebrał tą barykadę. To jest [tyle], jeżeli chodzi o wybuch wojny.
Teraz dalsze moje przeżycia wojenne podzielę może na trzy wątki: nauka, konspiracja i życie osobiste. Jeżeli chodzi o naukę, to już w 1939 roku kontynuowałem naukę u tych samych profesorów, co przed wojną, to znaczy Gimnazjum Stanisława Staszica. Ta nauka trwała aż do lutego 1944 roku, kiedy zdaliśmy tajną maturę, z tym że przybierała ona różną postać. Na przykład drugą klasę skończyliśmy wyłącznie na tajnych kompletach, trzecią i czwartą klasę tworzyły tak zwane kursy przygotowawcze do szkół zawodowych, ale prowadzone również przez dyrektora Kuczewskiego, dyrektora Gimnazjum Staszica. Z kolei pierwszą licealną i drugą licealną – ponownie wyłącznie na tajnych kompletach.
- Czy może pan powiedzieć, jakie ma pan wspomnienia dotyczące nauczycieli? To były postacie, które zapadły panu w pamięci?
[Jest] taka ciekawa historia, jak wypadki zewnętrzne wpływały na tematy dydaktyczne – mianowicie w momencie kapitulacji Francji uczyliśmy się wyrazu niemieckiego, jako przykładu tworzenia przez Niemców tasiemcowych rzeczowników z poszczególnych wyrazów. Wbiło mi się w pamięć, że wtedy uczyliśmy się określenia
Waffenstillstandbedingungen (to znaczy warunki zawieszenia broni) – wtedy dotyczyło to właśnie kapitulacji Francji w czerwcu 1940 roku.
Jeśli chodzi o nauczycieli, profesorów, to było wiele postaci niezapomnianych. Profesor Bąkowski, fizyk i matematyk [był] zawsze ubrany nieskazitelnie: miał czarny kapelusz Eden, białą koszulę, czarny krawat, perłę w krawacie, bo uważał, że w ten sposób jakby odstraszał Niemców. W dodatku twierdził, że zawsze sobie wybierał „zająca”, jakiegoś przechodnia, który idzie przed nim i który od razu wskazuje, czy jest jakaś łapanka, czy nie – odpowiednio się wtedy zachowywał. Był z tego słynny, że na kartce (zamiast tablicy oczywiście mieliśmy tylko stół i kartkę papieru) zawsze wszystkie wzory fizyczne i wykresy wykonywał z niebywałą precyzją. Miał cały zestaw kolorowych kredek i robił to naprawdę w sposób idealny.
Jeśli chodzi o kolegów, z którymi chodziłem na komplety, to skład kompletów się zmieniał z biegiem lat. Z grupy zmieniającej się w ciągu tych pięciu lat wojny siedmiu kolegów zginęło, to znaczy czterech w egzekucjach i obozach koncentracyjnych, a trzech w Powstaniu Warszawskim. Oczywiście, jeśli dodać do tego kolegów, którzy chodzili na kursy przygotowawcze (wtedy była normalna klasa) – jeżeli wziąć pod uwagę jeszcze i tych kolegów, to dużo więcej [ich] zginęło. Takim ciekawym epizodem jest może egzamin maturalny. Ten egzamin zdawaliśmy w słynnym w Warszawie budynku, Królewska 16. To jest budynek obecnie już nieistniejący (był nawet częściowo zniszczony we wrześniu), ale było tam jakieś centrum konspiracji. Było tam tyle różnych nielegalnych instytucji, że po prostu trudno to pojąć: jakieś wytwórnie granatów, szkolenie podchorążych i szkoły zawodowe. Nasz dyrektor Kuczewski był dyrektorem tych obowiązkowych szkół zawodowych (jak to się wtedy nazywało) i właśnie na terenie jednej z klas tej szkoły mieliśmy egzamin. Zresztą idący na egzamin koledzy musieli schować się w Kościele Wszystkich Świętych, bo akurat była łapanka.
- Jaki był sam przebieg egzaminu?
Wiem, że była ustna fizyka, matematyka, chemia. Była nawet taka śmieszna historia, że jednocześnie uczyłem się w konspiracji o materiałach wybuchowych. Miałem coś mówić, jeżeli chodzi o związki azotu, a zacząłem pleść o tych związkach wybuchowych, które nie były przedmiotem nauki, ale przedmiotem przygotowania wojskowego. A poza tym byłem bardzo zdenerwowany [...], ale jakoś skończyłem pomyślnie [szkołę]. Był już wtedy rok 1944, na kilka miesięcy przed Powstaniem.
- Kiedy zaczęła się w pana życiu konspiracja?
Wstąpiłem do konspiracji, a ściśle mówiąc do „Szarych Szeregów” już w listopadzie 1940 roku, bardzo wcześnie. Właśnie na tych kursach przygotowawczych (to był rok 1940-1941) poznałem kolegę, Jacka Adamskiego, który przed wojną [przez rok] czy dwa lata był w Korpusie Kadetów we Lwowie, nawet jego sylwetka była już trochę wojskowa. Poprzez niego zostałem włączony do hufca „Szarych Szeregów” Mokotów Dolny. W „Szarych Szeregach” przebywałem do lipca 1943 roku. W tym okresie wykonywaliśmy zadania związane głównie z tak zwanym małym sabotażem, z organizacją „Wawer” – jedno z drugim było zazębione.
- Proszę podać przykłady jakichś akcji, w których pan uczestniczył.
Jacka Adamskiego aresztowano już w czerwcu 1941 roku, a w 1942 już nie żył, bo był wysłany do Oświęcimia i tam został zamęczony. Jeszcze z Jackiem Adamskim (to był chyba listopad 1940 roku) żeśmy zarzucali taki biało-czerwony proporczyk obciążony kamieniem na druty telefoniczne czy telegraficzne na ulicy Belwederskiej. Z innym kolegą, pamiętam, złożyliśmy kwiaty pod pomnikiem Dowborczyka. Ten pomnik istnieje, bo został odbudowany, ale na razie stoi na dziedzińcu Muzeum Wojska [Polskiego], natomiast wtedy stał na Wybrzeżu Kościuszkowskim nad Wisłą, w parku. Poza tym [były] liczne akcje nalepiania i rozrzucania ulotek, rozsyłanie druków akcji „N” – to była akcja wydawnictw drukowanych przez konspirację, przeznaczonych dla żołnierzy niemieckich. Były to gazetki po niemiecku, mające na celu osłabienie ducha armii [niemieckiej]. Nie wiem, czy to było skuteczne, w każdym razie prowadziliśmy tą akcję „N”.
Tak było aż do połowy 1943 roku, z tym że wielu kolegów z większą inicjatywą, instynktem wodzowskim, z którymi tworzyliśmy pierwszy zastęp, tworzyli swoje zastępy i [tak] to się rozrastało. Tak samo mój kolega z gimnazjum, Marek Jaczewski, potem był już nawet hufcowym tej najmłodszej kategorii „Szarych Szeregów”. Jak wiadomo były jakby trzy stopnie. Najmłodsi mieli kryptonim „Zawisza” – te zupełnie małe chłopaczki. Starsi to były Szkoły Bojowe, a najwyższy [stopień] to były GS-y – Grupy Szturmowe. Byłem w Szkołach Bojowych, a Marek był hufcowym w „Zawiszy”, miał całe roje tych chłopaczków. Jego też aresztowano przy naklejaniu ulotek. To była taka historia, że on był [zbyt] brawurowy i naklejał ulotki na koszarach niemieckich, na bramie. W każdym razie przyłapali go tam, ale tych dwóch chłopców, z którymi pracował, po paru dniach puścili. Jego wywieźli do Oświęcimia, ale przeżył i potem, po wojnie dokończył [szkołę] Staszica. Jeszcze żyje.
- Panu udało się wszystkie te akcje wykonywać bezproblemowo?
Najadłem się dużo strachu, bo jednak pech chciał, że akcje były robione w dzielnicy niemieckiej na Dolnym Mokotowie, to jest: ulica Belwederska, Chełmska, Parkowa, obecna ulica Rządowa. To była dzielnica niemiecka i tam właściwie jakby nas nawet z okna zauważył jakiś szkop, to by mógł... Wiem, że całe ręce miałem poklejone syndetikonem. Wszystko jest sprawą dyskusyjną, czy to naprawdę przynosiło taki skutek, jakiego oczekiwano. W każdym razie sporo ludzi przy tym zginęło.
- W „Szarych Szeregach” był pan do 1943 roku?
Tak. Do lipca 1943 roku. Wtedy była taka atmosfera, że to jest niepoważna praca i że powinniśmy mieć jakieś akcje z bronią w ręku. Koledzy namówili mnie, żeby przenieść się do Kedywu Obwodu Żoliborz. Jak wiadomo Okręg Armii Krajowej Warszawa dzielił się na poszczególne dzielnice. Z tym że w każdej dzielnicy były tak zwane oddziały liniowe i komórki dywersyjne. One początkowo miały nazwę ODB (Oddziały Dywersji Bojowej). Ten oddział przekształcono potem w „Żniwiarza”, [który] miał też symbol „DB-17” (od tramwaju [numer] 17, który jeździł na Żoliborz). Właśnie od połowy lipca byłem w składzie drużyny u „Żniwiarza”. Prowadzona była głównie akcja szkoleniowa z bronią, jakieś przestrzeliwanie broni. Pamiętam, że kiedyś przestrzeliwaliśmy broń na Kępie Potockiej. Tam był wał przeciwpowodziowy i strzelaliśmy w ten wał. Pamiętam, że wyjąłem magazynek, zapomniałem, że ostatnia kula jest w lufie. Manipulowałem pistoletem, [który] wystrzelił i kula przeleciała [mi] koło ucha. Natomiast najwięcej emocji zaznałem w czasie transportu amunicji, właśnie z tego domu na Żoliborz. Amunicję transportowaliśmy na dwóch rowerach.
- Dlaczego amunicja była transportowana z tego domu?
To była taka historia, że gdzieś na bocznicach kolejowych na Towarowej Niemcy sprzedawali naszym amunicję. To była amunicja dziewięć milimetrów do pistoletów, paczki mniej więcej wielkości pudełka do butów. Amunicja była przewożona do tego domu, a stąd przewoziliśmy ją z kolei rowerami na Żoliborz do magazynu kompanii. Z tym że te rowery były, jak to się mówiło – służbowe, to znaczy bardzo marne, pozbawione nawet hamulców, a były dość silnie obciążone, bo jedna paczka znajdowała się w teczce umocowanej na ramie, a druga z tyłu na bagażniku – miało to dużą bezwładność. Właśnie wtedy miałem pecha, bo jadąc z tym ładunkiem amunicji, zostałem zatrzymany przez granatowego policjanta. Może jeszcze dopowiem, że wyjechało nas dwóch, ja i kolega [Wiesław] Furmańczyk, pseudonim „Sas”.
Pierwsza przygoda nastąpiła jeszcze na ulicy Grójeckiej [...]. [Kolega] miał pecha, bo za pasem miał parabelkę i wysunęła mu się do nogawki spodni. Zaczął mnie alarmować, żeby stanąć, bo musi [ją] sobie poprawić. Tymczasem z oddziału SS, który kwaterowało na ulicy Tarczyńskiej... Zawsze dwójka tych żołnierzy patrolowała ulicę Grójecką, Daleką, Tarczyńską – robiła takie rundy. Właśnie nadchodzili. Wiesio zniknął w bramie i poprawiał sobie ten pistolet, a ja stałem i widziałem zbliżających się Niemców, ale nic się nie stało.
Pojechaliśmy dalej, aż do Placu Żelaznej Bramy, tam gdzie Hale Mirowskie. Z kolei tam przejeżdżałem przy przystanku tramwajowym. Akurat zatrzymał się tramwaj, ludzie się [z niego] wysypali, a ja bez tych hamulców potrąciłem jakąś kobietę. Momentalnie pojawiło się chyba trzech czy czterech granatowych policjantów – za kierownicę i dokumenty. Dokumentów nie miałem, bo trzeba było [je] zostawić na przechowanie, żeby być czystym. Miałem tylko pistolet, ale w momencie kiedy policjant trzymał rękę na kierownicy, nie miałem żadnego wyjścia. Powiedziałem mu, żeby lepiej mnie puścił, bo będzie nieszczęście. Domyślił się i zostawił tych pozostałych policjantów. Odprowadził mnie za jakąś platformę, która tam stała (z węglem, jakaś towarowa) i spytał się, co wiozę. Jak mu powiedziałem, to [mówi]: „Niech pan jedzie” i puścił mnie. Tak że epizod mało bohaterski, ale przeżycie duże!
Przypomniała mi się historia jeszcze z okresu szaroszeregowego, że chyba też z Jackiem Adamskim wyprawiliśmy się do Lasek (był tam duży cmentarz żołnierzy z 1939 roku) w celu wzięcia hełmów. Ten hełm, który zostawiłem na polu, przepadł. Tam każdy z nas wziął hełm, zawinął w gazetę i wyruszyliśmy z powrotem na piechotę do Warszawy z kierunku Lasek. Idziemy przez pola jakąś polną drogą i zobaczyliśmy, że wolniutko jedzie samochód z gestapowcami, ściśle mówiąc z funkcjonariuszami SD, czyli
Sicherheitsdienst. Prawdopodobnie jechali z Palmir, bo tam mieli [swoje] sprawy, wiadomo z czym związane. Powolutku przejechali koło nas, ale też nas nie zatrzymali. Mieliśmy szczęście.
- Gdy zbliżało się Powstanie, czy był pan przygotowywany?
Jeśli chodzi o Powstanie, to byliśmy... Co tu dużo mówić, właściwie wyszkolenie było żadne i to nie tylko nasze, mimo że uchodziliśmy za taką elitarną formację żoliborską. W porównaniu do wyszkolenia przeciętnego Niemca to było nic.
- Jakie rozkazy pan otrzymał przed wybuchem Powstania?
Jeszcze powiem, [że] przed samym Powstaniem mieliśmy nocne ćwiczenia w Zalesiu. Całą noc żeśmy spędzili w lesie – jakieś natarcie: padnij, powstań i tak dalej. Trochę się bronią nauczyliśmy posługiwać i to wszystko. Właściwie jedynymi oddziałami, które miały jakie takie doświadczenie w walce ulicznej i w ogóle wyszkolenie, tak naprawdę były oddziały „Radosława”.
Natomiast my jako kompania dyspozycyjna dowódcy obwodu zostaliśmy skoszarowani i byliśmy w pogotowiu już na tydzień przed Powstaniem. 25 lipca było ogłoszone pogotowie i byliśmy już rozkwaterowani w poszczególnych lokalach na Żoliborzu. Akurat ja z moją drużyną byliśmy zakwaterowani na ulicy Felińskiego w willi Julka Kulskiego. To taka znana postać, bo był synem komisarycznego prezydenta Warszawy. Starzyński był prezydentem, Kulski był wiceprezydentem i Niemcy go zostawili jako komisarycznego prezydenta, burmistrza. Z tym że nie był kolaborantem, bo jego działania były uzgodnione z władzami podziemia, to znaczy były z pożytkiem dla Polski Podziemnej.
Tutaj jest właśnie też takie tragiczne dla mnie wydarzenie, nieszczęście. 25 [lipca] jeszcze ostatnią noc spędzałem w tym mieszkaniu. Na drugi dzień miałem już jechać na Żoliborz, ale tej nocy zobaczyłem rozbłyski z kierunku wschodniego, wybuchy, tak zwane flary rozświetlające na spadochronach rzucane przez bombardujące samoloty. Okazało się, że właśnie tej nocy w Radości moja mama została zabita. Wtedy też mieszkaliśmy w Radości (nie powiedziałem tego [wcześniej]) i przyjechałem tutaj specjalnie na pogotowie [przed Powstaniem]. Dopiero na drugi dzień dowiedziałem się o tym nieszczęściu i w związku z tym że byliśmy wtedy skoszarowani, dostałem tylko parogodzinną przepustkę na pogrzeb, tak że piechotą poszedłem na Bródno i z powrotem. Natomiast Wiesio Furmańczyk, którego rodzice też byli na pogrzebie, nie dostał już przepustki, bo nasz dowódca „Korwin” nie pozwolił mu się oddalić. Tak było aż do wybuchu Powstania 1 sierpnia.
- Gdzie było wyznaczone miejsce zbiórki na godzinę „W”?
Jest jeszcze taka dość ciekawa historia, że w czasie skoszarowania byliśmy już centralnie zaprowiantowani. Któregoś dnia z osłupieniem zobaczyłem, że w kierunku willi na ulicy Felińskiego zbliża się dwóch chłopaków niosących kocioł z zupą. Okazało się, że to już była zorganizowana dla nas aprowizacja, więc takie godne podziwu działanie. Cała kompania zbierała się na ulicy Promyka na terenie ogródków działkowych (tam były i chyba [nadal] są te ogródki) w pobliżu Kępy Potockiej. Celem kompanii 1 sierpnia było zdobycie baterii niemieckiej artylerii przeciwlotniczej w pobliżu ulicy Włościańskiej.
Ale jest też ważna informacja... Ogólnie jest znany [fakt], że nasza kompania zaczęła Powstanie, bo inna drużyna przy transporcie broni, drużyna podchorążego Sierpińskiego „[Marka] Świdy” została zatrzymana przez przejeżdżających Niemców i wywiązała się strzelanina, a w następstwie alarm policji niemieckiej. Tak że na Żoliborz pojechało tak zwane
Überfallkomando¸ takie oddziały pogotowia. Akurat trafiły na ulicę Suzina, na koncentrujące się jakieś oddziały organizacji socjalistów, ale podporządkowanych AK i właśnie [wtedy] całe plany zostały unicestwione. Trzeba jeszcze dodać, że Niemcy (nie wiem, czy celowo, czy przypadkiem) rozstawili w poszczególnych punktach Żoliborza czołgi, które stały jakoby uszkodzone, a w czasie wybuchu Powstania po prostu wzięły udział w walkach.
- Pan na godzinę „W” miał przydzieloną broń?
Właśnie niestety... Mimo że nasza kompania była chyba najlepiej uzbrojona ze wszystkich oddziałów żoliborskich, pierwszego dnia miałem tylko granat. Natomiast po kilku dniach zdobyłem karabin i miałem go [później] – nowy, autentyczny Mauser 98.
Najwięcej ostatniego dnia natarcia niemieckiego, wtedy jak przystąpiono do likwidacji Żoliborza. Ale wracając do pierwszego dnia. Te działania zostały okupione dużymi stratami, bo wielkim problemem było przeskoczenie przez ulicę Słowackiego, żeby się dostać w pobliże tych dział. Tak że część naszej kompanii przeskoczyła, a część została zatrzymana, bo Niemcy jeździli po Słowackiego z działami szturmowymi. Koledzy, którzy wzięli bezpośredni udział [w walkach], którzy przeskoczyli przez Słowackiego, mogliby wiele opowiadać. Ja natomiast zostałem po tej stronie ulicy i dopiero po zapadnięciu zmroku dostaliśmy najpierw rozkaz koncentracji, a potem przejścia do Puszczy Kampinoskiej.
Z 1 na 2 sierpnia cały Żoliborz (to znaczy nie cały, bo jakieś oddziały, które o tym nie wiedziały, zostały w domach, w kwaterach) [wyszedł]. Szliśmy w czasie dużej ulewy i doszliśmy do Sierakowa. Przebywaliśmy tam cały dzień. W międzyczasie nastąpiła wymiana informacji poprzez łączniczki. Jedna z łączniczek nawet trzy razy przechodziła przez linie niemieckie, bo chodziło o kontakt z pułkownikiem Chruścielem „Monterem”. „Monter” wydał rozkaz powrotu zgrupowania żoliborskiego na Żoliborz. Z tym że nasza kompania, zarówno w marszu do Kampinosu, jak i z powrotem, stanowiła raz straż tylną, raz przednią, tak że byliśmy najbardziej narażeni na jakieś spotkanie z Niemcami.
W nocy z 2 na 3 sierpnia nastąpił ponowny wymarsz z Sierakowa na Żoliborz – już drugą noc nie spaliśmy. Byliśmy tak zmęczeni, że nawet jak Niemcy wystrzeliwali rakiety, to w momencie jak się przykucnęło, momentalnie się zasypiało, tak że był duży stopień zmęczenia.
Był jeszcze taki bardzo tragiczny epizod: jeden z kolegów miał za pasem „sidolówkę” (to jest taki granat własnej produkcji), nastąpił jakiś samozapłon i rozerwała mu się na brzuchu, jeszcze w nocy. To było niedaleko mnie, tak że widziałem tą eksplozję i potem zdaje się prosił, żeby go dobito, i chyba to zrobiono.
Z 2 na 3 sierpnia przeszliśmy z Kampinosu do tak zwanej Zdobyczy Robotniczej. To jest teren ulicy Żeromskiego, Kasprowicza – było tam osiedle domków i tam nastąpiła dość duża potyczka, właściwie jedna z nielicznych potyczek, w której Niemcom nie udało się rozbić Powstańców (jeżeli chodzi o pierwsze dni walki), bo na ogół wszędzie te szturmy nie bardzo się udawały. W każdym razie walki trwały tam cały dzień. Było i natarcie nasze i sąsiedniego plutonu, głównie zasłużył się tam pluton 230. Nasza kompania składała się z trzech plutonów: 226, 229 i 230. Największe straty poniósł właśnie pluton 230. Jeśli chodzi o moją drużynę, to jeszcze przed kontaktem z Niemcami został wysłany patrol na teren Zdobyczy Robotniczej, chyba na ulicę Kleczewską. Tam żeśmy spędzili cały dzień i dopiero wieczorem, już po całej walce, wróciliśmy do oddziałów. Z tym że w tym czasie siły żoliborskie były bardzo nikłe. Poza naszą kompanią, jako tako uzbrojoną, siły wynosiły kilkuset ludzi (nie mam ścisłych danych). W dodatku zgrupowanie „Żubra” wycofało się z powrotem do Kampinosu i dopiero potem wrócili na Żoliborz.
Potem z kolei trzecią noc żeśmy maszerowali, już z tej Zdobyczy Robotniczej na właściwy Żoliborz. Przechodziliśmy tuż przy baterii niemieckich dział przeciwlotniczych, ale w ogóle nie wzbudzając ich podejrzeń. Udało się w końcu dotrzeć do centrum Żoliborza i zaczęło się Powstanie na Żoliborzu.
- Gdzie dokładnie państwa zakwaterowali? W tym samym miejscu czy gdzie indziej?
Może powiem najpierw w skrócie: po powrocie z Kampinosu początkowo (do 16 sierpnia) kwaterowaliśmy w budynku straży pożarnej (w obecnej Wyższej Szkole Pożarniczej). Następnie kwaterowaliśmy parę dni na ulicy Mickiewicza i stamtąd wyruszyliśmy do natarcia na Dworzec Gdański – to był 22 i 23 sierpnia. Potem byliśmy odwodem dowództwa na Krasińskiego, a jednocześnie pełniliśmy służbę na terenie zakładów „Opla” w pobliżu obecnej marymonckiej hali targowej i warsztatów autobusowych, [które] przed wojną były warsztatami [autobusowymi], a w czasie wojny warsztatami firmy „Opel” i pozostała nazwa „Opel”.
Jeśli chodzi o pierwszy pobyt w straży, to był taki znany epizod (to było 14 sierpnia) – zdobyliśmy ciężarówkę wyładowaną czterema tysiącami granatów niemieckich. Akurat na początku było tak, że Niemcy nie bardzo wiedzieli, gdzie kto się znajduje. Podjechali pod samą straż i zostali ostrzelani. Dwóch Niemców zginęło, trzech zostało rannych. Cały ten ładunek został wykorzystany – to było duże osiągnięcie jak na warunki powstańcze. W książce Krannhalsa
Der Warschauer Aufstand – jest dokładnie opisany ten epizod, jeszcze z dodatkiem, że dwukrotnie bezskutecznie usiłowano odbić tą ciężarówkę przy użyciu działka przeciwlotniczego i tak dalej. W każdym razie to był pewnego rodzaju sukces, jak na warunki powstańcze.
Właśnie wtedy zdobyłem ten karabin. To też byli żołnierze, którzy zjawili się tam niespodziewanie i zostali zastrzeleni. Zdobyłem karabin i buty. Do tej pory miałem trzewiki, a zdobyłem buty po poległym Niemcu. Buty i jeszcze pas esesmański z nazwą:
Meine Ehre heisst Treue, to znaczy: „Moim honorem jest wierność”. Z tym pasem i w tych butach poszedłem do niewoli i wtedy było pewne zetknięcie z Niemcami – ale to troszkę później. W każdym razie w straży przebywaliśmy do 16 sierpnia. Też były różne epizody – trudno wszystko w tej chwili odtworzyć. Był taki epizod, że Niemcy próbowali jakoś wejść w Słowackiego, w stronę placu Wilsona, ale wtedy zostali zatrzymani, ostrzelani i wtedy też zdobyto trochę broni.
- Brał pan udział w ataku na Dworzec Gdański?
Tak, tak. Myśmy brali udział w tym drugim ataku, bo były dwa: w jednym brały udział leśne oddziały, które jakoś zupełnie nie potrafiły się odnaleźć. My jako dywersja mieliśmy bliżej wiaduktu zrobić jakby pozorowany atak, żeby odwrócić uwagę Niemców, ale to wszystko wyglądało jak atak kosynierów, bo każda próba otwarcia ognia była tłumiona. Dosłownie myśmy leżeli, a nad nami była ściana ognia, bo była jeszcze doprowadzona przez Niemców pancerka – na Dworzec Gdański dojechał pociąg pancerny. Wiadomo, że pociągi są bardzo dobrze wyposażone we wszelkiego rodzaju broń. Na dworcu były stanowiska niemieckie i jeszcze gniazda na wiadukcie, tak że byliśmy po prostu przytłoczeni ogniem. Udział [w tym] brała niepełna kompania, ale nawet z tych chłopców, którzy brali udział, dziesięciu zginęło. Jest też taka ciekawa historia, że zginął najstarszy i najmłodszy żołnierz kompanii. Zginął „Kim”, dwunastoletni chłopaczek ([miał] na nazwisko Bobowicz), który właściwie nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje i biegał w czasie tego natarcia. Zginęła [też] najstarsza żołnierz tego natarcia, patrolowa „Mitis”, pani Jurewicz, już taka pani po czterdziestce – nam się wydała w ogóle staruszką! Była [to] osoba dojrzała, chyba nawet synów straciła w czasie wojny i ona też tam poległa. Z mojej drużyny wtedy jeszcze nikt nie zginął, dopiero w „Oplu” mieliśmy straty.
Mieliśmy dość dowcipnego dowódcę, podchorążego „Korwina”, który jak żeśmy wyskakiwali na pole ostrzału, tak nas nawoływał: „Następny do golenia!”. Jeden z kolegów jakoby był ranny, wzięto go na jakieś drzwi i niesiono na [nich]. Potem okazało się, że nie jest ranny, więc go zrzucili z tymi drzwiami na ziemię – były takie troszkę pogodniejsze momenty.
Potem, jeszcze w końcu sierpnia, było też silne przeżycie, bo niemieckie samoloty, sztukasy, zbombardowały Szklane Domy (to jest na ulicy Mickiewicza), obecnie chyba najładniejszy dom na Żoliborzu. Z tym że te bomby leciały bokiem i właściwie wyższe piętra były całe, natomiast piwnica, parter i pierwsze piętro były zniszczone. Braliśmy udział w wydobywaniu zabitych, rannych – byli strasznie poranieni! Właśnie wtedy bardzo ładnie zachował się nasz dowódca, podpułkownik Niedzielski „Żywiciel”, który osobiście brał udział w tym odgruzowywaniu i ratowaniu ludzi.
- Czy to byli ludzie, którzy tam mieszkali w piwnicach? Było tam dużo ludności zgromadzonej?
Tak, dużo i głównie byli w piwnicy, bo zeszli z góry do piwnic. Właśnie w tych piwnicach zostali zasypani. Potem, we wrześniu, przebywaliśmy już głównie w zakładach „Opla”. Jest troszkę dziwne, że relacjach [z Powstania], jak i w ogóle w Muzeum Powstania [Warszawskiego] Żoliborzowi przypisano bardzo małą rolę, natomiast „Opel” był dla Niemców dość ważnym obiektem i w relacjach niemieckich dość często ta nazwa się przewija. W każdym razie w „Oplu” straciliśmy jako drużyna pierwszych kolegów i tam w połowie września była pierwsza niemiecka próba zdobycia Marymontu i Żoliborza. Wtedy brał w tym udział oddział wydzielony z niemieckiej 25. Dywizji Pancernej. Udało im się zdobyć Marymont i połowę zakładów „Opla”, tak że do końca września w połowie hal warsztatowych byli Niemcy, a w połowie byliśmy my, aż do tego ostatecznego szturmu – 29 września.
Chciałem powiedzieć jeszcze parę słów na temat składu naszej kompanii. Część chłopców wywodziła się z „Szarych Szeregów”, szczególnie nasz pluton. Cała kompania przedstawiała jak gdyby cały przekrój społeczny. Byli tam synowie pułkowników, generałów, między innymi syn generała Kmicica-Skrzyńskiego, tego z pierwszego patrolu Beliny, pułkowników, jak Kaczmarek (obecnie mieszka w Ameryce), syn prezydenta Warszawy, Julek Kulski. Ale była też drużyna praska, chłopaków z Pragi i drużyna powązkowska, w skład której wchodził grabarz (przybrał sobie pseudonim „Chryzantem”),– to byli już starsi ludzie, po trzydzieści parę lat. [Inni]: pseudonim ”Moskwa”, „Szewc”, był krawiec pseudonim „Igiełka” – bardzo dzielny. Kadra składała się głównie z młodzieży z gimnazjum [imienia] Poniatowskiego, tak zwanej Poniatówki żoliborskiej – nasi podchorążowie, zastępca dowódcy kompanii, Gustaw Budzyński, który jeszcze żyje. Ale cała kompania to dosłownie był przekrój społeczeństwa.
Jeśli chodzi o walki w „Oplu”, to w połowie września Niemcy przypuścili szturm na Marymont i wtedy została zdobyta połowa „Opla”. Znalazłem się w takiej sytuacji, że byłem w okopie, rowie łączącym marymoncką Halę Targową (to obecna hala – [wtedy] była jeszcze w budowie, [którą] przerwano na okres wojny) z ogrodzeniem „Opla” i tak zwaną Halą Czerwoną, to znaczy częścią zabudowań warsztatów „Opla”. Siedząc w tym okopie, nie wiedzieliśmy, że za ogrodzeniem są już Niemcy. Tak że oni z budynku biurowego, z piętra widzieli nas z tyłu, widzieli nasze plecy. Był taki moment, że koło mnie stał plutonowy (potem okazało się nawet, że nikt nie wie, kto to był) – miał chlebak wypełniony granatami i dostał postrzał w plecy. Stałem tuż koło niego – zbladł i po chwili zmarł. Wtedy odebrałem od niego ten chlebak. Zorientowawszy się, że Niemcy już zajęli część warsztatów, zaczęliśmy się wycofywać w stronę tak zwanej cegielni albo czerwonego budynku. To był niewykończony budynek, jeszcze nieotynkowany, były tylko otwory naokienne, ale stał jeszcze niewyposażony. Idąc chyłkiem, nagle usłyszałem przeraźliwie blisko terkot karabinu maszynowego. Okazało się, że czołg, który stał na ulicy Włościańskiej, dosłownie pięćdziesiąt metrów od nas, zauważył nas i oddał serię. Zobaczyłem, że kolega, który przede mną idzie (to był bardzo sympatyczny kolega, Kazimierz Lewandowski, pseudonim „Lewko”) osunął się. Wziąłem go za hełm (miał hełm na głowie) – miał wielki otwór w środku czoła. Dawał jeszcze znaki życia, ale minimalne, tak że został, a ja podążyłem [dalej]. To było dla mnie też bardzo silne przeżycie. Był taki dzielny kolega, Zbyszek Grubowski, pseudonim „Andrzej Chudy”, bardzo odważny chłopak. Później, już wtedy jak były zrzuty sowieckie, z sowiecką rusznicą przeciwpancerną stanął w oknie i ostrzeliwał czołg. Za późno się wycofał, czołg oddał strzał i [on] też zginął. W czasie walk w „Oplu” zginęło pięciu kolegów z naszej drużyny. Poza tymi dwoma jeszcze Jan Łapiński „Dżani” i „Tur”, który się nazywał Janusz Kiciński. Później zginął też „Gryf” Roman Pytlasiński. Właśnie „Dżani” zginął w tym samym dniu, co „Lewko”, bo przechodził przez wyłom w ścianie, a za tym wyłomem byli już Niemcy – on nie wiedząc [o tym], przechodził i zastrzelili go.
Walki w „Oplu” trwały z dużym natężeniem do 29 września i wtedy, w tych dniach, zostałem odkomenderowany do obrony tak zwanego fortu numer 7. To był jeszcze porosyjski, obudowany wałem domek właśnie w pobliżu „Opla”. Rano 29 [września] była wielka nawała ogniowa i w tym domku próbowaliśmy się bronić. Mieliśmy karabin maszynowy, który obsługiwał jeden z kolegów, ale jak tylko stanął w drzwiach i oddał serię, w tym samym momencie wystrzelił czołg. [Kolega] został ranny w twarz. Karabin był uszkodzony. Wycofaliśmy się (to znaczy moja drużyna) do rowu, który łączył warsztaty „Opla” z tak zwaną „Zgodą” – to była spółdzielnia mieszkaniowa, która znajdowała się w miejscu, gdzie teraz wybudowali taki piękny budynek,
vis-à-vis straży pożarnej. W „Zgodzie” przebywaliśmy później, ale jeszcze będąc w tym rowie, dowódca plutonu – podchorąży Tadeusz Huskowski, wydał rozkaz wycofania się z „Opla”. Wszystkie oddziały (tylko nasza kompania była w „Oplu”) wycofały się do Spółdzielni „Zgoda”. My przepuściliśmy wszystkich i dopiero wycofaliśmy się do piwnic tejże spółdzielni.
Jest jeszcze epizod związany z aprowizacją. Właśnie z kolegą Furmańczykiem zastanawialiśmy się wczoraj, co myśmy jedli w czasie Powstania. Właściwie nic nie pamiętamy – wiemy, że byliśmy bardzo głodni. Natomiast pamiętam akurat też taki moment, że siedząc w rowie między „Zgodą” a „Oplem”, dostaliśmy po łyżce cukru od łączniczki, która biegała od jednego do drugiego – miała jakąś torbę czy worek z cukrem i nas tym cukrem karmiła, żeby nas wzmocnić. [To] nasz jedyny moment związany z jedzeniem. Poza tym sprawy higieny, mycia to zupełnie pusta dziura, nic nie pamiętamy. Raz, zdaje się, byliśmy w jakiejś łaźni.
Z 29 na 30 września siedzieliśmy w „Zgodzie”. Pamiętam, [że] wtedy, w tej piwnicy, w której siedziałem, były jakieś słoiki z grzybami marynowanymi – cały ich słoik pożarłem. Ale cały czas siedząc i czekając na następny dzień, słyszeliśmy silniki czołgowe, bo Niemcy już bez przerwy przemieszczali się w celu dalszego szturmu. To właściwie był przedostatni dzień Powstania, bo na drugi dzień przeskoczyliśmy do straży pożarnej (
vis-à-vis był ten budynek). Próbowaliśmy podpalić Spółdzielnię „Zgoda”, a wówczas w straży pożarnej znajdowały się już oddziały Zgrupowania „Żubr” (to zupełnie inne zgrupowanie). Ale [wszystko] zostało wtedy ewakuowane w związku z tym, że poprzez adiutanta pułkownika Niedzielskiego dostaliśmy wiadomość, że Rosjanie podstawiają pontony i ewakuujemy się na Pragę i że będzie osłona artyleryjska. Wszystkie oddziały miały ściągać w stronę Wisły. Moja drużyna z kolei po wyjściu ze straży siedziała w rowie dobiegowym i cała załoga straży, łącznie ze strażakami i ich rodzinami, które tam jeszcze mieszkały – wszyscy koło nas przechodzili. Myśmy jako ostatni zeszli z posterunku. Doszliśmy do tak zwanej Spółdzielni „Znicz” na ulicy Mickiewicza (to był dom na bardzo szerokiej ulicy Mickiewicza) i tam zostaliśmy jakby unieruchomieni, bo Niemcy ostrzeliwali całą ulicę – [byli] już na placu Wilsona. Tak że próbowaliśmy kuć ściany, żeby jakoś się wydostać z piwnicy. W każdym razie wieczorem, przy kolejnej próbie wyjścia z tego budynku okazało się, że Niemcy już nie strzelają – już było zawieszenie broni i bez trudności przeszliśmy do budynku Szklane Domy (tego pięknego budynku obecnie też istniejącego). Tam nastąpiło pożegnanie, mowa naszego dowódcy kompanii „Szeligi”, czyli kapitana Mieczysława Morawskiego.
Pomaszerowaliśmy do niewoli przez Spółdzielnię „Feniks” na placu Wilsona, przez Krasińskiego do
Pionierparku. To jest ten teren na Powązkach przed cmentarzem wojskowym. Był tam tak zwany
Pionierpark, budynki i tam spędziliśmy pierwszą noc w niewoli. Rano zjawili się gestapowcy, to znaczy ci z odznakami
Sicherheitsdienst. Koło nas krążyli też własowcy. Właściwie to nie byli własowcy – w każdym razie jakieś oddziały obcoplemienne w papachach. Widać, że też mieli na nas ochotę, ale Niemcy ich jakoś powstrzymywali. Natomiast gestapowcy ustawili nas w szereg i zabierali wszystkie elementy wyposażenia niemieckiego, które mieliśmy na sobie. Właśnie miałem ten pas esesmański i buty, tak że musiałem to oddać. Dostałem w zamian drewniaki i już do końca niewoli w tych drewniakach chodziłem.
Właściwie, jeśli chodzi o samo Powstanie – to wszystko. Z tym że wbiło mi się w pamięć, że jak jechaliśmy, załadowani na samochody ciężarowe ulicą Wolską, zaraz za kościołem Świętego Wawrzyńca (tego z [grobem] Sowińskiego), leżał wrak angielskiego bombowca, który był zestrzelony w czasie dokonywania zrzutów. Dojechaliśmy do Pruszkowa. Tam spędziliśmy noc w tej słynnej kolejowej hali. Wtedy złapałem na siebie pierwsze wszy i jednocześnie na szyi zrobił mi się wielki ropniak, czyrak, który po przyjeździe do niewoli został zoperowany, ale w czasie tej podróży wagonem towarowym cały czas byłem obandażowany i wyglądałem jak ranny. Podróż trwała chyba dwa dni. Było ciasno. Pamiętam, że jeden z kolegów, właśnie Julek Kulski miał biegunkę, tak że musiano mu podstawiać blaszanki, żeby to przebiegało jakoś bezboleśnie. Jeden drugiemu podawał tą blaszankę i wylewał za okienko, a potem nawet zrobiono otwór w podłodze.
Dojechaliśmy do obozu w Altengrabowie, to jest Stalag XI A – słynny obóz, bo przebywał w nim akurat wtedy Konstanty Gałczyński. Słynny wiersz, „Pieśń o fladze”, napisał właśnie jak Powstańców przywieźli do obozu. Już wtedy Wiesław popisał się swoją znajomością angielskiego (miał zdolności lingwistyczne) i nawiązał przez druty kontakt z Anglikami. Rzucili mu nawet jakiś sweter, tak że wykorzystał swoje umiejętności. W obozie nie przebywaliśmy długo, bo jak wiadomo wszystkich jeńców zmuszano do pracy na tak zwanych
Arbeitskommando – myśmy to nazywali komenderówki. To były małe obozy i jeńcy pracowali tam nie jako osoby cywilne, ale jako jeńcy skoszarowani i nadzorowani przez wachmanów.
Dojechaliśmy do miejscowości Gröningen do cukrowni. Przypadła mi bardzo ciężka praca, bo akurat zmuszony byłem pracować przy obsłudze tak zwanych dyfuzorów, to znaczy wielkich zbiorników, w których dyfunduje się
Rübenschnitzel, czyli siekankę buraczaną, z której się ekstrahuje syrop z cukrem. Trzeba było obsługiwać dwanaście takich zbiorników wysokości jednego piętra, to znaczy otwierać pokrywę, zamykać i dokręcać kluczem. To [robiło się] bez przerwy w rytmie. Pracowaliśmy od szóstej rano do szóstej wieczór bez przerwy. Nie było nawet przerwy na obiad, bo jako obiad, pamiętam, podawano nam rano miskę jakiejś cieczy z dwoma, trzema kartoflami. Tak że to była ciężka praca, bo pracowaliśmy jeden tydzień w dzień, jeden w nocy po dwanaście godzin, a w końcu tygodnia była zmiana tak zwanej szychty (zmiana zmiany) i pracowaliśmy osiemnaście godzin. Mieliśmy osiemnaście godzin przerwy, a potem osiemnaście godzin pracy.
- Jak długo pan tam pracował?
Do końca kampanii cukrowniczej. Wiem, że miałem taki zepsuty zegarek, prezent bożonarodzeniowy od rodziców – był już pozbawiony wskazówek, zupełnie zdemolowany przez moje przeżycia. Wtedy udało mi się [go] sprzedać jednemu z jeńców sowieckich, którzy tam pracowali chyba za puszkę szmalcu. W tej fabryce przez całą wojnę załoga składała się z jeńców: pierwszy rok wojny to byli Polacy, drugi Francuzi, potem Rosjanie, a potem my. Wtedy trapiły mnie dolegliwości polegające na tym, że na nogach tworzyły mi się niegojące się ranki, które się coraz bardziej powiększały, więc w dodatku nogi miałem jeszcze obwiązane workami zamiast onuc i nie mogłem nawet drewniaka założyć.
Może taka ciekawostka – mieszkaliśmy z obozie w baraku, ale dwa razy znajdowałem się w sytuacji można powiedzieć luksusowej: jeden raz, [kiedy] zostałem zaprowadzony do lekarza, a drugi – do dentysty. To był właśnie inny świat, bo u lekarza była piękna willa, normalna poczekalnia. Siedzieli tam Niemcy, czytali pisma – tak że warunki komfortowe. Uważałem tylko, żeby mi jakaś wesz nie wyszła na wierzch, bo byłem cały wynędzniały. Niemcy zachowali pozory opieki zdrowotnej. Opieka polegała na tym, że posmarowano mnie nogi maścią tranową i obwiązano papierowymi bandażami. A druga [była] wizyta u dentysty (ten dentysta był chyba jednocześnie burmistrzem tego miasta – to była mała mieścina) – po znieczuleniu wyrwano mi ząb. Ząb pewno nadawał się do wyleczenia, ale widocznie mieli nakaz, że nie można leczyć, tylko trzeba rwać, ale w warunkach zachowania pełnej cywilizacji stomatologicznej.
- Chciałam zapytać, czy to był jedyny obóz pracy, w jakim pan pracował? Nie został pan przeniesiony?
Właśnie po skończeniu kampanii cukrowniczej nie wszyscy, ale część z nas została przeniesiona do majątku rolnego Hamersleben, niedaleko Gór Harzu. Tam pracowaliśmy przy młócce zboża, przy malowaniu wozów dworskich.
- Kiedy skończyła się kampania cukrownicza?
To było mniej więcej w końcu roku 1944 albo w styczniu [1945 roku]. Jeszcze właśnie w Gröningen dostaliśmy pierwsze paczki Czerwonego Krzyża – to było wielkie wydarzenie. Co prawda nie całą paczkę, tylko chyba jedną na czterech, ale to było coś, bo i papierosy amerykańskie i konserwy... Byli tacy, co tą paczkę zjadali jednego dnia i byli nadal głodni. W majątku przebywałem nieco krócej, bo nogi jakoś nie chciały się goić i jako jedyny zostałem przeniesiony do obozu macierzystego w Altengrabowie. To było dla mnie duże przeżycie, bo eskortował mnie stary Niemiec z tak zwanego
Folksturmu. Po drodze mi jeszcze opowiadał jakieś swoje sny – to były warunki dosyć sielankowe. Na stacji (bo koleją jechaliśmy) i potem w pociągu Niemki nade mną kiwały z politowaniem [głowami] i były takie czułe, ale to było chyba dlatego, że już się wojna kończyła. Z pewnością parę lat temu tak by się nie zachowywały. Koniec końców dotarłem najpierw do tak zwanej
Krankenstube czyli rewiru w Halberstadtcie – tam jeszcze jeden nocleg i potem z jakimiś dwoma Anglikami zostałem dowieziony do obozu. To była wczesna wiosna 1945 roku. W obozie już nic nie robiłem. Głód nadal był duży.
- Był pan tam do wyzwolenia?
Byłem tam do wyzwolenia, z tym że 3 maja (to była dość interesująca sprawa) obóz w Altengrabow został nie tyle oswobodzony, co do obozu wjechali Amerykanie. Okazało się, że na podstawie umowy z niemieckim dowództwem Niemcy zgodzili się na przyjazd Amerykanów do obozu i zabranie swoich jeńców (Anglików i Amerykanów). To był obóz międzynarodowy, byli tam wszyscy: Francuzi, Anglicy, Serbowie, Słowacy. Ale kto z Polaków chciał, miał inicjatywę, to mógł się zabrać – wskoczył na ciężarówkę i pojechał. Część kolegów pojechało i potem znalazło się w II Korpusie. Ja zostałem, bo ojciec na mnie czekał. Po tych Amerykanach w pierwszych dniach maja zobaczyliśmy wozy konne z krasnoarmiejcami, z Rosjanami, z tym że nie mieli już żadnych paczek, konserw, tylko pozabijali okoliczne barany i zrobili tłustą zupę dla jeńców.
Po kilku dniach wyruszyłem w drogę powrotną do Warszawy. Też taka nietypowa sprawa, którą można by traktować jako jakąś propagandę sowiecką – kuśtykałem z tą [chorą] nogą i dostałem rower od rosyjskiego żołnierza! Ale tylko dlatego dostałem, bo wszystkim te rowery zabierali. Przy autostradzie znajdowała się sterta rowerów, on zobaczył, że ja taki biedny i mówi:
Bieri. Potem już jechałem na rowerze aż do stacji kolejowej – to trwało jeszcze parę dni. Tak że moim dobroczyńcą był żołnierz sowiecki!
Był jeszcze taki epizod: przez kilka dni w obozie było bezhołowie – już jeńcy się przemykali przez druty, wychodzili i grasowali w okolicy. W pobliżu były między innymi bardzo nowoczesne koszary niemieckie. Wszedłem [tam] do budynku, do mieszkania oficera. Zobaczyłem piękne mieszkanie – przypomniało mi się [moje] mieszkanie. W pokoju dziecięcym stały książki. Wbiło mi się w pamięć, że były dzieła Karola Maya, widocznie [książki] syna tego oficera. Z tego obozu wziąłem tylko koc i nóż jako cały dobytek (jeszcze do tej pory to posiadam!).
Też taka niesamowita historia, bo idąc drogą przed obozem, w drodze powrotnej zobaczyłem jakiegoś gestykulującego Rosjanina (z tym że oni byli rzeczywiście bardzo sponiewierani w obozie). Okazało się, że to był jakiś cudem ocalały politruk i robił cały wykład na ten temat, że nie można rabować, że człowiek sowiecki tak nie postępuje. To było zupełnie niebywałe!
- Kiedy się pan dostał do Warszawy?
Podróż trwała powyżej tygodnia. Też ciekawa historia (to było tuż po zajęciu terenów przez Rosjan) – przemieszczałem się autostradą berlińską, która znajduje się na południe od Berlina i właściwie nie widziałem wielkich zniszczeń, właściwie wszystko było [całe]! Największe wrażenie robiła ta budząca się wiosna. Widziałem spalony niemiecki czołg ze zwęglonym kierowcą, potem w innym miejscu grób żołnierzy sowieckich z jakiegoś zniszczonego działa pancernego, ale raczej zniszczenia były minimalne. Rowerem dojechałem... nawet Odrę przekroczyłem. Jakaś stacyjka – wsiadłem na platformę pociągu towarowego. Dojechałem do Poznania, tam z kolei [wsiadłem] do następnego pociągu towarowego, z tym że już do wagonu krytego. Dojechałem do Szczęśliwic pod samą Warszawę. Okazało się, że tego dnia została uruchomiona linia EKD (obecnej WKD) do Warszawy, bo do tej pory tylko funkcjonowała do Podkowy Leśnej, Milanówka. Tego dnia była wielka uroczystość, wagon udekorowany girlandami zieleni, kwiatów, jakiś komunistyczny dygnitarz. Właśnie tym pierwszym wagonem wjechałem do centrum Warszawy, aż do ulicy Marszałkowskiej – wtedy EKD dojeżdżało Nowogrodzką prawie do ulicy Marszałkowskiej. Na Nowogrodzkiej znajdował się Bank Rolny, w którym pracował mój ojciec, więc od razu wpadłem do tego banku. Ojca nie było, okazało się, że jest na Pradze, bo tam wtedy jeszcze była centrala banku. Tam właśnie odnalazłem ojca i moja eskapada się skończyła. W tym czasie ojciec nic jeszcze nie wiedział co się stało z moim bratem , Zbyszkiem , żołnierzem Batalionu „Czata 49” Zgrupowania Radosław . Okazało się , że poległ na Czerniakowie.
To był maj.
- Jakie były pana wrażenia, jak pan tak przejeżdżał przez Warszawę?
Przede wszystkim jak jechałem kolejką EKD, ulicą Szczęśliwicką przecinałem Grójecką i zobaczyłem z tego wagonu mój dom, cały wypalony, a w dodatku od ulicy Barskiej była wyrwa na całą wysokość budynku! Ten dom został odbudowany i oddany do użytku dopiero po trzech latach. Miałem jeszcze takie udogodnienie, że jako wracający z niewoli wszystko [miałem] bezpłatnie. Na przykład, żeby się dostać na Pragę, korzystało się z łodzi piaskarskich, bo wtedy byli jeszcze na Wiśle piaskarze i przeprawiali ludzi na drugi brzeg łodzią. Coś tam się płaciło, ale wojskowi bezpłatnie, tak że kilka razy tak kursowałem. Warszawa zniszczona kompletnie... Praga trochę mniej, właściwie minimalnie, nie ma porównania. Zacząłem studia, bo miałem już zweryfikowaną maturę. I tyle.
Początkowo na Saskiej Kępie – tam ojciec miał przydziałowy pokój w mieszkaniu pewnej pani. Potem na ulicy Miedzianej – ojciec dostał mieszkanie – do 1948 roku, kiedy to zostało już odbudowane. To byłoby na tyle.
- Czy stanął pan przed komisją likwidacyjną?
W ogóle nigdzie się nie zgłaszałem. To było trochę tak, że myśmy się bali, jak będziemy przyjęci. Pamiętam nawet taki moment, jak w drodze z niewoli miałem złoty krzyżyk [wyjęty] na wierzch, a napotkany lekarz z Powstania powiedział: „Słuchajcie kolego, ten krzyżyk to lepiej schowajcie! To niebezpiecznie”. Potem w jakimś wypalonym miasteczku na ziemiach zachodnich zobaczyliśmy dwóch, chyba podchorążych, którzy wyglądali na byłych akowców i pytaliśmy się ich, jaka sytuacja w kraju. Z ich wypowiedzi wynikało, że sytuacja jest niewyraźna. Natomiast natrafiliśmy też na agitatora, który mówił: „Tu patriotyzmu to wam nie zanie!”, bo rzeczywiście wtedy była taka perfidna sytuacja ze strony Rosjan – wtedy jedyny raz (15 sierpnia było Święto Wojska Polskiego w rocznicę 1920 roku) komuniści utrzymali Święto Wojska Polskiego 15 sierpnia! Ale to było wszystko po prostu ogłupianie ludzi! Tak samo jak otwierano most Poniatowskiego, to Bierut brał w tym udział i ksiądz poświęcał ten most. Oni starali się po prostu udawać, że wszystko jest w porządku, a nie było w porządku. Właściwie nie byłem żadną szarżą i chyba w ogóle się nie przyznawałem do tego, że byłem w AK, w Powstaniu. I tyle.
Warszawa, 6 grudnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk